Przysięga. Piast Zdobywca, tom 1 - Krzysztof Jagiełło - ebook

Przysięga. Piast Zdobywca, tom 1 ebook

Krzysztof Jagiełło

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto nadchodzi Piast – dziecię spalonej ziemi, spragniony pomsty gniewny młodzieniec, który pociągnie za sobą wielu.

W krwawej rzezi giną wszyscy mieszkańcy Brójnic. Trop morderców prowadzi do zdradzieckiego księcia Popiela. Uratowani cudem Piast i Ścibór marzą o zemście za śmierć pobratymców. Jak jednak pokonać sprytnego władcę, który ma po swojej stronie możnych przyjaciół, a na usługach zastępy zbrojnych?

Wraz z parą tajemniczych wędrowców z dalekiej Północy i przy wsparciu mrocznych mocy zamieszkującej bory wiedźmy dwójka młodych przyjaciół rzuca się w wir sporów i wieców, walk, zdrad i podbojów. Pragnie ustrzec resztę plemienia przed zagrożeniem i przygotować je do stawienia czoła łupieżczym zastępom Goplan. Wszystko ma jednak swoją cenę.

Przysięga to zaproszenie do barwnego świata pierwotnych Słowian pełnego przemocy, magii i namiętności, szczęku broni i mrocznych wierzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 391

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

W serii Słowiańskie Światy do tej pory ukazały się:

 

Elwira Dresler-Janik

cykl Leszygród

Tom 1. Córki bogini Mokosz

Tom 2. Topielica z mokradeł

 

Anna Musiałowicz

Wyrzuciła ją rzeka

 

Ewelina Kasiuba

Wybranka boga słońca

 

Krzysztof Jagiełło

cykl Piast Zdobywca

Tom 1. Przysięga

 

 

 

 

Copyright © Krzysztof Jagiełło

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja:

Aleksandra Zok-Smoła

 

 

Korekta:

Izabela Durasiewicz

Danuta Urbańska

 

 

Projekt okładki:

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Skład i łamanie:

Dariusz Nowacki

 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68364-38-5

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

1

 

Rozdzierający ból rozlał się w mojej klatce piersiowej. Swoją intensywnością wytłumił wszelkie inne przypadłości, takie jak rwanie w kościach czy uciążliwe, krwawe wybroczyny na pośladkach. Zaskoczony, spróbowałem wciągnąć powietrze, co doprowadziło do jeszcze bardziej wzmożonych sensacji. Serce ścisnęło mocniej, a przed oczami swoje tańce rozpoczęły ciemnoczerwone ogniki.

Zbliżał się koniec. Pan wzywał mnie do siebie. Zadrżałem na myśl o boskim sądzie i jak zwykle w chwilach strachu uciekłem się do modlitwy. Mój dawny nauczyciel brat Rothbart zapewne nie uwierzyłby, że w takiej chwili modliłem się po niemiecku.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi… Ucisk w klatce piersiowej stał się niemal nie do wytrzymania. Głośno jęknąłem, ale wcale nie pomogło. Zastanawiając się, czemu musi tak bardzo boleć, kontynuowałem w myślach modlitwę: …Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen.

Wydawało mi się, że mentalnie przygotowałem się już na każdą możliwość. Gdyby ziemia pod moimi stopami rozstąpiła się, tworząc ziejące ogniem wyrwy, przyjąłbym swą karę ze stoickim spokojem. Jeśli pojawiłby się przede mną świetlisty anioł, gotów zabrać mnie w podróż ku wiecznemu potępieniu, pochyliłbym w pokorze głowę i przyjął każdą pokutę. Gdzieś w odmętach duszy miałem nadzieję, że jednak wezwie mnie przed swoje oblicze miłosierny Pan.

W żadnym z możliwych scenariuszy nie przewidziałem tego, co się następnie wydarzyło.

Ból nieco zelżał i serce znowu zaczęło bić. Z trudem łapiąc oddech, uchwyciłem się ogrodowej kolumny i pochyliwszy się, głośno sapałem. W nocnej ciemności rozpraszanej przez słabe światło naściennej pochodni, ubrany w roboczą, wielokrotnie połataną szatę zakonną, mogłem uchodzić za przerażającą zjawę. Pogańska część mojego umysłu, nigdy całkowicie niewytępiona, wyobraziła sobie przeklętego mnicha nawiedzającego w gniewie Cesarskie Opactwo Corvey.

– Bracie Lotharze! – krzyknął wbiegający do ogrodu przeor. – Cóż ci dolega?

– Głównie… starość – odpowiedziałem niepewnym głosem.

– Serce? – dopytywał siwy mężczyzna, drapiąc się po wygolonym czubku głowy. – Mówiłem ci, Lotharze, że za ciężko pracujesz.

– Święty Benedykt wszak powiedział… – Uśmiechnąłem się szelmowsko. – Módl się i pracuj.

– Nie zabronił jednocześnie się wysypiać. – Przeor nie ustępował, pomagając mi się wyprostować. – Czemu doglądasz ziół po nocy?

– Niektóre zabiegi pielęgnacyjne wymagają niższej temperatury, bracie Albrechcie – odparłem, patrząc rozmówcy w oczy. Przeor nie należał do niskich mężczyzn, lecz jeśli chciał pochwycić moje spojrzenie, musiał mocno zadzierać głowę.

– I wszystkim musisz zajmować się ty, bracie?

– Praca pomaga uspokoić moje skołatane myśli, przeorze – odpowiedziałem i szybko zmieniłem temat: – Swoją drogą, przyganiał kocioł garnkowi. Cóż przeor sam robi w ogrodzie po nocy?

– Szukałem ciebie, bracie Lotharze – wyjaśnił.

– Po nocy? – zdziwiłem się.

– Sprawa niecierpiąca zwłoki. – Zasępił się.

– Czym mogę służyć Bogu?

– Wiedzą – odpowiedział Albrecht. – Lotharze, czy dobrze pamiętam? Jesteś z pochodzenia Słowianinem?

– Tak – odparłem, zaciskając wargi. – To chyba nie jest problem?

– Absolutnie żaden – przeor pośpiesznie zaprzeczył, jakby obawiając się o mój stan. Przed chwilą wszak wyglądałem, jakbym miał właśnie opuścić ten świat. – Potrzebujemy jedynie informacji na temat terenów za Odrą.

Wzdrygnąłem się.

– Przeorze Albrechcie, gdy przyjmowałem regułę benedyktyńską, wyspowiadałem się z moich uczynków twojemu poprzednikowi. Zapewnił mnie, że jeśli tylko zamierzam poświęcić swoje życie Panu, jestem mile widzianym gościem, a moja przeszłość nie będzie odgrywała żadnej roli.

– Tak, tak. – Przeor wykonał uspokajający gest. – Nie zamierzam podważać słów mojego poprzednika, bracie. Rzecz nie dotyczy ciebie.

– A czego? – zdziwiłem się.

Być może powiedziałem to zbyt głośno, bo przeor niemal skulił się w sobie. Jestem stojącym nad grobem starym dziadem i niewiele już zostało we mnie dawnej siły, jednak moje ciało wciąż nosi ślady wcześniejszej tężyzny. Gdyby ktoś przyjrzał mi się dokładnie, z pewnością zauważyłby jeszcze pozostałości szerokich barów, pękatej klatki piersiowej, a jeśli akurat się nie garbiłem – imponujący wzrost. Co więcej, jeśli jak w tej chwili złe emocje brały we mnie górę, słowiańska krew zaczynała się zbyt łatwo gotować. Wszystko to sprawiało, że pomimo słabości sflaczałego ciała niewielu mężczyzn dążyło do konfrontacji ze mną, gdy traciłem łagodne usposobienie.

