Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kapitan statku, nieskrępowana czasem. Nieme dziecko, dźwigające brzemię niewyobrażalnej mocy. Tysiącletnia kobieta, dręczona przez życiowe błędy. W tej niesamowitej debiutanckiej powieści, spinające czas i przestrzeń w jedność, wszyscy ci samotnicy odnajdą w sobie to, czego im brakowało -- własne miejsce, przepełnione miłością. Bezpieczną przystań, w której można zacząć życie od nowa.
Lecz przyszłość już jest ich spragniona, i kiedy ich dogoni, zagrozi rozbiciem tej kruchej i efemerycznej rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Sześć żniw
Urodził się z jedenastym palcem. Małym guzkiem z mięsa i kości obok małego palca prawej dłoni. Lekarz uspokoił zaniepokojonych rodziców i powiedział, że to nieszkodliwe.
– Chociaż… – dodał, rozwiązując mały płócienny woreczek. – Do uprawiania dhuby rolnik potrzebuje tylko dziesięciu palców.
Uśpił niemowlę dymem z palonych ziół i przyżegającym nożem ściął mu guzek z dłoni.
A matka, choć wiedziała, że w ziołowym śnie jej dziecko nie czuje bólu, skrzywiła się, gdy ciął, i po wszystkim przycisnęła syna do piersi, modląc się, by po przebudzeniu nie pamiętał o operacji. Jej mąż, nawet w takiej chwili niezdolny powściągnąć swojego hedonizmu, zaciągnął się głęboko leczniczym dymem i został obdarzony wizją przyszłości – rozszerzonymi źrenicami zobaczył swego syna, dorosłego człowieka, postawnego i potężnego, z wielkim domem na szczycie wzgórza. Nowego gubernatora Piątej Wsi.
By upamiętnić tę wizję, kazał wygotować guzek, a nagą kość umieścić w szklanym słoju, którym potrząsał w gorsze dni, słuchając stukotu amuletów na szczęście i szepcząc do dziecka:
– Kiedyś będziesz tu rządził.
Chłopiec gulgotał w jego objęciach, zbyt mały, by uświadomić sobie drobne i urozmaicone sposoby, którymi życie przytwierdzało go do tej ziemi.
Nazwali go Kaeda, dawnym imieniem tego świata.
Kaeda dorastał dumny z blizny na prawej dłoni, której kształt zmieniał się przez lata. Kiedy miał ich siedem, rozrosła się faliście wzdłuż brzegu śródręcza, jak wijąca się rzeka. Z przyjemnością pokazywał ją, poproszony, innym dzieciom, chichocząc, gdy gładziły ją ze zmarszczonymi brwiami, zarazem zachwycone i zbrzydzone jej fakturą. Niektóre nazywały go przeklętym; były to dzieci, które nauczyły się od rodziców nieufności do tego, co niezwykłe. Im podsuwał bliznę pod sam nos i konfrontował je z nią, powtarzając słowa ojca: „Kiedyś będę tu rządził!”, i samą siłą woli przekonywał je, że blizna na dłoni przynosi mu szczęście.
Miał naturalną charyzmę. Opiekunowie go rozpieszczali, inne dzieci bawiły się w to, co chciał, uważały to, co on. Wszyscy, z wyjątkiem dziewczynki imieniem Jhige, która nigdy nie przeoczyła okazji, by zakwestionować jego szalone tezy, stawiając własną dumę w konfrontacji z jego dumą, gdy zaprzeczała jego teoriom, dlaczego niebo jest czerwone i dlaczego wszystko pachnie słodko i łagodnie nad ranem i kwaśno jak owoc kiri o zmierzchu.
– A twoja blizna nie jest niczym specjalnym! – wołała. – To tylko znaczy, że urodziłeś się nie taki, jak trzeba!
I przewracali się w żółtej trawie, póki opiekunowie ich nie rozdzielili. Prawie każdego dnia walczyli jak psy, lecz mimo siniaków, które zanosił na sobie do domu, wychodził z tych zapasów niczym nieprzejęty, przekonany, że ona jest po prostu zazdrosna, że to jemu, nie jej, pisana jest wielkość. Co to za wielkość, nie wiedział i nie miał wiedzieć, dopóki nie przyjadą pozaświatowcy.
Do tego dnia znał jedynie historie opowiadane przez rodziców – że co piętnaście lat pozaświatowcy rozpruwają niebo swymi statkami z tkaniny i metalu, lądują na równinach na wschód od wioski i zabierają zbiory nasion dhuby. Ojciec mówił, że ten szczególny dzień nazywa się Dniem Dostawy i że w każdy Dzień Dostawy urządza się wielkie święto, dla pozaświatowców i rolników.
– Święto, które będziesz pamiętał do końca życia – obiecywał.
Matka w drugim pokoju parsknęła śmiechem.
– Chyba że za dużo wypijesz.
– Picie to połowa zabawy – skontrował ojciec.
W noc przed pierwszym Dniem Dostawy Kaeda nie mógł spać. Jego mózg był zbyt ożywiony opowieściami, nowymi twarzami, które miał zobaczyć, nowymi dłońmi niepoplamionymi fioletowo sokiem z dhuby. Patrzył przez małe okienko swej sypialni na czarne niebo upstrzone gwiazdami, nie zważając na późną godzinę, i wyobrażał sobie, jak to jest przeskakiwać z jednego światełka na drugie. Jakie miejsca są tam, po drugiej stronie. Kiedy matka przyszła z rana go zabrać, był wyczerpany, zużywszy w nocy całą energię na tworzenie tych fantazji. Ospale wsunął nogi w sandały i głośno narzekał, idąc z resztą mieszkańców wsi na wschodnią równinę, błagając o chwilę odpoczynku, aż ojciec westchnął i wziął go na barana, gdzie to odpływał, to przytomniał, nieświadomy czasu i miejsca, jedynie ciepłego i mocnego zapachu męskich barków, niczym węgielków z dogasającego ognia.
Zasnął.
Nagle niebo pękło i obudził się z krzykiem, a ojciec zaśmiał się i pokazał w górę. Kaeda powiódł wzrokiem za jego palcem do miejsca, gdzie na tabliczce czerwonego nieba rysowało się łukiem nad horyzontem dwanaście cienkich zielonych linii, a ich końcówki się powiększały. Niecałe dwie minuty później olbrzymie metalowe potwory opadły z trzęsącym ziemią grzmotem na gruby dywan traw, jeden po drugim, atakując drganiami jego serce, obrzmiałe od świadomości, że nigdy nie widział tak wielkich maszyn i niczego tak misternego jak ich płócienne skrzydła i połyskujące w słońcu płyty kadłubów, niczego tak potężnego jak grom dźwiękowy drzwi-ramp, które opadły na ziemię jak rozwarte w pół krzyku szczęki, ani jak ludzie, którzy wyszli ze środka, w każdym możliwym kolorze skóry, niektórzy jaśniejsi od niego, inni ciemniejsi, w ubraniach jakby utkanych z gwiezdnego blasku. Jego świat rozszerzył się oszałamiającą, mdlącą falą, by ogarnąć te nowe wydarzenia. Zadygotał. Potem się zsikał. Ojciec zaklął i postawił go na ziemi, krzywiąc się i macając plamę na plecach.
Pozaświatowców zaprowadzono na poduszki w samym środku Piątej Wsi. Na szerokich półmiskach serwowano misy trunków i talerze ciastek z dhuby – podłużnych, fioletowych i kruchych. Z miejsca, gdzie siedział, Kaeda nie widział pozaświatowców – lekko rozczarowany opychał się słodkimi bułkami i opijał sokiem, czując ciepło i komfort pomiędzy poruszeniami ciał rodziców, ciesząc się głośnymi trzaskami, gdy matka swymi muskularnymi palcami rozłupywała orzechy, i grzmotem pijanego, radosnego śmiechu ojca. Czuł zadowolenie, że jego świat jest tak kompletny – uśmiechnął się nawet do Jhige, siedzącej z własną rodziną na drugim końcu długiego stołu, a ona, zdumiona, odpowiedziała na uśmiech, machając ręką, po czym wróciła wzrokiem do swojego wuja, w trakcie kolejnej niewiarygodnej opowieści o Krwawej Bestii z południowego lasu – strasznej historii, po których dzieci często budziły się w nocy i wpatrywały w ciemne kąty swych pokojów, czekając na pożarcie. Dorośli wybuchnęli śmiechem.
Po bankiecie, gdy zaczęło się ostre picie, opiekunowie i nowi rodzice odprowadzili dzieci do domów. Kaeda nie chciał jednak jeszcze kończyć nocy – do tej pory nie spotkał żadnego pozaświatowca – zaplanował więc ucieczkę z grupy. Powiedział swojemu kumplowi Sadowi, żeby skłamał opiekunom, że dawno pobiegł do domu, i zanim Sado zdążył kiwnąć głową, już go nie było, biegł pod ścianami przysadzistych budynków z powrotem ku ognisku i ostremu zapachowi alkoholu.
I właśnie tam, na końcu uliczki, zanim wyszła na rynek, zobaczył ją – kobietę, samotną, na ławce, obrysowaną światłem ognia.
Trzymała przy ustach drewniany flet. Palce tańczyły wzdłuż niego, grając muzykę, która kojarzyła się Kaedzie z dźwiękiem wiatru gwiżdżącego w uchylonych drzwiach. Obserwował ją z cienia. Nawet na siedząco wydawała się wysoka. Była czarnoskóra, z głową ogoloną do gołej skóry, w prostszym stroju niż jej pobratymcy: białej bluzce z wycięciem do obojczyka i ciemnych spodniach opinających krągłości nóg. Każda zagrana na flecie nuta sprawiała, że ogień przed nimi tańczył. A może to ogień wpływał na muzykę, może gwiazdy, może wszystko, razem i w harmonii. Pieśń była jak sama noc. Kryła się w śmiechu jego ludu tańczącego wokół ognia, w zapachu owoców i dymu w powietrzu; w światełkach odbitych od kropelek potu na jej obojczyku. Była wszędzie. Dech kobiety przepływał przez drewnianą rurę i rozlewał się ciepłem po jego brzuchu, czule go hipnotyzując, póki jej wielkie oczy go nie dostrzegły.
Muzyka ustała.
Kobieta odezwała się dwoma głosami, jednym w języku, którego nie rozumiał, a drugim w jego własnym. Brzmiało to, jakby miała w sobie ducha samej siebie, jakby sama była własnym odległym echem. Był za mały, żeby zrozumieć, że podwojony głos powoduje usterka jej automatu tłumaczącego – uznał więc, że to jakieś pozaświatowe czary.
– Podobało ci się? – zapytała. Chodziło jej o muzykę.
Kiwnął głową. Wstała i podeszła do niego. Miała długi cień, sięgający daleko za niego, w pasmo ciemności na końcu uliczki. Jakiś instynkt kazał mu uciekać, jakby jakaś część jego jaźni wiedziała, że jeśli tu zostanie, nie będzie powrotu, zignorował jednak to przeczucie i z uporem wbił nogi w ziemię. Kucnęła przed nim, spojrzała mu w oczy. Na tyle blisko, żeby poczuł kwietną chemię jej skóry.
– Weź go – powiedziała i podała mu flet.
Ich palce musnęły się, gdy brał prezent. Przycisnął flet do piersi z całej siły, a ona spojrzała nań i uśmiechnęła się tak, jak to potrafili tylko dorośli – jednocześnie radośnie i smutno – on zaś patrzył, jak odwraca się i idzie w stronę ogniska, podczas gdy w jego mózgu, w tyle głowy wypalała się jej sylwetka. Nie wiedział wówczas, że ta sylwetka pozostanie tam na lata. Patrząc, jak idzie, czuł jedynie ciepło, które napawało go zarazem radością i lękiem.
Przycisnął flet do ust, ustnik był jeszcze wilgotny.
Z rana w palenisku został tylko suchy popiół, a podróżnicy zniknęli, zabierając ze sobą zgromadzone przez jego lud nasiona. Flet leżał przy łóżku Kaedy. Powiedział rodzicom, że to prezent – ojciec zinterpretował to, tak samo jak jedenasty palec, jako omen zwiastujący pomyślność, a matka przyjęła jako kolejny nużący fakt. Grał na nim, kiedy czuł się samotny; leżąc na strzesze domu, dął w ustnik, aż drapało go w gardle. Nie potrafiąc wydobyć idealnie czystej nuty, wypełniał swe noce niezdarnymi, acz pełnymi zapału melodiami. Piosenkami, które denerwująco się powtarzały.
Najpierw zaczęły się niewinne sny o tym, że pokazuje jej swoją ziemię, uczy jej reguł gier, w które gra z przyjaciółmi – „jedną stopę podnieś powyżej kolana, przyłóż palec do nosa i zaśpiewaj pieśń żniwną wspak”. W tych snach ona go słuchała i nigdy nie odzywała się do niego protekcjonalnie. Podobała jej się blizna na dłoni, mówiła mu, że jest bardzo odważny. Potem przyszły te drugie sny, ciche i mokre, w których siedziała w nogach jego łóżka, palcem dotykała jego stopy, dużego palca, potem przesuwała nim po podbiciu, po gołej nodze, kreśląc elektryczny ślad, aż do spięcia, do eksplozji.
Potem skończył czternaście lat.
Zaczął pracować w polu, razem z rodzicami uczącymi go, jak wycisnąć z rdzenia łodygi galaretowate fioletowe nasiona, jak wrzucić delikatne płody do misy z plecionki, jak zrąbać maczetą pustą łodygę u nasady trzema dokładnymi uderzeniami. Kiedy trochę się poduczył, wysłano go na własne pole, dalej wzdłuż drogi, gdzie pracował razem z Jhige i innymi, przelotnymi, znajomymi. Od pracy miękkie ciasto młodzieńczego ciała uformowało się w twarde i użyteczne mięśnie, napierające od wewnątrz na skórę jak setki małych piąstek. Kobiety to zauważały – i niektórzy mężczyźni. Jhige także. Ich dziecięca rywalizacja zmieniła się teraz w figlarne koleżeństwo. Żarty, którymi się przerzucali, były zabarwione czymś nieokreślonym i ekscytującym, tak jak ukradkowe spojrzenia rzucane sobie nawzajem spomiędzy obrabianych zagonów.
Później, w porze wilgotnej, zapytała go w drodze do domu – pośpiesznie, jakby chcąc zwalczyć własną nerwowość – czy mu się podoba. Potknął się o grudę ziemi. Powiedział, że tak. Bo podobała mu się. Jednakże wieczorem, kiedy obmacywali się nawzajem za stodołą i robili sobie malinki na skórze, on całował inną kobietę, żar ogniska lizał mu twarz, a tamta szeptała swym podwojonym głosem dawno spalone sekrety tego świata.
Związek z Jhige nie potrwał długo. Oboje zorientowali się, że jego myśli są gdzie indziej. Patrzył obok niej, gdy leżeli razem, trzymał ją bez życia za rękę, gdy szli przez wieś spotkać się z przyjaciółmi, a kiedy się kłócili, on zawsze poddawał się pierwszy, jakby nie chciało mu się myśleć nad ripostą, nie mówiąc już o ustępstwach. Koniec był cichy i nagły. Zobaczył na rynku, że Jhige trzyma za rękę innego chłopca, pracującego na innym polu, imieniem Yotto. Dobry chłopak i zdaniem Kaedy głupawy, niezdarnie machający maczetą. Kiepski wybór dla Jhige. Nie powiedział jej o tym i przeszedł obok nich bez słowa. Minęły lata, nim na nowo zaczęli ze sobą rozmawiać.
Tymczasem miewał inne miłostki, z których żadna nie przetrwała dłużej niż miesiąc, zawsze bowiem dopatrywał się u nich jakiejś wady – nie dość wysoka, za mało silna, za mało bystra, choć prawdziwy, ukryty powód zawsze był ten sam – żadna nie była nią.
Leżąc na strzesze, patrząc w gwiazdy, potrafił przekonać sam siebie, że gdzieś daleko stąd ona także o nim myśli.
Na piętnaste urodziny otworzyli jego pierwszy dzban alkoholu i polali mu nim głowę w gorzkim chrzcie, wprowadzającym go w świat dorosłych, pijących w nocy, a w dzień sunących po fioletowych polach.
– To jest początek twojego życia! – wołał ojciec, ściskając jego twarz spracowanymi dłońmi, całując go w czoło, pijany, powtarzając stary refren: – Kiedyś będziesz tu rządził.
Kaedzie, zasypywanemu całusami, przyszło do głowy, że wszystkie te dobre wróżby zawsze mają się ziścić w przyszłości, nigdy teraz.
– Po prostu poczekaj, a zobaczysz.
Czekał.
Kiedy nadszedł kolejny Dzień Dostawy, miał dwadzieścia dwa lata. Pracował na polach, wyciskając z łodyg ostatnie nasiona, gdy Sado szturchnął go łokciem i pokazał niebo.
Chmury przecinało dwanaście zielonych linii znikających za horyzontem wysokich łodyg na wschodzie.
– Już są – powiedział.
Kaeda kiwnął głową, a dłonie mu drżały, kiedy ścinał kolejną łodygę, chcąc czym prędzej zakończyć dzienny przydział. Przytoczyli pełne nasion pojemniki z powrotem do wsi. Przyjaciel ostrzegł go, żeby się zanadto nie ekscytował, bo nawet jeśli ona tam będzie, jest duża szansa, że już go nie pamięta, na co Kaeda wyszczerzył zęby i powiedział:
– Mam nadzieję, że nie pamięta. – Chciał bowiem, żeby widziała w nim nie chłopca sprzed wielu lat, lecz mężczyznę wartego jej nocy.
– Kiedy cię pogoni, przyjdź z powrotem i napij się ze mną i resztą tego samotnego dziadostwa – powiedział Sado, klepiąc go po ramieniu.
Kaeda parsknął śmiechem. Wykrzyczał pierwszą sylabę pieśni na powrót do domu i uśmiechnął się, gdy śpiew poniósł się przez długą kolumnę rolników, pełnymi głosami, już niemogącymi doczekać się nadchodzącego święta. Wprowadzili plecione pojemniki do budynku skupu, by zważyć je i zdać do magazynów, a kiedy został odebrany ostatni pojemnik, pobiegli do domów, by przebrać się w czyste spodnie i odświętne szaty. Gdy wrócili na rynek, ognisko już strzelało wysoko w niebo. Kaeda wziął dzban z długiego stołu i pociągnął spory łyk, który rozpalił mu gardło odwagą, zanim poszedł jej szukać. Cały rynek pulsował cieniami tancerzy wokół ognia, ziemia przesuwała się pod nogami, błyskały twarze, żadna nie należała do niej, żołądek zaczynał trawić strach, że może nie wróciła – wtem dostrzegł kątem oka oświetlony zaułek i ją, na ławeczce, patrzącą z łagodnym uśmiechem na tańczących i na ogień.
Wiedział, że dla niej czas biegnie inaczej, choć i tak wstrząsnęło nim, jak bardzo jest podobna do jego snów, jak niewiele się zestarzała. Wyprostował plecy i wypiął pierś, choć cały ten popis przekreślił podczas przedstawiania się, zacinając się na prostych sylabach swego imienia. Pozaświatówka i tak uśmiechnęła się do niego, światło błysnęło na wypukłości jej ust i otworzyło mu serce. Wszystko, co tłumił w sobie przez ostatnie piętnaście lat, wysypało się na ziemię, wprost pod jej nogi. Plątanina pragnień i żądz.
– Cześć – powiedziała.
Nazywała się Nia Imani. Powiedziała mu, że to stare imię z czasów, gdy Ziemia była cała, ale kiedy zapytał, czy dała je matka, czy ojciec, uśmiechnęła się i zaczęła mówić o swojej pracy.
Naturę ich podróży już z grubsza znał. Gubernator mówił o tym w każdej wymęczonej mowie powitalnej na polach. Mimo to słuchał z wielką uwagą, gdy opisywała wrażenia, jakich doświadcza jej ciało, gdy statek wydostaje się z tej rzeczywistości i wplata w drugą. Powiedziała, że tamta nazywa się „Kosmiczny Fałd”. Miejsce, w którym czas biegnie inaczej. Wyobrażał sobie to, o czym mówiła – czarny ocean, z prądami, wirami i nurtami rozciągającymi sekundy w godziny, w lata. Niektóre prądy rozciągały czas nieskończenie, inne tylko o parę chwil. Zawsze jednak powstawała różnica w czasie.
– Możemy w ten sposób pokonywać wielkie odległości, ale za każdym razem, gdy wracamy, wszystko jest inaczej – powiedziała. – Na tej trasie przybywamy Prądem Wytrwałym i odpływamy Nieśmiałym. One mają stałą różnicę czasową. Dla mnie zawiezienie waszych zbiorów do celu i powrót po następny ładunek trwa osiem miesięcy, ale u ciebie mija…
– Piętnaście lat – dokończył. Doskonale znał tę liczbę. – A jak to jest, kiedy wracasz do domu i wszyscy są starsi, a ty nie?
– Czasem smutno – odparła. Po chwili dodała z uśmiechem: – A czasem dobrze.
Powiedziała mu, że korporacja Umbai zleciła jej sześć cykli dostaw i to jest drugi.
– Czyli wrócisz jeszcze cztery razy.
– Tak – powiedziała. – Tylko cztery. Jesteś pewien, że wcześniej się nie spotkaliśmy?
Zapewnił ją, że nie, na pewno nie, bojąc się, że prawda i tak wyjdzie na jaw i cały czar nocy pryśnie, a ona tylko pogłaszcze go po głowie jak małego chłopca i powie „Dobranoc”.
Ona jednak nie drążyła i zaczęła wypytywać go o pracę. Znowu wypiął pierś.
– Jestem najlepszy na moim polu i piąty we wsi. – Opowiedział o porach wilgotnych, kiedy jałowe pola pokrywa cienka warstewka białej mgły, kiedy jest najlepszy czas na przesadzanie łodyg, jak korzenie żywią się wilgocią z powietrza i cukrem z przeoranej ziemi. – Zbieramy nasiona, kiedy niebo wessie z powrotem całą wilgoć. Po jednym dniu pracy dłonie masz całe fioletowe. – Pokazał wierzch dłoni, pokrywającą go malwową patynę, a kiedy przesunęła po niej ręką, cały zadygotał.
– Dumny jesteś ze swojej pracy – powiedziała. To nie było pytanie.
– Tak – odpowiedział, co nie zawsze było prawdą.
Przez większość dni uważał pracę za nudną, chwilami męczącą, nigdy nie pomyślał, że może być nadzwyczajna. Dziś, gdy każdego jego słowa słuchała ona, ta sama praca wydawała się ważna, mająca o wiele większe znaczenie niż on sam. Mówił, aż nie zostało mu słów, temat został wyczerpany, lecz powietrze między nimi wciąż buzowało gwałtowną energią. Położyła dłoń na ławeczce tuż obok jego drżących palców. Przełknął ślinę.
– Jesteś bardzo piękna – powiedział.
Słowa wypadły mu z ust jak kamyki.
Ale ona je pozbierała, jedno po drugim, i powiedziała mu, że on także jest piękny – wtedy w jej oczach dostrzegł to samo pragnienie. Poszedł za nią pomiędzy tancerzami, mijając długie stoły, przy których jedli ludzie, mijając Sada i innych samotnych młodych mężczyzn, którzy pili, pocieszali się nawzajem i zagryźli wargi z zazdrości, gdy on i pozaświatówka oddalali się w mrok. Mijając Jhige, która nawiązała kontakt wzrokowy tylko na moment, a potem odwróciła się do swego męża i mocno objęła jego tłustą talię.
Szli ciemną drogą, stopy plątały mu się i potykały na koleinach, Nia zaś maszerowała obok, wyprostowana i dostojna, z czarującym uśmiechem. Chciał się zatrzymać, mieć chwilę, by zapamiętać ją na tle miasteczka, ona jednak wsunęła mu dłoń do spodni, łapiąc za twardego penisa, i pociągnęła go w dół małego wzgórza, za wielki kamień, gdzie wcisnęła go w ziemię biodrami, napierając mocno dłońmi na jego pierś, unieruchamiając, jego ręce ściskały jej piersi, talię, wszystko, by tylko trzymać się tego snu, póki się nie skończył i nie legli razem na trawie, nadzy i wyczerpani. Położyła mu głowę na piersi, dłoń na pępku, jej ciężar przyjemnie przygważdżał go do ziemi. Oboje odpłynęli myślami. Pogrążony w bezbrzeżnej satysfakcji zaczął nucić piosenkę. Pieśń przeznaczoną na koniec długiego dnia. Kiedy zapytała go, co nuci, opowiedział jej o pieśni na powrót do domu.
– Śpiewamy tak, wracając z pól po pracy – powiedział. Palcami pogładził szorstką skórę na jej głowie. – To piosenka o tym, że dajemy coś za coś. Dzień sobie weź, lecz noc mi daj.
– Ładne – odrzekła z westchnieniem. – Zaśpiewaj jeszcze raz.
I zaśpiewał, snując piosenkę, jakby owijał sznurek wokół palca, sznur, który przyciskał do siebie ich ciała, aż ona zapadła w sen. Kiedy spała, wsłuchiwał się w noc. Trzeszczenie owadów. Wietrzyk gwiżdżący nad polami i wznoszący się ku niebu. Jej oddech. Nieartykułowane mamrotanie w snach.
Nagle zrozumiał, czego chce.
Szturchał ją w ramię, dopóki się nie poruszyła.
– Mogę pojechać z tobą? – zapytał.
Rozchyliła powieki.
– Dokąd? – zapytała.
Serce poderwało się do galopu.
– Wszystko jedno.
Zamrugała raz i zamknęła oczy.
– Być może – szepnęła. Odwróciła się i przycisnęła plecy do jego piersi. – Rano porozmawiamy.
– Dobrze – powiedział.
Słuchał jej głośnego, dudniącego chrapania i to też mu się podobało. To nie były tylko sny, pomyślał z dumą. A niebawem sam zapadł w sen, z dłonią na jej biodrze, w ciepłym miejscu.
Obudziły go śmiechy.
Było południe. Słońce prażyło jego nagie ciało. Dwóch rolników, obu znajomych, szturchnęło go w stopy i powiedziało, że niezdrowo spać na dworze bez ubrania.
– Robale ci do tyłka powłażą – powiedzieli. Kolejne śmiechy.
Rozejrzał się tępo. Nie było jej, jedynym dowodem pozostało wgłębienie w trawie obok niego. Porwał spodnie i pobiegł na pola.
– Robale! – wołali za nim ze śmiechem sąsiedzi.
Dotarł na miejsce w samą porę, by zobaczyć, jak startuje ostatni statek.
Tłum wieśniaków pomachał mu na pożegnanie, gdy malał do rozmiaru świetlnego punkcika na niebie, a potem zniknął. Dzieci krzyczały chórem „Do widzenia”. Kaeda opuścił dłonie, a serce rozsypywało mu się pod nogi. Nie zauważył, kiedy podeszła do niego matka. Trąciła go w gołe ramię.
– Gdzie masz koszulę? – zapytała. – Włóż koszulę, głupi dzieciaku!
Inne rodziny śmiały się, kiedy ciągnęła go z powrotem do wsi, a on potykał się, trąc pięściami mokre oczy.
***
Zatopił się w pracy. Dwa kciuki wyciskały nasiona dhuby z gardła łodygi. Maczeta trzaskała w jej kręgosłup, łodyga łamała się pod kątem, resztę załatwiał jej własny ciężar. Sto kilogramów nasion dhuby wsypywało się do pięciu pojemników, pojemniki toczyły się z powrotem do miasteczka, połowa trafiała do zimnostatyki, połowa do młyna, gdzie zrogowaciałe dłonie godzinami rozgniatały nasiona na gładką pastę, w wysoko sklepionym pomieszczeniu wypełnionym mokrym chrupaniem i seriami pieprznych żartów. Z połamanych źdźbeł odcinano ostre końce, malowano na czerwono, wiązano i używano do budowania domów dla nowych rodzin, których co roku było więcej.
Jhige urodziła bliźniaki. Kaeda był przy tym, zwilżał ręczniki, przyglądał się zaangażowaniu jej męża, Yotta, który pochylał się jak pokutnik przy jej łóżku, szepcząc:
– Zaraz, zaraz, zaraz…
A ona krzyczała:
– Teraz! Teraz! Teraz!
W końcu noworodki wyszły. Zdrowe dziewczynki, ponad trzy kilo każda, dumnie dziedziczące po matce ostre nosy.
Kaeda pogratulował rodzicom, a gdy ci gruchali nad nowym pokoleniem, wyszedł przed chatę doktora i zadzwonił dzwonkiem, obwieszczając udane narodziny. Dźwięk usłyszała cała wieś. W ciemnych oknach zapaliły się świece. Zajrzał do środka, popatrzył na Jhige i Yotta, westchnął. Wydawało się, że co tydzień kolejnemu znajomemu rodzą się dzieci. Miasteczko rozrastało się w dół wzgórza, domy wdzierały się w dolinę pod nim. I każdego tygodnia umierał ktoś stary, robiąc miejsce dla nowych.
Rok po odlocie Nii zmarł ojciec Kaedy. Był to wypadek po pijanemu. Kolega popchnął go w żartach, a on, otępiały, stracił równowagę i złamał sobie kark o krawędź drewnianego stołu. Człowiek, który go zabił, tej samej nocy pchany poczuciem winy opuścił miasteczko. Nigdy nie wrócił. Uznano go za zmarłego, gdy przyszła kolejna pora wilgotna, a wraz z nią pojawiły się czające się na wzgórzach i w lasach zębate bestie.
– I dobrze – powiedziała matka, usłyszawszy o jego zniknięciu.
To było wszystko, co miała do powiedzenia w tej kwestii. Wróciła na pola dhuby z maczetą i wysuniętą wargą, to bowiem nie był koniec pracy. Przy innych wieśniakach pozostawała stoicka, dziękowała im za miłe słowa, ale nie łączyła się z nimi w nostalgii ani w modlitwach. Dopiero po skończeniu pracy na polu, po powrocie do domu, w cztery oczy z synem, pozwalała sobie na uwolnienie smutku. Krzyczała, szlochała w ramionach Kaedy, do tego stopnia wypełniała dom żałobą, że syn już nie miał miejsca na własny smutek – ubijał go więc jak osady na dnie serca, zajmując się łzami matki. W nocy zwijał się w kłębek pod kocem i wycofywał we wspomnienia. Ciepłe ramię ojca tego dnia, gdy szli zobaczyć statki. Palec wskazujący gwiazdy. Znajdował sobie własne miejsca na płacz. Miejsca, w które oprócz niego wtajemniczona była tylko Jhige, gdyż znowu zaczęli sypiać ze sobą.
***
Romans zaczął się miesiąc po śmierci ojca. Jhige zamieniła się na przydział z kolegą i po raz pierwszy od lat ruszyli z Kaedą na to samo pole.
– Żeby pilnować, czy nie zostajesz w tyle – powiedziała, gdy zapytał, czemu tak zrobiła, i choć cmoknął ze złością i stwierdził, że nie potrzebuje opiekunki, od razu poczuł się lepiej.
Na początku pracowali w milczeniu, ale z czasem zaczęli wspominać wspólne zabawy z dzieciństwa.
– Przekonałeś wszystkich, że noc kwaśno pachnie, bo księżyce są z owoców kiri.
– Ale ty znałaś prawdę – odparł.
– To nie miało znaczenia. – Starła pot z piersi i zaśmiała się. – I tak woleli kłamstwo. – Uniosła misę nasion i wydała przeciągłe westchnienie, ciężar ich historii wycisnął całe powietrze z jej płuc. – Samotnie było dorastać koło ciebie.
– Byłaś moją jedyną przyjaciółką.
Powiedział to bardziej do siebie. Dopiero sobie to uświadomił.
– W to w życiu nie uwierzę.
Mimo wszystko się uśmiechnęła.
To było nieuniknione. Parę dni później, zanim rozstali się w drodze do domów, chwyciła go za rękę, podała czas i miejsce, nie mówiąc, po co – nie musiała. Był tam i był gotowy. Młodzieńczą niezdarność zastąpiły odmierzone ruchy dorosłych, którzy znają ten taniec i wiedzą, co zrobić z rękoma i nogami. Jego dłonie zanurzyły się w nastroszone loki jej czarnych włosów i zaczęli się kochać na posłaniu ze zmiętych ubrań. Tej nocy księżyce były czerwone. Powiedział jej, że są czerwone, bo spalone żarem słońca, a ona roześmiała się, szturchnęła go w gołe ramię i szepnęła w słoną skórę:
– Cicho, cicho, cicho.
Minęły trzy pory roku miłości.
Mąż Jhige dowiedział się o romansie, gdy szepnął mu słówko kolega, który widział dwoje kochanków którejś nocy we młynie. Yotto dał jej wybór, a kiedy wybrała Kaedę, pomaszerował pod dom rywala, załomotał w drzwi i gdy się otworzyły, natychmiast rzucił Kaedę na ziemię, gdzie zmagali się do krwi, póki jego matka nie wypadła ze środka, ściskając w prawej ręce maczetę. Światło ze środka ostro odcinało jej szeroką sylwetkę. Przytknęła ostrze do żylastej szyi Yotta.
– Puść go – powiedziała.
Gdy obaj wstali, opuściła nóż. Powiedziała Yotcie, że może uderzyć raz, a porządnie, nie więcej, i zanim Kaeda zdążył zaprotestować, pięść powaliła go ponownie, trysnęła krew, a mąż odszedł, zrzucając furię ze swych trzęsących się barków. Matka Kaedy stanęła nad nim i cisnęła mu maczetę pod nogi.
– Głupiec – powiedziała, klęknęła i rękawem starła mu krew z podbródka.
Zaprowadziła go do środka. Nakarmiła.
– Kochałam twojego ojca – powiedziała, usiadłszy przy stole, z rękoma splecionymi na piersi. – Ale umarł śmiercią idioty. Nigdy mu tego nie wybaczyłam. Obiecaj mi, że nie popełnisz tego samego błędu, bo twój duch nigdy nie będzie mile widziany w tym domu.
– Obiecuję – powiedział cicho.
Ścisnęła go za rękę.
I na tym się skończyło.
Miesiąc później w dolinie wyrósł kolejny dom, w którym zamieszkali Kaeda, Jhige i jej dwie córki. Zabrał ze swego dawnego domu ubrania, parę mebli, na które uparła się matka, słoik z kośćmi paliczków – czułby się zbyt winny, gdyby go zostawił – oraz pewien drewniany flet, o którym powiedział Jhige, że jest darem od osoby spoza świata, którą kiedyś spotkał. Ucieszył się, że nie drążyła tej historii. Instrument leżał schowany w jednej z szuflad jego biurka, wyciągał go tylko, gdy był sam i czuł melancholię – lecz nawet wtedy nie na długo. I nigdy na nim nie grał.
Yana i Elby przez całe dzieciństwo mieszkały w dwóch domach, to w dolinie, to pod szczytem wzgórza, dopiero w dorosłości zrozumiawszy pełne uprzejmości napięcie pomiędzy trojgiem swych rodziców, kiedy ojciec przychodził zabrać je w wolne dni. Z Kaedą dobrze się dogadywały. Nie mógł mieć dzieci – „niektórzy po prostu tak mają”, powiedział kiedyś lekarz – ale traktował je jak własne. Nigdy ich nie uderzył, nigdy nie podniósł na nie głosu, za to rozśmieszał je swoimi głupimi minami. To rekompensowało chwile, kiedy był nieobecny, noce, gdy słyszały jego kroki w domu, szybkie, gorączkowe, jakby zapomniał coś zrobić, ale nie pamiętał co i gdzie.
Gdy miał trzydzieści siedem lat, na niebie po raz kolejny zagrzmiało dwanaście zielonych linii. Był tam, stał w tłumie razem z całym komitetem powitalnym, kiedy gwałtowne porywy wiatru zwiastowały lądowanie statków. Córeczki Jhige, teraz ośmioletnie, biegały w kółko wokół matki, gdy pod brzuchami statków ukazali się pozaświatowcy.
– Popatrz tylko na tego gubernatora – powiedziała Jhige, wskazując brodą ich przywódcę, który kłaniał się przybyszom nisko jak bogom. – Nigdy nie obchodzi pól, nie odwiedza domów, mało co go interesuje, ale do witania ich jest pierwszy. Zobacz, jak nisko się kłania. Jakby był z galarety. – Kiedy nie doczekała się reakcji, odwróciła się do Kaedy. – Co jest? – Dotknęła jego ręki. – Gdzie ty jesteś? – zapytała szeptem.
Uśmiechnął się, zbyt szeroko.
– Tutaj – odparł.
Bardzo łatwo było mu się wymknąć tej nocy, dziewczynki bowiem zawsze szybko się męczyły i trzeba je było odprowadzić do domu. Kaeda objął ręką ramiona Sada, pił i śmiał się z przyjaciółmi, grając rolę imprezowicza, który zbyt dobrze się bawi, by iść do domu. Gdy Jhige przyszła po niego, powiedział, że zabawa dopiero się rozkręca, i uznał się za genialnego stratega, kiedy ustąpiła i zaproponowała, żeby został, a ona sama odprowadzi córki. Gdy był pewien, że poszła, wykręcił się od towarzystwa Sada pod pretekstem, że przyniesie kolejne napitki, i roztopił się w tłumie. Przeszedł przez rynek wokół ogniska i zapuścił się w zaułek. Na ławeczce siedziała Nia, patrzyła, jak podchodzi, przyglądała mu się spokojnie, twarz miała nienaznaczoną czasem. Miała jasnoczerwone ubranie, które spływało jej po ciele, jakby skąpała się w roztopionym księżycu. Była piękna jak zawsze. W żołądku zawrzało mu od samego patrzenia.
– Nigdy się nie pożegnałaś – odezwał się.
Uniosła brew i odparła swym drugim głosem:
– Przystojny jesteś, kiedy śpisz. Aż szkoda cię było budzić. – Drugi głos stracił już swój czar – Kaeda poznał prawdę o jego technologii. Wzruszyła ramionami, koraliki jej naszyjnika zadzwoniły. – Wydało mi się, że nie trzeba, skoro zaraz cię znowu zobaczę.
– Nienawidziłem cię przez ostatnie piętnaście lat.
Uśmiech zgasł, jej mina stężała.
– Nienawidź sobie. Spędziliśmy razem jedną noc. Tylko jedną.
Wykonała dłonią gest, którego nie rozumiał, i odwróciła wzrok w stronę ognia. Dopatrzył się w jej twarzy czegoś, czego się nigdy nie spodziewał. Wyczerpania.
– Nie jestem bogiem – powiedziała. – Nie przychodzę wysłuchać twoich modłów.
Usiadł obok niej. Złość ucichła, ale wciąż się tliła.
– Czemu siedzisz sama? – zapytał.
– Lubię imprezy, ale nie lubię tłumów.
Kiwnął głową, choć nie rozumiał.
– Wyglądam inaczej?
– Od tego są lustra – warknęła.
Zagryzł wargi.
– Przepraszam – powiedziała. – Rejs był ciężki. – Potarła twarz, robiąc w niej wgłębienia. – Powiedziałam, że przepraszam.
– Rozumiem – odparł zbyt dumny, by powiedzieć, że nie ma sprawy.
– Kaeda, jestem zmęczona. Odlatuję za dwanaście godzin. Muszę miło spędzić ten czas. Nie utrudniaj mi tego. Proszę.
– A czego chcesz?
– Spędzić z tobą noc.
Zaśmiał się.
– Naprawdę – dodała. – Jesteś atrakcyjny. W każdym razie bardziej niż ci tam. – Wskazała brodą stół Sada, głowy kawalerów odwracające się powoli za każdą przechodzącą kobietą. Oboje się roześmiali, choć śmiech urwał się, gdy położyła dłoń na jego dłoni. – I podobasz mi się.
Zaparło mu dech.
Nienawidził tego.
Że jest w stanie roztopić go jednym dotknięciem.
Nie przeszli przez środek festynu, jak ostatnim razem. Za radą Kaedy weszli głębiej w zaułek, z dala od wścibskich oczu, i zeszli z głównej drogi. Skierowali się do młyna. W środku minęli rzędy koryt, w których rozgniatano ziarna, i weszli schodami na górę, za powiązane pęki fioletowych źdźbeł. Było inaczej niż ostatnim razem. Albo tak samo, tylko Kaeda zauważał nowe jej aspekty; to, jak unikała kontaktu wzrokowego, kiedy w nią wszedł, jakby go tu nie było, albo jej tu nie było, jakby przebywała na innej planecie i kochała się z kimś innym. Jednakże pomimo tego dystansu dyszał, dygotał i chwytał ją, jakby była jego własnym bijącym sercem.
– Zobacz – powiedziała, kiedy skończyli i położyli się objęci, wyczerpani. Przeczesała palcami jego włosy łonowe. Zapytał ją, co z nimi nie tak. – Masz parę siwych – szepnęła.
Zabrzmiało to niemal smutno.
Z rana zaproponował, że odprowadzi ją na równinę, ona jednak dotknęła jego ramienia i powiedziała, że woli wrócić sama. Poszedł więc z powrotem na rynek, pomóc posprzątać śmieci po nocy. Otrzepywał poduszki z okruchów i noga w nogę z innymi wiózł wózkami misy nad rzekę, do umycia. Kiedy usłyszał podniebny huk, zwiastujący odlot statków, nie podniósł wzroku. Nie chciał. Nie patrzył, dopóki nie zbladła ostatnia z zielonych kresek i nie można było znów bezpiecznie za nią tęsknić.
***
Pod koniec pory wilgotnej jego matka zmarła we śnie. Serce. Sąsiad znalazł ją z zaciśniętym w rękach sandałem ojca – jeszcze teraz miała je ustawione przy drzwiach, jakby stary w każdej chwili mógł wrócić z pola i się za nimi rozejrzeć. Kaeda podpalił stos i rozrzucił popioły po dołach retencyjnych, a z tymi popiołami wylatywały z niego trzewia, jak kawałki liny, falujące w ciemności, w dole.
Tej nocy spał z głową na kolanach Jhige. Gładziła go po włosach i nuciła stare piosenki, które śpiewali w dzieciństwie. Piosenki, których matki uczą dzieci, by przestały bać się ciemności.
***
Zmarłych upamiętniono i życie żywych potoczyło się dalej. Ich córki szybko dorosły na tyle, by móc pracować. Elby, silniejsza i poważniejsza z nich dwóch, przyłączyła się do myśliwych, a rozgadana Yana strzeliła kostkami palców i zabrała się do pracy w młynie.
Nie tylko one zmieniły zajęcie. Gdy uraz kręgosłupa uniemożliwił Kaedzie pracę w polu – uszkodził go sobie, dźwigając ciężki pojemnik z nasionami – przydzielono go do skupu, do obsługi jednej z wag i sumowania wagi pojemników przywożonych przez farmerów. Pracował, borykając się z coraz większym brzuchem, napęczniałym od wielkich półmisków mięs i ciast; upodobanie do słodyczy było kolejną rzeczą, którą odkrył z wiekiem. Yotto odwiedzał ich często, gwałtowna uraza poszła w niepamięć. Byli nawet w stanie żartować o tamtych czasach, lata temu, kiedy bili się na ziemi o miłość Jhige.
Późno pod koniec pory wilgotnej Yotto przyszedł do skupu, przysiadł na stole Kaedy i kręcąc młynka palcami, zapytał go o córki:
– Coś mówiły może…? O… mężczyznach?
Rozbawiony jego niepokojem Kaeda pokręcił głową. Powiedział Yotcie, że nie ma się czym przejmować, mimo że wiedział, że Yanie wpadł w oko jeden z myśliwych; uznał, że nie ma powodu martwić go czymś, na co nie ma wpływu.
– Skup się lepiej na innych sprawach – poradził.
Uspokojony, ale jeszcze niezamierzający wychodzić, Yotto poskubał siwe włosy w brodzie i zapytał, jak długo Kaeda zamierza siedzieć w skupie.
– To nie miejsce dla ciebie – powiedział. – Jesteś stworzony do pracy na polu. Wszyscy to wiedzą.
– Jak tylko grzbiet mi wydobrzeje, od razu tam będę – zapewnił go Kaeda.
Mimo to, gdy doszedł do siebie, miesiąc później, pozostał w skupie, odkrywając, że odpowiada mu możliwość siedzenia i odpoczywania. Rejestrował dostawy, a Jhige, nadal zbierająca nasiona, miała ciało jak siatka z drutu pod napięciem, same mięśnie i ścięgna. Gdy unosiła pojemniki i stawiała je na wadze Kaedy, podpierała się łokciem o jego biurko i chwaliła się, o ile dłużej od niego wytrzymała na polu.
– Rok i pięć dni – powiedziała, kiedy miał czterdzieści dziewięć lat.
– Dwa lata, dwadzieścia dni – podsumowała, kiedy miał lat pięćdziesiąt.
– Trzy lata, osiemdziesiąt dni – odparł, przerywając jej z drwiącym uśmiechem, gdy miał lat pięćdziesiąt jeden.
Oparła się o biurko i pocałowała go w kącik ust.
– Wygrałam – szepnęła, bo nawet po tylu latach zawzięcie z sobą rywalizowali.
Gdy miał lat pięćdziesiąt dwa, pod koniec pory suchej, siadł na ławce na rynku, sam – wszyscy inni poszli na Dzień Dostawy na pola. Chciał, żeby Jhige, Yotto i córki raz mogły nacieszyć się tym świętem bez niego. Patrzył, jak na rynku rozstawiają długie stoły, budują palenisko, i zastanawiał się, co pomyśli o nim Nia teraz, kiedy na głowie ma gęstą białą czuprynę, a niegdyś zahartowane w pracy mięśnie są skryte pod warstwą tłuszczu.
Później, gdy ogień strzelał wysoko i siedzieli razem przy długim stole, nadal z łatwością wznawiając rozmowę, zapytał ją o to. Była teraz młodsza od niego o szesnaście lat. Nigdy wcześniej jej młodość tak nie rzucała się w oczy. Może właśnie o tym myślała, przypatrując mu się i pocierając gładki policzek.
– Bardzo dostojnie wyglądasz.
– A ty, jakby to było wczoraj – odparł.
Uśmiechnęła się.
– Długo czekałeś, żeby użyć tego tekstu?
– Pięć lat – przyznał.
Roześmiali się, a po toaście opróżnili swe miseczki z alkoholem.
Ten nocy spali ze sobą ostatni raz. Miał w sobie sił na jedną rundę. Gdy leżeli pod chłodnym nocnym niebem, ubrani, bo Kaeda marzł, zastanowił się na głos, czy to trudne ciągle być w ruchu i nic, tylko odwiedzać kochanków, którzy albo są starzy, albo już nie żyją.
Odparła, że to wcale nietrudne. To zaciskając lewą dłoń, to rozwierając ją z powrotem, powiedziała, że dzień, kiedy przestanie być w ruchu, będzie dniem, w którym umrze. Odwróciła się do niego ze zmarszczonym czołem i zapytała, czemu się śmieje. Otarł oczy i powiedział, że nie wie, choć tak naprawdę wiedział, lecz nie chciał się tym dzielić, z obawy, że ją urazi – pomyślał bowiem, że te słowa są bezsensownie dramatyczne. Nie dopytywała. Następnego ranka rozstali się bez pożegnania, wiedząc, że niedługo znów się spotkają.
Kiedy podczas kolejnej pory suchej gubernator miał wylew i zmarł, przyszedł czas urządzić wybory. To, że wybrany został Kaeda, nie zaskoczyło nikogo oprócz niego samego. Awans polityczny zaczął, nieświadomie, podczas pracy w skupie, kiedy przy ważeniu pojemników rolnicy poznawali jego imię, rozmawiali z nim, kiedy zyskiwał ich zaufanie, będąc jednym z nich, dzięki fioletowym dłoniom świadczącym o doświadczeniu na polach. Konkurował z synem zmarłego gubernatora, nieskutecznym człowiekiem startującym tylko przez rodzinne naciski ze strony wujów i ciotek żądnych dynastii. Od początku było jasne, kto zyska głosy – syn gubernatora wycofał się z wyścigu, zanim zostały podliczone, i spędził resztę wieczoru w barze, twierdząc, że wybory były ustawione od samego początku, i stawiając drinki każdemu, kto słuchał, choć ci nieliczni albo nie byli przekonani, albo nic ich to nie obchodziło.
– Ojciec miał jednak rację – powiedział Kaeda do Jhige następnego dnia, gdy przenosili się do domu gubernatora na szczycie wzgórza. – To ja tu rządzę.
Po południu cisnął słoiczek z kostkami paliczków do dołów retencyjnych, gdzie dołączyły do reszty umarłych, skoro proroctwo się spełniło.
Jako gubernator co roku odwiedzał inne wsie, spotykając się z innymi przywódcami i omawiając umowy handlowe i granice działek. Co miesiąc miał spotkania koordynacyjne z delegatami młynarzy, myśliwych, kupców, do tego cotygodniowe spotkania z nimi w cztery oczy, by wysłuchać uwag, które mieli do siebie nawzajem i do niego. A codziennie, jak się zdaje co godzinę, stukał do jego drzwi, do drzwi świątyni krzywd, jaką stał się jego dom, kolejny mieszkaniec potrzebujący mediacji w jakiejś sąsiedzkiej kłótni terytorialnej. Zajmował się tym wszystkim, obchodami pól, pierwszym cięciem upolowanej zwierzyny, przemowami na rozpoczęcie żniw, błogosławieństwami wszystkich nowo narodzonych dzieci. Pod koniec dnia był wyczerpany, tak jak Jhige pracą na polu, i kiedy słońce zaszło, a powietrze ostygło, zasiadali razem na ganku i nic nie mówili, patrząc w milczeniu na wioskę, która była ich – Jhige na zagony pól wymagające jeszcze pracy, a Kaeda wyżej, na pole gwiazd, zmęczony ponad wszelką miarę i zachodzący w głowę, co mogłoby się stać, gdyby za młodu był mądrzejszy – gdyby uważniej dobierał słowa.
Całe miesiące mijały mu niezauważone.
Kiedy Nia przyleciała po raz przedostatni, przemawiał do zebranego tłumu, mówiąc o ofierze, jaką ponoszą pozaświatowcy, podróżując przez czas i przestrzeń, by rozwieźć po wszechświecie ich zbiory. Gdy niebo przedarły zielone linie, a wszystkie dzieci, których imion nie znał, uniosły głowy, by patrzeć wytrzeszczonymi oczyma na przylot statków, ogarnęła go nie nostalgia, lecz głęboka obawa o te dzieci i czekające je lata rozliczeń. Miał ochotę je ostrzec, że czas nie jest po ich stronie, że choć dzisiejszy dzień może wydawać się szczególny, będzie także jutro i pojutrze; że w najlepszym razie, w przypadku udanego życia, czeka ich powolne rozsnuwanie się węzłów ich serc. Ugryzł się jednak w język. Dał im cieszyć się światłami.
– Przywitajmy ich z otwartymi ramionami – powiedział.
Nia, wychodząc ze statku, prawie go nie poznała, dopiero kiedy podeszła bliżej, by uścisnąć jego sześćdziesięciosiedmioletnią rękę. Wytrzeszczyła oczy, choć nieznacznie, widząc plamy na dłoniach.
– Dobrze cię widzieć – powiedziała.
Przy ognisku rozmawiali jak starzy znajomi. Narzekali na trudności przywództwa. Jakie wyczerpujące jest zarządzanie statkiem lub wsią. Na zmianę dolewali sobie trunków. Zapadli w przyjacielską ciszę, rozkoszując się ciepłem buchającym od ognia, gorzką mocą alkoholu, a niepokój, który Kaeda czuł wcześniej tego dnia, siadając obok niej, żeby podziwiać tancerzy i ogień, roztapiał się w miarę upływu godzin. Gdy przyszedł czas, przytuliła go na moment i wróciła na statek, a ciepło tego uścisku czuł nadal po jej odejściu.
Wrócił do Jhige przy długim stole, trochę zdumiony, gdy pocierając kciukiem i palcem wskazującym prawe ucho, zauważyła, że chyba dobrze się znają z tą pozaświatową kobietą. Rzuciła to jednak bez zazdrości, bardziej z uśmiechem rozbawienia. Proste, beznamiętne stwierdzenie, które rozłupało go na dwoje.
– Wcale nie dobrze – odpowiedział, zerkając ukradkiem po raz ostatni na odchodzącą od ogniska Nię. – Spotkaliśmy się tylko parę razy.
***
Spotkali się jeszcze tylko raz, w jego osiemdziesiątym pierwszym roku.
W roku, gdy pękło niebo i w Piątej Wsi zjawił się niespodziewany gość.
Była pora wilgotna i wciąż zostało wiele miesięcy do Dnia Dostawy, a z nim – do ostatniego kursu Nii. We wsi panowała cisza, nie licząc szelestu skrzydeł nocnych owadów i dalekiego wycia w lesie. Kaeda spał w domu gubernatora, powieki mu falowały, śnił o dniu, kiedy ojciec zabrał go zobaczyć statki, gdy nagle obudził go grom dźwiękowy, od którego zatrzęsły się okiennice. Usiadł oszołomiony, niepewny, czy aby dalej nie śni, póki trzęsąca się dłoń Jhige nie odnalazła go w ciemności. Chwycił opartą o łóżko laskę. Gdy wyszli na ganek, zobaczyli to – sunącą po niebie ognistą kulę. Patrzyli, wstrzymując oddech, jak leci łukiem w dół i ląduje na polach na południe od wsi, z uderzeniem tak silnym, że zadygotała ziemia.
Kiedy przyszli, na rynku już zebrał się tłum. Wśród płaczących dzieci i rodziców domagających się odpowiedzi Kaeda znalazł Elby. Posłał ją i innych myśliwych, by zbadali miejsce katastrofy – nawet w ciemności widać było wznoszący się ponad dachami słup dymu. Elby pobiegła, a on i Jhige obeszli wszystkie rodziny, uspokajając je i zapewniając, że są bezpieczne. Oczekiwanie na wieści dłużyło się w nieskończoność. Usiadł na jednej z ławek, rozcierając obolałe kolana, bojąc się o córkę, póki nie wróciła razem z łowcami przez bramy wioski, niosąc ze sobą nagie ciało dziecka.
To był chłopiec. Tylko to jedno ciało znaleźli na miejscu katastrofy. Poza tym wszystko było czarne i zwęglone.
– Po prostu tam leżał – powiedziała Elby. – Tuż obok wraku.
Posiniaczony, krwawiący, ale bez żadnych złamań, trafił do domu doktora, który przemył wilgotną szmatką powierzchowne rany i owinął je miękkimi bandażami.
Był mały, chudy, miał nie więcej niż dwanaście lat. Policzki zapadnięte, ciało tak wychudzone, że Kaeda się skrzywił, obawiając się, że jeśli spróbuje wstać, złamią mu się kości nóg. Nie było jednak obaw, że wstanie – chłopiec był pogrążony w głębokim śnie, nie zakłóciły go nawet głośne i nerwowe rozmowy.
Przez trzy dni spał w łóżku w chacie doktora, a po wsi krążyły plotki o jego pochodzeniu – demon, półbóg czy też zwiastun wojny; plotki zrodzone z niczego, tylko z zalęknionej wyobraźni, nabierające wagi i wiarygodności w miarę rozchodzenia się od ust do ucha. Kaeda nie zwracał na nie specjalnej uwagi i cały czas mimo przestróg doradców odwiedzał chatę doktora.
– Mnie kiedyś nazwali przeklętym – powiedział do śpiącego dziecka, unosząc na dowód dłoń z blizną. – Lepiej nie słuchać, co mówią. Tchórze plotą, co ślina na język przyniesie.
Trzeciego dnia chłopiec przebudził się po długim odpoczynku. Kaeda usłyszał dzwonienie dobiegające z drugiego końca wsi i przecisnął się do chaty, do izby chorych, roztrącając ludzi końcem laski, do dziecka, które zastał skulone w nogach łóżka, obejmujące kolana przyciśnięte do wątłej, śniadej piersi, podczas gdy główny młynarz bombardował je pytaniami o to, skąd jest i czego chce. Chłopak nie reagował. Siedział z plecami przyciśniętymi do ramy łóżka, zerkając na obcych ludzi znad krawędzi gładkich przedramion, wzrokiem równie splątanym jak jego skołtunione czarne włosy. Główny młynarz podnosił ochrypły głos przy każdym pytaniu, aż Kaeda miał dosyć – wyprosił wszystkich na zewnątrz, gdzie natychmiast został otoczony.
Zjawili się wszyscy mieszkańcy, co do jednego. I wszyscy wykrzykiwali wariacje na ten sam temat: że chłopiec oznacza kłopoty i nie powinno go tu być. Krzyczeli, póki Kaeda nie uniósł dłoni i ich nie uciszył. Rozejrzał się po ciżbie. Oczywiście, że są przerażeni, pomyślał. Sam nie miał pojęcia, co zrobić.
– Rozumiem, jak się wszyscy czujecie. Ja czuję się tak samo. Zapewniam was, że dziecko jest tu tylko tymczasowo. Przyjdzie Dzień Dostawy i przekażemy go pozaświatowcom. Ale do tego czasu trzeba zachować spokój i pamiętać, że to tylko dziecko.
– Dzień Dostawy jest za trzy miesiące – odezwał się Goro, jeden z rybaków. – Kto się nim będzie do tego czasu zajmował?
Wieśniacy spojrzeli po sobie. Sucha trawa szeleściła w ciepłym wietrze.
– Ja – odparł Kaeda.
Jhige nie była zbyt zachwycona, gdy jej mąż wrócił do domu z pozaświatowcem u boku. Gestem kazała chłopcu zaczekać w salonie i zaciągnęła Kaedę do sypialni, gdzie przekazała mu, jak jest wściekła, że z nią tego wcześniej nie uzgodnił. Wysłuchała obojętnie jego przeprosin, tłumaczenia o frustracji zachowaniem innych, którzy tak pośpiesznie osądzili charakter nieprzytomnego dziecka. A kiedy skończył, zasznurowała gniewnie usta i zaniepokoił się, że jego słowa nie odniosły żadnego skutku, dopóki nie burknęła:
– Idź, zobacz, czy głodny nie jest.
Tak naprawdę od samego początku chciał go wziąć do siebie, od pierwszej chwili, kiedy się pojawił. Trudno mu było oprzeć się wszystkiemu, co przyszło z nieba.
Oboje musieli się długo przyzwyczajać do mieszkania z chłopcem. Nie rozumiał ich języka i nigdy nie odzywał się we własnym, będąc niemą obecnością w ich domu, głuchą na wszelkie próby pomocy. Za pierwszym razem, gdy miał potrzebę, załatwił się do łóżka. Jhige prała pościel, a Kaeda pokazywał mu latrynę i gestem wyjaśniał, jak jej używać. Chłopak nie przypominał żadnego znanego mu dziecka. Ruchy miał oszczędne i precyzyjne, kroki niemal niesłyszalne. Łatwo było zapomnieć, że w ogóle jest. Kaeda przypominał sobie o nim dopiero, kiedy słyszał ciche kaszlnięcie w rogu pokoju, oglądał się wtedy i widział chłopca zakrywającego obiema dłońmi usta, z drżącymi ramionami, jakby spodziewał się lania.
W owym czasie niewielu miewali gości. Yana odmówiła przestąpienia progu ich domu. Nawet Elby, przecież nieustraszona łowczyni, starała się nie przebywać zbyt długo w jednym pokoju z chłopcem.
– Reszta ma rację – szeptała, zerkając do salonu, gdzie chłopiec gapił się przez okno na niebo, jakby widział je pierwszy raz. – Coś jest z nim nie tak.
– No, jest trochę dziwny – przyznawał Kaeda. Pocierał starą bliznę na dłoni. – Ale dziwny to nie znaczy, że zły.
Dziwność chłopca była intrygująca. Brał go ze sobą na długie, niekończące się spacery za wieś, zarówno po to, by Jhige miała trochę wytchnienia, jak i żeby spróbować naruszyć trochę jego tajemnicę i zobaczyć, czy nie da się nawiązać z nim kontaktu. Była to trochę gra. Chłopiec szedł za nim bez sprzeciwu, niemal nieświadomie, wychodząc z transu tylko wtedy, gdy Kaeda sięgał do sakwy i podawał mu ciastko.
Podczas tych spacerów Kaeda gadał za dwóch. Najpierw były łagodne, sondujące pytania. Pytania, skąd pochodzi, czy ma rodzinę. A potem, gdy stało się jasne, że dzieciak nie udzieli żadnych odpowiedzi, Kaeda zaczął mówić o sobie. Kiedy wspinali się na wzgórze, on z laską, chłopiec swym ostrożnym, uważnym krokiem, wymieniał imiona swoich rodziców, opowiadał, że z Jhige zna się od dziecka. O tym, że jest gubernatorem i że jego obowiązkiem jest dbać o bezpieczeństwo wszystkich. Przez kolejne dni i tygodnie, im dłużej spacerowali, tym więcej mówił, jakby chłopiec był pustą misą, do której wlewa swe wspomnienia, myśli, całą wiedzę świata, której misa nie rozumie, nie potwierdza ani nie kwestionuje. zapadającym W zapadającym nad polami zmroku pozwalał sobie na sentymentalne myśli, te, z których Jhige często drwiła, a chłopiec po prostu je chłonął, jak chłonął wiatr i światło. Dziecięce przygody na żółtych polach. Trudne zbiory. A o zmierzchu wyjawiał cichym szeptem lęki, które niósł ze sobą przez lata.
– To jedyny zachód słońca, jaki w życiu widziałem – powiedział któregoś popołudnia, z uśmiechem wyrywając z ziemi trawkę i owijając suche źdźbło wokół palca. – Mam szczęście, że jest ładny.
Słowa spływały po chłopcu bez skutku. Żuł ciastko i patrzył wskroś czerwonego nieba w punkt, którego Kaeda nie widział.
Było późne popołudnie. Siedzieli we dwóch w rozpadlinie na wzgórzu, patrząc na ciemnoczerwone nadejście nocy, gdy usłyszeli muzykę.
Zza linii drzew wyłonili się rolnicy, maszerujący gruntową drogą z pojemnikami dhuby, śpiewający pieśń na powrót do domu. Jakby wymaszerowali wprost ze wspomnień Kaedy. Momentalnie zatopił się w sobie, poruszony emocjami, słuchając narastającej melodii śpiewanej przez młodych i silnych rolników, czując łzy w oczach na słowa Dzień sobie weź, lecz noc mi daj. Pociągnął nosem, otarł twarz. I dopiero wtedy zerknął na chłopca i zobaczył coś zadziwiającego – miał zamknięte oczy, a ucho nadstawione ku piosence, jakby się nią sycił.
– Znaczy lubisz muzykę – stwierdził Kaeda z uśmiechem.
Po powrocie do domu wyciągnął flet z zakurzonego zakamarka swego biurka. Chłopiec nie zrozumiał, dopóki nie zademonstrował mu go, grając tryl na paru nutach, co wzbudziło u niego wielkookie zdumienie, i od razu wyciągnął dłonie do instrumentu.
Tak oto zaczęły się lekcje fletu. Kiedy Kaeda miał czas, pokazywał mu, jak grać, jak go trzymać, jak ściągnąć usta, a nauczając, przypominał sobie z nagłym ukłuciem przyjemności i żalu obraz Nii u wejścia do zaułka, jej sylwetkę. Uczył chłopca starych piosenek.
Mimo bariery językowej łapał bardzo szybko. Było jasne, że ma doświadczenie w muzyce, choć może nie we flecie. Szybko przeskoczył Kaedę – w parę dni, ku radości i zawiści starego – i nauczył się grać nowe melodie, takie, których Kaeda nigdy nie słyszał, piękne same z siebie. Jhige wzruszyła się, gdy zagrał dla niej któregoś wieczoru smutną i piękną melodię, a kiedy Yana wstąpiła ze świeżym jedzeniem i usłyszała dobiegającą z pokoju chłopca muzykę, po raz pierwszy przekroczyła próg i usiadła za stołem, żeby chwilę posłuchać.
Kaeda zamierzał tylko pożyczyć flet chłopcu. To nie był dar. Jednakże flet spoczywał na kolanach chłopca, kiedy jedli, kiedy się kładł, zabierał go do swego pokoju, a gdy dom wypełniała jego pieśń, Kaeda pochmurniał tknięty wredną myślą, że flet go zdradził, że wykorzystał go, by dotrzeć do swego prawdziwego właściciela. Wiedział, że to prawda, od dnia, gdy Jhige powiedziała o nim „flet chłopaka”.
– Nie jest jego – warknął.
Wytrzeszczyła na niego oczy.
Muzyka wkradała się do jego uszu w nocy. Sprowadzała koszmary z Nią, stojącą w nogach łóżka ze łzami i pytającą, co stało się z darem, który od niej dostał; on zapewniał ją, że trzymał go przy sobie przez tyle lat i że mógłby to udowodnić, tylko nie może tego cholerstwa znaleźć; koszmary, w których przewracał cały dom do góry nogami, wypruwał deski podłogi, ciął siennik maczetą, aż wreszcie budził się z uniesionymi dłońmi chwytającymi się powietrza. W najgorsze z tych nocy podnosił się z łóżka w półśnie. Trzymając się ściany, kuśtykał przez korytarz. Docierał aż do sypialni chłopca, prawie trzymał dłoń na klamce, myśląc, że chce tylko zobaczyć po raz ostatni ten flet, upewnić się, czy jest bezpieczny – dopóki nie powstrzymał go dobiegający ze środka stłumiony szloch, dopóki nie wybił się ze snu i nie cofnął się spod drzwi. Wracał do łóżka z pustymi dłońmi, licząc, że pogodzenie się z sytuacją sprowadzi na niego wolny od trosk sen. Jednakże rano czuł się tak samo. Zmęczony.
Z pustymi kieszeniami.
Robił, co mógł, żeby ukryć przed chłopcem tę udrękę. Zmuszał się do uśmiechu, kiedy nie było powodu, i przygotowywał mu kolejne ciastka, żeby patrzeć, jak je, gdy jego własny apetyt się kurczył. Podczas posiłków nakładał mu na talerz dodatkowe porcje. A w nocy, kiedy Jhige gładziła go po włosach, zadając mu, jak zawsze, gdy był w takim nastroju, to samo pytanie: gdzie jest i dokąd idzie, miał na nie tę samą odpowiedź co zwykle.
Tutaj jestem. Tutaj.
Fletowa piosenka przeniknęła całą porę wilgotną i sprowadziła suchą, aż ziemia popękała, a łodygi zrobiły się kruche pod ostrym słońcem. Wieś wstrzymała oddech w oczekiwaniu na pozaświatowców i zabranie obcego, Kaeda zaś przeczekiwał te dni w lęku.
Gdy pękło niebo i spomiędzy rzadkich chmurek przebiły się zielone linie, wiedział, że to najpewniej ostatni Dzień Dostawy w jego życiu. Ostatni raz spotka Nię Imani. Na polach, po powitalnej przemowie, którą przez ostatnie tygodnie ćwiczył podczas spacerów, kaszlnął flegmą do rękawa i zdziwił się, dlaczego teraz, na sam koniec, niczego bardziej nie pragnie niż wsiąść do jednego z tych statków i odlecieć wraz z nią; dlaczego to pragnienie przez tyle czasu leżało uśpione w jego sercu i dlaczego dziś nagle tak jasno się rozpaliło. Nia objęła go, kiedy wyszła ze statku. Była młodsza i silniejsza niż wcześniej, poczuł się w jej ramionach taki mały. Kiedy go puściła, przedstawił jej swą prośbę i zdumiał się, kiedy bez namysłu odrzekła, że weźmie chłopca.
– Ciekawe – stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. – Spodziewałem się większego oporu.
– A to czemu? – zapytała, odpowiadając uśmiechem.
– Nigdy nie wydawałaś mi się szczególnie wielkoduszna.
Jej uśmiech zbladł. Do niego wróciły dawne urazy i nie mógł się powstrzymać.
– Przepraszam – powiedział w końcu.
– Nie ma sprawy. – Nia zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w stronę wsi, gdzie niedługo miało rozpocząć się święto. – Możesz uznać, że to zapłata za twoje towarzystwo.
Podczas ogniska rozmawiali tylko przelotnie – umawiali się na jutro na przekazanie dziecka. Nia trzymała się z innymi pozaświatowcami, Kaeda siedział ze swoimi za długim stołem, zerkając na nią od czasu do czasu poprzez ogień, z nadzieją, że ich oczy spotkają się i zyska okazję, by przeprosić za swoje wcześniejsze zachowanie. Ona jednak nie spojrzała na niego ani razu i poszła, nim znalazł odwagę – i czas – żeby samemu do niej podejść.
Tej nocy nie spał. Chodził po pokojach, mijając drzwi do sypialni chłopca, aż do rana.
Dzień był potwornie upalny. Idąc na rynek, gdzie czekała nań Nia, czuł ten żar jak ciężar na plecach. Wieśniacy wygarniający popiół z paleniska i sprzątający stoły zerkali ukradkowo, kiedy podchodził do niej. Kiwnął jej głową, ona odpowiedziała takim samym gestem. I choć skupiał teraz jej pełną uwagę, nie wiedział, co właściwie powiedzieć. Cała noc myślenia, przygotowywania się do jakiejś szumnej przemowy, jakiegoś zakończenia, lecz teraz słowa uleciały.
– Gdzie on jest? – zapytała.
– Chodźmy – powiedział.
Ruszyli coraz bardziej stromą ścieżką do jego domu. On mozolił się z laską, ale nie chciał przyjąć pomocnie nadstawionego ramienia. Na szczycie brakowało mu tchu, serce było obrzmiałe i tłukło się o zwiotczałe mięśnie piersiowe. Wprowadził ją do salonu, gdzie chłopiec już stał z torbą podróżną u stóp, mając spakowane zapasowe ubrania, trochę ciastek i parę innych rzeczy, które według Kaedy mógłby chcieć posiadać. Zamierzał zapytać Nię, czego się napije, lecz ona już podniosła torbę i ruszyła do drzwi z dłonią na plecach chłopca. Kaeda ruszył za nimi. Zerknęła na jego laskę i powiedziała:
– Nie musisz iść z nami. Możemy się tutaj pożegnać.
– Nie – odparł. – Pójdę. Dam radę.
– Jeśli jesteś pewien…
Całą trójką przeszli przez wieś, pod nieufnymi spojrzeniami innych mieszkańców, a Kaeda z trudem nadążał za szybkimi krokami Nii. Chłopiec oglądał się na niego, chyba tylko po to, by się upewnić, że nadal tam jest. Kaeda skrzywił się, czując ból stawów.
Wszystko przeciekało mu przez palce.
Na polu żółtej trawy, gdzie czekały statki i gdzie ładowano ostatnie pojemniki dhuby, dwójka pozaświatowców odwróciła się ku niemu. Nia powiedziała, że już czas. Kaeda kiwnął głową, położył dłoń na ramieniu dziecka i powiedział, że dobrze było spędzić razem z nim ten czas. Uśmiechnął się do chłopca tak, jak to potrafią tylko dorośli, jednocześnie radośnie i smutno, i z satysfakcją, zacisnął rękę na jego ramieniu przy słowach, że ma ogromne szczęście, że może się z nią zabrać. Chłopiec patrzył na niego martwo, nie rozumiejąc słów starego człowieka, słów, które były coraz mocniej zdławione łzami, gdy do Kaedy docierało, że nigdy wcześniej nie stał tak blisko drzwi do jej statku.
Nigdy nie czuł zimnego wiewu z ciemnej paszczy ładowni. Nigdy nie czuł tej osobliwej mieszanki nowych metali, nie słyszał jałowego pomruku dobiegającego z brzucha statku i łopotu złożonych żagli, gdy ich maszty kołysały się od wiatru. Nia zapytała go, czy dobrze się czuje, z niesamowitą czułością, jakby znów miał siedem lat, dwadzieścia dwa, trzydzieści siedem, całe jego życie złożyło się w ten jeden moment, zdumiewając go przemożnym pragnieniem, by wziąć ją za rękę, wejść na statek, odlecieć i ziścić marzenie z młodości. Otarł wilgoć z oczu.
Nie! – pomyślał. Jestem tu szczęśliwy! Jestem szczęśliwy!
Pogładził chłopca po głowie, uścisnął dłoń Nii, życząc jej szczęśliwej podróży słowami niechlujnie odłupywanymi z wielkiej góry niemocy, a potem wrócił do domu, na swą planetę-imienniczkę. Długą drogę akcentował huk uderzających w niebo statków, ich zielony ślad rozpuszczał się w nocy, nie zostawiając żadnego wspomnienia, jedynie czerwony księżyc obrzmiały od soku owoców kiri, kiedy Kaeda zamykał okna i układał się w łóżku obok starej przyjaciółki. Spojrzał na nią. Sen się skończył, dopiero teraz, na koniec dnia, był przytomny. A gdy Jhige zastanawiała się głośno, dokąd chłopiec poleciał, wziął ją za rękę i przycisnął szorstką, spracowaną dłoń do twarzy, czerpiąc z niej pociechę. Słodki zapach żniw. Smak festynu. I powiedział jej: „Jestem tutaj, jestem”. Pocałował ją, jakby znów byli młodzi, za stodołą, potajemnie, w ciemności nierozpraszanej nawet iskierką ognia. Nic, tylko ich dwoje, a tymczasem w wysoko sklepionej ciemności ponad ich niebem, w statku z tkanin i metali, Nia otworzyła torbę podróżną chłopca, znajdując pomiędzy złożonymi ubraniami i popakowanymi ciastkami dawno zapomniany przedmiot – zaparło jej dech, gdy trzymała flet w drżących dłoniach i czuła skryte w jego pęknięciach dziesiątki lat.
Flet z Ary
– Podstępny cwaniak – szepnęła Nia, gdy flet wymknął się jej z palców i spadł do torby podróżnej.
Wstała z kucek z uśmiechem, którego sama nie rozumiała, i otarła dłonią pot z rozpalonego czoła. Gorączka. Kiedy poczuła za oczami ciśnienie wzdymającego się bąbla, wiedziała, co się dzieje. Zdawkowo kiwnęła głową milczącemu chłopcu w kącie pokoju i wygramoliła się przez właz. W drodze do toalety kurczowo łapała się poręczy w korytarzu, czując na szyi nabrzmiałe żyły. Trzasnęła drzwiami i zgięła się nad muszlą. Oddychała głęboko i liczyła w myślach oddechy, a z każdym maź w jej żyłach wracała do płynnego stanu, zaś bębnienie w uszach zlewało się w szum, aż Panika Kompresyjna ustąpiła i Nia była w stanie opanować to nagłe poczucie straconego czasu.
Skrzywiła się zażenowana, że po tylu rejsach przez Fałd wciąż daje się jej we znaki utrata czasu; i że jest w stanie dopaść ją znienacka i wycisnąć powietrze z płuc. Odchrząknęła i splunęła do toalety. Pstryknęła kranem. Ochlapała szyję zimną wodą. Ściany pulsowały, lecz powiedziała sobie, że to zaraz przejdzie, że fale oceaniczne się uspokoją i znów stanie na twardej ziemi. To była już rutyna.
Jednakże skutki ataku trzymały się jej przez całe popołudnie. Zaciśnięta pięść w brzuchu, gdy chodziła po statku, doglądając załogi przygotowującej się do fałdowania. Pokiwała głową, słysząc kawał, który Durat usłyszał wczoraj wieczorem od rolników. Trzymała się poręczy, idąc do izby chorych, gdzie Siostra robiła chłopcu diagnostykę i aplikowała niezbędne szczepionki.
Dziecko siedziało na brzegu metalowego stołu, z prawą dłonią zaciśniętą na flecie, a pielęgniarka zadawała mu proste pytania o jego zdrowie i przeszłość. Odpowiadał na nie, kiwając lub kręcąc głową.
Tak. Dobrze się czuje.
Nie. Nie wie, gdzie jest.
Tak. Ma imię.
Nie. Nie umie go zapisać.
Nie. Nie umie pisać.
Nie. Nie ma rodziny.
Wyszły przed drzwi i porozmawiały ściszonymi głosami o najnowszym członku załogi.
– Czyli rozumie stacyjny standardowy? – zapytała Nia.
– Tak – odparła Siostra, utkwiwszy wzrok w kropelce potu spływającej pani kapitan po skroni. – Ale nie umie w nim mówić. Albo nie chce.
Nia roztarła kroplę kciukiem.
– Nie chce?
– Może po prostu potrzebuje czasu. Dużo przeszedł. Dużo połamanych kości, długa historia – ręce, nogi, nawet żebra. Ślady po wielokrotnych złamaniach, wcześniejszych niż katastrofa. Teraz nie ma nic złamanego, fizycznie, ale psychicznie… – Zerknęła na niego przez właz. – Tylko on jeden wie, jak z nim źle. – Oparła się o ścianę, jakby przytłoczona własną empatią. – Może będzie mówił, a może nie. Niektórzy pacjenci po urazach potrzebują sporo czasu, żeby odzyskać głos.
– Znaleźli go kilka miesięcy temu. Ileż on czasu może potrzebować?
– Wiesz, że nie znam odpowiedzi. – I nagle: – Kapi… Nia, ty dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – odparła zażenowana, ocierając rękawem mokrą twarz.
Chłopiec zagrał na flecie jedną krótką nutę. Przenikliwe F. Skrzywiła się.
– Proponuję, żeby za bardzo się nie martwić – powiedziała Siostra. – Na Pelikanie są odpowiednie ośrodki, tam się nim zajmą specjaliści. A na razie flet da mu zajęcie. – Zanuciła. – Ciekawe. Ty masz dokładnie taki sam, prawda?
– To właśnie ten. Dałam mu – skłamała Nia. Nie była w nastroju do tłumaczenia historii z Kaedą. – Pomyślałam, że dobrze, żeby miał zajęcie.
Pielęgniarka uśmiechnęła się. Zaskoczona.
– To miło z twojej strony.
W jej uszach rozbrzmiały słowa Kaedy. „Nigdy nie wydawałaś mi się szczególnie wielkoduszna”.
– Potrafię być miła.
– Ja nie powiedziałam…
– Pani kapitan – przerwał Durat. – Statek gotowy do fałdowania.
– Zaraz będę – odpowiedziała. I do Siostry: – Możesz go odprowadzić do pokoju, jak skończysz?
– Jasne. Aha, Nia, wieczorem coś… tego? – Prawą dłonią wykonała nieznaczny gest sugerujący picie.
Nia położyła dłoń na brzuchu.
– Może jutro, pojutrze…
Pielęgniarka zaśmiała się.
– O, teraz widzę, że nie czujesz się dobrze.
Mało powiedziane. Czuła się, jakby połknęła worek tłuczonego szkła. Trzymając się poręczy na ścianie, doszła do kokpitu i usiadła w fotelu drugiego pilota. Opadła na oparcie z zamkniętymi oczyma, podczas gdy Durat mówił, co zrobi – i z kim – podczas urlopu na Pelikanie.
– Opowiadałem ci kawał od tych rolników od dhuby? – zapytał.
– Tak – odparła.
Ale i tak go opowiedział. Zaczynał się tak: „Jednoręki facet idzie z siostrzeńcem na polowanie”. I po raz drugi tłumaczył jej, czemu to śmieszne, że siostrzeniec ląduje w łóżku z żoną jednorękiego, a Nia pocierała dłonią podłokietnik fotela, skupiając się na wrażeniu dotykowym, i powtarzała sobie, że to, co stało się w pokoju chłopca, to tylko biochemiczna reakcja, coś wytłumaczalnego, a skoro wytłumaczalnego, to i do opanowania. Powtarzała sobie to i wiele innych bajek, dając Duratowi zgodę, a on z kolei potwierdził Baylinowi, że ma pociągnąć za wyzwalacz, i statek zaczął się składać sam w siebie, jak kanapka, jak nieskończenie wiele razy składana kartka, aż wypadli z rzeczywistości i weszli do drugiej, gdzie żagle rozdęły się od silnych podmuchów, i pomknęli energetycznymi falami Prądu Nieśmiałego.
Niech tylko dokończę ten kontrakt i wezmę coś nowego, pomyślała Nia, czując mdłości, gdy jej łódź sunęła po czarnych falach. Niech tylko ten ostatni kurs będzie łatwy.
I nagle, jakby klątwa się ziściła, rozległa się muzyka.
Zaczęło się godzinę po sfałdowaniu. Załoga wciąż otrząsała się z rozfalowania, rozciągała żuchwy, wymiotowała w toalecie, kiedy z wentylacji dobiegły piskliwe, fujarkowe dźwięki fletu. Na początku nie było aż tak źle, większość załogi zgadzała się, że chłopak jest bardzo utalentowany. Problemem było to, że muzyka nie ustawała. Ich gość grał niezależnie od godziny, a skoro Debby była rozplotkowanym statkiem i z wielkim talentem roznosiła dźwięki od włazu do włazu, nigdzie nie było bezpiecznego miejsca.
Fletowa pieśń żyła własnym życiem. Przesączała się do kuchni zza zimnostatycznych pojemników, napływała wzdłuż kontuaru do mesy, gdzie rozkładała się na sofach i regale wypełnionym starymi książkami. Wpadała przez gretingi do maszynowni, idąc za grubymi mackami kabli biegnących prosto do serca statku, gdzie rdzeń fałdowy terkotał swymi mosiężnymi trybami, a na stole siedział mechanik, tak rozkojarzony muzyką, że zdjął izolację nie z tego kabla, gasząc podświetlenie gretingu w korytarzu. Przepływała przez szczeliny w kratownicy galeryjki do potężnej ładowni, opływała dwadzieścia skrzyń pełnych fioletowych nasion i weterankę, siedzącą po turecku na macie i denerwującą się, że muzyka wybija ją z medytacji. Przeciekała do kokpitu, gdzie pilot rozpierał się na swym tronie, z nogami na pulpicie i drgającymi powiekami, i zakłócała mu sny o erotycznych podbojach. I szemrała w pęknięciach płyt ściennych, przedostając się do kajuty kapitan, gdzie znalazła Nię siedzącą za biurkiem, patrzącą w powietrze i słuchającą prześladującej Debby muzyki, zdziwiona, że ją te nuty uspokajają i że właściwie wcale jej to nie przeszkadza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki