Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mija pół roku odkąd Natalia zamieszkała w domu Zofii, swojej nieżyjącej babki.
Zbliża się 30 czerwca – dzień, w którym według słów Zofii będzie można wykopać w ogrodzie ukryty skarb. Trzy kobiety przystępują do poszukiwań. Zamiast skarbu wydobywają jednak z ziemi ludzki szkielet. Czyje to szczątki i jak długo tam leżą?
Następnego dnia rano Marta, córka Natalii, wybiera się na konną przejażdżkę. Po drodze ma komuś wyświadczyć obiecaną przysługę. Tego dnia nie wraca do domu i ślad po niej ginie.
Tymczasem policja ustala tożsamość zakopanych zwłok i okazuje się, że to zaginiona przed siedmioma laty Nina Błaszkin, Ukrainka, która pracowała w sadzie dziadka Natalii. Dowody wskazują, że została zamordowana.
Czy ta zbrodnia ma jakiś związek ze zniknięciem Marty? I czy ma związek ze skarbem, który ukryła Zofia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Gwałtowny wiatr zerwał się akurat w chwili, gdy dojechałam do centrum Wędzina i parkowałam samochód. Niespodziewanie gdzieś znad horyzontu dobiegł głośny ryk, a po chwili moim oczom ukazała się błyskawica. Niebo poczerniało, na zakurzone ulice lunął deszcz i nad miasto nadciągnęła pierwsza w tym roku letnia burza, skracając mękę ostatnich upałów. Rano, już po dziesiątej, termometry wskazywały ponad trzydzieści stopni. Skojarzyłam, że od wczoraj trąbili w radiu coś na temat załamania pogody. Najwidoczniej słuchałam bez zrozumienia. Burza kompletnie mnie zaskoczyła.
W przeciwieństwie do mnie większość przechodniów była przygotowana na tę gwałtowną zmianę aury, gdyż ludzie w pośpiechu otwierali parasole. Na szczęście woziłam w audi zapasowy. Psiocząc pod nosem z powodu własnej głupoty, wyjęłam parasolkę ze schowka. Niechętnie wysiadałam, ubrana jedynie w zwiewną sukienkę. Ulewa natychmiast uderzyła z hukiem w czarną poliestrową czaszę, a rwetes miasteczka zmieszał się z potokiem spadającej wody. Nie mogłam pozwolić sobie na przeczekanie burzy, bo śpieszyłam się na umówione spotkanie u notariusza. Skulona pod parasolem szybko podążałam w stronę celu, omijając błyskawicznie powstające kałuże. W dzieciństwie lubiłam po nich brodzić na bosaka. Teraz zaś miałam na nogach nowe buty i bardzo nie chciałam ich zmoczyć. Z tamtych niewinnych zabaw wyrosłam wiele lat temu.
Kancelaria Agaty Warczak mieściła się nieopodal, w przedwojennej, odrestaurowanej kamienicy. Weszłam na klatkę schodową i pomyślałam, że notariuszka przeszła w życiu daleką drogę. Na pewno nie brakowało jej szczęścia. Stary budynek, w którym mieszkała i urzędowała, należał do rodziny jej męża, również notariusza, i był na swój sposób nie tylko nobliwy, ale też bardzo wygodny. Dobrze wiedziałam, że nawet w upały nie potrzebował do życia klimatyzacji. Z grubymi murami i wysokimi kondygnacjami zawsze witał przybywających przyjemnym chłodem. Złożyłam parasolkę, poprawiłam potargane włosy. Energicznym krokiem ruszyłam przed siebie. Agata przyjmowała na parterze.
Sekretarka przesadnie rozpromieniła się na mój widok. Była młoda i dopiero tu zaczynała. W białej klasycznej bluzce, szarej spódnicy do kolan i w butach na niezbyt wysokim obcasie wyglądała profesjonalnie. Niemal jak pracownica korporacji. Służbowy dress code, jak widać, był respektowany i tutaj. Włosy uczesała skromnie w koczek.
– Dzień dobry. – Poderwała się z krzesła. – Pani Korolczuk, cieszę się, że pomimo takiej pogody udało się pani dotrzeć na czas. Chce pani osuszyć się przed spotkaniem? A może zaproponuję kawę? – zasypała mnie pytaniami.
– Dziękuję, nie ma takiej potrzeby. W zupełności wystarczy, jeśli wybawi mnie pani tylko od tego balastu. – Wyciągnęłam dłoń z parasolką. – Nie chciałabym, żeby woda nakapała Agacie na parkiet.
– Oczywiście. – Na jej ustach, podkreślonych delikatnie matową pomadką, ponownie zagościł uśmiech. Pomyślałam, że trudno o aż tak gorliwych pracowników, i że ona musi tu jednak pracować na jakiejś umowie próbnej, skoro tak bardzo starała się zaskarbić moją sympatię.
– Pani rejent już na panią czeka w swoim gabinecie. Bardzo proszę, może pani wejść. – Zalała mnie kolejną porcją uprzejmości i ruchem dłoni wskazała kierunek, w którym powinnam się udać, co w zasadzie nie było konieczne, ale dobrze o niej świadczyło. Mogłam mieć przecież sklerozę i zgubić się w niezbyt długim korytarzu, w którym znajdowały się trzy pary drzwi. Przez jedne z nich, po lewej, wchodziło się do gabinetu męża Agaty. Przez drugie – do mojej koleżanki, a przekroczywszy trzecie, człowiek wchodził do toalety i miał okazję przyjrzeć się sobie w ogromnym lustrze. Doskonale wiedziałam, gdzie przyjmuje Agata, bo w końcu w ciągu ostatniego pół roku byłam tu dosyć częstym gościem i to niekoniecznie z powodu interesów. Odświeżałam znajomość z koleżanką z wiejskiej podstawówki. Czasami do niej wpadałam, tak po prostu, na zwykłe babskie pogaduchy.
Agata czekała na mnie w otwartych drzwiach.
– Chodź, Natalio, dobrze, że dotarłaś. Co za pech, że złapała cię ta burza. Bardzo zmokłaś? – spytała z niekłamaną troską. Potem zrobiła unik, żeby mnie wpuścić do środka, a ja przechodząc obok, po raz kolejny pomyślałam, jaka jest nie tylko zgrabna i wysoka, ale i elegancka. Idealnie wpasowała się w to miejsce. Ciemna, jednorzędowa marynarka o formalnym charakterze, którą tego dnia miała na sobie, dodawała jej szyku.
– Nie zmokłam, bo zaparkowałam blisko. Zresztą na sam deszcz nie śmiałabym narzekać. Susza tego roku już mi się ostro dała we znaki.
– Rozumiem. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Czego się napijesz?
– Raczej niczego, dziękuję. Mam dzisiaj jeszcze parę spraw do załatwienia, więc sama wiesz, jak to jest, gdy człowiek się śpieszy. – Spojrzałam na nią porozumiewawczo. – Wolę nie przedłużać, tym bardziej że burza chyba rzeczywiście rozkręca się na dobre… – Wyjrzałam z niepokojem przez okno. Robiło się tam nie za wesoło.
Jakby na potwierdzenie moich słów, gdzieś całkiem niedaleko walnął kolejny piorun, a światło zapalonej żarówki na moment zamigotało.
– Ożeż! – krzyknęła przestraszona notariuszka. – Żeby nam tylko prądu nie wyłączyli, bo w ogóle nic nie załatwimy. Poczekaj minutkę, już się organizuję. – I ponaglona zaistniałą sytuacją, skupiła się na ekranie komputera.
Powiodłam wzrokiem dookoła. Nie tylko Agaty strój, ale i cała aranżacja gabinetu podkreślały autorytet i prestiż wykonywanego przez nią zawodu. Gabinet oczywiście był odpowiednio reprezentacyjny. Za każdym razem, gdy tutaj byłam, moją uwagę przykuwały zarówno kunsztowne kinkiety, jak i żyrandol. Nie zdziwiłabym się w ogóle, gdyby okazało się, że to dzieło samego Henryka Grunwalda, którego projekty ozdabiały siedziby wysokich urzędników w państwie. Kolorystyka nie przytłaczała, była raczej stonowana, bo nie miała prawa odwracać uwagi od istoty spraw, z którymi przychodzili klienci. Siedziałam na miejscu przeznaczonym dla petenta, po drugiej stronie wyjątkowo olbrzymiego biurka.
– Okej, to zaczynajmy, daj mi tylko dla formalności swój dowód – poprosiła Agata i rozsiadła się wygodniej. – Jest tak, jak się umawiałyśmy, akt mam już przygotowany. Odczytam ci go teraz i możemy podpisać.
– Świetnie. – Gdy tylko to powiedziałam, niebo przeszyła kolejna błyskawica.
– Niemniej zapytam, wiesz, tak z sympatii, na pewno jesteś na ten krok w stu procentach zdecydowana? Możesz jeszcze zmienić zdanie…
– Niczego już nie zmienię. Jestem zdecydowana i chcę to wreszcie zdjąć z siebie.
– Rozumiem. – Pokiwała poważnie głową, a złote wiszące kolczyki z perełkami zatańczyły w jej uszach. – Spadek po zmarłej Stanisławie Dąbek mógł zostać przyjęty lub odrzucony. – Przeszła do konkretów. – Odrzucasz go w ustawowym terminie i muszę cię poinformować, że twoja decyzja, co do zasady, jest nieodwołalna. Po złożeniu oświadczenia przed notariuszem nie wchodzi już w grę zmiana decyzji. Chyba że składasz takie oświadczenie na przykład pod wpływem groźby. Natalio, czy nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo majątkowe lub osobiste? – W tym momencie zajrzała mi przenikliwie w oczy.
– Powtarzasz się – odpowiedziałam lekko. – Działajmy, pani rejent, dopóki jest prąd. – Oparłam się plecami o wysokie i w sumie bardzo niewygodne krzesło, czekając na ciąg dalszy. Domyśliłam się, że zgodnie z urzędowymi formalnościami chce mnie po raz kolejny poinformować o wszystkich ewentualnych skutkach. Tymczasem ona nie spuszczała ze mnie badawczego wzroku.
– Agato, dzięki Bogu, nie grozi mi już żadne niebezpieczeństwo – zapewniłam. – No, chyba że trafię na kolejnego remontowego partacza i którejś nocy dom mi się zwyczajnie na łeb zawali. Wówczas istotnie mogłabym żałować, że tak lekko rozstaję się z tą chałupką Stasi. Ale jak sama wiesz, jestem dobrej myśli – rzuciłam, aby i do niej wreszcie dotarło, iż działam w pełni świadomie i że naprawdę wiem, co robię.
– Zatem świetnie! Skoro wszystko jest dla ciebie zrozumiałe, to zaczynajmy.
Wyprostowała się, założyła okulary i urzędowym głosem przeszła do odczytywania aktu:
– Dnia dwudziestego dziewiątego czerwca dwa tysiące dziewiętnastego roku w kancelarii notarialnej w Wędzinie przy ulicy Staszica piętnaście, przed notariuszem Agatą Warczak stawiła się Natalia Korolczuk, córka Anastazji, ojciec… nieznany – wymówiła to ciszej, a następnie odczytała mój PESEL i adres. – Tożsamość stawiającej notariusz ustalił na podstawie dowodu osobistego wskazanego przy jej nazwisku. – Przeczytała dane dokumentu. – Protokół przyjęcia oświadczenia o odrzuceniu spadku. Natalia Korolczuk oświadcza, że w całości odrzuca spadek po zmarłej Stanisławie Dąbek… – kontynuowała.
Na moment odpłynęłam. Oczyma wyobraźni ujrzałam Stasię, jakby żywą, w kwiecistej chustce na głowie. Starałam się nie osądzać tej kobiety, dlatego pamięć podsuwała mi w zasadzie same dobre wspomnienia. Nikt inny, tylko ona, zatroszczyła się o mnie, gdy przegrana i załamana wróciłam do Romanówki pod koniec ubiegłego roku. Na chwilę poczułam w ustach smak barszczu, którym mnie pewnego dnia uraczyła, i żal intensywniej chwycił mnie za gardło. Tego rudego drania, Frycka, też jej zawdzięczałam. Nawet bez spadku po Stasi i tak do końca życia będę o niej pamiętała. Pomimo zdziwienia wielu osób, moralnie nie czułam się na siłach, by skorzystać z jej zapisu. Myślałam o tym wystarczająco dużo przez ostatnie pół roku.
– Akt ten odczytano, przyjęto i podpisano. – Dotarło do mnie, że Agata właśnie skończyła.
– Dziękuję, pani rejent. – Uśmiechnęłam się z wdzięcznością. – To gdzie mam teraz podpisać?
– Już wszystko ci pokazuję.
Złożyłam podpis, a za pozbycie się darowanego spadku musiałam uiścić opłatę.
– I po kłopocie – skwitowała Agata lekko.
– A żebyś wiedziała. Krowa Stasi przez tyle czasu trwa na przechowaniu u sołtysa. Teraz w końcu ma szansę wrócić do domu. O ile nowy gospodarz od razu jej nie sprzeda.
– Fakt, to nie jest zbyt sympatyczny człowiek… Teraz będzie twoim sąsiadem. – Uśmiechnęła się.
Machnęłam lekceważąco ręką.
Pomyślałam, że społeczeństwo to w końcu pełny przekrój ludzi. Czasami musi na kogoś paść, żeby mieć za sąsiada nawet amebę umysłową. Z mężem wzięłam rozwód, a nie miałam złudzeń, że z sąsiadem nie da się tego zrobić. Czas pokaże, może się jeszcze między nami jakoś poukłada. Starałam się myśleć optymistycznie.
– Natalio, wiesz, że ten facet najprawdopodobniej nie doceni twojego szlachetnego gestu, on jest przekonany, że po prostu stchórzyłaś.
– Nie dbam o to, bo nie mam wpływu na to, co on o mnie myśli. Nie jestem w stanie go zmienić, ale mogę mieć wpływ na przebieg naszych dalszych relacji. Mam nadzieję, że to, co właśnie zrobiłam, nie pozostanie bez echa. I jakoś ułożą się nasze sąsiedzkie kontakty, a jak nie, to też przeżyję.
– W takim razie powodzenia i cieszę się, że jesteś dobrej myśli.
– Agato, dzięki za wszystko. – Podniosłam się i zbierałam do wyjścia.
– Ciągle leje, nie chcesz zaczekać, aż chociaż trochę przestanie?
– Nie, dam sobie radę, ale dziękuję za troskę. – Była życzliwym człowiekiem.
Odebrałam parasolkę od sekretarki i z aktem notarialnym pod pachą opuściłam kamienicę przy Staszica. Lało w najlepsze. Wiosną założyłyśmy z Martą warzywnik, więc deszcz przynajmniej dzisiaj zaoszczędzi nam podlewania wielu grządek. Natomiast zachmurzone niebo mogło pokrzyżować zupełnie inne plany. O ile dobrze zapamiętałam ustny przekaz Zofii, to jutro nastanie ten długo wyczekiwany przez nas dzień, kiedy wreszcie ujrzę na własne oczy skarb, z powodu którego Dorota omal mnie nie zabiła. Niestety, żeby zegar słoneczny mógł wskazać jedyny właściwy kierunek do jego odkrycia, potrzebne było słońce, a nie deszcz. Miałam śledzić cień, który wskaże gnomon, a potem iść w tamtą stronę sześćdziesiąt kroków. Skręcić w lewo i przejść kolejne sześćdziesiąt kroków. Rany, jakie to było z pozoru proste, o ile się wiedziało, gdzie należało szukać. Już od tygodni czekałyśmy na ostatni dzień czerwca, żeby przekonać się, ile w ogóle w całej tej historii było prawdy. Całkiem sporo osób wierzyło, że skarb Zofii istnieje, i że przez całe lata czekał na szczęśliwego odkrywcę. Ja niestety też uwierzyłam, chociaż nie ogarnęła mnie żądza posiadania skrzyni z klejnotami bądź innymi dobrami, które to miałyby za zadanie zapewnić mi szczęśliwe i dostatnie życie aż do samej śmierci. Nie uzależniałam swojego szczęścia od grubości portfela. Prawdziwe szczęście nie miało nic wspólnego z pieniędzmi.
Wierzyłam, że babcia, mimo iż całe życie udawała kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie była, w tej jednej jedynej sprawie nie skłamała. Po cóż miałaby oszukiwać dziecko? Już od jakiegoś czasu przestałam myśleć, że była wariatką. Pogodziłam się z tym, że jej obłęd to była wyłącznie zasłona dymna, rozpostarta najprawdopodobniej w celu ochrony tegoż skarbu. Naprawdę przytrafiła mi się w życiu nierealna i popaprana historia. Zaplanowałam na jutro poszukiwanie czegoś ulotnego, więc może to ja byłam stuknięta? Snucie wizji o ukrytych kosztownościach przez całą zimę było też stałym zajęciem Marty. Z tego powodu nieraz się z niej śmiałam. Rozmawiałyśmy wielokrotnie, oczywiście też na poważnie, zastanawiając się, czy finalnie cały ten skarb, o ile go znajdziemy, nie okaże się naszym utrapieniem. Targały nami wątpliwości. Nawet jeśli wykopiemy go jutro, czy powinien należeć do nas? Jeśli to będzie coś o znacznej wartości materialnej, naukowej bądź historycznej, byłyśmy świadome, że należy to zgłosić do odpowiednich władz. Na pociechę mogłyśmy liczyć, iż dostaniemy nagrodę od Skarbu Państwa. Ustawodawca ma przede wszystkim na względzie ochronę dziedzictwa kulturowego. Zadawałyśmy sobie różne pytania. Czy kosztowności zgromadzone przez Zofię w czasach okupacji nie były wyłącznie naszym dziedzictwem? Marta bardzo się tym przejmowała. Z jednej strony była skarbu ciekawa, ale z drugiej nie chciała, by ściągnął na nas kłopoty. Czy żałowałam, że wyznałam córce prawdę? Nie, nie żałowałam. Wcześniej czy później i tak by się dowiedziała, a mnie zależało, by dowiedziała się tego ode mnie. Na szczęście miałam oddaną przyjaciółkę, która postanowiła wesprzeć nas, gdy będziemy dokonywały odkrycia.
Dzisiaj w Bergen Karolina wsiadła do samolotu i za dwie godziny miałam ją odebrać z Warszawy. Dlatego musiałam odmówić Agacie wspólnej kawy, bo śpieszyłam się na Okęcie.
Zatankowałam audi pod korek. Wyznaczyłam trasę i słuchając irlandzkich kawałków, jechałam w strugach deszczu. Wraz z przejeżdżanymi kilometrami zostawiałam burzę za sobą, a gdzieś w połowie drogi zupełnie przestało padać i nareszcie wyjrzało słońce. Przylot Karoliny cieszył mnie bardziej niż odkrycie skarbu. Odkąd wyjechała do Norwegii, mimo że miałyśmy ze sobą stały kontakt, nieustannie mi jej brakowało. Chwała internetowi za możliwość szybkiego i łatwego kontaktu, ale ujrzeć ją ponownie na polskiej ziemi to było, jak mawiał klasyk – bezcenne! Wiedziałam, że i ona nie mogła doczekać się spotkania. Siedząc dzisiaj w samolocie, wysłała mi selfie z dopiskiem, że już naprawdę zaraz będzie. Bała się latać, o czym mało kto wiedział. Tym bardziej doceniałam to, co dla mnie robiła. Moja przyjaciółka, chociaż była weterynarzem, namiętnie kochała wszystko, co stare. Stare domy przede wszystkim, a mój w szczególności. I wcale nie ukrywała, że głównie z jego przyczyny zainteresowała się moją osobą. Ale nie dbałam o przyczyny. Grunt, że się polubiłyśmy i nadawałyśmy na tych samych falach. Przyjaźń w tych samolubnych i materialistycznych czasach uznałam za wyjątkowy dar.
Marta zainstalowała mi w telefonie aplikację, dzięki której mogłam śledzić lot. Szczęśliwie znalazłyśmy się w Warszawie niemal jednocześnie. Zaparkowałam i biegiem udałam się na poszukiwanie właściwego terminalu. Karolina miała przylecieć tylko z małym podręcznym bagażem, bo postanowiła w Polsce zaopatrzyć się w kompletnie nową garderobę. Odprawa nie powinna potrwać długo.
Czekałam podekscytowana, z radosną niecierpliwością wypatrując rudej głowy i zielonego T-shirtu.
Na widok przyjaciółki uniosłam obie ręce do góry i energicznie machając, zawołałam:
– Karola, jestem tutaj!
Twarz promieniała jej ze szczęścia. Błyszczące oczy przykuwały uwagę z daleka. Dostrzegła mnie od razu i już po chwili witałyśmy się jak długo niewidziane siostry. Byłam zdziwiona, że tak bardzo się wzruszyłam i że z moich oczu płynęły całe strugi łez. W ogóle tego nie planowałam. Rozkleiłam się, bo Karolina nie była dla mnie zwykłą koleżanką, tylko kimś zdecydowanie bliższym. Taka więź musi chyba łączyć wspierające się rodzeństwo. Nie miałam porównania, jak to jedynaczka, która na dodatek też była matką jedynaczki, ale tak właśnie czułam. Po raz pierwszy zdarzyło mi się być w relacji, w której do głosu nie dochodził nawet gram rywalizacji czy zazdrości. Lubiłam ją bardzo i nigdy nawet nie pomyślałam, żeby Karolinę czegoś pozbawić. Nie sprawiały mi udręki jej sukcesy. Jej szczęście nie kłuło mnie w oczy i w żadnym stopniu nie uwierało. Nie miałam uczuć w stylu: „Dlaczego ona, a nie ja?”. Wiedziałam, że myślała podobnie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek w życiu trafię na tak lojalną przyjaciółkę. Karolina była człowiekiem dużego formatu, skoro potrafiła obdarzać innych uczuciem tak bezinteresownym i bogatym. Była osobą, z którą zaprzyjaźnienie się nie sprawiało trudności, a wręcz przeciwnie, jej ujmująca i życzliwa osobowość bardzo tę przyjaźń ułatwiała. A ja chętnie to dobro przyjmowałam, ale też dawałam coś podobnego od siebie. Widziałam w życiu tyle zawiści, tyle szykan ze strony tych tak zwanych prawdziwych przyjaciół, że momentami zastanawiałam się, czym sobie w ogóle na tę Karolinę zasłużyłam. Najbardziej ze wszystkiego ceniłam w niej to, że nigdy nie wprawiała innych ludzi w zakłopotanie i była naturalna, chociaż najczęściej słyszałam, jak jej znajomi określali ją mianem spoko babki. Miała oczywiście innych przyjaciół, nie byłam jedyna, ale to też działało na jej korzyść, bo świadczyło o tym, jak bardzo potrafi być w porządku w stosunku do innych ludzi. Przyjaźń z Karoliną niebywale wzbogaciła moje życie i miała wpływ na to, jaką stawałam się osobą.
Rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Karolina pozostawiła na ziemi niewielki bagaż podręczny, który miała ze sobą, podbiegła do mnie i zaczęłyśmy się ściskać, piszcząc z radości. Było tej radości, uścisków i westchnień tak dużo, że przechodzący obok podróżni zwracali na nas uwagę.
– Dobra, wystarczy, bo to nie Norwegia i ludzie się na nas gapią – powiedziała. – Ojej, Natalio, jak ja się cieszę! Szalenie cieszę! A ty, cholercia, naprawdę schudłaś!
– Ja też się cieszę, że widzę twoją mordkę! Wczoraj do północy, specjalnie dla ciebie, lepiłyśmy z Martą pierogi i to w kilku wariantach. Mamy też bigos. I szampan się chłodzi w lodówce, a po drodze kupimy truskawki – mówiłam ze śmiechem. – Witaj w domu, polski tułaczu! Wybacz, że nie ma tu ze mną góralskiej kapeli.
– Rany, i bez górali podoba mi się powitanie. Dzięki, że po mnie wyjechałaś. I obiecuję, iż z rozkoszą spróbuję waszych pierogów, ale teraz błagam, chcę zobaczyć Warszawę i poczuć nareszcie te zabójcze upały, o których ciągle tyle słyszę.
– Tak źle? – rzuciłam z niedowierzaniem.
– Jeszcze jak! Wiesz, jakie jest najpopularniejsze powiedzenie w Bergen? „Nie ma złej pogody, jest co najwyżej nieodpowiednie ubranie”. Natalio, w szafce z butami mamy po kilka par kaloszy. Wyprowadzając się, dostałam w pakiecie nie tylko życie wśród obcych, ale i europejską stolicę deszczu.
– Moja bidulko, w takim razie przyjdzie ci na tej obczyźnie wykończyć się na reumatyzm. Nic się nie martw, zainstalowałam leżaki w ogrodzie, będziemy się opalały i wygrzewały stare kości, leniwie sącząc coś fajnego do picia, co ty na to? – Puściłam do niej figlarnie oczko. – Chyba że na spontanie wyskoczymy gdzieś w Polskę na kilka dni z plecakami, chcesz?
– Pewnie! Ja to bardzo bym chciała do Krakowa i Zakopanego… – jęknęła z rozmarzeniem. – Dwa tygodnie to szmat czasu. Myślę, że ze wszystkim zdążymy.
– Zgoda. Będzie, jak zechcesz – obiecałam. – Po wszystkim możemy od razu wyjeżdżać.
Wyszłyśmy z lotniska i Karolina głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Nareszcie w domu! – zawołała. – Nie masz pojęcia, jakie to jest cudowne uczucie. – Ze szczęścia omal się nie rozpłakała.
– Gotowa na przygodę? – zapytałam ze śmiechem. – Jeśli tak, to ruszamy.
Pogroziła mi palcem.
– Droga przyjaciółko… – zaczęła poważnie. – Bardzo cię lubię, ale jeśli znów wciągniesz mnie w jakąś aferę, to… nie myśl sobie, że będę stała biernie z boku! – dokończyła z entuzjazmem w głosie. – A tak na marginesie, sądzisz, że coś się może pokomplikować?
– Niemożliwe. Wszystko mam pod kontrolą, prezesie. Nie ma mowy o komplikacjach.
– No, ja myślę… Chociaż przyzwyczaiłaś mnie już do odrobiny adrenaliny, więc nie będę się gniewała, jeśli i tym razem czymś takim mnie zaskoczysz.
– O nie, nie planuję żadnych dodatkowych atrakcji – powiedziałam ze stuprocentowym przekonaniem. – Z twoją pomocą, kochana, mam jedynie zamiar wykopać w ogródku coś szalenie interesującego i cennego. Obejdzie się bez problemów. – Poklepałam ją przyjacielsko po ramieniu. – Wchodzisz w to?
– Pytanie! Po to w końcu przyleciałam! A co rozumiesz przez „cennego”?
– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Ale załóżmy, gdyby okazało się, że trafimy na coś, co na przykład ma dużą wartość historyczną, to czyż nie będzie to jednocześnie cenne?
– Hmm, a co zrobimy, jeśli trafimy na prawdziwy skarb? No, na jakieś kamienie szlachetne. Szmuglujemy te cuda za granicę, ryzykując więzienie, czy ściągamy kupca do nas? – wyszeptała mi konspiracyjnie do ucha.
Udałam, że mierzę ją surowym wzrokiem, i z przerażeniem w oczach zapytałam:
– A kim pani w ogóle jest i co pani zrobiła z moją Karoliną?! Mojej przyjaciółce nigdy by do głowy nie przyszły takie przestępcze pomysły.
Parsknęła śmiechem. I poprawiła rudy koczek, w którym z dobrym rezultatem ukryła swoje naturalne loki.
– A wiesz, przydałby mi się jakiś konkretniejszy grosz – rzekła. – Wówczas spokojnie spłaciłabym kredyt hipoteczny i nie musiałabym dłużej uczyć się norweskiego. A słowa „Barnevernet” mogłabym już nie usłyszeć do końca życia – westchnęła.
– A co to za jedna, ta Barnevernet?
– Nie wiesz?! Widzisz więc, jaka tu jesteś szczęśliwa. To instytucja, która w Norwegii zajmuje się ochroną praw dzieci. Urzędnicy patrzą ci na ręce. Sprawdzają, czy potrzeby twoich pociech są właściwie zaspokajane, czy należycie o nie dbasz. I nie myśl sobie, że chodzi przede wszystkim o przemoc fizyczną. Równie dobrze możesz utrudniać dziecku integrację ze środowiskiem i to wystarczy, żeby trafiło do rodziny zastępczej.
– Ludzie! Ale ty masz prawie dorosłe dzieci, czego się więc boisz?
– No to co, że prawie dorosłe? Słyszałaś wyraźnie, boję się Barnevernet. A co, nie mogę?
– Nie powinnaś, kobieto, wyluzuj! Nikt nie ma zamiaru odebrać ci dzieci. Żaden normalnie myślący Norweg nie porwałby się na coś takiego, bo to jak strzał w kolano. Kto dałby radę twoim synom? Kochana, na polskie dzieci potrzeba polskiego rozumu. Ty się raczej módl, żeby pewnego dnia chłopcy sami zechcieli się wyprowadzić od ciebie. Rany, z całego serca życzę ci tego. Karola, może wreszcie zaczniesz zajmować się sobą.
– Dobrze ci mówić, bo tam nie mieszkasz – wyznała płaczliwie.
– Hej, nie wpadaj mi tu w paranoję, bo zacznę żałować, że cię namawiałam do wyjazdu za granicę. Przecież masz tam tę swoją upragnioną krainę mlekiem i miodem płynącą, czyż nie? Zapewniającą każdemu stabilizację życiową i materialną? Czy nie tego chciałaś? A twoje dzieci czy nie mają w końcu ojca i matki pod jednym i tym samym adresem? No przecież to bajka!
– I tak, i nie.
Pokręciłam z powątpiewaniem głową i nie kontynuowałam rozmowy, bo czułam, że jeszcze nie nadszedł na nią właściwy czas. Karolina najwyraźniej cierpiała na kompleks niewystarczająco dobrej matki. A żeby się z tego wyleczyć, potrzebowała specjalnej terapii, na którą miałam już pewien pomysł.
Po drodze zażądała postoju przy dużym sklepie ogrodniczym.
– Natalio, nie przywiozłam dla ciebie prezentu, ale zdecydowałam, że tutaj kupię ci wszystko, jak leci. Natomiast pozwolę ci trochę powybierać.
– Daj spokój, naprawdę nie ma takiej potrzeby, szkoda twojej ciężko zarobionej kasy na takie głupoty. Poza tym ogród jest dostatecznie dofinansowany. Musisz mi uwierzyć na słowo. Utopiłam w nim już sporo grosza – dokończyłam z przekonaniem.
– Będę spędzała u ciebie wakacje, chcę mieć swój wkład. To postanowione, i nie sprzeciwiaj mi się, proszę – powiedziała nie mniej stanowczo.
Skapitulowałam, i była to jedna z tych milszych kapitulacji. Czerwiec to miesiąc na styku wiosny i lata, więc w Polsce kwitnie o tej porze niemal wszystko, co piękne. Karolina biegała pomiędzy alejkami centrum ogrodniczego i w zasadzie non stop się tylko zachwycała, a ja zachwycałam się jej zachwytem.
– Bierzemy jednoroczne czy wieloletnie? Kwiaty czy krzewy? A może drzewka? I te lampiony, chcesz? Wybieraj, kobieto!
– Weź to, co tobie się podoba – zaproponowałam. – To, co chciałabyś posadzić u siebie.
– Naprawdę, mogę? Jak pojemny masz kufer w samochodzie?
– Pytasz poważnie? Rany, jesteś aż tak bogata? Tak szybko się dorobiłaś? Barnevernet na to przyzwolił polskiej matce?
Odkładałyśmy wszystko, co wpadło nam w oczy. Potem miałyśmy dokonać ostatecznego wyboru. Różaneczniki, pięciorniki, tamaryszki, lawendy, róże, wiciokrzewy i kaliny oraz wiele innych pięknych okazów. Karolina oczywiście co krok potykała się o jakieś wyjątkowe okazje. Wypatrzyła też hamak z gotowym stelażem i nie było mowy, żebym mogła partycypować w kosztach, a zamierzała kupić od razu dwa.
– Oszalałaś! – oburzyłam się. – Jeśli się uprzesz, to kup, ale tylko jeden. Za drugi zapłacę ja. Wtedy jeden będzie mój, a drugi twój. Jeżeli się kiedyś pokłócimy, dokonamy prostego podziału majątku i nie będzie żalu.
– Nie, ty masz remont na głowie. Wydawaj kasę na dom, bo w sumie nie mam nic przeciwko luksusowi w Romanówce.
– Sprzedałam ziemię, stać mnie, żeby kupić hamak. – Miałam w końcu jakieś poczucie własnej godności.
– Phi, ale jak dotąd tego nie zrobiłaś, czyli trudno właściwie stwierdzić, czy cię tak bardzo na to stać. Natalio, powiedz szczerze, gdyby nie ja, kupiłabyś te hamaki ze stalowym, ocynkowanym stelażem, w rozmiarze XXL?
– Nie, bo to czysta fanaberia! Mamy leżaki w liczbie czterech sztuk! I to nam wystarczy, przynajmniej na to lato.
– No widzisz! – zatriumfowała. – A ja chcę nam kupić właśnie te wypasione hamaki. I błagam, przestań wreszcie liczyć moje norweskie korony, dobrze?
– Zwariowałaś… co mam teraz z tobą zrobić?
– Nic, pozwól się obdarować. Nie pozbawiaj mnie tej przyjemności.
Tylko pozornie mnie przekonała, bo tak naprawdę czułam się jej hojnością bardzo skrępowana. Spędziłyśmy trochę czasu, ładując nabyte dobra do samochodu, i ostatecznie stwierdziłam, że zmieści się do audi jeszcze tylko jedna kobiałka truskawek.
Dopiero gdy dotarłyśmy do Wędzina, zobaczyłam, jak bardzo Karolina tęskniła za swoim dawnym życiem. Obowiązkowo musiałam przejechać głównymi ulicami miasteczka, zaparkować na chwilę na jej osiedlu, żeby mogła spojrzeć w okna swojego mieszkania, które na czas wyjazdu za granicę wynajmowała obcym ludziom. Potem zawiozłam ją do jej dawnego miejsca pracy. Przywitała się z kolegami w lecznicy dla zwierząt i w pewnym momencie zwątpiłam, czy w ogóle stamtąd wyjdzie. Odkąd wyjechała, spędzałam wiele godzin na rozmowach z nią, ale dopiero teraz zrozumiałam, ile tak naprawdę kosztowała Karolinę decyzja, by zjednoczyć rodzinę i dołączyć z synami do męża. Możliwe, że musiała ponieść niemałą ofiarę, co w jakimś stopniu wymagało od niej wręcz wyparcia się samej siebie. W tamtej chwili postanowiłam, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni będę swoją przyjaciółkę wspierała i rozpieszczała ponad wszelką miarę.
W końcu, z kilkugodzinnym opóźnieniem, dojechałyśmy do Dąbrowy.
– Mów sobie, co chcesz, ale ja też lubię to miejsce – westchnęła, gdy przejeżdżałyśmy przez bramę.
Podcięłam trochę lipy, poprawiłam podjazd, a frontowy ogródek powierzyłam opiece Marty. Dzięki jej świeżym i nowatorskim wizjom prezentował się świetnie.
Kumpel wybiegł nam na spotkanie.
– Ludzie, jaki kochany jest ten pies i jak wyprzystojniał! – rozpływała się na jego widok Karolina.
– Staramy się dbać o zwierzęta.
– Wasze starania są naprawdę skuteczne. – Uśmiech nie znikał z jej twarzy.
Wyściskała Kumpla i wyjęła z podręcznej torby sztuczną kość. Hmm, żeby przywieźć z Norwegii coś psu w prezencie, to akurat pamiętała. Marta za to stanęła na wysokości zadania. Oznajmiła, że przygotowała dla nas mrożoną kawę, którą możemy wypić na tarasie, i ogólnie tryskała radością.
– Natalio, ta piękna młoda kobieta w boyfriendach to na pewno twoja córka?! – Karolina tuliła Martę. – Ależ jesteś, dziewczyno, atrakcyjna!
– Dziękuję, cieszę się, że przyjechała pani do mamy. – Odwzajemniła jej uścisk.
– Kochanie, od razu to sobie ustalmy, mów mi po prostu po imieniu. Nie chcę się tutaj czuć jak jakaś podstarzała ciotka.
– Okej – zgodziła się Marta. – Pomogę z bagażami.
– Jest co wynosić, bo stara, bogata ciotka z Norwegii, wykupiła dla nas po drodze pół sklepu ogrodniczego. Dzisiaj wieczorem lub jutro rano będziemy sadziły nowe rośliny i rozstawiały dwa wypasione i baaardzo drogie hamaki – mówiłam ze śmiechem.
– O, super. Nie mam nic przeciwko hamakom. – Marcie rozbłysły oczy. – Zainstalujemy jeden na tarasie i w upalne noce będę tam spała. – Jak widać, moja córka nie miała problemu z zagospodarowaniem nowego nabytku.
– O ile nasz gość nie zażyczy sobie inaczej… – wtrąciłam jednoznacznie.
– No tak, oczywiście – zreflektowała się.
– Daj dziecku żyć swoim życiem, bo ci się stąd zawinie, a zanim się zorientujesz, ucieknie i zdechniesz w samotności – wyszeptała mi do ucha Karolinka, gdy Marta na moment się odwróciła, i nie mogła tego usłyszeć.
– Daję, ale w ściśle określonych granicach. Zmieniłam się, więc koniec psucia – szepnęłam równie konspiracyjnie.
– Och, podpadłaś właśnie pod Barnevernet, miej się na baczności!
– Kochanie, może się zdziwisz, ale olewam twój Barne…srajnet, a Marta to nie żadne dziewczątko, tylko dorosła i rezolutna dziewczyna – skwitowałam. – Wynieśmy wreszcie z auta badyle oraz klamoty i chodźmy do domu, bo na dworze jest prawie jak w saunie. Za moment utopimy się we własnym pocie.
– Racja, muszę ją wreszcie zobaczyć.
– Kogo? – Nie zrozumiałam, co konkretnie miała na myśli.
– Nie kogo, tylko co. Kotłownię, bo rozumiem, że fotki, które mi przysyłałaś, robiłaś w swoim własnym domu, i jest tu ogrzewanie z prawdziwego zdarzenia?
– Ba! Na coś w końcu przydała się kasa z kilkoma zerami za te moje hektary.
– Hura! Brawo, Natalia!
Uszczęśliwiona, cmoknęłam ją w policzek.
– A to z jakiego powodu? – roześmiała się.
– Naprawdę nie wiesz? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Zaprowadziłam ją do pokoju, który dla niej przygotowałam. Potem lustrowała zaistniałe zmiany. Dom przechodził burzliwą metamorfozę i remont parteru był już w zasadzie skończony. Góra niestety nadal była w rozsypce.
– Dziewczyny, dokonałyście naprawdę niemałej rzeczy – pochwaliła nasze osiągnięcia. – Dopiero teraz widać, jakie to miejsce jest urocze. Coś czuję, że do waszego pensjonatu ludzie będą walili drzwiami i oknami. Podoba mi się wszystko, niczego bym nie zmieniła, no, może z wyjątkiem głównej łazienki.
Co prawda połechtała moją próżność, ale jednocześnie chciała się ze mną podrażnić, bo wiedziała, jak uwielbiałam swój salon kąpielowy. Nic na to nie mogłam poradzić, że był moim oczkiem w głowie.
– Z pieniędzmi na koncie każdy by tego dokonał – odparłam tymczasem. Nie widziałam potrzeby, by rozwodzić się dłużej na temat łazienki. Po remoncie dla mnie ona była po prostu idealna. – W sumie to nie zrobiłyśmy niczego wybitnego. Kreśliłyśmy wyłącznie projekty, dając upust fantazji, i kupowałyśmy potrzebne materiały.
– Mamo, nie zapominaj o mojej ciężkiej pracy – dorzuciła Marta, zadowolona ze swojego udziału. – Kto ci załatwiał korzystne rabaty i pilnował nieuczciwych wykonawców? Kto ciosał im kołki na głowie? Ty to byś dla świętego spokoju przymknęła oko na wszystkie fuszerki. Wiesz, Karolino, jaka jest mama… Nie zwróci majstrowi uwagi, bo jeszcze się obrazi i nie dokończy roboty. Mama wolałaby potem całe życie patrzeć na spapraną robotę, niż tupnąć w porę nogą.
– Tak, to prawda, bez utalentowanej i dzielnej córeczki u boku absolutnie nie dałabym rady. – Doceniłam ją i cmoknęłam w policzek.
– Dałaby, dała, tylko przy okazji wszyscy po kolei uwalnialiby ją od dźwigania nadmiernego ciężaru pieniędzy.
– Widzisz, Karola, jakie mam kochane dziecko? Jak ono o mnie dba?
– Nawzajem o siebie dbacie. Och, dziewczyny, aż mi się łezka kręci w oku, gdy na was patrzę.
Karolinie spodobała się odmieniona Romanówka, ale to w kuchni zatrzymałyśmy się na dłużej. Tutaj zazwyczaj toczyło się nasze codzienne domowe życie. W pogodne dni cała kuchnia była skąpana w promieniach słońca, dlatego na parapetach, w glinianych donicach, tak dobrze czuły się zioła. Po remoncie stała się jeszcze bardziej pełna blasku i od samego progu zachęcała do wejścia. Uwielbiałam ją. Marta namawiała mnie do zmiany stylu, ale byłam w tym względzie nieugięta. Kuchnia zachowała swój rustykalny, sielski klimat, bo rozpostarła w niej opiekuńcze skrzydła patyna czasu. Cudownie było rano pójść z Kumplem na spacer nad staw, wziąć głęboki oddech, a potem wrócić i przy starym kuchennym stole wypić kawę i dokończyć czytanie książki. Podejrzewałam, że przy tym stole siedziała też moja mama, której niestety nie pamiętałam. Zmarła, gdy byłam mała.
Stół w kuchni celowo nie został poddany renowacji, bo bałam się, że ten zabieg ograbiłby go w jakiś sposób z naszej historii. Nadal na jego powierzchni widniały mocno zarysowane ślady życia moich przodków, ich ciężkiej pracy i odpoczynku. Czasami od święta wcierałam w stół wosk do drewna i rozpościerałam na nim romantyczne serwety. Często myślałam, że gdyby dom zaczął nagle płonąć, przede wszystkim ratowałabym właśnie ten mebel. To przy nim jadałyśmy z Martą wszystkie posiłki i przedyskutowałyśmy tak wiele godzin, nie będę koloryzowała, czasami bardzo burzliwie.
Wiedziałam, że Karolina będzie zachwycona. Miałyśmy zjeść kolację w ogródku lub w salonie, ale kuchnia bezapelacyjnie przyćmiła te miejsca.
Pierogi, sałatki, szampan i truskawki, a na deser Marty sernik na zimno, cały kulinarny miszmasz. My po domowemu, bez makijażu, zaledwie tylko w szortach i w koszulkach na ramiączkach, bo było gorąco, biesiadujące bez najmniejszego pośpiechu. Byłam szczęściarą, miałam je obie przy wspólnym ukochanym stole. Zza okna dobiegał rechot żab i czuć było odurzający zapach jaśminu, a wakacje dopiero się zaczynały. Czy potrzebowałam do szczęścia czegoś więcej?
– Wiecie co? – odezwałam się w pewnym momencie, przerywając Karolinie w połowie kolejnej anegdoty o Norwegach. – Życie jest cudem. Kiedyś nie wierzyłam, że będzie jeszcze tak dobrze. Po tym wszystkim…
– Mamo, sama mi mówisz, żeby nie oglądać się za siebie, więc przynajmniej dzisiaj nie przywołuj złych wspomnień. Nie róbmy dramy… – wtrąciła Marta, przewracając oczami.
– A robię? – zdziwiłam się. – Mówię, że w końcu łatwo nie było.
– Wycziluj tym razem, pliss… – Posłała mi stanowcze spojrzenie.
– Przetrwałyście, i to się głównie liczy – rzuciła pośpiesznie Karolina, przeczuwając jakieś zadrażnienie. – Wszystkie nadal trwamy. Ale z nas superbabki! – Uśmiechnęła się szeroko.
– No, gdyby nie te parszywe sprawy w sądzie – wyrwało mi się, chociaż tego nie planowałam. To miał być w końcu taki luzacki i miły wieczór.
– To fakt, a dzieje się coś nowego, o czym mi nie powiedziałaś? – zapytała Karolina.
– Co was naszło? – zasępiła się Marta. – Tego właśnie się bałam, że zaraz zaczniecie narzekać. W takim razie, proszę, róbcie to beze mnie. Idę zobaczyć, co u Cesarza. – Wstała i zebrała się do wyjścia.
– Zaczekaj, Marto, nie chciałam cię zirytować. Naprawdę! – wołała Karolina za moją odchodzącą córką.
– Wiecie co… – Zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na nas. – Nie przejmujcie się mną, po prostu na chwilę chcę wyjść.
Opuściła kuchnię, a Karolina zmartwiła się na serio.
– Tak naprawdę, to czym ją uraziłam? – zapytała z przejęciem. – Nie próbuj tylko zaprzeczać!
– Nie ty. Słyszałaś, jak to się teraz mówi? Wycziluj! – Roześmiałam się. – Oj, wiesz, jak jest! Boli ją temat Doroty, bo ma niestety ścisły związek z jej ojcem. Podejrzewam, że obawiała się, iż właśnie o tym zechcemy rozmawiać. Nie martw się, znam swoje dziecko. Pojeździ konno, wyciszy się i wtedy jej przejdzie. Marta nawet jeśli się obraża, to nigdy na długo. Bardzo się zmieniła. Mogę śmiało powiedzieć, że teraz to złota dziewczyna. – Uśmiechnęłam się, bo lepsze relacje z córką dostarczały mi ogromnej satysfakcji.
– Mam nadzieję… – westchnęła nadal przejęta. – Nie chciałabym narazić się twojej córce, Natalio. A tak na marginesie, to wiadomo w ogóle, kiedy odbędzie się ta sprawa?
– Nic nie wiadomo. Nie wiem, czy w ogóle będzie jakakolwiek sprawa, skoro główna podejrzana nadal pozostaje na obserwacji w Tworkach.
– Co mówi twój adwokat? A prokurator?
– A co ma mówić? – Wzruszyłam ramionami. – Biegli sądowi mają ustalić, czy była poczytalna w chwili popełnienia czynu. Co ma do tego mój adwokat?
– Mam nadzieję, że ona się z tego nie wywinie. Zamordowała z premedytacją dziewiętnastoletnią dziewczynę… To straszne, Natalio.
– No i co? – zakpiłam. – Istnieje taka ewentualność, że psychiatryk opuści szybciej, niż gdyby została skazana na karę więzienia. Ale bez obaw, jeszcze nie w tej chwili, aktualnie trzymają ją na oddziale detencyjnym.
– Czyli jakim?
– Sądowo-psychiatrycznym – wyjaśniłam, bo byłam już w tym temacie oblatana. – To taki środek zapobiegawczy, rozumiesz? Ma na celu leczenie Doroty, jeśli okaże się, że w chwili zabójstwa była chora psychicznie. Kogoś takiego nie można zamknąć do więzienia.
– Hmm… Ciekawe, czy można skutecznie udawać taką niepoczytalność. – Zamyśliła się.
– Jasne, że można, o ile ma się wystarczająco dużą wiedzę z psychiatrii i zdoła się oszukać co najmniej dwóch biegłych sądowych i psychologa. Trzeba być naprawdę niezłą, żeby będąc oskarżoną o morderstwo, czegoś takiego dokonać, nie uważasz?
– A co ty o tym myślisz?
– Karola… ja, podobnie jak Marta, wolę o tym nie myśleć. Moja córka cierpi, a ja nie mogę jej pomóc, ponieważ wydaje się, że cierpię na tę samą chorobę. Zrobię jednak dla ciebie wyjątek i powiem ci to, co chcesz usłyszeć, ale proszę, nigdy więcej nie poruszaj przy Marcie tego tematu. Tak, uważam, że Dorota musi być w jakimś stopniu cholernie szalona, gdyż inaczej takiego zachowania nie potrafię sobie wytłumaczyć. Nie mnie osądzać, czy ten obłęd zaprowadzi ją do więzienia, czy może ktoś uzna, że należy ją potraktować łagodniej i wystarczy leczyć. Nie wiem, czy jest psychopatką, czy po prostu była kiedyś nazbyt wrażliwą osobą, która zderzyła się z trudami życia i zbzikowała, bo zabrakło jej odporności psychicznej albo czegoś takiego. Jestem za krótka do rozstrzygnięcia tej kwestii, ale powiem ci tylko jedno, gdyby w tym momencie jej los zależał od tego, czy zdołam jej wybaczyć, to spędziłaby w więzieniu jeszcze wiele lat.
– Natalio, tak mi przykro… Takie mamy czasy, że ludzie są jakoś dziwnie słabi. Stres najpierw usilnie tłumią wszelkiego rodzaju uspokajaczami, a potem, żeby funkcjonować i rano się obudzić – trują się dopalaczami, a to wszystko niesie tragiczne skutki, więc płacą wysoką cenę. Może i z tą Dorotą właśnie tak było – podsumowała. – A na skutek ciężkiego życia poprzewracało jej się w głowie.
– Nie usprawiedliwiaj jej. Inni płacą równie wysoką cenę. Jadźka nie żyje, a ja do końca życia będę patrzyła na te blizny, które i tak są tylko wierzchołkiem góry lodowej. – Powiodłam wzrokiem po swoich ramionach. – Ale dajmy już temu spokój.
– Sorry. – Wstrząsnął nią dreszcz. – Jestem skończoną idiotką! Zepsułam imprezę!
– Nie przesadzaj. Wiesz, Marta to przeżywa, bo nie może wybaczyć Wiktorowi tego, co nam zrobił… Ufała mu bardzo. Nawet bardziej niż ja. Był w jej oczach kimś wyjątkowym. A on, skubany, ma dobrych adwokatów, wywinie się, wrabiając we wszystko wspólniczkę. Skoro tamta siedzi w psychiatryku i podobno niczego się nie wypiera… Mówiłam ci, że wyjechał z Sopotu?
– Wspominałaś, że mieszka teraz w Warszawie.
– Tak, coraz bliżej mnie… To wiesz już w zasadzie wszystko.
– Macie rozwód. Spokojnie, to już dla ciebie jakby obcy człowiek.
– Jest obcy. Nie ufam mu. I dlatego nie podoba mi się, że przeprowadził się tak blisko, bo nie wiem, czy to przypadkiem nie on był całym mózgiem tej operacji.
– Już po wszystkim. Może twoja córka ma rację. Po co rozdrapywać stare rany? Jakkolwiek by patrzeć, piwnicę wreszcie zamurowałaś, a dom wygląda pięknie! – dokończyła to zdanie niemal pogodnie.
– Niestety, obiecałam ci do dyspozycji apartament po Anastazji, ale jak widzisz, pięterko jest ciągle w remoncie.
– Za rok rezerwuję tamten pokój na cały lipiec! No, chyba że zaczniesz już pełną parą prowadzić pensjonat.
– Chcę ruszyć na wiosnę. Zamierzam uporać się ze wszystkim mniej więcej do połowy kwietnia. Większość prac już mam w zasadzie wykonanych. Marta z myślą o gościach dokupiła jeszcze dwa konie, więc trochę wszystko uatrakcyjnimy. Kajaki, rowery, kolacje przy świecach, staw, boisko. Kto wie, może park linowy? – wymieniałam atrybuty mojego życiowego interesu. – I moja droga, będziemy miały prawdziwą czytelnię! – Prawie zapiałam z zachwytu. – Coś na wzór angielskich klubów dla dżentelmenów. Taka nasza mała przestrzeń pełna kultury i elegancji. – Puściłam oczko. – Siadasz, moja droga, w klubowym fotelu ze szklaneczką czegoś dobrego i czytasz książkę. To są wakacje!
– Ty mała snobko, brzmi całkiem nieźle. Mów dalej! – zawtórowała mi ze śmiechem.
– Wiesz, że członkiem takiego klubu można było zostać wyłącznie z polecenia innego członka? Zatem do mojego jak najbardziej cię polecam… samej sobie. Tadam!
– Yes, of course. – Śmiała się, strojąc dziwne miny. – Twój klub może być bardzo atrakcyjny, ale nie wierzę, by nasze popisy na polu wyparły golfa.
– Obyś tylko nie okazała się farbowanym kotem!
Używałyśmy tego określenia, odkąd jeden z moich Frycków okazał się dziewczyną. Pewnego razu koty siedziały na kuchennym parapecie, a Marta omal nie zemdlała, odkrywając, że jednemu z kotów brakuje samczych klejnotów. Teraz czekałam, aż kiedyś na świat przyjdzie ich potomstwo, a w międzyczasie przygarnęłam kolejne rude kociaki, które zamieszkały w stodole.
Po kolacji Karolina chciała rozprostować nogi, więc zabrałyśmy się do upiększania ogrodu i sadziłyśmy zakupione rośliny, chyba podświadomie omijając okolice zegara słonecznego. Ogród pachniał i zdawało się wręcz, że płonie łuną rozkwitających wszędzie kwiatów. Wystarczyło o niego odpowiednio zadbać, żeby hojnie się odpłacił i sprawiał radość wielu zmysłom. Mimo burzy upał trwał, więc podlewałam nowo posadzone okazy wyjątkowo obficie. Potem odnalazłyśmy w stajni Martę. Nie miała w zwyczaju przejawiać złego humoru w pobliżu koni, więc potraktowała nas przyjaźnie.
– Przyszłyście zbijać bąki czy trochę popracować? – zapytała pogodnie.
– Już popracowałyśmy, posadziłyśmy kwiatki – odpowiedziała Karolina.
Obowiązki w stajni zajmowały Marcie sporo czasu. Miała do pomocy Adama, którego ambitnie chciała wyszkolić na stajennego, ale i tak większość prac wykonywała samodzielnie w wolnym czasie pomiędzy udzielaniem lekcji jazdy konnej. Była perfekcjonistką, uważała, że wszystko najlepiej zrobi sama. Rano wstawała skoro świt, wkładała ulubione bryczesy, które ostatnio stały się mocno za luźne, i często zapominała, że trzeba je uprać. Naciągała nieśmiertelne oficerki oraz kask jeździecki, którego na szczęście nigdy nie zapominała. Biegła do swojego królestwa – stajni. Cesarz na jej widok strzygł uszami i bardzo często cicho rżał. Pozostałe dwa konie również ciekawie na nią patrzyły i zaczynały niespokojnie poruszać się w boksach, a ona z dużego wiadra odmierzała swoim pupilom poranną porcję owsa. Dopiero później szykowała sprzęt: wiszące obok boksu siodło i czaprak, ogłowie oraz skrzynkę ze zgrzebłami. Wyprowadzała Cesarza i nie śpiesząc się, dokładnie czyściła jego lśniącą sierść. Był regularnie trenowany i Marta twierdziła, że ma wyśmienitą kondycję. Następnie czyściła mu kopyta i sprawnie go siodłała, by już po chwili jednym zgrabnym ruchem wskoczyć na ukochanego wierzchowca. Koń raźno ruszał przed siebie i na luźnej wodzy Marta codziennie o wczesnej porze wyjeżdżała do swojego świata.
Lubiłam ją podpatrywać podczas tych zajęć, więc zaczęła uczyć mnie wszystkiego, co sama wiedziała o koniach, chociaż się ich bałam. Dopiero po dłuższym czasie nabrałam odwagi i pokochałam te zwierzęta za to, że dawały jej aż tyle szczęścia. Nie wiedziałam, czy nie zawdzięczałam im przypadkiem tego, że moja córka zamieszkała ze mną w Romanówce. Gdy Marta już znikała na koniu i ruszała w dal, szłam do pracy w ogrodzie. W zasadzie więc w tym samym czasie obie tworzyłyśmy w Dąbrowie swoje dwa niezależne światy.
Wieczór upłynął nam spokojnie, na tarasie. Słuchałyśmy żabiego koncertu, zajadając się truskawkami, i podziwiałyśmy rozgwieżdżone niebo. Zapowiadało się cudowne lato.
Opracowanie graficzne okładki:
Emotion Media
Redaktor prowadzący:
Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne:
Bogumiła Widła
Korekta:
Sylwia Kozak-Śmiech
© 2020 by Beata Dmowska
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2020
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: iStock. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 9788327648310