– Sprawy najwyższej wagi – wyjaśnił przeor. – Wielka polityka.

– Jak zatem mogę pomóc? – spytałem, choć wcale nie czułem się spokojniej.

– Chodzi o ród zamieszkujący środkowy bieg rzeki Warthe. Nazywają siebie Piastami. Czy to nie twoi współplemieńcy?

Serce ponownie ścisnęło się w mojej piersi, a przed oczy powróciły krwiste plamy. Sufit nagle zawirował, gdy ciało pomknęło na spotkanie twardego klepiska.

 

*

 

Gorzki, pszeniczny smak wypełnił moje usta, pieszcząc podniebienie i rozluźniając zesztywniałe członki. Ciężki, drewniany kufel przesłaniał wątłe światło rzucane przez stojącą na sosnowej ławie świecę. Dopiłem ostatni łyk i zamlaskałem.

– Zaprawdę powiadam ci, bracie Lotharze – rzucił przeor siedzący po przeciwnej stronie ławy, rozkoszując się zawartością własnego naczynia – jeżeli ktoś wątpi w dobrą wolę Pana, piwo powinno rozwiać wszelkie rozterki.

– Amen – odpowiedziałem i obaj głośno się roześmialiśmy. Siedzieliśmy w otoczeniu olbrzymich pękatych beczek zajmujących większość przestrzeni klasztornej piwnicy. Powietrze pachniało wilgocią, kurzem i rozlanym alkoholem, a jedyne źródło światła stanowiła mała świeczka, ustawiona na dzielącej nas ławie. Przeor bez słowa wstał i luzując korkociąg, nalał do dwóch kufli kolejną porcję brunatnego płynu.

Skorzystałem z okazji, by jeszcze raz odczytać list biskupa.

– Ambitnie – rzekłem.

– Cóż takiego? – zdziwił się przeor, stawiając na ławie dwa kufelki.

– Książę Siemowit, syn Piasta, proponuje, aby jego najstarszy syn, Lestek, pojął za żonę saksońską księżniczkę.

– Rody panujące często dokonują takich mariaży.

– Jestem tego świadom – odparłem. – Dziwi mnie jednak, że pogański władca zamierza wejść do chrześcijańskiej rodziny.

– Być może o to właśnie chodzi? – zastanowił się przeor.

– Biskup marzy o zasługach w chrystianizacji Słowian. A pogański władca zamierza wkroczyć w orbitę cywilizowanej dyplomacji.

– Być może – zgodziłem się.

– Nie wiem, skąd biskup wiedział o twojej obecności tutaj. – Zasępił się. – Prawdopodobnie uzyskał tę informację od mojego poprzednika.

Przytaknąłem. Skinąłem smutno. Miałem nadzieję, że nigdy już nie będę musiał opowiadać swojej historii.

– Tak czy inaczej, biskup prosił o uzyskanie od ciebie wszelkich wieści o rodzie tego słowiańskiego władcy. Sądząc po twojej reakcji w ogrodzie, zakładam, że mógłbyś w ten sposób pomóc ewentualnej misji.

– Mógłbym. – Skinąłem głową. – Dość dobrze poznałem jego dziada.

Przeor spojrzał ponownie na zapisany pergamin.

– Piasta?

– Tegoż samego – odpowiedziałem lodowatym tonem.

– To nawet lepiej – ucieszył się przeor. – Znając przodków Lestka, biskup może mądrzej doradzić księciu w kwestii potencjalnych korzyści wynikających z małżeństwa.

– Nie jest to jednak historia, którą chciałbym się dzielić z kimkolwiek – rzekłem. – Wyznałem swoje grzechy i próbuję odkupić dawne uczynki modlitwą i pracą.

– Rozumiem twoje obawy, bracie. – Przeor położył w uspokajającym geście dłoń na moim barku. – Ale nie zamierzam grzebać w twojej przeszłości. Interesuje mnie jedynie kwestia rodowodu Piasta.

– Te dwie sprawy łączą się nierozerwalnie – odparłem. – Bez mojego udziału Piast Kołodziej nigdy nie zostałby księciem.

– Cóż mówisz, bracie Lotharze? – zdziwił się przeor. – Czyżbyś był jego poddanym?

– Również – odparłem zgodnie z prawdą. – Zanim jednak się nim stałem, wpierw byłem przyjacielem Piasta i jego prawą ręką.

– Fascynujące. – Oczy siwego mężczyzny rozbłysły w półmroku. – Musisz koniecznie opowiedzieć mi tę historię.

– Zważ, przeorze, czego sobie życzysz – wyjaśniłem. – Niektóre opowieści są mroczniejsze, niżbyśmy chcieli.

– Zdaję sobie sprawę z twojego wcześniejszego pogaństwa – rzekł przeor po pociągnięciu ostatniego łyka piwa.

– Nie chodzi o kwestie wiary – odparłem. – Kraj Piastów nie jest tak cywilizowany, jak księstwo Saksonii czy nawet Wielkie Morawy.

– Bóg doda nam sił.

Westchnąłem. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli przeor naprawdę postanowił poznać moją historię, w żaden sposób nie zmienię jego woli. Kiedy stary uparciuch się na coś zawziął, potrafił postawić na nogi pół diecezji. Odwlekałem jednak rozpoczęcie opowieści, zastanawiając się jednocześnie, gdzie mógłbym zacząć. Czy powinienem opisać naszą młodość, pełną ciężkiej pracy, bolesnych odcisków, ale i wspólnych chwil radości? Moment, w którym zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy przyjaciółmi? Czy może późniejszą ścieżkę ku szaleństwu?

Wiedziałem, że tego nie uniknę. Musiałem rozpocząć od dnia, który sprawił, że do dziś budziłem się w nocy z krzykiem. Od upadku Brójnic. Po latach porachowałem daty i wyszło mi, że zdarzyło się to w roku Pańskim osiemset trzydziestym dziewiątym. Pół wieku minęło od tamtych wydarzeń, a wciąż pamiętałem każdy szczegół lepiej niż wczorajszy dzień.

Zaschło mi w gardle, więc skorzystałem z postawionego przede mną kufla. Opróżniłem połowę jego zawartości jednym haustem, zaczerpnąłem powietrza i zacząłem swoją opowieść.

 

 

 

2

 

Topór zmierzał prosto ku mojej głowie. Wyszczerbiona, pokryta rdzą głownia zakreśliła w powietrzu szeroki łuk. Zamach wzięty przez przeciwnika wydawał się przesadzony, szybkość ciosu poświęcono na rzecz siły. Jeżeli doszedłby celu, prawdopodobnie rozłupałby mi czaszkę na drobne kawałki.

Uniosłem trzymany w lewicy szczyt, na wpół odbijając, na wpół blokując nadchodzące uderzenie. Metal uderzył z głośnym łoskotem o wzmocnione niewyprawioną skórą drewno. Niemal jednocześnie po prawej stronie mignął ciemniejszy kształt. Sunąca równolegle do ziemi tarcza grzmotnęła w mój bark, wzniecając ognisko palącego bólu. Nie miałem czasu rozwodzić się nad otrzymanym ciosem, gdyż uciekając przed kopnięciem, musiałem uskakiwać do tyłu.

Odskoczyłem na dwa kroki i przygotowałem się na kąśliwy ruch topora wyprowadzony w kierunku biodra. Zasłoniłem tarczą prawą stronę ciała i, gdy tylko siekiera napastnika została zablokowana, wyprowadziłem własny cios z półobrotu. W przypływie agresji przeciwnik zapomniał najwyraźniej o obronie.

Tępy koniec mojego topora trafił zaskoczonego młodzieńca w udo, tuż pod szczytem. Zanim zdążył wybrzmieć jego krzyk bólu i wściekłości, naparłem na niego swoją tarczą, popychając ją dodatkowo całym ciałem. Ustawienie nóg przeciwnika zostało zakłócone na tyle, że nie był w stanie utrzymać równowagi. Popchnięty, runął na ziemię niczym kłoda. W tej pozycji niewiele mógł zrobić. Natomiast przede mną roztaczało się wiele możliwości ataku.

– Ten udawany cios na odlew i następujące po nim uderzenie brzegiem szczytu zrobiło się stare już zeszłej zimy – powiedziałem, patrząc z wyrzutem na leżącego.

Odpowiedziały mi jedynie gniewne błyski jego niebieskich oczu. Spoczywający na ziemi chłopak był jeszcze młody, choć zaczynał wkraczać w wiek męski. Przestał już rosnąć i trzeba przyznać, że bogowie nie poskąpili mu wzrostu. Podobnie jak ja, górował nad większością innych mężów o dobre pół głowy. Tym, co go wyróżniało, było nad wyraz przystojne oblicze. Długie blond włosy, równo rosnąca broda i wąsy oraz regularne, wyraziste rysy zawróciły w głowie niejednej pannie.

Musiałem przyznać, że czasem zazdrościłem przyjacielowi urody. Nie byłem może przesadnie odpychający, ale na tle towarzysza mój płaski, szeroki nos, kanciasta szczęka i pospolite ciemne włosy musiały rzucać się w oczy. Najbardziej było mi żal, iż bogowie nie obdarzyli mnie tak bujną brodą. To, co z rzadka wyrastało na mojej twarzy, nie tylko ponosiło klęskę w próbie dodania powagi, lecz wręcz jej odejmowało. Już dawno zatem musiałem opanować znakomicie sztukę golenia się.

– Nie musiałeś jednak bić tak mocno – dodałem, gdy dłuższą chwilę nie odpowiadał. – To tylko ćwiczenia.

– Trzeba było lepiej się bronić, Ściborze – wycedził Piast.

– Woja, który nie potrafi się uchylić przed uderzeniem tarczą, nie potrzebuje żadna znana mi drużyna.

Westchnąłem. Mój przyjaciel miał wiele niezaprzeczalnych zalet, ale umiejętność pogodzenia się z porażką do nich nie należała. Piast imponował zwinnością i krzepą, lecz szczęśliwie dla mnie zawsze ustępował mi, jeśli idzie o szybkość.

– Teraz boli mnie bark – rzuciłem z wyrzutem. Chowając toporek za pas, schyliłem się, by podać rękę przyjacielowi. Ten złapał ją silnie i zaczął wstawać.

– Może w końcu nauczysz się… – Piast przerwał w pół słowa, a oczy rozszerzyły mu się z niedowierzania. Zdziwiony, podążyłem za jego spojrzeniem i zamarłem.

Aby nam nie przeszkadzano w ćwiczeniach, opuszczaliśmy rodzinną osadę i przepływaliśmy łodzią spory kawałek w dół Wrześnicy. W odległości pozwalającej jednak nie spuszczać Brójnic z oczu znajdowała się idealna do naszych potrzeb przybrzeżna polanka. Mieliśmy doskonały widok na to, co się właśnie działo.

Nad strzechami rodzinnych domów unosiła się łuna ognia i ciemny, gęsty dym. Cokolwiek było powodem pożaru, nasi pobratymcy byli w niebezpieczeństwie.

Piast wiosłował jak opętany. Pomimo jego nadludzkich wysiłków łódź musiała jednak pokonać silny, przeciwny prąd rzeki. Z kolejnymi uderzeniami serca czułem w ustach coraz paskudniejszy i coraz bardziej gorzki smak traconej nadziei. Choć palisada osady zbliżała się z każdą pokonaną falą, nie uspokajało mnie to ani trochę. Mogliśmy już wszak rozróżnić, które budynki trawi pożar.

Woda zaczęła nieść wrzaski, szczęk metalu o metal i inne odgłosy walki. A zatem nie był to zwykły pożar, ktoś próbował przemocą zdobyć naszą osadę. Spojrzałem na Piasta i zobaczyłem, jak jego wargi zaciskają się jeszcze mocniej niż zwykle. Podobnie jak ja wiedział, że może być za późno na jakąkolwiek pomoc. Zaczął wiosłować jeszcze mocniej.

Po czasie wydającym się wiecznością nasza rozpędzona łódź wbiła się głęboko w piasek małej plaży. Chwytając toporki, wyskoczyliśmy na brzeg i pośpieszyliśmy do znajdującej się nieopodal bramy. Biegnąc wzdłuż drewnianej palisady, nie dostrzegliśmy nikogo, kto broniłby osady od strony wody. Jednak wrzaski kobiet, krzyki mężczyzn i nieustanne ujadanie psów dobiegające ze środka stanowiły wystarczającą zapowiedź tego, co działo się wewnątrz ogrodzenia.

Piast dobiegł do bramy pierwszy. Była uchylona, więc zanim do niego dotarłem, zdążył rozewrzeć ją szerzej. Naszym oczom ukazał się przerażający widok. Środkowa część osady, zamieszkana przez najbogatszych gospodarzy, stała w płomieniach. Drewniana, ciasna zabudowa łatwo uległa niszczycielskiej sile ognia, który zaczynał już trawić kolejne kwartały. Pomiędzy domostwami leżało na piaszczystych uliczkach wielu zakrwawionych mężów – naszych sąsiadów. Niektórzy padli z toporkami czy kijami w rękach, innych zaszlachtowano niczym bydło.

Kilkudziesięciu ciężkozbrojnych wojów kontynuowało dzieło zniszczenia. Niektórzy za pomocą pochodni podpalali nienaruszone jeszcze strzechy, inni bili lub siłą wyciągali z chat kobiety. Każdy z nich prezentował się niezwykle groźnie w metalowym hełmie i koszulce kolczej, okrywającej tors splotem małych stalowych kółeczek. Po jakości ich włóczni, toporów i długich noży znać było, że nie należeli do przypadkowych rębaczy. Większa grupa napastników zbierała ocalałych mieszkańców grodu na pustym wewnętrznym placu. Skuleni mężczyźni i kobiety cierpieli pod razami zadawanymi ciężkimi kijami lub trzonkami włóczni.

Kilka kroków od nas, nieopodal bramy, pod jedną z chat dwójka najeźdźców szarpała się z żoną Bytomira, której na wpół rozerwana suknia jasno sygnalizowała intencje napastników. Jej mąż leżał tuż obok na ziemi, w powiększającej się coraz bardziej czerwonej kałuży. Dwaj wojowie rechotali szyderczo, wykręcając kobiecie ręce.

Pomimo braku jakiegokolwiek doświadczenia wojennego obydwaj wiedzieliśmy, że nie mamy szans w walce z uzbrojonymi po zęby i opancerzonymi rębajłami. Spojrzeliśmy jednak po sobie, skinęliśmy jednocześnie i ruszyliśmy z bojowym wrzaskiem na napastników.

Zdziwieni wojownicy porzucili niewiastę i odwrócili się w naszym kierunku. Piast pobiegł na wyższego z nich, posługującego się dwuręcznym toporem. Wymierzył cięcie, próbując wrazić ostrą krawędź w niechronione kolczugą przedramię przeciwnika. Ten jednak zastawił się toporem, trzymając go oburącz, i sparował cios na drewniany trzonek. Nie zmieniając chwytu obu dłoni, wykręcił stopy i nadając rotacji reszcie ciała, zamachnął się. Piast dostrzegł manewr zbyt późno i został trafiony spodem rękojeści tuż nad krawędzią tarczy. Nieszczęśliwie się złożyło, że trzonek uderzył go prosto w skroń. Zaskoczony, nie zdążył nawet osłabić siły ciosu ruchem głowy lub unikiem. Zatoczył się i przewrócił o własne nogi. Tarcza i topór wypadły mu z bezwładnych dłoni przy zetknięciu z ziemią.

Nie byłem w stanie ruszyć mu na ratunek, gdyż mój przeciwnik przystąpił do ataku. Jeżeli wcześniej narzekałem na brak opamiętania Piasta podczas ćwiczeń, teraz musiałem zweryfikować swoją opinię. Wojownik uderzał bowiem toporkiem z siłą znacznie przekraczającą wszystko, czego do tej pory doświadczyłem. Wściekłość jego ataków czułem w całym ramieniu nawet przez ciężką ćwiczebną tarczę. Dotrzymywałem jednak pola, blokując wszystkie nadchodzące ciosy.

Kiedy przeciwnik zanadto się odsłonił, zaryzykowałem kontratak. Moje uderzenie zmierzające ku jego głowie zostało pewnie sparowane mniejszym i lżejszym szczytem przeciwnika. Zostałem natychmiast zmuszony do odskoczenia przed błyskawiczną kontrą. Gdy jeszcze łapałem równowagę, wojownik natarł na mnie całym ciężarem ciała. Dwie tarcze gruchnęły o siebie, a ja poczułem, jakbym starł się właśnie z wozem siana. Siła uderzenia przewróciła mnie na ziemię.

Hełm przeciwnika skonstruowany był w taki sposób, że pokrywał nie tylko czubek głowy, lecz także jej boki oraz oczy wraz z nosem. Nadawał mu przerażający, nieludzki wygląd. Nie widziałem zatem wzroku rywala. Ale dolna połowa twarzy mówiła wszystko. Gdy szedł w moim kierunku, na jego usta wypełzł szeroki, paskudny uśmiech ukazujący liczne braki w uzębieniu. Próbowałem się wycofać na czworakach, lecz z każdym kolejnym krokiem przeciwnik był coraz bliżej mnie. Wiedział, że ma znaczną przewagę i już mu nie ucieknę, a zatopienie głowicy topora w moim ciele pozostawało kwestią czasu.

I wtedy wydarzył się cud.

Prosto w wyszczerzone usta wojownika wleciała z impetem strzała. Nowo otwarta rana buchnęła potokiem krwi, zalewając jego twarz, szyję i korpus. Trzymając za sterczącą z gardła brzechwę i wydając rzężące oraz bulgoczące odgłosy, mężczyzna upadł na kolana. Po kilku chwilach walki o życie przewrócił się bez czucia, a piach pod jego ciałem przyjmował nową porcję krwi w rytm ostatnich uderzeń umierającego serca. Oszołomiony, nie byłem w stanie odwrócić wzroku od brązowych lotek użytych do produkcji strzały.

Ocucił mnie upadek zakrwawionego kompana mojego niedawnego przeciwnika, który zwalił się obok na ziemię niczym upuszczony stos drewna na opał. Jęcząc i postękując, próbował wstać. Szło mu to opornie, a każda chwila zdawała się zaciekłą walką z własnym ciałem. Nie dane mu było dokończyć zmiany pozycji.

Od strony leżącego na ziemi Piasta podszedł z obnażonym, zakrwawionym mieczem potężnie zbudowany brodacz. Posturą przypominał bardziej niedźwiedzia niż człowieka. Nie tylko należał do najwyższych ludzi, jakich widziałem w życiu, ale ważył pewnie więcej niż ja i Piast razem wzięci. Szerokie barki oraz wydatne brzuszysko otulone były ciepłymi futrami i spięte licznymi skórzanymi pasami. Długie, splecione w warkocz blond włosy podgolił na styl północny aż do czubka głowy. Wrażenie nadnaturalności jego postury wzmacniał stos futrzanych zwierzęcych skór przywiązanych do pleców.

Moją uwagę najbardziej przykuł jednak trzymany w ręku przybysza miecz. Nigdy nie widziałem równie eleganckiej broni. Miał zakrzywiony, rzeźbiony w żmijowe wzory jelec, separujący dłoń od obustronnie tnącego, długiego na półtora łokcia ostrza, które zwężało się na końcu, tworząc delikatny szpikulec. Na zwieńczeniu rękojeści błyszczała pasująca do zdobień jelca okrągła głowica. Choć wygląd mężczyzny przywodził na myśl dzikich bogów lasu, jakość dzierżonego przezeń miecza wymuszała natychmiast szacunek należny najmożniejszym wojownikom. Niedźwiedź, jak nazwałem go w myślach, wykonał szybki, oszczędny ruch prawicą i wraził ostrze w szyję próbującego powstać woja, który z głuchym łoskotem opadł na ziemię.

– Jesteś ranna? – spytał ostry, kobiecy głos zza moich pleców. Obejrzałem się i ku memu zaskoczeniu ujrzałem młodą, szczupłą dziewczynę o prostych, rudych włosach splecionych w warkocz. Ubrana była w wygodny męski kaftan. Podobnie jak Niedźwiedzia otulały ją zwierzęce futra. W prawicy dzierżyła myśliwski łuk, a przez plecy przewiesiła kołczan. Zza jej ramienia wystawały lotki o brudnawej, brązowej barwie. Pytanie rudowłosej skierowane było do żony Bytomira, szlochającej nad ciałem zmarłego męża. Wyrwany z rozkojarzenia, spojrzałem na przyjaciela. Kilka kroków ode mnie Piast gramolił się właśnie na nogi. Wyglądało na to, że pomijając kilka siniaków, wyszliśmy z potyczki bez szwanku.

– Kim jesteście? – spytałem, widząc, jak dwójka, która właśnie uratowała nam życie, zmierza w kierunku bramy. Olbrzymi mężczyzna nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem. Kobieta jednak odwróciła się i odpowiedziała:

– Uciekajcie stąd. Ratujcie się, póki możecie.

– Nie możemy zostawić naszej osady w potrzebie! – zaprotestowałem. – Pomóżcie nam, a nie ominie was nagroda.

Potężny mężczyzna parsknął. Nie wyglądał na przekonanego.

– Osada już stracona – wyjaśniła dziewczyna. – Możecie jedynie dać się zabić lub schwytać.

– Nie możemy zostawić naszych rodzin! – Piast potrząsnął gwałtownie głową. – Jeśli je uratujemy, wciąż mogą czmychnąć w lasy.

– A gdzie mieszkały wasze rodziny? – odezwał się po raz pierwszy Niedźwiedź. Głos miał taki, jakiego należało się spodziewać po jego posturze. Niski i tubalny. Zaskakujący jednak był dziwnie brzmiący zaśpiew nieznajomego. Choć mówił po naszemu, najwyraźniej wychował się gdzieś w dalekich krainach.

– Tam, przy majdanie. – Wskazałem dłonią w stronę środka osady. Gdy sam spojrzałem w owym kierunku, łzy gwałtownie napłynęły mi do oczu. Cały teren przy głównym placu stał w płomieniach.

– Tam już nikogo nie ma – odpowiedział dziwnie spokojnie olbrzymi mężczyzna. – Ten teren został zaatakowany jako pierwszy.

– To prawda – potwierdziła dziewczyna. – Jeżeli wasze rodziny się tam znajdowały, zginęły w pierwszej rzezi.

– Nie wiesz tego! – wyrzucił z siebie Piast. – Chodźcie i pomóżcie nam. Sprawdzimy.

– Nie byliście nawet w stanie uratować tej kobiety przed dwoma wojami. – Niedźwiedź wzruszył ramionami. – Jeżeli nie czmychniecie natychmiast w lasy, już jesteście trupami.

– Znacie okolicę – dodała dziewczyna. – Pomóżcie nam, a kiedy się uspokoi, będziecie mogli wrócić i sprawdzić, czy rodzina przetrwała. Albo podjąć próbę odbicia.

Spojrzeliśmy z Piastem po sobie. Na jego brudnej, osmalonej twarzy dostrzegłem dwa wyraźne ślady przetarte przez łzy.

Ostatni raz widziałem go łkającego, gdy chciał pomagać ojcu w pracy, a był na to jeszcze za mały. Sam pewnie nie wyglądałem lepiej, bo oczy także zaszły mi łzami. Otarłem je brudnym rękawem koszuli.

– Zrobimy, jak radzicie – powiedziałem, czując, jak ciężar wypowiadanych słów odkłada się na dnie mojej duszy.

– W lasy! – krzyknął Piast.

 

 

 

3

 

Pomimo ciepła ogniska krew tętniąca w żyłach zdawała się lodowata. Wpatrywałem się tępo w trawione przez płomienie konary, niezdolny do jakiejkolwiek czynności. Siedzieliśmy z Piastem bez słowa przy ognisku rozpalonym pośrodku małej polanki. Po drugiej stronie, na grubym przewróconym pniu, spoczął nasz nowy towarzysz. Dziewczyna opuściła obozowisko i ruszyła w las, by poszukać czegoś do jedzenia. Wdowa po Bytomirze zasnęła, oparta o kamień, podkulając nogi i opierając głowę na kolanach.

– Jesteśmy zgubieni, Ściborze – rzekł w końcu Piast, zwany Kołodziejem.

Spojrzałem na niego z kompletną pustką w głowie. Jak to zgubieni?

– W chwili próby okazaliśmy się śmierdzącymi tchórzami – wyjaśnił z typowym dla niego taktem. – Uciekliśmy niczym zające.

– Zostając, zginęlibyśmy – odpowiedziałem, choć bez przekonania.

– Byłoby lepiej, przyjacielu – westchnął Piast. – Przynajmniej duchy naszych przodków nie nawiedzałyby nas z wściekłości.

– Zrobiliśmy to, aby odszukać rodziny, gdy się uspokoi.

– Obaj wiemy, że to tylko czcza gadanina. – Piast zacisnął szczęki. – Nasi rodzice i siostry nie żyją.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Istotnie, po przemyśleniu sprawy na chłodno nie znajdowałem żadnego usprawiedliwienia dla naszego zachowania. Postąpiliśmy jak tchórze.

– Za to teraz ich pomścicie – odezwał się nagle Niedźwiedź. Odwróciłem głowę w jego stronę, lecz nie wytrzymałem długo patrzenia mu w oczy. Zawstydzony, spuściłem wzrok i zacząłem przyglądać się toporkowi zabranemu zastrzelonemu wojownikowi.

Piast nie odezwał się, co mogło jedynie oznaczać, że rozważał słowa Niedźwiedzia. Pomysł wydawał się nęcący, choć jego wykonanie zapewne graniczyłoby z próbą wzbicia się w tej chwili w powietrze.

– Moglibyśmy – przyznał mój przyjaciel.

– Opowiem wam coś – zaczął brodacz ze swoim dziwnym akcentem. – Gdy byłem młodszy, należałem do zaufanych wojowników jarla w mojej ojczyźnie. Przyjąłem jego żelazną bransoletę. Ślubowałem przelewać za niego krew.

– Kim jest jarl? – zapytałem.

– To taki książę. Władca plemienia obrany na tingu.

– Na wiecu? – sprecyzowałem.

– Mniej więcej – przytaknął olbrzym. – W każdym razie przybyła do naszej osady delegacja innego, zaprzyjaźnionego jarla. Aby uświetnić ich obecność, wyprawiliśmy wielką ucztę.

Jakikolwiek był zamiar Niedźwiedzia, skupił naszą uwagę i odciągnął od innych myśli. W tej chwili oczami wyobraźni widziałem wioskę pełną potężnych ludzi, posturą co najmniej dorównujących naszemu rozmówcy, a także przemawiających przed wiecem jarlów, prawdziwych gigantów kilkukrotnie przewyższających wzrostem normalnych mężów.

– Schlaliśmy się jak dzikie świnie. Wielu z nas zwaliło się wtedy pod stoły. Przybysze zaś pili oszczędnie. Maczali wąsy w kielichach i udawali, że dotrzymują nam kroku. Gdy część z nas posnęła, oni uderzyli. Zaszlachtowali wielu z nas, łącznie z jarlem.

– Dranie – wyszeptałem.

– Ale jacy sprytni – zauważył Piast.

– Niezwykle – potwierdził mężczyzna. – Choć wraz z grupą kobiet i wojowników udało nam się zbiec z wioski.

– I co było dalej? – spytałem.

– Zaleczyliśmy rany, naprawiliśmy ekwipunek i poprosiliśmy o pomoc zaprzyjaźnionych sąsiadów. Doskonale znaliśmy teren. Gdy nadszedł czas, wróciliśmy i dokonaliśmy zemsty.

Niedźwiedź przerwał na chwilę opowieść i dorzucił dwa grubsze kawałki drewna do ogniska. Przeszedł przez polanę i przykrył Bytomirową wdowę jednym ze swoich futer.

– Morał tej historii jest taki – podjął po chwili, wciąż patrząc na śpiącą na siedząco kobietę – że być może powinnością mężczyzny było pozostanie i walka o wasze domostwa. Ale zapewne oddalibyście wówczas życie albo dali się zniewolić. Myślę, że znacznie lepiej uhonorujecie pamięć rodzin, mszcząc się na ich oprawcach.

– Nie damy rady walczyć z taką potęgą – westchnąłem.

– Widzę to tak. – Wojownik pogładził swą brodę. – Gdyby nie my, już bylibyście martwi. Żyjecie zatem w pożyczonym od bogów czasie. Jeżeli nie uda wam się zemścić na choćby jednym napastniku – trudno. Ale jeśli wasze topory posmakują choć trochę krwi…

– Jaźnie naszych rodzin będą o tyle spokojniejsze – dokończył Piast. Jego twarz spięła się w ostrym grymasie. Zaciskał mocno zęby i wbijał we mnie pełne skupienia spojrzenie. Podobnie jak ja, czuł zapewne wstyd, ale opowieść Niedźwiedzia wskazała nam nowy cel.

– Co myślisz, przyjacielu? – spytałem.

– Myślę, że nasz towarzysz ma rację – odpowiedział po chwili. – Jedyna szansa na zmazanie hańby to pomszczenie naszych współplemieńców.

Skinąłem głową. Czułem, że dzisiejszego dnia stała się rażąca niesprawiedliwość i jedynym sposobem na choć częściowe ukojenie bólu jest utopienie go we krwi.

– Pomścimy ich – potwierdziłem na głos. – Damy z siebie wszystko.

– To za mało – oświadczył Piast.

– Cóż jeszcze możemy zrobić? – spytałem.

– Przysięgnijmy.

Przełknąłem ślinę. Czym innym jest silne postanowienie zemsty, a czym innym formalna obietnica. Na myśl przyszły mi od razu wszystkie opowieści babki o losie krzywoprzysięzców. Wiedziałem jednak, że nie było innego sposobu.

– Na słońce zatem? – spytałem.

– Nie – zaprzeczył Piast. – To przysięga wojowników.

Wyjąłem nóż i rozciąłem skórę na wewnętrznej stronie lewej dłoni. Świeżo otwarta rana zapiekła szczypiącym bólem. Ofiara z krwi nie była konieczna, ale z pewnością zwracała uwagę sił starszych i potężniejszych niż ludzie.

– Klnę się na Peruna – zacząłem. – Przysięgam, że pomszczę śmierć mojej rodziny lub sczeznę, próbując.

– Klnę się na Peruna – potwierdził łamiącym się głosem Piast, który wziął ode mnie nóż i również naciął swą dłoń. – Przysięgam, że pomszczę śmierć mojej rodziny lub sczeznę, próbując.

– A jeżeli któryś z nas złamie słowo… – podjąłem, lecz głos uwiązł mi w gardle.

– …niechaj Wołos Żmij wciągnie go do podziemi – dokończył Piast.

Zaszumiało mi w głowie. Miałem wrażenie, że ognisko rozżarzyło się mocniejszym blaskiem, jakby dając nam znak, że bogowie przyjęli obietnicę. Spojrzałem w oczy przyjaciela i dostrzegłem w nich niepewność. Zapewne aby dodać sobie animuszu, rzekł:

– Teraz nie ma już wyjścia. Pomścimy ród.

– Ale najpierw może coś zjecie – rzuciła dziewczyna wychodząca z ciemnego lasu na oświetloną ogniskiem polanę. W rękach niosła pochodnię i dwa zakrwawione zające. Dopiero w tej chwili dotarło do mnie, jak bardzo jestem głodny. Od rana nic nie jedliśmy, a było już grubo po północy.

– Upolowałaś zwierzynę po nocy? – zdziwił się Piast. – Jesteś wiłą? Demonem?

– Leśną babą od razu! – roześmiała się rudowłosa. – Niestety, nie widzę w ciemnościach.

– To skąd ta zwierzyna? – zaniepokoiłem się. Czyżby przyzywała leśne potwory?

– Myśliwi z waszej osady rozstawili wnyki – odpowiedziała kobieta, wyjmując z pochwy wiszącej u pasa długi, prosty nóż. – Łowczy są wszędzie tacy sami, bo zwierzyna ma podobne zwyczaje. Jeśli wiesz, gdzie szukać, może ci się poszczęścić.

– Laliczaj i Dobromysław nie przyszli wieczorem sprawdzić sideł – powiedziałem.

– Ano, inne mieli problemy – zgodziła się rudowłosa, rozcinając wprawnie skórę. – Raczej nie będą mieli pretensji, że pożyczyliśmy sobie ich łup.

Od wody zawiał mocniejszy wiatr i nagle zrobiło się chłodniej. Owinąłem się mocniej skórą wyciągniętą z naszej łodzi. Niewiele pomogło.

– Lepiej nie kusić zmarłych po nocy – powiedział Piast, jakby czytając w moich myślach. – Mieszkańcy jeszcze niepochowani. Mogą się zeźlić.

– Nie bój się. W razie czego Niedźwiedź nas obroni – odrzekłem, wpatrując się w zające nabijane na gałęzie przez sprawne, drobne paluszki. Dłonie dziewczyny drgnęły.

– Niedźwiedź? – zapytała rozbawiona.

– Twój kompan – odpowiedziałem zmieszany, wzbudzając jej śmiech. – Nie za bardzo była okazja, by wymienić imiona. Ścibor jestem. A to mój przyjaciel Piast.

– Niedźwiedź. – Młoda kobieta nie przestawała się uśmiechać. – Sympatycznie cię nazwano, ojcze.

– Jestem Björn – oznajmił mocarny mężczyzna. – A to moja córka Samboja.

– Chcieliśmy podziękować wam za ratunek – wtrącił się Piast, taksując tę dwójkę uważnym spojrzeniem. – Gdyby nie wy, pewnie bylibyśmy już martwi. A bez porządnego pochówku duchy błąkałyby się, szukając drogi do Nawii.

– Byliśmy w pobliżu – stwierdziła rudowłosa. – Razem łatwiej było uciec.

– Właśnie. – Ocknąłem się z transu wywołanego łakomym wpatrywaniem się w pieczone na ogniu zające. – Jak w ogóle się znaleźliście w Brójnicach?

– Przybyliśmy przed południem – odpowiedział Björn i odwrócił się ku nam plecami, by pokazać obciążający go pakunek. – Zamierzaliśmy sprzedać skóry i poroża.

– Jesteście myśliwymi? – domyślił się mój przyjaciel.

– Tak – potwierdziła Samboja. – Przybyliśmy tuż przed zbrojnym oddziałem.

– Dziwne, że tak szybko sforsowano palisadę. – Zamyśliłem się.

– W ogóle jej nie zdobywano – wyjaśnił Björn. – Zbrojni wjechali do osady przez otwartą bramę. Przywitano ich jak przyjaciół.

– Przewodziło im dwóch ludzi – dodała dziewczyna. – Jeden wyglądał na ważnego członka społeczności, bo wszyscy radośnie go witali. Był to dojrzały mężczyzna, dostatnio ubrany. Miał siwe włosy i takież same grube wąsiska.

– Trudno powiedzieć, o kim mowa. – Wzruszyłem ramionami. – Gdy wypływaliśmy przed świtem, nie słyszeliśmy o żadnych gościach.

– A drugi? – spytał Piast.

– Drugi był z pewnością wojownikiem – wyjaśniła rudowłosa. – Krzepko wyglądający jeździec w metalowym pancerzu lamelkowym.

– W czym? – zdziwiłem się.

– Stalowe płytki powiązane ze sobą odpowiednio rzemieniami – wtrącił Björn. – Tak wykonany pancerz jest zarówno giętki, jak i odporny. Ludzka siła go nie przebije, ale to wyjątkowo kosztowny ekwipunek.

– To niewiele nam mówi – zmartwił się Piast. – Z pewnością nie wpuściliby obcych.

– Wyglądało, jakby się znali. Zwłaszcza z tym starszym i nieuzbrojonym wąsaczem – powiedziała Samboja.

– Tego z blizną też kojarzyli – dodał jej ojciec. – Ale samego pewnie by go nie wpuścili. Wszyscy wkoło trzęśli przed nim portkami.

– Z blizną? – spytałem i spojrzałem z niepokojem na Piasta. Jego oczy zwęziły się do szparek. Również przeczuwał, co za chwilę usłyszy.

– Prawa strona jego twarzy od szyi do czubka głowy pokryta była śladami po rozległych oparzeniach – odparła dziewczyna, odwracając zające, by upiekły się z drugiej strony. – Wyglądał dość zabawnie. Jakby podgolił włosy tylko z jednej strony.

– Ciemne włosy? Długie, wąskie wąsy? – dopytywał Piast, coraz mocniej zaciskając pięści.

– To on. – Dziewczyna skinęła głową. – Znajomy?

Przy ognisku zapanowała cisza. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie skwierczące na ogniu zające i głuche odgłosy nocnego życia lasu.

– To jeden z ważniejszych ludzi wodza Goplan, księcia Popiela – odrzekłem w końcu. – Nazywają go Biezun, ale nie wiem, czy to jego prawdziwe imię.

– Ukrywa się pod innym mianem? – spytała zaskoczona rudowłosa. – Cóż to za mężczyzna, który wstydzi się swojej godności?!

– Przybył z daleka. Ze wschodu – odpowiedziałem. – Ludzie mówili, że zrobił wśród plemion Krywiczów coś okropnego i wyrzucono go z tamtejszej społeczności.

– A teraz służy najpotężniejszemu władcy w okolicy – dodał Piast. – Popiel ponoć włada czterystoma osiedlami wokół jeziora Gopło. Jego stolica, Mietlica, jest ogromnym, nie do zdobycia grodem. To bogaty i silny książę.

– Myślałem, że Goplanie żyją w zgodzie z wami, Mogilanami – zdziwił się Björn.

– My tak siebie nie mianujemy – sprostował Piast. – To Goplanie tak o nas mówią.

– Sami siebie przezywamy Polanami – dodałem. – Jesteśmy słabszym plemieniem, płacimy więc Popielowi daninę, by nas bronił. Dlatego wieści o Biezunie są tak niepokojące.

Cała czwórka ponownie skupiła się na śledzeniu postępów w przygotowywaniu mięsa. Boczki zajęcy już zbrązowiały, a od unoszących się zapachów aż skręcało żołądek.

– Czeka was zatem interesujące zadanie, jeżeli chcecie wypełnić przysięgę – odezwał się w końcu Björn. – Pozostaje życzyć wam powodzenia.

Odniosłem wrażenie, że Samboja rzuciła ojcu niechętne spojrzenie. A może tylko wyobraźnia płatała mi figle.

– Dokonamy zemsty lub umrzemy – odparł lodowato Piast.

– Choćby Biezuna broniło tysiąc demonów.

– Jakie zatem kroki poczynicie jako pierwsze? – zapytała dziewczyna.

– Najpierw wrócimy do Brójnic – odparłem, patrząc na Piasta. – Gdy skinął twierdząco, kontynuowałem: – Upewnimy się, że nikt nie potrzebuje tam pomocy. Sprawdzimy też, co stało się z naszymi domami rodzinnymi.

– A potem?

– Zapewne ruszymy w podróż po wspólnocie plemiennej i poszukamy owego męża, który przekonał naszych pobratymców do otwarcia bramy chąśnikom Popiela.

– Chąśnikom? – Björn uniósł krzaczastą brew.

– No, zbójcom – wyjaśniłem. – Tym, którzy wybrali się na chąsę, czyli grabienie sąsiadów. A wy? Gdzie droga wypada?

– Ruszymy pewnie do Kozienic – odpowiedziała Samboja, zupełnie ignorując gniewne spojrzenie ojca. – Może tam uda się coś potargować.

– To niedaleko – powiedziałem. – Jeżeli chcecie, możemy użyć naszej łodzi. Zawsze to raźniej w towarzystwie, a równie dobrze możemy zacząć nasze poszukiwania od Kozienic.

– Będziemy zaszczyceni – dodał Piast zadziwiająco łagodnym głosem. I po raz pierwszy od ostatniego poranka się uśmiechnął.

 

 

 

4

 

Brójnice były starą osadą. Założono je pokolenia temu. Początkowo otoczone prostym drewnianym ostrokołem, służącym przede wszystkim do odpędzania zwierząt. Z czasem więcej strachu zaczęli napędzać mieszkańcom pojawiający się coraz częściej zbójcy. Aby się od nich odgrodzić, osadę otoczono wysoką palisadą z drewnianych bali. Kobiety i dzieci mogły spać spokojniej. Aż do wczoraj.

Obecnie Brójnice przypominały raczej pole przygotowane do obsiewu po wypalaniu. Hulający po zgliszczach wiatr nawiewał popiół na szaroczarne muldy. W powietrzu czuć było śmierć.

Odnalazłem pozostałości mojego domu i zapłakałem. Przy dawnych drzwiach wejściowych leżało osmalone ciało ojca. Zginął od ciosu w plecy zadanego nożem lub mieczem. Zaschła, poczerniała krew przykleiła jego kaftan i koszulę do ciała. Po przekroczeniu resztek ściany dostrzegłem więcej oznak mordu. Tuż przy palenisku leżał delikatny ludzki szkielet z podkulonymi nogami i rękami. Do białych kości przyklejone były poczerniałe kawałki mięsa. Wczorajsze przepyszne zające wróciły mi do gardła. Mój żołądek w końcu nie wytrzymał. Zwymiotowałem, opierając czoło o resztkę drzwi.

Najgorsze jednak dopiero mnie czekało. Za pozostałościami ścian i drzwi prowadzących do mniejszej izby dostrzegłem trzy małe szkielety. Rodzice musieli zamknąć moje młodsze siostry w oddzielnej komnacie. Wojowie Popiela, nie chcąc tracić czasu na wyważanie przeszkody, podłożyli ogień. Oczami wyobraźni zobaczyłem trzy uwięzione dziewczynki krzyczące w niemocy, gdy ich ciała trawiły wszechobecne płomienie.

Myślałem, że nie mam już czego zwracać. Myliłem się.

Gdy jakoś doszedłem do siebie, udałem się do rodzinnego domu Piasta. Niewiele odbiegał wyglądem od mojego. Spalone kikuty ścian, wszechobecny popiół i leżące wszędzie szkielety. Mój przyjaciel tkwił na czworakach, nie zwracając uwagi na popiół brudzący mu koszulę i spodnie. Oczy miał czerwone od płaczu, a z jego ust sączyła się lepka ślina i wydobywał świszczący jęk.

Nie wiedząc, co uczynić, podszedłem do przyjaciela i przykucnąłem obok. Położyłem dłoń na jego barku, ale niewiele to pomogło. Ścisnąłem mocniej, lecz Piast wciąż cicho kwilił. W końcu przytuliłem go w silnym chwycie. Przez chwilę siedzieliśmy tak bez słowa wśród wszechobecnych popiołów.

Do końca dnia ułożyliśmy stos pogrzebowy i podpaliliśmy resztki zwłok przy żalniku. Łuna musiała być widoczna z daleka, nie zostaliśmy więc, aby zebrać i rozsypać prochy. Zabrakło też czasu, by uczcić pamięć zmarłych tradycyjną ucztą i zabawami. Mieliśmy nadzieję, że duchy zrozumieją wiszące nad nami zagrożenie i mimo niedopełnienia tradycji ruszą wprost ku Nawii, porzucając pokusę powrotu do tego świata.

Gdy słońce miało się już ku zachodowi, wróciliśmy do zniszczonych Brójnic. Na miejscu serce nieco mocniej zabiło mi na widok dwóch ocalałych. Okazało się, że to sąsiedzi trudniący się rogownictwem: Dargorad i jego syn Gorazd. Nie przepadaliśmy za tą dwójką, bo byli majętniejsi niż nasze rodziny i zwykli wypominać to przy każdej okazji. Marzyliśmy z Piastem, by dołączyć do którejś z książęcych drużyn i sprawić, że zadławiliby się swoją pychą. Dziś jednak padliśmy im w objęcia i przytuliliśmy jak braci.

– Dobrze, że jesteście, chłopaki – powiedział Dargorad, gdy wzruszenie minęło. – Właśnie tłumaczyłem tej prostej kobiecie, że to, co widzicie tu na ziemi, jest śladami naszych pojmanych pobratymców.

Istotnie, Dargorad wraz z synem stali przy pozostałości północnej bramy i rozmawiali z Samboją. Jej ojciec przechadzał się nieco dalej, zdając się kompletnie lekceważyć całe zamieszanie. Uratowana wczoraj wdowa po Bytomirze postanowiła najwyraźniej wspierać swojego byłego sąsiada, zajmując miejsce za jego plecami.

– Oczywiście, że to ślady jeńców – westchnęła rudowłosa. – A czyje mają być? Utopców i wodnic?

– Utopce i wodnice nie są już groźne – odpowiedział tępo Gorazd. – Noc Kupały obchodziliśmy ponad dwa księżyce temu.

Istotnie, nie sposób było odmówić chłopakowi racji. Świętowanie najkrótszej nocy w roku poczęło zacierać się w pamięci. Nawet dzieci wiedziały, że rzeki i jeziora są już bezpieczne. Niestety, noce obejmowały ziemię we władanie na coraz dłużej. Wciąż było dość ciepło, ale żniwa mieliśmy już za sobą.

– Nikt nie podważał tego, że to ślady pojmanych mieszkańców. – W głosie Samboi znać było irytację. – Powiedziałam jedynie, iż nie ma sensu za nimi podążać.

– Uważasz, że nie ma sensu ratowanie ziomków z opresji?! – pieklił się rogownik. – Przybłęda nigdy tego nie zrozumie. Kim w ogóle jesteś, dziewko?

– Uważam, że nie macie szans nikogo uratować – odpowiedziała rudowłosa. – Za to z łatwością możecie wpaść w łapy oprawców.

Dziewczyna miała rację, ale poczucie obowiązku krzyczało we mnie, by jej nie słuchać. W końcu to naszych sąsiadów, spętanych jak bydło, prowadzono tą drogą. Może nie mogliśmy ich uratować, szarżując z włóczniami i toporami, ale nic nie przeszkadzało nam w spróbowaniu innej metody.

– A gdyby tak… – zacząłem niepewnie. Wszyscy spojrzeli na mnie, więc mówiłem dalej: – gdyby tak podążyć za nimi i znaleźć jakieś rozwiązanie na miejscu?

– Tak jak znaleźliście rozwiązanie wczoraj przy bramie? – syknęła Samboja.

Poczerwieniałem na twarzy niczym dzierlatka, której ktoś po raz pierwszy w życiu powiedział komplement. Zanim jednak zdołałem znaleźć w myślach odpowiednią ripostę, odezwał się Björn.

Mówił zaskakująco cicho, a ponadto jego dziwny zaśpiew sprawiał, że nie wiadomo było, czy zadaje pytanie, czy coś oznajmia.

– Wojowie przybyli wczoraj do osady bez wozów z zaopatrzeniem. Oznacza to, że założyli gdzieś w okolicy obóz.

– Moglibyśmy zatem zakraść się pod ich obóz. – Dargorad nie ustępował.

– Jeżeli zbrojni znają się na swojej profesji, rozstawili wartowników – odpowiedział Niedźwiedź z westchnieniem.

– A jeśli nie? – wtrąciłem.

Olbrzym zmierzył mnie wzrokiem, jak gdyby chciał ocenić, czy jestem rzeczywiście głupi, czy tylko udaję. Siarczyście splunął na ziemię przed odpowiedzią.

– Nie jest mądrze zakładać, że wróg popełni błąd. Jeżeli jednak tak by się stało, nic byś nie zyskał. Wciąż nie macie odpowiedniej liczby włóczni po swojej stronie.

– Nawet gdybyśmy zaskoczyli ich we śnie? – Nie ustępowałem.

– Nawet wtedy potrzebujesz ludzi, którzy będą szybko zabijać.

– Być może moglibyśmy wysłać jednego z nas, aby podpatrywał obóz wojów Popiela…

– Zamilcz, Ściborze! – huknął nagle Piast, zaskakując wszystkich.

– To nasi ludzie, przyjacielu – powiedziałem niepewnie. – Nie możemy ich tak po prostu zostawić.

– Zamilcz, gdy mówią mądrzejsi od ciebie. – Jego oczy aż iskrzyły od emocji. – Jedyne, do czego doprowadzi twój pomysł, to strata kolejnej osoby.

– Jeżeli mi się jednak uda… – Nie chciałem uznać porażki w dyspucie.

– Nie uda się! – przerwał po raz kolejny Piast. – Nie udało się wczoraj, nie uda się dzisiaj. Jesteśmy za słabi!

– Ejże – wtrącił się rogownik. – Przystoi to tak zostawiać pobratymców w potrzebie?

– Przestań pierdolić, Dargoradzie – odfuknął mój przyjaciel, kompletnie zaskakując sąsiada. – Gdzie byłeś wczoraj? Jak to się stało, że przeżyliście? Umknęliście z osady, bo baliście się o własne dupy!

– Jak śmiesz? – odparł rogownik, choć bez przekonania. – Jestem starszy.

– Jesteś też głupszy, jeśli wierzysz, że w czwórkę pokonamy oddział zawziętych wojowników, którym nie dali rady wszyscy mieszkańcy Brójnic. Ja i Ścibor to wiemy, bo z nimi walczyliśmy.

Po tym wybuchu Piasta zapanowała niezręczna cisza. Serce rwało mnie ku północnej bramie, lecz rozum podpowiadał, że mój przyjaciel ma rację. Nie mieliśmy żadnych szans na wyswobodzenie swoich pobratymców, dopóki nie wzmocnimy naszych sił.

– Co chcesz zatem zrobić, Piaście? – spytałem.

– To, co planowaliśmy. – W jego głosie wciąż było słychać gniew. – Ruszamy do Kozienic. Postaramy się odnaleźć winnego rzezi. Dokonamy zemsty.

Milcząc, próbowałem ocenić jego nastrój. Piast zawsze łatwo wpadał w gniew, ale szybko potrafił zapomnieć o nim i równie prędko rozpromienić twarz uśmiechem. Od wczoraj był jednak targany nieustanną wściekłością. W zasadzie zbytnio mnie to nie dziwiło. Sam odczuwałem ciągłe rozdrażnienie, przeplatane dojmującym smutkiem. Jednak nie wyładowywałem gniewu w przypadkowych momentach.

– Jakiego winnego? – odezwał się nieoczekiwanie Dargorad.

– Ponoć rzezi dokonał Biezun – odpowiedziałem.

Starszy mężczyzna złapał się za głowę:

– Ten od Popiela? – spytał.

– Ten sam. – odparłem. – A przez bramę wprowadził go jakiś majętny człowiek o siwych wąsach.

– Izbygniew – zgadł niespodziewanie Dargorad.

– Pan grodowy na Kozienicach? – spytałem zaskoczony.

– Miał się pojawić wczoraj z sąsiedzką wizytą i omówić przygotowania do tegorocznych dożynek.

– Czemu nic o tym nie wiedzieliśmy? – spytałem bez wyraźnego adresata.

– Boście gołowąsy – odparł z przekąsem mężczyzna. – Nie w głowie wam sprawy starszyzny.

Spojrzeliśmy po sobie z Piastem. Jeżeli rzeczywiście Izbygniew wykorzystał swą pozycję, aby wprowadzić do Brójnicy morderców, spalić osadę, a ludność uprowadzić, intryga zaczynała śmierdzieć. Siwy wąsacz był bowiem namiestnikiem księcia Grzymisława w Kozienicach i zgodnie z wolą wiecową miał opiekować się okoliczną ludnością. Jeżeli sam sprowadzał bandytów, była to zdrada na wielu poziomach.

– Zatem nasza zemsta może nastąpić szybciej, niż myśleliśmy – rzekł Piast.

Nie miałem już żadnych argumentów. Jeżeli Izbygniew zamieszany był w tak szkaradną zbrodnię, mogliśmy nie tylko go ukarać, ale być może także zebrać w Kozienicach siły zdolne odbić naszych pobratymców z łap Biezuna.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej