Przyjemność. Dlaczego lubimy to, co lubimy? - Paul Bloom - ebook

Przyjemność. Dlaczego lubimy to, co lubimy? ebook

Paul Bloom

3,6
25,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Ta książka to więcej niż czysta przyjemność, to po prostu objawienie, a przy tym została napisana przez jeden z najtęższych umysłów psychologii i jednego z najlepszych pisarzy”. Daniel Gilbert, autor Na tropie szczęścia

Dlaczego dzieło sztuki jest warte o wiele więcej niż najlepszy falsyfikat? Przyjemność działa w zagadkowy sposób, jak pokazuje Paul Bloom, psycholog z Uniwersytetu Yale, w tej barwnej, wciągającej książce poświęconej dociekaniom na temat tego, czego pragniemy i dlaczego. Korzystając z bogactwa zaskakujących badań, Bloom zgłębia zarazem przyjemności szlachetne, jak i te owiane złą sławą, te wzniosłe i te przyziemne, by odkryć przez czytelnikami, że to nie dotyk czy wzrok decydują o przyjemności, jaką czerpiemy z danej rzeczy, lecz nasze przekonania na temat jej historii, pochodzenia i głębszej natury.

„Bloom to poważny profesjonalista, który wie, o czym mówi”. – Literary Review

„Wnikliwa i zabawna”. – Times Literary Review

„Książka inna od całej masy dostępnych poradników na temat ogólnie pojętego szczęścia. Nie ma w niej rad, jak zostać szczęśliwszym przez zrobienie porządków w szafach. Bloomowi chodzi o coś więcej niż dobre samopoczucie, szuka czegoś głębszego”. – Robin Marantz Henig, New York Times

„Paula Blooma zaliczyć można do grona największych myślicieli i najbardziej przejrzyście piszących autorów w dzisiejszym świecie nauki o umyśle”. – Steven Pinker

Paul Bloom jest profesorem psychologii na Uniwersytecie Yale. Zajmuje się badaniem pojmowania świata fizycznego i społecznego przez dzieci oraz dorosłych, koncentrując się na zagadnieniach moralności, religii, literatury i sztuki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 317

Oceny
3,6 (19 ocen)
6
4
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla mojego ojca,

Bernie’ego Blooma

Przedmowa

LUDZKIE PRZYJEMNOŚCI MAJĄ ZWIERZĘCY ASPEKT. Kiedy wracam z przebieżki z psem, ja padam na kanapę, a moja suczka na swoje posłanie. Ja wypijam szklankę zimnej wody, ona chłepcze ze swojej miski – i oboje jesteśmy o wiele szczęśliwsi.

Ta książka jednak traktuje o przyjemnościach bardziej zagadkowych. Niektórym nastolatkom przyjemność sprawia cięcie się żyletkami, niektórzy mężczyźni płacą prostytutkom sporo pieniędzy, by dostać lanie. Przeciętny Amerykanin spędza ponad cztery godziny dziennie przed telewizorem. Dla wielu mężczyzn podniecająca jest myśl o seksie z dziewicą. Sztuka abstrakcyjna sprzedaje się za miliony dolarów. Małe dzieci lubią się bawić z wymyślonymi przyjaciółmi i można je ukoić za pomocą przytulanki. Ludzie jadący samochodem zwalniają, by popatrzeć na drastyczny wypadek, oraz chodzą na filmy, które wzruszają ich do łez.

Niektóre z omawianych tu przyjemności są zarezerwowane dla ludzi, na przykład sztuka, muzyka, literatura piękna, masochizm czy religia. Inne, jak jedzenie czy seks, już niekoniecznie, dowiodę jednak, że przyjemność, jaką ludzie czerpią z tych czynności, różni się zasadniczo od tej, którą czerpią inne stworzenia.

Przyjemność ma głębię – oto główny argument tej książki. I to wcale nie świat postrzegany przez nasze zmysły ma największe znaczenie – przyjemność, jaką czerpiemy z danej rzeczy, wywodzi się z tego, co sobie o niej myślimy. Odnosi się to zarówno do przyjemności intelektualnych, takich jak podziwianie obrazów czy opowieści, jak i do przyjemności, które wydają się prostsze, na przykład zaspokojenie głodu czy pożądania. W wypadku obrazu liczy się, kto go namalował, w wypadku opowieści – to czy jest prawdziwa, czy fikcyjna, gdy chodzi o stek, dbamy o to, z jakiego zwierzęcia został przyrządzony, a w seksie ważne jest dla nas to, za kogo uważamy naszego partnera seksualnego.

Ta teoria przyjemności jest rozwinięciem jednego z najbardziej interesujących pomysłów w naukach poznawczych, a mianowicie, że ludzie w naturalny sposób zakładają, iż wszystko na świecie – włącznie z innymi ludźmi – ma niewidoczną esencję, która czyni to właśnie tym, czym jest. Psychologowie eksperymentalni utrzymują, że owa esencjalistyczna perspektywa leży u podstaw naszego rozumienia świata fizycznego i społecznego, psychologowie rozwojowi i międzykulturowi zaś sugerują, iż jest ona instynktowna i uniwersalna. Jesteśmy urodzonymi esencjalistami.

W pierwszym rozdziale książki wprowadzam teorię esencjalizmu, dowodząc, że może ona pomóc w wyjaśnieniu zagadkowych przyjemności życia codziennego. Kolejnych sześć rozdziałów zgłębia różne dziedziny. Rozdziały 2 i 3 przyglądają się zagadnieniom jedzenia i seksu. Rozdział 4 dotyczy naszego przywiązania do pewnych przedmiotów codziennego użytku, w tym także pamiątek po sławnych ludziach oraz przytulanek. Rozdział 5 traktuje o sztuce, występach i osiągnięciach. Rozdziały 6 i 7 poświęcam przyjemnościom wyobraźni. Każdy z tych rozdziałów czytać można w oderwaniu od reszty. Ostatni rozdział zgłębia szersze implikacje, a kończy się przypuszczeniami na temat atrakcyjności nauki i religii.

Zamierzeniem tej książki jest zrozumienie natury przyjemności poprzez przyjrzenie się jej podłożu rozwojowemu u jednostek oraz podłożu ewolucyjnemu u całego naszego gatunku. Badanie podłoża to przydatne źródło obserwacji. By zacytować słynne słowa biologa D’Arcy’ego Thompsona: „Wszystko jest tym, czym jest, bo takim się stało”. Tak czy inaczej, najmniejsza wzmianka o ewolucji w kontekście psychologii bywa kłopotliwa i zwodnicza, dlatego też pomocne mogą się okazać wyjaśnienia.

Po pierwsze, ewolucyjny to nie to samo, co „adaptacyjny”. Wiele istotnych aspektów ludzkiej psychologii jest adaptacyjnych – istnieją ze względu na korzyści reprodukcyjne, jakie dawały naszym przodkom – i niektóre z nich omawiam w tej książce. Natomiast inne aspekty umysłu są produktami ubocznymi, albo też, by użyć terminu wprowadzonego przez biologów ewolucyjnych, Jaya Goulda i Richarda Lewontina, spandrelami[1]. Tyczy się to zwłaszcza przyjemności. Na przykład wiele osób lubi pornografię, mimo że spędzanie dni i nocy na oglądaniu zdjęć czy filmów przedstawiających atrakcyjnych nagich ludzi nie prowadzi do żadnych korzyści reprodukcyjnych. Atrakcyjność pornografii to kwestia przypadku: produkt uboczny zainteresowania rzeczywistymi nagimi osobami, powstałego w toku ewolucji. Podobnie rzecz się ma z głębią przyjemności, która, jak sądzę, też jest głównie kwestią przypadku. Esencjalizm wyewoluował, by pomóc nam w zrozumieniu świata, a teraz popycha nasze pragnienia w kierunkach zupełnie niezwiązanych z przetrwaniem czy reprodukcją.

To, że coś wyewoluowało, nie znaczy, że jest „głupie” czy „proste”. Niedawno w trakcie seminarium na wydziale anglistyki mówiłem o przyjemnościach, jakie płyną z literatury pięknej. Później jeden ze słuchaczy powiedział mi, że zaskoczyło go moje podejście. Przyznał, że nie było to tak okropne, jak się spodziewał. Oczekiwał, że przedstawię jakąś naiwną redukcjonistyczno-biologiczną historię, tymczasem spodobało mu się, że zamiast tego mówiłem o głębokim zainteresowaniu ludzi stanami umysłu autora czy o bogatych i złożonych intuicjach leżących u podłoża przyjemności, jaką czerpiemy z opowieści.

Miło mi, że uszczęśliwiłem profesora anglistyki, choć było w tym również coś budzącego zakłopotanie. Zdawało mi się, że przedstawiłem naiwną redukcjonistyczno-biologiczną historię. Jego uwagi uświadomiły mi, że staję w obronie dwóch twierdzeń, które zazwyczaj nie idą w parze: po pierwsze, że codzienna przyjemność jest głęboka i transcendentna, a po drugie, że odzwierciedla naszą wyewoluowaną ludzką naturę. Twierdzenia te mogą się zdawać sprzeczne. Można by stwierdzić, że skoro przyjemność jest głęboka, to musi być kulturowa i wyuczona. Jeśli zaś wyewoluowała, to powinna być prosta – powinniśmy być zaprogramowani tak, by na konkretne bodźce odpowiadać za pomocą konkretnych reakcji, to jest w sposób percepcyjny, nieprzetworzony i powierzchowny – innymi słowy, głupi.

Zdaję sobie sprawę, że niektóre twierdzenia zawarte w tej książce – jak to, że przyjemność opiera się na głębokich intuicjach, że jest mądra oraz że wyewoluowała, że jest uniwersalna i w znacznym stopniu wrodzona – są niecodzienne. Mimo to mam nadzieję, że uda mi się przekonać czytelników o ich prawdziwości. Będę się też upierał, że naprawdę mają one znaczenie. We współczesnej nauce o umyśle istnieje wiele luk. Psycholog Paul Rozin zauważa, że gdy się przegląda podręcznik do psychologii, nie znajduje się nic lub prawie nic o sportach, sztuce, muzyce, teatrze, literaturze, rozrywce czy religii[2]. Wszystkie te dziedziny stanowią sedno tego, co czyni nas ludźmi, a żadnej nie da się zrozumieć bez zrozumienia przyjemności.

KAŻDY MA coś interesującego do powiedzenia na temat przyjemności i wiele pomysłów zawartych w tej książce pochodzi z rozmów z rodziną, przyjaciółmi, studentami, współpracownikami, a niekiedy też obcymi osobami spotkanymi w samolocie. Pragnę jednak napomknąć o wpływie siedmiu uczonych, którzy poświęcili tym kwestiom wiele uwagi: to Denis Dutton, Susan Gelman, Tamar Gendler, Bruce Hood, Geoffrey Miller, Steven Pinker, a w szczególności Paul Rozin. Choć nie we wszystkim się z nimi zgadzam, to jednak książka ta powstała w odpowiedzi na ich pomysły i cieszy mnie, że mogę tu wyrazić wdzięczność za dług intelektualny, jaki mam wobec nich.

Jestem też bardzo wdzięczny mojej agentce, Katince Matson. Już na samym początku procesu pisania pomogła mi zrozumieć, co chciałem w tej książce powiedzieć, a później wspierała mnie ogromnie, gdy potrzebowałem porady albo wpadałem w popłoch. Pragnę też podziękować mojej redaktorce w Norton, Angeli von der Lippe, za to, że wierzyła w ten projekt, za mądre rady, jakich udzielała mi przez cały czas, i za celne uwagi na temat wcześniejszej wersji maszynopisu. Jestem także wdzięczny Carol Rose za jej dokładną i umiejętną adiustację tekstu.

Trudno sobie wyobrazić lepsze środowisko naukowe niż to na wydziale psychologii Yale, dziękuję więc moim współpracownikom, 
a w szczególności moim magistrantom i doktorom za wsparcie i cierpliwość, jaką okazywali mi w trakcie pisania tej książki. W tym okresie dziekanem wydziału była Marcia Johnson i należy jej się uznanie za to, że czuwała nad stworzeniem tak oddanego i stymulującego intelektualnie środowiska.

Część tej książki opisuje eksperymenty, jakie przeprowadziłem we współpracy z innymi badaczami, jak Melissa Allen, Michelle Castaneda, Gil Diesendruck, Katherine Donnelly, Louisa Egan, Susan Gelman, Joshua Goodstein, Kiley Hamlin, Bruce Hood, Izzat Jarudi, Ute Leonards, Lori Markson, George Newman, Laurie Santos, David Sobel, Deena Skolnick Weisberg oraz Karen Wynn. Wszystkim im dziękuję.

Dziękuję również osobom, które zechciały podrzucić kilka sugestii, odpowiedzieć na moje pytania i przeczytać konkretne fragmenty tekstu – byli to Woo-kyoung Ahn, Mahzarin Banaji, Benny Beit-Hallahmi, Walter Bilderback, Kelly Brownell, Emma Buchtel, Susan Carey, Emma Cohen, Lisa DeBruine, Rachel Denison, Denis Dutton, Brian Earp, Ray Fair, Deborah Fried, Susan Gelman, Daniel Gilbert, Jonathan Gilmore, Peter Gray, Melanie Green, Lily Guillot, Colin Jager, Frank Keil, Marcel Kinsbourne, Katherine Kinzler, Daniel Levin, Daniel Levitin, Ryan McKay, Geoffrey Miller, Kristina Olson, Karthik Panchanathan, David Pizarro, Murray Reiser, Laurie Santos, Sally Satel, Michael Schultz, Mark Sheskin, Marjorie Taylor, Ellen Winner, Charles Wysocki i Lisa Zunshine. Dziękuję uczestnikom mojego seminarium poświęconego kognitywnemu badaniu przyjemności za ciekawy semestr wypełniony dyskusjami i debatami. Jestem niezmiernie wdzięczny tym dzielnym osobom, które podzieliły się ze mną obszernymi uwagami na temat wcześniejszej wersji książki. Byli to: Bruce Hood, Gregory Murphy, Paul Rozin, Erica Stern, Angela von der Lippe i Deena Skolnick Weisberg. Jestem pewien, że będę jeszcze żałować, iż nie wziąłem pod uwagę wszystkich rad, jakich mi udzielili.

Moja rodzina – w Connecticut, Massachusetts, Ontario i Saskatchewan – wspierała mnie przez cały czas. Moi synowie, Max i Zachary, są już za duzi na to, by dostarczać mi ciekawych danych rozwojowych, ale za to stali się mądrymi, wnikliwymi i zabawnymi rozmówcami, a liczne rozmowy z nimi na temat pomysłów zawartych w tej książce okazały się bardzo pomocne. Największy dług, jak zwykle, mam u swojej współpracownicy, przyjaciółki i żony, Karen Wynn. Dziękuję jej za wszystkie pomysły, rady, wsparcie i – przede wszystkim – przyjemność.

[1] Gould i Lewontin, 1979.

[2] Rozin, 2006.

ROZDZIAŁ 1

Esencja przyjemności

Hermann Göring, oficjalny następca Adolfa Hitlera, oczekując na egzekucję za zbrodnie przeciwko ludzkości, dowiedział się, że okradziono go z przyjemności. W tamtej chwili, zgodnie z relacją jednego z obserwatorów, Göring wyglądał, „jakby po raz pierwszy odkrył, że na świecie istnieje zło”.

Sprawcą owego zła okazał się holenderski malarz i kolekcjoner sztuki Han van Meegeren. W czasie II wojny światowej Göring podarował van Meegerenowi 137 obrazów o łącznej wartości około 10 milionów dolarów. W zamian otrzymał obraz Chrystus i jawnogrzesznica Johannesa Vermeera. Podobnie jak jego szef, Göring miał obsesję na punkcie kolekcjonowania sztuki i zdążył złupić pokaźny kawałek Europy. Vermeera cenił jednak szczególnie, dlatego zdobycz napawała go taką dumą.

Po zakończeniu wojny alianci znaleźli obraz i dowiedzieli się, skąd miał go Göring. Van Meegerena aresztowano i oskarżono o sprzedaż holenderskiego arcydzieła naziście, co równało się zdradzie podlegającej karze śmierci.

Po sześciu tygodniach w więzieniu van Meegeren przyznał się – tyle że do innego przestępstwa. Twierdził, że sprzedał Göringowi falsyfikat. Obrazu nie namalował Vermeer, lecz on sam. Van Meegeren wyznał, że namalował również inne obrazy, których autorstwo przypisywano Vermeerowi, w tym Uczniów w Emaus, jeden z najsłynniejszych obrazów w Holandii.

Z początku nikt mu nie wierzył. Poproszono go o namalowanie jeszcze jednego „Vermeera”, by udowodnił, że mówi prawdę. W ciągu sześciu tygodni van Meegeren – w otoczeniu dziennikarzy, fotografów i ekip telewizyjnych, posiłkując się alkoholem i morfiną (tylko tak potrafił pracować) – właśnie tego dokonał. Jak ujął to jeden z holenderskich brukowców: „MALUJE, ŻEBY OCALIĆ ŻYCIE!”. W rezultacie powstało vermeeropodobne dzieło, które van Meegeren zatytułował Chrystus w świątyni, obraz wyraźnie lepszy od tego, który fałszerz sprzedał Göringowi. Van Meegerena uznano za winnego lżejszego przestępstwa, jakim było wyłudzenie pieniędzy przez oszustwo, za co został skazany na rok więzienia. Zmarł przed odsiedzeniem wyroku, okrzyknięto go jednak ludowym bohaterem – oto człowiek, który wykiwał nazistów![3]

Jeszcze do niego wrócimy w tej książce. Teraz skupmy się na nieszczęsnym Göringu i na tym, jak musiał się czuć, gdy powiedziano mu, że obraz to falsyfikat. Göring był osobliwym człowiekiem – do granic śmieszności zadufany w sobie, nieludzko obojętny na cierpienie innych; jeden z rozmówców określił go mianem pogodnego psychopaty – a jednak w jego zdumieniu nie było nic dziwnego. Na jego miejscu każdy poczułby to samo. Jednym z elementów tego uczucia jest upokorzenie z powodu zostania oszukanym. Nawet gdyby się okazało, że nie doszło do zdrady, lecz tylko do niewinnej pomyłki, jej odkrycie wiąże się z utratą pewnego rodzaju przyjemności. Kiedy kupujemy obraz, o którym sądzimy, że został stworzony przez Vermeera, część radości, jaką odczuwamy, wynika z tego, kto go namalował. Jeśli przekonanie to okaże się nieprawdziwe, przyjemność się ulatnia. (I na odwrót – historia zna również takie przypadki – jeśli odkryjemy, że obraz, który uznawaliśmy za kopię czy falsyfikat, w rzeczywistości jest oryginalny, to nasza przyjemność wzrośnie, podobnie jak wartość dzieła).

Nie tylko o sztukę tu chodzi. Przyjemność, jaką czerpiemy z różnych przedmiotów codziennego użytku, ma związek z naszymi przekonaniami na temat ich historii. Oto kilka przykładów:

taśma miernicza, której właścicielem był John F. Kennedy (sprzedana na aukcji za 48 875 dolarów);

buty, którymi irakijski dziennikarz rzucił w 2008 roku w George’a W. Busha (pewien saudyjski milioner rzekomo oferował za nie 10 milionów dolarów);

kolejny latający przedmiot – siedemdziesiąta asowa piłka baseballowa uderzona przez Marka McGwire’a (zakupiona za 3 miliony dolarów przez kanadyjskiego biznesmena Todda McFerlane’a, posiadacza jednej z najlepszych kolekcji piłek do baseballu);

autograf Neila Armstronga, pierwszego człowieka na Księżycu;

kawałki sukni ślubnej księżnej Diany;

pierwsze buciki naszego dziecka;

obrączka, którą nosimy na palcu;

pluszowy miś dziecka.

Wartość tych przedmiotów wykracza znacznie poza ich użyteczność. Nie każdy jest kolekcjonerem, ale każdy, kogo znam, posiada co najmniej jeden przedmiot, który uważa za wyjątkowy ze względu na jego historię – może mieć ona związek z podziwianymi osobami, ważnymi zdarzeniami albo z kimś bliskim. Historii tego rodzaju nie da się dostrzec, pozostaje ona nieuchwytna, w większości wypadków nie ma nawet metody, by odróżnić wyjątkowy przedmiot od innego, który wygląda tak samo. A jednak to właśnie ten przedmiot jest źródłem przyjemności, podczas gdy kopia nie robi na nas najmniejszego wrażenia. Dlaczego tak się dzieje? Temu będzie poświęcona ta książka.

Zwierzęce przyjemności,

ludzkie przyjemności

Niektóre przyjemności można wyjaśnić łatwiej niż inne. Zastanówmy się na przykład, dlaczego lubimy pić wodę. Dlaczego ugaszenie pragnienia daje tyle przyjemności, a pozbawienie kogoś wody na dłuższy czas staje się torturą? W tym wypadku sprawa jest prosta. Zwierzęta potrzebują wody do przetrwania, stąd motywacja, by jej szukać. Nagrodą za jej zdobycie jest przyjemność, karą zaś w wypadku niepowodzenia będzie ból.

To odpowiedź zarówno prosta, jak i poprawna, rodzi jednak kolejne pytanie: jak to się dzieje, że wszystko układa się tak gładko? Jakie to praktyczne, że – parafrazując słowa piosenki Rolling Stonesów – nie zawsze możemy dostać to, czego byśmy chcieli, ale chcemy tego, czego nam potrzeba. Oczywiście nikt nie pomyśli, że to szczęśliwy zbieg okoliczności. Teiści upieraliby się, że związek między przyjemnością a przetrwaniem zasadza się na boskiej interwencji: idźcie i rozmnażajcie się – chcąc, by Jego stworzenia żyły dość długo, Bóg zaszczepił w nich pragnienie wody. Dla darwinistów związek ten jest skutkiem doboru naturalnego. Stworzenia, które w odległej przeszłości odczuwały motywację do poszukiwania wody, rozmnażały się sprawniej od innych.

Ogólnie mówiąc, perspektywa ewolucyjna – która moim zdaniem ma znaczną przewagę nad teizmem w objaśnianiu, jak działa umysł – dostrzega funkcję przyjemności jako motywatora pewnych zachowań korzystnych z punktu widzenia genów. Jak zauważył w 1884 roku psycholog porównawczy George Romanes: „Przyjemność i ból musiały wyewoluować jako subiektywne dodatki do procesów, odpowiednio, korzystnych lub szkodliwych dla organizmu, dlatego też wyewoluowały w takim celu, by organizm poszukiwał jednych, a unikał drugich”[4].

Z tej perspektywy większość nieczłowieczych przyjemności rzeczywiście nabiera sensu. Kiedy tresujemy zwierzaka, nie czytamy mu w nagrodę poezji ani nie zabieramy do opery, tylko dajemy mu darwinowską nagrodę w postaci smakołyku. Zwierzęta inne niż człowiek lubią jedzenie, wodę i seks; kiedy są zmęczone, chcą odpocząć; można je ukoić czułym słowem albo gestem i tak dalej. Innymi słowy, lubią to, co przewiduje dla nich biologia ewolucyjna.

A co z nami? My, ludzie, też jesteśmy zwierzętami, więc dzielimy z innymi gatunkami wiele przyjemności. Psycholog Steven Pinker zauważył, że „jesteśmy szczęśliwsi, kiedy jesteśmy zdrowi, dobrze odżywieni, mamy zapewnioną wygodę, bezpieczeństwo, prosperity, jesteśmy dobrze poinformowani, szanowani, nie żyjemy w celibacie i jesteśmy kochani”[5]. Sporo przyjemności kryje się w tych słowach i ani przez chwilę nie wątpię, że da się to wyjaśnić za pomocą tych samych procesów, które ukształtowały pragnienia zwierząt, takich jak szympansy, psy czy szczury. Poszukiwanie jedzenia, zdrowia, komfortu i tak dalej jest adaptacyjnie korzystne, podobnie jak odczuwanie przyjemności z osiągnięcia tych celów. Jak ujął to antropolog Robert Ardrey: „nie pochodzimy od upadłych aniołów, lecz od małp, które wspięły się wysoko”[6].

Ta lista nie jest jednak kompletna. Brakuje na niej sztuki, muzyki, opowieści, przedmiotów o wartości sentymentalnej czy religii. Prawdopodobnie nie są one zarezerwowane wyłącznie dla człowieka. Słyszałem kiedyś od pewnego prymatologa, iż niektóre naczelne trzymane w niewoli mają swoje przytulanki. Istnieją również doniesienia, że słonie i szympansy potrafią tworzyć sztukę (choć tutaj, o czym później, byłbym akurat sceptyczny). Tak czy inaczej, nie są to zwykłe zajęcia w wypadku zwierząt. Są one typowe dla naszego gatunku – przejawia je każdy normalny osobnik. Wymaga to wyjaśnienia.

JEDNA Z ODPOWIEDZI może być taka, że nasze wyłącznie ludzkie przyjemności nie powstają w wyniku doboru naturalnego czy innego procesu ewolucji biologicznej. Stanowią wytwór kultury i są zarezerwowane dla ludzi, ponieważ tylko ludzie dysponują kulturą (przynajmniej w takim stopniu, by mogła się liczyć).

Chociaż propagatorzy podobnych postulatów zbierają niekiedy cięgi od bardziej adaptacyjnie zorientowanych badaczy, niekoniecznie świadczy to o ich lekceważącym stosunku do biologii ewolucyjnej czy braku wiedzy na ten temat – oni nie wątpią w ewolucję ludzi (w tym ludzkich mózgów). Nie zgadzają się jednak co do tego, że wyewoluowały również wrodzone wyobrażenia, wyspecjalizowane moduły czy organy mentalne. Uważają raczej, że ludzie są wyjątkowi, ponieważ mają większą zdolność do elastyczności oraz do kształtowania i przyswajania idei, zwyczajów i gustów nieistotnych z punktu widzenia biologii. Inne zwierzęta mają instynkty, ludzie natomiast są inteligentni.

W pewnym stopniu owa teoria musi być prawdziwa. Nikt nie odmówi naszemu gatunkowi elastyczności intelektualnej, nikt też nie zaprzeczy, że kultura może budować i kształtować naszą przyjemność. Wygrywając na loterii milion dolarów, piejemy z radości, ale koncepcja pieniędzy wyłoniła się w toku historii człowieka, nie zaś replikacji czy doboru genów. Nawet te przyjemności, które dzielimy z innymi zwierzętami, jak jedzenie czy seks, w różnych społeczeństwach wyrażają się w różny sposób. Różne kraje mają własne kuchnie, własne rytuały seksualne, czy nawet formy pornografii, z pewnością nie dlatego, że ich obywatele są zróżnicowani genetycznie.

Z tego względu osoby nastawione bardziej prokulturowo mogą się pokusić o stwierdzenie, że chociaż dobór naturalny odgrywa pewną ograniczoną rolę w kształtowaniu naszych upodobań – w toku ewolucji dostaliśmy głód i pragnienie, popęd seksualny, ciekawość i niektóre instynkty społeczne – to jednak nie ma on wiele do powiedzenia, gdy idzie o konkrety. Cytując krytyka Louisa Menanda: „Każdy aspekt życia ma podstawy biologiczne w tym samym sensie, mianowicie takim, że nie istniałby, gdyby nie było to biologicznie możliwe. Ale poza tym wszystko jest do wzięcia”[7].

W kolejnych rozdziałach postaram się pokazać, że przyjemność nie działa w ten sposób. Większość przyjemności ma swoje źródło we wczesnym rozwoju; nie nabywamy ich w wyniku zanurzenia w społeczeństwie. Co więcej, są one wspólne dla wszystkich ludzi, a różnorodność, którą obserwujemy, można postrzegać jako wariacje na jeden uniwersalny temat. Malarstwo jest wynalazkiem kulturowym, ale miłość do sztuki już nie. W różnych społeczeństwach snuje się różne opowieści, lecz ich fabuły często są wspólne. Upodobania w kwestii jedzenia czy seksu się różnią, ale wcale nie tak bardzo.

Prawdą jest, że możemy sobie wyobrazić kultury, w których przyjemność przybiera zupełnie inne formy, takie, w których ludzie obtaczają jedzenie w odchodach, by poprawić jego smak, natomiast nie używają soli, cukru czy ostrej papryki; albo wydają fortunę na podróbki, oryginały zaś wyrzucają do kosza; czy też zbierają się, by posłuchać zakłóceń w radiu czy telewizji, wzdragając się na dźwięk melodii. Ale to nie jest rzeczywistość, tylko science fiction.

Można podsumować to następująco. Ludzie zaczynają z ustaloną listą przyjemności, do której nie można nic dodawać. Brzmi to może jak szalenie mocne stwierdzenie, bo oczywiście możemy wprowadzać do świata nowe przyjemności – tak było w wypadku telewizji, czekolady, gier komputerowych, kokainy, wibratorów, sauny, krzyżówek, programów rozrywkowych, powieści i tak dalej. Sugerowałbym jednak, że sprawiają nam one przyjemność, ponieważ wcale nie są takie nowe; łączą się – logicznie i bezpośrednio – z przyjemnościami znanymi ludziom od bardzo dawna. Belgijska czekolada czy żeberka z grilla to nowoczesne wynalazki, ale odwołują się one do naszej pierwotnej miłości do cukru i tłuszczu. Nowe formy muzyki powstają cały czas, lecz istota biologicznie nieprzygotowana na rytm nie byłaby w stanie ich polubić – dla niej zawsze będą tylko hałasem.

Esencja

Wiele istotnych ludzkich przyjemności ma charakter uniwersalny. Nie są one jednak wynikiem przystosowania biologicznego, ale produktem ubocznym systemów mentalnych, które wyewoluowały w innych celach.

Widać to wyraźnie w wypadku niektórych przyjemności. Wiele osób czerpie dziś radość chociażby z picia kawy. Nie dlatego, że w przeszłości jej miłośnicy mieli więcej potomstwa od tych, którzy kawy nie znoszą. Raczej dlatego, że kawa jest środkiem pobudzającym, a my lubimy czuć się pobudzeni. Może to nazbyt oczywisty przykład, sądzę jednak, że takie podejście może pomóc wyjaśnić również trudniejsze zagadki. W tej książce zbadamy następującą tezę: przyjemności, o których mowa, powstają, przynajmniej w części, jako przypadkowe produkty uboczne tego, co nazywamy „esencjalistyczną” formą umysłu.

Ilustrację esencjalizmu można znaleźć chociażby w noweli J. D. Salingera: na początku Seymour, jeden z jego ulubionych bohaterów, opowiada dziecku taoistyczną przypowieść. W przypowieści Duke Mu prosi przyjaciela, Po Lo, by wskazał mu kogoś, kto rozpozna doskonałego konia. Po Lo rekomenduje znawcę, którego Duke Mu zatrudnia i wkrótce znawca, Kao, wraca do niego z informacją o koniu, który spełni oczekiwania Duke’a. Z opisu Kao wynika, że jest to gniada klacz. Duke Mu kupuje konia. Ku jego zdumieniu okazuje się jednak, że to ogier czarny jak smoła.

W złości Duke Mu zarzuca Po Lo, że jego „znawca” to najzwyklejszy głupiec, który nie potrafi odróżnić nawet maści czy płci konia. Słysząc to, Po Lo jest zachwycony:

A więc zaszedł aż tak daleko! – wykrzyknął. – W takim razie jest wart dziesięciu tysięcy takich jak ja. Nie można nas nawet porównać. Kao ma na oku tylko duchowe wartości. Żeby skupić uwagę na istocie rzeczy, zapomina o błahych pozorach; szukając wewnętrznych zalet, nie widzi wcale cech zewnętrznych. Patrzy na to, na co patrzeć powinien, a zaniedbuje to, czemu przyglądać się nie trzeba[8].

Koń oczywiście okazuje się wspaniały.

Jest to przypowieść o esencjalizmie[9], poglądzie, według którego rzeczy cechują się utajoną rzeczywistością, prawdziwą naturą, której nie można zobaczyć wprost, i właśnie ta ukryta natura liczy się naprawdę. Klasyczną definicję stworzył John Locke: „Przez esencję można rozumieć istnienie jakiejś rzeczy, to przez co jest ona tym, czym jest. W tym znaczeniu rzeczywistą, wewnętrzną (w substancjach nie znaną) budowę rzeczy, od której zależą poznawalne ich właściwości, można nazywać ich esencją”[10].

Tak w naturalny sposób rozumiemy niektóre aspekty świata. Chociażby złoto. Rozmyślamy o nim, wydajemy na nie pieniądze i rozmawiamy na jego temat, ale zarazem nie myślimy ani nie mówimy o kategorii przedmiotów, które po prostu wyglądają podobnie. Jeśli pomalujemy cegłę złotą farbą, to nie znaczy, że mamy cegłę ze złota. Bądź co bądź, alchemia to poważna sprawa. Żeby się dowiedzieć, czy coś jest zrobione ze złota, należy zwrócić się do znawcy, na przykład chemika, który przeprowadzi odpowiednie badania, by ustalić strukturę atomową.

Innym przykładem mogą być tygrysy. Większość nas nie wie dokładnie, co sprawia, że tygrys jest tygrysem, ale nikt nie sądzi, że jest to po prostu kwestia wyglądu zwierzęcia. Jeśli pokaże się komuś serię zdjęć, na których tygrys zostaje stopniowo ucharakteryzowany na lwa, to nawet dziecko wie, że to wciąż tygrys[11]. Wiedza ta wiąże się raczej z genami, organami wewnętrznymi i tak dalej, czyli z niewidocznymi cechami zwierzęcia, które pozostają niezmienne pomimo zmiany wyglądu.

W przywołanych przykładach ludzie szukają odpowiedzi w nauce, co oczywiście ma sens. Naukowcy zajmują się określaniem ukrytych esencji rzeczy. Od nich dowiadujemy się o tym, czego nie widać gołym okiem, na przykład, że szkło jest cieczą, że kolibry i sokoły można zaklasyfikować do tej samej gromady, ale nietoperzy już nie, i że genetyczne podobieństwo między ludźmi i szympansami jest większe niż pomiędzy delfinami a łososiami. Żeby jednak być esencjalistą, nie trzeba znać się na nauce. Ludzie rozumieją, że coś może wyglądać jak iks, a w rzeczywistości być igrekiem. Wiedzą, że dana osoba może się przebrać, a jedzenie może zostać przygotowane w taki sposób, żeby wyglądało na coś innego. I mogą zapytać: czym to jest naprawdę?

Grupy społeczne mogą mieć esencję. Podobnie jest z artefaktami, czyli z takimi przedmiotami, jak narzędzia czy broń, wykonanymi przez ludzi – mimo że ich esencje nie są fizyczne, mają związek z historią bądź ich przeznaczeniem. Kiedy chcemy się czegoś dowiedzieć o artefaktach z innej epoki czy kraju, udajemy się do specjalistów z takich dziedzin, jak archeologia, antropologia czy historia[12].

Język przesiąknięty jest esencjalizmem[13]. Aby to dostrzec, spróbujmy wyobrazić sobie język nieesencjalistyczny. Jorge Luis Borges wymyślił chińską encyklopedię, która dzieli zwierzęta na kategorie, między innymi:

Należące do cesarza.

Które z daleka przypominają muchy.

Które właśnie rozbiły wazon[14].

Niezwykle pomysłowe... dlatego że takie dziwaczne. Kategoria „które z daleka przypominają muchy” jest logicznie możliwym sposobem grupowania obiektów, chociaż normalnie nikt nie postrzega świata w taki sposób. Żaden prawdziwy język nie mógłby utworzyć rzeczownika na określenie takiej kategorii, ponieważ jest ona zbyt powierzchowna. Prawdziwe rzeczowniki potrafią uchwycić coś głębszego, odnoszą się do takich rodzajów rzeczy, o których zwykło się uważać, iż mają głębokie cechy wspólne. Jak to ujął Stephen Jay Gould, teoretyk ewolucji: nasze klasyfikacje nie zostały stworzone tylko po to, by uniknąć chaosu, one są „teoriami na temat podstaw naturalnego porządku”[15].

Ma to istotne znaczenie, zwłaszcza gdy mówimy o ludziach. Pracowałem kiedyś z dziećmi z autyzmem i ciągle przypominano mi, żeby nazywać je dziećmi z autyzmem, a nie autykami – inaczej postrzega się je wyłącznie przez pryzmat ich zaburzenia. Rzeczownik esencjalizuje[16], niezgrabne określenie „dzieci z...” – już nie.

Można się tu naśmiewać z poprawności politycznej, ale nie sposób nie przywiązywać wagi do rzeczowników. W filmie Memento Leonard Shelby mówi: „Nie jestem mordercą. Chciałem tylko wszystko naprawić”. Mówiąc to, Shelby wie, że zabił wielu ludzi. Nie czyni go to jednak mordercą, ponieważ morderca to nie jest po prostu ktoś, kto zabił – być mordercą oznacza być określonym typem człowieka, mieć pewną głęboką właściwość. Shelby zaprzecza, by w jego wypadku było to prawdą. Po tym jak baseballistę Johna Rockera skrytykowano za rasistowską uwagę, którą wygłosił w trakcie wywiadu, Rocker zaprzeczył, by był rasistą: „To, że posłałeś raz piłkę poza boisko w ważnym meczu ligowym, nie robi z ciebie legendy... jedna uwaga w tym stylu nie oznacza, że jest się rasistą”[17].

By użyć lżejszego przykładu, jakiś czas temu jadłem obiad z koleżanką. Napomknęła, że nie je mięsa. Obruszyła się jednak, gdy później nazwałem ją wegetarianką. Nie mam świra na tym punkcie – stwierdziła – po prostu nie jadam mięsa. Uznała, że jej dieta to sprawa drugorzędna, a nie kwestia esencji.

Kłopot z esencjalizmem

Esencjalizm często jest racjonalny i adaptacyjny: jeśli koncentrujemy się na tym, co powierzchowne, możemy wrócić do domu z niewłaściwym koniem. Ktoś, kto patrząc na świat roślin i zwierząt, nie zauważy, że elementy tej samej kategorii mają głębokie cechy wspólne – jak uległość u pewnych gatunków zwierząt czy właściwości lecznicze określonych roślin – może pożyć krócej niż ktoś obdarzony bardziej esencjalistycznym zmysłem. W czasach współczesnych osiągnięcia nauki, prorocze i wiele objaśniające zarazem, dowodzą, że założenie o głębszej rzeczywistości jest jak najbardziej właściwe[18].

Esencjalizm bywa jednak zwodniczy. Psycholog społeczny Henri Tajfel zapoczątkował klasyczną ścieżkę badań nad „grupami minimalnymi”[19]. Odkrył, że gdy podzieli się ludzi na grupy według najbardziej przypadkowych kryteriów – w niektórych badaniach był to dosłownie rzut monetą – nie tylko będą oni faworyzować własną grupę, lecz także wierzyć, że istnieją znaczące różnice między grupami i że ich grupa jest – w sensie obiektywnym – lepsza. Z powodu esencjalistycznych uprzedzeń widzimy głębokie cechy wspólne nawet tam, gdzie ich nie ma.

Nie powinno więc dziwić, że tam, gdzie różnice są wyraźne, jak w wypadku kształtu twarzy czy koloru skóry, nie ignorujemy ich, uznając za przypadkowe, ale uważamy, że mają znaczenie. I w jakimś stopniu tak jest. Jeśli wiemy, jak ktoś wygląda – na przykład jakiego koloru ma skórę – to jesteśmy przygotowani na to, by odgadnąć wiele niewidocznych faktów na temat tej osoby, takich jak dochody, religia, poglądy polityczne i tak dalej. (Gdy piszę te słowa, Amerykanin o ciemnej skórze zagłosuje na demokratów z większym prawdopodobieństwem niż biały Amerykanin). Rasa ma znaczenie głównie dlatego, że ludzie wyglądający inaczej pochodzą z różnych krajów, osiedlają się w różnych miejscach i mają różne historie.

Ale nasz esencjalizm idzie jeszcze dalej – ludzie zwykli myśleć o ludzkich grupach, a także o rasach, w kategoriach biologicznych. Psycholożka Susan Gelman przytacza przypadek osoby, która stwierdziła: „Nie mogę iść na randkę z kimś, kto nie jest mitochondrialnym Żydem”[20]. DNA mitochondrialne jest przekazywane w linii matki, było to więc zmyślne przedstawienie pewnej definicji judaizmu, które zarazem dobrze oddaje to, że o ludzkich grupach myślimy w sposób biologiczny. Przed DNA była krew, jak w wypadku poglądu, iż wystarczy jedna jej kropla, by uznać, że ktoś ma afrykańskie pochodzenie.

Esencjalizm biologiczny w stosunku do rasy nie jest całkowitą pomyłką. Szwedzi są wyżsi od Japończyków, którzy z kolei są wyżsi od Pigmejów, co w oczywisty sposób wynika po części z genów. A gdy próbujemy zaklasyfikować własną przynależność do takiej czy innej kategorii, nawet najbardziej liberalne czy zdecydowanie antyrasistowsko nastawione osoby rozumieją, że jest to kwestia biologicznego pochodzenia. Psycholog Francisco Gil-White zauważa, że gdy ktoś mówi, iż jest w połowie Irlandczykiem, w jednej czwartej Włochem i w jednej czwartej Meksykaninem, to nie mówi, wjakim stopniu należy do różnych kultur czy z którymi grupami postanowił się identyfikować – mówi o pochodzeniu etnicznym swoich dziadków[21].

Jednakże kategorie nie są tak prawdziwe, jak się niektórym wydaje. Na przykład geny nie decydują o tym, czy ktoś jest Żydem. Dorosła osoba może zostać Żydem przez nawrócenie, dziecko może stać się Żydem, gdy adoptuje je żydowska rodzina. Moje dzieci są potomkami ojca Żyda i matki nie-Żydówki – czy zatem są Żydami, pół-Żydami, czy wcale nie są Żydami? Odpowiedź jest natury politycznej lub teologicznej, a nie biologicznej. Może to oczywisty przypadek, ale ma znacznie szersze przełożenie. Zwróćmy uwagę, że prezydenta Baracka Obamę określa się zazwyczaj jako Afroamerykanina albo czarnoskórego, mimo że jedno z jego rodziców można by zaklasyfikować jako typowo czarnoskóre, a drugie jako białe. Biorąc pod uwagę kontekst społeczny, czarne przebija białe. A bardziej ogólne kategorie, takie jak „czarnoskóry”, obejmują osoby ze skrajnie różnych grup – od Haitańczyków po rdzennych Australijczyków – wepchniętych do jednego worka z powodu wspólnej cechy, która – dosłownie – jest tylko naskórkowa. Pogląd, że łączy je coś głębszego, to esencjalizm posunięty do przesady.

Esencjalistyczne dziecko

Susan Gelman rozpoczyna swoją wspaniałą książkę The Essential Child („Esencjalistyczne dziecko”) anegdotą o tym, jak w wieku czterech czy pięciu lat zapytała matkę o różnice między chłopcami i dziewczynkami. Matka odpowiedziała: „Chłopcy mają siusiaki, dziewczynki – nie”. Gelman nie mogła w to uwierzyć. „To wszystko?” – zapytała[22]. Biorąc pod uwagę różnice w ubiorze, zachowaniu czy zabawach dziewczynek i chłopców, oczekiwała czegoś ciekawszego, głębszego. Sednem tej historii jest to, że Gelman ujawniła, iż była małą esencjalistką, co stanowi wstęp do jej rozważań o tym, że wszystkie dzieci są esencjalistami.

W dziedzinie psychologii to rzeczywiście kontrowersyjne twierdzenie. Przeważający pogląd, którego bronią dzisiaj niektórzy uznani uczeni, ustanowiony przez szwajcarskiego psychologa rozwojowego Jeana Piageta, głosi, że dzieci wchodzą w życie z powierzchowną orientacją w świecie, ograniczoną do tego, co mogą zobaczyć, usłyszeć i czego mogą dotknąć. Z tej perspektywy esencjalizm ma historyczne i kulturowe korzenie. W dziedzinach fizyki i biologii było to odkrycie i intelektualne osiągnięcie, jakiego dokonali najpierw filozofowie, a potem naukowcy. Większość osób nie wpadłaby na to sama. Filozof Jerry Fodor stwierdza: „Homer oczywiście nie miał pojęcia o tym, że woda (czy cokolwiek innego) ma ukrytą esencję albo charakterystyczną mikrostrukturę”[23]. Uczymy się o tym w szkole. W dziedzinach rasy, seksu czy kast esencjalizm to mit wymyślony przez „tych u władzy”, by przekonać ludzi, że te kategorie społeczne są naturalne i niezmienne.

Daleko nam do kompletnej teorii pochodzenia esencjalizmu. Uważam jednak, że obecnie istnieje dość dowodów na to, że w znacznym stopniu nie ma on korzeni kulturowych. Jest powszechny u ludzi. Homer prawdopodobnie naprawdę uważał, że woda ma esencję.

Większość przytoczonych tu informacji pochodzi z psychologii rozwojowej. Wiemy, że nawet małe dzieci potrafią wnioskować o niewidocznych właściwościach na podstawie wyglądu rzeczy. Gdy dziewięciomiesięczne dziecko zobaczy pudełko, które pod wpływem dotyku wydaje dźwięk, będzie oczekiwało, że inne pudełka, wyglądające tak samo, będą wydawać taki sam dźwięk. Starsze dzieci posuną się nawet dalej – będą dokonywać uogólnień na podstawie kategorii, do której coś należy[24]. W jednym z badań[25] trzylatkom pokazywano zdjęcie rudzika, mówiąc, że ptak ma ukrytą cechę – na przykład, że w jego krwi płynie pewna substancja chemiczna. Potem dzieciom pokazywano dwa inne zdjęcia: na jednym było zwierzątko, które wygląda podobnie, ale należy do innej kategorii, jak nietoperz, a na drugim – zwierzątko, które wygląda inaczej, ale należy do tej samej kategorii, jak flaming. Które z nich ma tę samą ukrytą cechę? Dzieci zazwyczaj dokonują uogólnień na podstawie kategorii, wybierając flaminga. Nie znaczy to, że są w pełni esencjalistami, pokazuje jednak, że zwracają uwagę na coś głębszego niż wygląd. W innych badaniach, w których zmieniono procedurę badawczą, ten sam efekt udało się odkryć u dzieci przed drugim rokiem życia[26].

Inne eksperymenty pokazały, iż małe dzieci wierzą, że jeśli usunie się wnętrzności psa (krew i kości), to nie będzie on już psem, lecz jeśli usunie się jedynie cechy zewnętrzne, to nadal nim będzie[27]. Co więcej, jest bardziej prawdopodobne, że dzieci nadadzą wspólną nazwę rzeczom, które mają głębokie cechy wspólne („mają w środku to samo”), niż to, że nazwą tak rzeczy, których cechy wspólne są powierzchowne („mieszkają w tym samym zoo, w takiej samej klatce”)[28].

Frank Keil, mój kolega z Yale, odkrył najbardziej zadziwiające przejawy dziecięcego esencjalizmu[29]. Pokazał dzieciom zdjęcia ukazujące rozmaite przemiany: jeżozwierz, który został chirurgicznie zmieniony tak, by przypominał kaktus, tygrys wepchnięty w kostium lwa, prawdziwy pies, którego ucharakteryzowano na zabawkę. Najciekawsze odkrycie polegało na tym, że dzieci nie uznawały takich radykalnych przemian za zmianę kategorii – niezależnie od wyglądu nadal widziały jeżozwierza, tygrysa albo psa. Dopiero gdy powiedziano im, że przemiany nastąpiły w środku – zmieniono wnętrzności tych zwierząt – dzieci dawały się przekonać, że owe przemiany prowadziły do rzeczywistej zmiany kategorii.

Podobnie jak dorośli, małe dzieci oczekują, że nazwy odnoszą się do przedmiotów, które mają głębokie cechy wspólne. Susan Gelman pokazała kiedyś swojemu trzynastomiesięcznemu synkowi guzik u koszuli, nazywając go „guzikiem”. Zaczął go naciskać – chociaż nie przypominał guzików na jego elektronicznych zabawkach, chłopiec wiedział, do jakiej kategorii należy i co się z nim robi. U starszych dzieci zaobserwować można podobne rozumienie subtelnej mocy rzeczowników, co u dorosłych. Dobrze pokazuje to przykład pewnego czterolatka, który w taki sposób opisał swojego agresywnego towarzysza zabaw: „Gabriel skrzywdził nie tylko mnie! Skrzywdził też inne dzieci! Jest skrzywdzicielem! Prawda, mamo? Jest skrzywdzicielem!”[30]. Dziecko przypuszczalnie podkreśla, że takie zachowanie odzwierciedla głębsze aspekty charakteru Gabriela. Prowadząc prace eksperymentalne, Susan Gelman i Gail Heyman opowiadały pięciolatkom o dziewczynce imieniem Rose, która często jada marchewki, i dodawały, ale tylko w obecności połowy dzieci: „Jest zjadaczem marchewek”. To określenie przyniosło skutek – dzieci, które je usłyszały, widziały w Rose bardziej zatwardziałego zjadacza marchewek – będzie jadała je w przyszłości, nawet gdyby rodzina próbowała ją od tego odwieść. Jest to część jej natury[31].

Niektórzy badacze twierdzą, że dziecięcy esencjalizm wyrasta ze specjalistycznego systemu, zarezerwowanego dla myślenia o roślinach i zwierzętach[32]. Z moich badań wynika jednak, że dzieci są także w dużym stopniu esencjalistami, jeśli chodzi o przedmioty codziennego użytku[33]. Gdy usłyszą nazwę użytą w odniesieniu do nowatorskiego tworu wykonanego przez człowieka, rozciągają tę nazwę na przedmioty, które stworzono w tym samym celu, niezależnie od ich wyglądu.

Ponadto dzieci są esencjalistami, jeśli chodzi o kategorie ludzi. Jeden z najsilniejszych przykładów esencjalizmu dotyczy różnic płciowych. Dzieci, zanim dowiedzą się czegokolwiek o fizjologii, genetyce, teorii ewolucji czy innej nauce, sądzą, że jest coś wewnętrznego i niewidocznego, co odróżnia chłopców od dziewczynek. Taki esencjalizm może być wyraźny, jak u dziewczynki, która wyjaśniła, dlaczego chłopiec woli iść na ryby niż się malować: „Bo taki już jest instynkt chłopca”[34]. Siedmiolatki zwykle wygłaszają poglądy w stylu: „Chłopcy mają w środku coś innego niż dziewczynki” i „Ponieważ Bóg ich takich stworzył” (esencja biologiczna i duchowa). Dopiero na późniejszym etapie rozwoju przyjmują wyjaśnienia kulturowe: „Ponieważ tak zostali wychowani”. By myśleć o socjalizacji, trzeba być uspołecznionym[35].

Co prawda wciąż prowadzi się badania, ale już teraz badacze zaczynają być zgodni co do tego, że dzieci są urodzonymi esencjalistami. Zakres esencjalizmu jest szeroki – przypisujemy esencję zwierzętom, przedmiotom i typom ludzi.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[3] Historia van Meegerena – zob. Dolnick, 2008; Wynne, 2006.

[4] Cytat za Duncanem, 2006.

[5] Pinker, 2002, tłum. M. Koraszewska.

[6] Cytat za Jacobsem, 2004.

[7] Menand, 2002.

[8] Salinger, 1981, tłum. M. Skibniewska.

[9] Podstawy filozoficzne esencjalizmu – zob. Kripke, 1980; Putnam, 1973, 1975. Podstawy psychologiczne – zob. Bloom, 2004; Gelman, 2003; Medin i Ortony, 1989.

[10] Locke, 1955, tłum. B. J. Gawecki.

[11] Keil, 1989.

[12] Esencjalizm artefaktów – zob. Bloom, 1996, 2000, 2004; Medin, 1989; Putman, 1975.

[13] Język i esencjalizm – zob. Bloom, 2000.

[14] Borges, 1999, tłum. A. Sobol-Jurczykowski.

[15] Gould, 1989.

[16] Markman, 1989.

[17] Gelman, 2003.

[18] Esencjalizm jest prawdziwy – zob. Bloom, 2004; Pinker, 2002.

[19] Tajfel, 1970, 1982.

[20] Gelman, 2003.

[21] Gil-White, 2001.

[22] Gelman, 2003.

[23] Fodor, 1988.

[24] Baldwin, Markman i Melartin, 1993.

[25] Wygląd a esencja wg dzieci – zob. Gelman i Markman, 1986, 1987.

[26] Wygląd a esencja wg młodszych dzieci – zob. Gelman i Coley, 1990; Graham, Kilbreath i Welder, 2004; Jaswal i Markman, 2002; Welder i Graham, 2001.

[27] Gelman i Wellman, 1991.

[28] Diesendruck, Gelman i Lebowitz, 1998.

[29] Keil, 1989.

[30] Gelman, 2003.

[31] Gelman i Heyman, 2002.

[32] Atran, 1998.

[33] Diesendruck, Markson i Bloom, 2003. Analiza i omówienie – zob. Bloom, 2004.

[34] Gelman i Taylor, 2000.

[35] Smith i Russell, 1984; zob. też Hirschfeld, 1996.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: How pleasure works

Copyright © 2010 by Paul Bloom

All rights reserved

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Olga Dziedzic

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawnictwa Smak Słowa.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja: Małgorzata Jaworska

Korekta: Anna Mackiewicz

Okładka i strony tytułowe: Studio projektowe & Visual

Ilustracje wykorzystane na okładce: Studio projektowe & Visual

ISBN 978-83-65731-43-2

Smak Słowa

ul. Sobieskiego 26/4,

81-781 Sopot

Tel. 507-030-045

Szukaj nas także na

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl