Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata 30. XX wieku. Inspektor Bernard Żbik wypoczywa na urlopie w Zakopanem. Jego spokój zakłóca przypadkowo usłyszany komunikat radiowy o kradzieży groźnej trucizny, zwanej „Puama E”, której jedna kropla potrafi doprowadzić człowieka do obłędu. Lokalne władze zwracają się do genialnego inspektora z prośbą o pomoc w tej trudnej i niebezpiecznej sytuacji. Żbik przerywa zasłużony urlop, by wykryć złodzieja „Puamy E” i być może zapobiec masowej katastrofie. Nieznany teren, brak punktu odniesienia, nietypowa sytuacja oraz poczucie ciągłego zagrożenia. Czy i tym razem genialny detektyw wyjdzie zwycięsko z nowej „Wielkiej Gry”? To siódmy tom o inspektora Bernarda Żbika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Adam Nasielski
PUAMA E
Komunikat nadzwyczajny
Z pobliskiego schroniska dobiegały tony jakiegoś modnego foxtrota i gwar rozbawionych wycieczkowiczów. Słońce stało już nisko na horyzoncie, a twarz smagał delikatny, przyjemny wiatr, śnieg pod nartami chrzęścił miło, płuca wciągały z rozkoszą górskie powietrze i napawały oddychającego poczuciem zdrowia i siły. Przełożył jeden z kijków do lewej ręki, aby móc zapalić papierosa i uśmiechnął się szeroko, radośnie – gdy wzrok jego spoczął na z dala widocznej, grzebieniastej linii szczytów. Schował zapałkę na powrót do pudełeczka.
– Szkoda psuć estetykę okolicy, nawet wyrzuconą zapałką – rzekł poważnie.
Nikt chyba nie domyśliłby się w tej wysokiej, szczupłej postaci o rumianym obliczu i śmiejących się oczach groźnego inspektora Bernarda Żbika z Centrali Służby Śledczej w Warszawie, postrachu przestępców i mniej uzdolnionych podwładnych. Posuwający się obok niego komisarz Jungweiss patrzył na swego warszawskiego kolegę z podziwem dla wszechstronności zainteresowań sławnego detektywa. Obserwował go już tak od trzech dni ich wspólnego pobytu w Zakopanem. Zachwycał się jego pogodą ducha, która tak daleko odsuwała myśli od jego stałego zawodu – detektywa, ekstraktu spostrzegawczości i logiki. Komisarzowi naprawdę imponowała osoba inspektora – i wcale się z tym nie krył.
– Gdybym nie wiedział, kim pan jest, inspektorze, wziąłbym pana za wszystko, lecz nie za kryminologa.
Bernard Żbik zaciągnął się z przyjemnością, spojrzał sympatycznie na młodego oficera policji i zmrużył zabawnie powieki:
– Mówiąc ściśle, jestem raczej człowiekiem w masce detektywa, niż odwrotnie. Ale teraz nie chcę o tym myśleć. Wyjechałem z Warszawy i zapowiedziałem, że przez ten miesiąc nic nie będzie w stanie odciągnąć mnie od wypoczynku, żadna zbrodnia. Nie chcę nic słyszeć o kryminalistyce i zabraniam panu używać słowa „detektyw” w rozmowie ze mną. Bez tego też można żyć i to…
Przerwał i poprawił się:
– Mówiąc „zabraniam”, nie myślałem naturalnie dosłownie.
– Zawsze ten sam! – roześmiał się komisarz. – Co będziemy robić dziś wieczorem?
– Wszystko mi jedno. Na urlopie jestem normalny przeciętniak. Może być dancing, kino, flirt… Są tu jakieś ładne kobiety?
– Same ładne. Brzydkie nie mają po co przyjeżdżać. Każda przecież jest tu dla złapania męża. Karnawał−
– Mnie to nie grozi.
– Żonaty?
– Broń Boże! Na razie udało mi się uniknąć kataru miłości, daj Panie Boże tak dalej. Amen.
– To brzmi tak, jakby rzecz nie od pana zależała. Skoro pan nie zechce ożenić się−
– Tego nie można postanowić. O ile chodzi o miłość, wszystko jest w ręku Boga i trzeba tylko prosić o Jego zmiłowanie. Jakby nie chcieć, małżeństwo zawsze polega na wpadnięciu, jednej, drugiej lub obojga stron. Jeden wpada na wędkę pieniędzy, inny na pozycję towarzyską, trzeci na konieczność zmiany otoczenia, żeby nie wiem co, czwarty to po prostu głupiec bez pomówień, chcący ożenić się, bo „tak wypada”. Dopiero na ostatnim miejscu stoi u niego ona, ta uwielbiana, ukochana, jedyna, a u niej, on. Po akcie ślubu następuje albo stan złudzenia z premedytacją, albo apatia, ewentualnie, lecz to już najrzadziej, jest naprawdę dobrze.
– Czyli tak jak u mnie.
Bernard Żbik odwrócił się i aż przystanął.
– Pan jest żonaty!
– Dopiero od miesiąca.
– Bardzo przepraszam…
– Ależ nie ma za co! Mam wrażenie, że pan umyślnie nieco przesadził, inspektorze i z pana wcale nie taki cynik, za jakiego chce pan uchodzić.
Zbliżali się do chaty, w której zamieszkali. Góral – właściciel, obecnie usługujący – wyszedł im naprzeciw, powitał: „Niech będzie pochwalony”, pomógł zdjąć narty i udał się, aby zgodnie z otrzymanym poleceniem, przygotować gorącą herbatę z rumem.
Inspektor przebrał się tymczasem; umył i usiadł wygodnie w „salonie”, którym to pompatycznym mianem ochrzcili wspólną jadalnię. Uśmiechnął się do komisarza Jungweissa:
– Ciekawy typ, ten nasz gazda. Zauważył pan?
– Nic specjalnego – zdumiał się komisarz.
– To prawda. Ma twarz kłamczucha i tchórza, ale zarazem jest dość sympatyczny. Nie umiałby popełnić zbrodni.
Jungweiss nachylił się, aby ukryć uśmiech.
– Dlaczego? – zapytał zdradziecko.
– Dla popełnienia zbrodni niezbędnym warunkiem jest posiadanie pewnej dozy wyobraźni, którą ja nazywam „nadwyobraźnią”. Człowiek bez fantazji może ukraść sąsiadowi kurę lub ściągnąć pomarańcze w sklepie, ale nie potrafi na przykład zabić ani popełnić samobójstwa. Zabójstwo i samobójstwo to zresztą stany ściśle ze sobą związane i często jedno kryje się pod pozorami drugiego. Von Krafft-Ebing opisał to dość mądrze w swojej Nervosität und neurasthenische Zustände.
– Na jakiej podstawie nazwał pan naszego gazdę kłamczuchem?
– On to ma w oczach. Tak zwany patologiczny łgarz jest najłatwiejszy do rozpoznania. I on ma w oczach ten strach przed prawdą. Patologiczne kłamstwo łączy się bardzo często z patologicznym naśladownictwem. Zdegenerowany łgarz nie stwarza nic własną fantazją, on tylko cudze tezy podaje jako swoje. I dlatego łatwo mu udowodnić nieprawdę. Moja metoda…
– Przepraszam, że przerywam, inspektorze. Słyszałem o pańskiej psychologicznej metodzie badania. Nie będzie mi pan miał za złe, że jestem w pewnych punktach jej przeciwnikiem. Stoję na stanowisku, że oskarżony zawsze może cofnąć przed sądem wszystko, co powiedział w policji, nawet przyznanie się. Wtedy cała robota na nic.
– Jakie pan zna inne sposoby badania, komisarzu?
– Bynajmniej niezakazane. Ale najlepszy jest sposób realny: Szukanie śladów rzeczowych. Daktyloskopia, badanie kurzu, zadraśnięcia i tym podobne.
– A jeżeli nic takiego pan nie znajdzie, jak ja w sprawie Du Saule’ów. Wtedy co?
– Muszę znaleźć. Człowiek popełniający zbrodnię, nie może mieć idealnie skoncentrowanego umysłu i dlatego zawsze popełni jakieś przeoczenie. To też jest teza psychologiczna.
– Ale mylna, panie komisarzu, zapewniam. Człowiek popełniający zbrodnię może mieć umysł idealnie skoncentrowany, zdegenerowanie może skoncentrowany, ale dobrze i wszechstronnie.
– Nie wierzę w zbrodnię bez śladów.
– Ja też nie. Psychologiczne ślady są nieusuwalne. Wypowiedziałem to zresztą w wywiadzie udzielonym prasie po wykryciu zabójcy w sprawie „Skoku w otchłań”.
Bernard Żbik zapalił sobie papierosa, ale młody komisarz zapalał się coraz bardziej.
– Czytałem dokładnie przebieg wszystkich pana śledztw, które prasa nazywa „Wielkimi grami”. I znalazłem wszędzie ten sam błąd. Przyznaję, potrafił pan w każdej z nich naprawdę w genialny sposób wykryć sprawcę i wymóc na nim przyznanie się. Ale on mógłby je potem cofnąć w sądzie. Na przykład w ostatniej sprawie „grobowca Ozyrysa”. Gdyby aresztowany zaprzeczył−
– To mi się jeszcze nie zdarzyło.
– Ale może się zdarzyć.
– Ja twierdzę, że nie. Zresztą, mało mnie to wzrusza. Poza tym metodę psychologiczną stosuję tylko tam, gdzie metoda realna zawodzi. Najważniejsze dla mnie jest poznanie prawdy, rozwiązanie problemu kryminologicznego i psychicznego. I dodam panu jeszcze jedno, komisarzu. Pan jest jeszcze młodziutki, proszę posłuchać mojej rady: żadnej sprawy nie wyjaśni pan bez wniknięcia w psychologię czynu. Reszta to tylko akcesoria.
Wstał raźno.
– A teraz dość z kryminalistyką. Widziałem ów ukryty uśmiech, gdy się pan przedtem pochylił. Nie, ja zupełnie dobrze pamiętałem o mym postanowieniu nieporuszania tych tematów w czasie urlopu. Chodziło mi o zatuszowanie przykrego wrażenia po tej „małżeńskiej” dyskusji.
Komisarz uśmiechnął się z podziwem.
– Pan jest idealnie skoncentrowany, inspektorze.
– Na to nic nie poradzę. Dokąd pójdziemy teraz?
– Przedtem zjemy obiad.
– Racja!
Właśnie gazda wniósł tacę i młody oficer przyjrzał mu się badawczo. Nie zauważył jednak w tej chwili nic specjalnego i skłonny był raczej przypuszczać, że sławny inspektor pomylił się tym razem. Tymczasem góral postawił talerze i półmiski na uprzednio rozpostartym obrusie, życzył gościom smacznego wcale niekłamliwie i przed wyjściem z pokoju przełożył wyłącznik dużego aparatu radiowego, który nabył specjalnie dla uzyskania wyższego komornego od urlopowiczów. Z wcale niezłego głośnika dała się słyszeć muzyka z płyt, jak zawiadomił spiker.
Obaj oficerowie policji jedli w milczeniu, każdy pochłonięty własnymi lub żadnymi myślami. Bernard Żbik podsunął właśnie papierośnicę Jungweissowi, gdy naraz muzyka w głośniku urwała się w połowie taktu jakiegoś marsza i dał się słyszeć wyraźny głos spikera:
„Halo! Halo! Polskie Radio Warszawa i wszystkie, rozgłośnie polskie. Powtarzamy komunikat nadzwyczajny. Uwaga! Dziś rano stwierdzono w laboratorium doktora Wermińskiego, że zaginęła butla z trucizną o straszliwej mocy. Ostrzega się wszystkich przed działaniem tego bezbarwnego i bezzapachowego płynu, którego już jedna kropla wystarczy dla uśmiercenia ośmiu ludzi, a zaginiona butla do wytrucia milionowego miasta. Butla ta była bez napisu, żelazna, z nalepką opatrzoną trzema trupimi czaszkami. Komenda Główna Policji Państwowej w Warszawie przeznacza nagrodę pięć tysięcy złotych i bezkarność za jej dostarczenie. Powtarzamy komunikat nadzwyczajny w języku francuskim. Halo! Halo! Radio Polonais Varsovie− ”.
Bernard Żbik wstał i przesunął kontakt. Głos urwał się.
– Dlaczego pan to robi, inspektorze?
– Mam dość kryminału i Komendy Głównej. Jestem na urlopie! Złapiemy zagranicę−
Przez chwilę poruszał regulatorem fali aż wreszcie po kilku piskach i zgrzytach fadingu dały się słyszeć koronkowe tony oryginalnego walca z rozgłośni wiedeńskiej. Inspektor poznał ulubionych „Łyżwiarzy” Waldteufla, lecz mimo to jego oblicze pozostało poważne. Wreszcie zagryzł wargi, potem rozpogodził twarz i uśmiechnął się.
– Pójdziemy, komisarzu. Ale proszę pamiętać: w towarzystwie nie jestem żaden inspektor ani kryminolog. Nazywam się Hipolit Pieścietrącał, czy jak się panu podoba i jestem kupcem czy weterynarzem z Warszawy. Byle nie policjantem.
– Zgoda! – komisarz Jungweiss wstał również.
Na zewnątrz było już ciemno i nieco chłodniej. Otulili się szczelniej płaszczami, zawinęli z fantazją ciepłe szaliki i w akompaniamencie chrzęstu śniegu pod stopami, szli wąską drogą pod górę w kierunku neonowej reklamy modnego dancingu kawiarni, stąd jeszcze niewidocznej.
– Jak tu cicho – zauważył Żbik. – Po warszawskim hałasie działa to na mnie wprost bezpośrednio kojąco. Mógłbym tu siedzieć i rok, a nie zatęskniłbym się do miasta i jego „przyjemnostek”.
– Ja zaś nie wytrzymałbym długo bez ludzi.
– Na co panu ludzie, komisarzu? Dla konwenansu, szablonu, przymusowej pruderii lub przesadnych efektów, w jakie obfitować musi tak zwana rozmowa towarzyska? Aby nie móc ziewać, kiedy chce się najbardziej i aby musieć śmiać się, kiedy zęby zgrzytają? Ja nie znoszę ludzi…
– Dlaczego? Wcale pan nie wygląda na mizantropa…
– Bo nie lubię kłamać, a człowieka mówiącego bliźnim tylko szczerą prawdę, ukamienowano by w ciągu kwadransa bez względu na okoliczności.
– Więc pan i mnie nie mówi prawdy.
– Pozwolę sobie zacytować Mickiewicza: „Są prawdy, o których mędrzec nie mówi nikomu”. Nie znaczy to, abym tytułował się mędrcem. Przypuszczam jednak, że głupi też nie jestem.
– To jest najlepszy z trzech dowcipów, jakie słyszałem w tym miesiącu – roześmiał się komisarz Jung-weiss. – Potwierdza on zupełnie opinię, jaką słyszałem o inspektorze Bernardzie Żbiku.
– Znam tę farsę. Ludzie myślą, że jestem porządniejszy niż jest w istocie. Zmieńmy temat. Czy zamierza pan długo zostać w górach?
– Dwa tygodnie. Potem wracam do żony, która rozpoczyna urlop zimowy i pojedziemy do jej rodziców.
– Będzie więc zupełnie do rzeczy, jeżeli zapytam jak pan zamierza spędzić te dwa tygodnie.
– Normalnie. Wycieczki, zabawy, trochę czytać i przede wszystkim odpoczywać. Spać dowoli, precz z budzikiem! Jednym zdaniem: zdrowy, wzmacniający tryb życia.
– Słusznie! Ja to samo, żadnych nocnych eskapad, alkoholu i tym podobnych haszyszy. Trzeba by się jednak rozejrzeć za towarzystwem… płci odmiennej. Jak tam z pana wiernością, komisarzu? – zapytał Żbik otwarcie, jak on to tylko umiał.
– Hm… Nie przysięgałem specjalnie.
– Człowiek inteligentny nigdy nie przysięga. A zatem trzeba będzie poszukać czegoś odpowiedniego. Przynajmniej ja. Jak zdrowy tryb życia, to zdrowy. Nie znaczy to, abym namawiał pana do grzechu – zaśmiał się krótko. – Ale wy, żonaci, wiecie przecież, jacy dranie są z nas, kawalerów.
– Zobaczymy – uśmiechnął się komisarz. – Ale z pana morowy chłop, panie Bernardzie. Pewny jestem, że nie będziemy się nudzić.
– O nudzeniu się w ogóle nie ma mowy. Zresztą nie znam tej sztuki. Raz jeden w życiu próbowałem nudzić się, tak dla rozrywki i okazało się, że to jest takie nudne, że natychmiast przestałem się nudzić.
Komisarz roześmiał się i spojrzał z podziwem na starszego odeń kolegę, który mimo swoich trzydziestu kilku lat był jeszcze wciąż jedną wielką bombą energii życiowej.
Skręcili w wąską uliczkę, wybrukowaną już nowocześnie klinkierem i żwirem i oświetloną elektrycznością. Jerzy Jungweiss przypisywał nagłe umilknięcie Żbika faktowi zbliżenia się do hałaśliwego dancingu, wewnętrznie niczym nieróżniącego się od swego warszawskiego pierwowzoru. Oddali palta i kapelusze w szatni woźnemu w liberii i zajęli stolik w kawiarni.
„Skoncentrowany” inspektor natychmiast rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu za jakimś obiektem obserwacji, było jednak jeszcze dość wcześnie i może przez to na sali siedziało około dziesięciu osób – nie chciało mu się dokładnie przeliczyć, bo i po co? Sięgnął więc po pierwszą z brzegu gazetę, nie patrząc na nazwę i na pierwszej stronie zauważył od razu „streszczenie” nadzwyczajnego komunikatu radiowego „upiększonego” oczywiście przez gorliwego dziennikarza mnóstwem szumnych efektów, jak: groza nad Polską z wykrzyknikiem, tajemnicze (dlaczego od razu?) zaginięcie balonu (już!) ze straszliwą trucizną. Czyżby szpony (naturalnie!) kontrwywiadu. A może nowa burza nad Europą.
Zniechęcony detektyw odłożył pismo, nie czytając już więcej i poprosił trzydziestoletniego „chłopca” o jakiś tygodnik ilustrowany. I pech! Czyżby się uwzięli. I tu znalazł tę wiadomość o butli pod fotografią nowej siedziby Komendy Głównej P. P. w Warszawie. Przecież jakaś fotografia musi być – boć to tygodnik ilustrowany. Bodaj nawet fotografia niewiele mająca wspólnego z nagłówkiem: „Zaginięcie butli z trucizną!”.
Ściągnął brwi jakby gniewnie – lecz szybko i z premedytacją odzyskał myśli i zwrócił się do komisarza, czytającego tygodnik sportowy:
– Gdzież są te urocze niewiasty. Przecież nie chce mi się uwierzyć, że ten stary, wymalowany babsztyl tam w loży jest jakąś pięknością. Chyba tajną!
Jerzy Jungweiss lubił się śmiać.
– Tajna piękność! Ha ha! Dobry dowcip i jakże przystający do oficera służby śledczej. Bez obawy, inspektorze. Jesteśmy tu, mężczyźni, w większości i po jakimś tygodniu pobytu nie będzie pan mógł opędzić się różnym ofertom płci przeciwnej. Niech tylko zawrzemy pierwszą znajomość, a już poczta pantoflowa rozniesie. A jeszcze jak by tu ktoś przejrzał pana incognito i rozniósł radosną nowinę, że sławny Bernard Żbik przyjechał do Zakopanego. No, no! Wtedy będę panu zazdrościć.
– To może od razu zwiać stąd! – rzekł Żbik na wpół żartem, na wpół serio.
– Najlepiej samolotem! – odparł w tym samym tonie komisarz. – Swoją drogą, czy pan nie przesadza? Przecież sława musi sprawiać przyjemność.
– Aha! Gdy jakiś idiota, amator nędznych powieści sensacyjnych, zapyta czy moje wieczne pióro to nie przypadkiem tajny rewolwer. Lub co moja babka jadła na obiad i dlaczego. Proszę mi wierzyć, komisarzu, istnieją przyjemniejsze przyjemności.
– O! – odwrócił się komisarz. – Pierwsza jaskółka. Spójrz pan czy nie ładna w tym niebieskim lisie.
– Owszem. Prawie jak jej futro. Poza tym ma jeszcze jedną zaletę.
– Futro?
– Nie. Ona. Głupia buzia, co u pięknej niewiasty jest wybitnym plusem. Ciekaw jestem, gdzie usiądzie.
Ale dama z futrem i z zaletą rozejrzała się tylko po sali kawiarni, widocznie w poszukiwaniu kogoś i wyszła.
– Pańska pierwsza jaskółka jakoś nie wróży wiosny – rzucił Żbik zdawkowo i sięgnął leniwie po nowego papierosa. Wzrok jego padł znów mimo woli na fotografię w tygodniku ilustrowanym. Detektyw zamyślił się nagle. Nie znosił rzeczy, których nie rozumiał.
– Coś mi się w tym nie zgadza.
– W czym?
– W owym nadzwyczajnym komunikacie radiowym. Czemu oni nie podali gdzie mieści się laboratorium owego doktora Wermińskiego?
– Mieliśmy nie poruszać tematów kryminalnych – zauważył Jungweiss z lekko złośliwym uśmiechem i skinąwszy na kelnera, zamówił szklankę zwykłej wody. Kelner oddalił się i wrócił po minucie.
– Zapomniałem – rzekł Żbik automatycznie, gdyż jego myśli były teraz nie tu. Przez chwilę siedział bez ruchu i nagle jednym uderzeniem wytrącił z ręki komisarza szklankę, którą ten podniósł do ust. Rozległ się brzęk rozbitego szkła. Młody komisarz spojrzał najpierw na swoją zalaną marynarkę, a potem na inspektora. Czyżby sławny detektyw nagle dostał ataku szału.
– Co to było?− – zaczął zmieszany.
– Nic – rzekł Żbik cicho. – Bez alarmu, panie komisarzu. Niech pan tu przeczyta.
Podał mu leżącą na stole gazetę, w której jedno z drobnych ogłoszeń tak naraz wytrąciło go ze zwykłej równowagi. Ogłoszenie to w rubryce lekarskiej brzmiało:
Dr WŁADYSŁAW WERMIŃSKI RADIOLOG
PRZYJMUJE W ZAKOPANEM – WILLA „PRAKSEDA” WŁASNE LABORATORJUM ANALITYCZNE.
Komisarz patrzał w milczeniu, jeszcze nie zupełnie rozumiał, Żbik wyjaśnił cicho, a gdy mówił, zdawało mu się, że przez stawy jego przeszedł dziwaczny dreszcz niesamowitej trwogi:
– Zaginiona butla zawierała płyn bez barwy i bez zapachu, a pan chciał wypić szklankę czystej wody…
Do kawiarni weszły dwie eleganckie panie i zajęły stolik tuż obok komisarza i inspektora, ale żaden z nich nie zwrócił nawet na nie najmniejszej uwagi. Bernard Żbik siedział przez chwilę jak sparaliżowany i sam nie bardzo rozumiał przyczynę swego wybryku. Spojrzał na komisarza wzrokiem wyrażającym przeproszenie:
– Staję się nerwowy… Ale asocjacja była taka gwałtowna. Ponadto ten dziwny szczegół, że komunikat nie wymieniał miejscowości, w której zaginęła butla z trucizną− bez barwy i bez zapachu. To wprost nasuwa myśl o wodzie.
Komisarz zbladł. Spojrzał na odłamek szkła, leżący na stoliku obok jego mokrego rękawa:
– Pan myślał, że woda, którą chciałem wypić, była zatruta.
– Niezupełnie. Wiem tylko, że wytrąciłem panu szklankę z ręki, nie zdając sobie sprawy z motywów mego czynu. Wierzy pan w przeczucia, komisarzu?
Jungweiss uśmiechnął się blado:
– Słyszałem już o tak zwanych przeczuciach inspektora Bernarda Żbika. Mówiąc krótko: jaka jest pańska teoria?
Detektyw rozwarł szeroko oczy:
– Jaka teoria?!
– Proszę nie udawać skromnego. Co pan sądzi o zniknięciu owej butli z trucizną?
Bernard Żbik zorientował się dopiero teraz i omal nie roześmiał się, choć myślał w tej chwili o wszystkim innym – ale nie o śmiechu.
– Pan sądzi, że jestem jasnowidzem lub cudotwórcą, komisarzu. Wiem o sprawie tyle, co pan, cośmy słyszeli przez głośnik radiowy.
– Więc czemu pan mi wytrącił szklankę z ręki?
– Ot, odruchowo, wyjaśniłem już. Zwariowana asocjacja, może nerwy, przewrażliwienie. Puśćmy to w niepamięć. Przecież to byłby absurd, gdyby…
Urwał, mechanicznie wziął papierosa z pudełka komisarza, nie zapalając go i dodał cicho, do siebie:
– To byłoby straszne… potworne…
Nie dokończył, gdyż poczuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się i spojrzał: w drzwiach stał aspirant Adam Billewski! Przyjaciel Żbika, którego on trzy dni temu pożegnał na dworcu głównym w Warszawie. Inspektora tknęło po raz wtóry chłodne przeczucie czegoś straszliwego. Widział zbliżającą się postać aspiranta, wstał i w milczeniu podał mu rękę.
– Tak przypuszczałem – rzekł Adam po nerwowym przywitaniu się. – Wasz gospodarz powiedział mi, że poszliście na dancing lub do kawiarni, gdzież więc mogłem was zastać w Zakopanem, jeżeli nie tu.
Usiadł bez pytania, położył teczkę na kolanach i odetchnął głęboko.
– Zadyszałem się. Trzy godziny temu opuściłem Warszawę. Specjalnym samolotem do Krakowa i stamtąd lux-torpedą tu. Słuchaj…
Jego wzrok spoczął na twarzy zdumionego komisarza.
– Ach! – ocknął się Żbik. – Pan aspirant Adam Billewski z Centrali Służby Śledczej w Warszawie, pan komisarz Jerzy Jungweiss ze Lwowa.
– Bernardzie – zaczął Adam Billewski cicho. – Stało się coś strasznego i jeżeli ty nie pomożesz, to już chyba nikt. Dlatego tu przyjechałem…
Spojrzał w poważne oczy inspektora i ujrzał w nich wyraźnie błysk grozy.
„Puama E”
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Adam Nasielski
Adam Nasielski, (1 lipca 1911, Warszawa – 23 stycznia 2009, Melbourne) – polski pisarz, prawnik i kryminolog, autor ponad 40 powieści kryminalnych.
Adam Nasielski ukończył studia prawnicze i seminarium doktorów kryminologii na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego (Uniwersytet Warszawski). Początkowo pracował jako recenzent operowy. W 1931 opublikował pierwszą powieść kryminalną – Strzał, którą rozpoczął błyskotliwą karierę pisarza powieści. Do 1939 napisał ponad 40 powieści kryminalnych, dzięki czemu stał się jednym z najbardziej płodnych polskich pisarzy tego gatunku przed wojną. Stworzył postać Bernarda Żbika, inspektora urzędu śledczego w Warszawie. Żbik wystąpił w ośmiu powieściach serii Wielkie gry Bernarda Żbika. Z powodu licznych inspiracji i nawiązań do Edgara Wallace’a Adam Nasielski był nazywany „Polskim Wallace’m”. Większość powieści Nasielski napisał we własnej willi w Zaleszczykach nad Dniestrem. Jego książki były tłumaczone na języki: angielski, czeski, francuski, holenderski i niemiecki.
Do Australii przybył w 1949. Pracował jako urzędnik w państwowym przedsiębiorstwie budującym tamy. Publikował sporadycznie minipowieści w „Wiadomościach Polskich” oraz reportaże, polemiki i listy w paryskiej „Kulturze”. Po przejściu na emeryturę rozstał się z powieścią kryminalną.
W PRL nie wydawano książek Adama Nasielskiego. Dopiero w 1991 wznowiono tytuł Awantura w Chicago. Książki Nasielskiego są wznawiane sukcesywnie dopiero od 2013 w serii Kryminały przedwojennej Warszawy. Wiele z niewznowionych dotychczas tytułów uchodzi za rarytasy wśród kolekcjonerów i osiąga bardzo wysokie ceny na rynku wtórnym.
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
Marek Romański
, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1
Stanisław Antoni Wotowski
, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2
Stanisław Antoni Wotowski
, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3
Stanisław Antoni Wotowski
, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4
Marek Romański
, W walce z Arsène Lupin. Tom 5
Marek Romański
, Mister X. Tom 6
Marek Romański
, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7
Marek Romański
, Szpieg z Falklandów. Tom 8
Marek Romański
, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9
Marek Romański
, Pająk. Tom 10
Marek Romański
, Znak zapytania. Tom 11
Marek Romański,
Prokurator Garda. Tom 12
Marek Romański,
Złote sidła, pierwsza część. Tom 13
Marek Romański,
Defraudant, druga część. Tom 13
Marek Romański
, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14
Marek Romański,
Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15
Marek Romański
, Salwa o świcie, druga część. Tom 15
Marek Romański
, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16
Kazimierz Laskowski,
Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17
Walery Przyborowski
, Czerwona skrzynia. Tom 18
Walery Przyborowski
, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19
Antoni Hram
, Upiór podziemi. Tom 20
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
Alibi. Tom 1
Opera śmierci. Tom 2
Człowiek z Kimberley. Tom 3
Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4
Grobowiec Ozyrysa. Tom 5
Skok w otchłań. Tom 6
Puama E. Tom 7
As Pik. Tom 8
Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9
Najciekawsze kryminały PRL
Tadeusz Starostecki
, Plan Wilka. Tom 1
Zuzanna Śliwa
, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2
Janusz Faber
, Ślady prowadzą w noc. Tom 3
Kazimierz Kłoś
, Listy przyniosły śmierć. Tom 4
Janusz Roy
, Czarny koń zabija nocą. Tom 5
Zuzanna Śliwa
, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6
Jerzy Żukowski
, Martwy punkt. Tom 7
Jerzy Marian Mech
, Szyfr zbrodni. Tom 8
G.R Tarnawa
, Zakręt samobójców. Tom 9
I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik
, Trucizna działa. Tom 10
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
Tajemnica szpilki. Tom 1
Czerwony Krąg. Tom 2
Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3
Szajka Zgrozy. Tom 4
Kwadratowy szmaragd. Tom 5
Numer Szósty. Tom 6
Spłacony dług. Tom 7
Łowca głów. Tom 8
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1
Czarna Gwiazda. Tom 2
Tajemnica torpedy. Tom 3
Pokój zmarłego. Tom 4
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
Lista sześciu. Tom 1.
Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.
Zamknięci. Tom 3
Poza granicą szaleństwa. Tom 4
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
Sekret włoskiego orzecha. Tom 1
W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1
Mordercza proteza. Tom 2
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
Syryjska legenda. Tom 1
Meksykańska hekatomba. Tom 2
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Adam Nasielski
Puama E
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I powojenne, 2016. Oparto na wydaniu z 1936 r.
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: : dreamerve / AdobeStock, Olexandr / AdobeStock, nikkytok / AdobeStock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-016-9
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek