Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedwojenna Polska, lata 30. XX w. Inspektor Bernard Żbik otrzymuje tajemniczy telefon. Osoba z drugiej strony wypowiada tylko dwa słowa. Detektyw szybko wydedukuje, że musi chodzić o morderstwo. I rzeczywiście, zamordowany został doktor Wiesław Borzęcki, znany neurolog. Sytuacja się komplikuje, gdy portier kamienicy, w której mieszkał lekarz, utrzymuje, że widział go wychodzącego przed chwilą z bramy... Patronat Klub MOrd
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Adam Nasielski
CZŁOWIEK Z KIMBERLEY
Jeżeli fakty materialne popadają w sprzeczność z faktami psychologicznymi, wówczas fakty materialne polegają na złudzeniu.
S. S. Van Dine
P. Inspektorowi Józefowi Piątkiewiczowi z Centrali Służby Śledczej w Warszawie w dowód szczerej sympatii powieść niniejszą poświęcam.
ADAM NASIELSKI
Warszawa, w maju 1934 r.
Niniejszą powieść, którą uważam zresztą za najlepszą w moim dotychczasowym dorobku twórczym, poświęciłem p. Inspektorowi Józefowi Piątkiewiczowi, jednemu z najwybitniejszych oficerów naszej doskonałej policji śledczej, znakomitemu teoretykowi-wykładowcy i praktykowi-kryminologowi, członkowi Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnej, piastującemu zaszczytną godność Zastępcy Naczelnika Centrali Służby Śledczej w Warszawie. W związku z osobą, której tę powieść mam zaszczyt zadedykować, chciałbym powiedzieć parę słów o różnicy, jaka zachodzi między detektywem z klasycznej literatury kryminalnej a oficerem śledczym realnym, nieliterackim.
Już w jednej z moich poprzednich powieści wyraziłem przez usta jednej z osób tam występujących pogląd, który tu powtórzę: literat musi przesadzić. Aby uwydatnić coś – należy zawsze nieco przesadzić, inaczej nie wierzą ci i kwita. Jest to już głęboko zakorzenione w naturze człowieka, że zawsze dąży do odrobiny przesady w podawaniu przebiegu faktów. Może da się to wytłumaczyć podświadomym dążeniem do udoskonalenia – jeżeli już nie czynów zdziałanych, to przynajmniej relacji, raportów o tych faktach. Literat opisujący dokładnie bohatera chciałby szczerze, aby takimi byli ludzie w rzeczywistości – jakże przyjemne byłoby wtedy życie! Bylibyśmy obłudnikami i hipokrytami, gdybyśmy chcieli zamknąć oczy i nie dostrzegać tego zjawiska powszechnego i psychologicznie wiążącego się integralnie z umysłowością człowieka – zjawiska upiększania, podstawy wszelkiej sztuki.
Niejednokrotnie stykałem się już w życiu z praktycznym śledztwem sądowym i policyjnym – z racji mego zawodu znam te rzeczy dość dokładnie, a ponieważ uprawiam badania z zamiłowania, więc staram się je poznać gruntownie i obiektywnie, bez idealizacji. Wiem, jak wygląda śledztwo.
Inaczej jednak muszę podchodzić do tych spraw jako literat. Sherlock Holmes – Doyle’a, Vance – Van Dine’a, Lupin, Rouletabille, Reeder – są to wszystko typy lekko, normalnie, nieodzownie, rzekłbym, przesadzone. Nieodzownie – bo są to typy literackie.
Najbardziej niesamowita sprawa kryminalna w życiu ze strony protokolarno-śledczej jest o wiele mniej ciekawa, sucha, niemal antypatyczna ze względu na rozczarowanie, jakie przeżywa obserwator, który o detektywach wie tylko z powieści. Ale to jest zjawisko konieczne. Rutyna, zmechanizowanie śledztwa jest wrogiem indywidualizacji, która jest tegoż śledztwa stroną najciekawszą.
Ale czas to pieniądz, mechanizacja, ujmowanie w karby jest konieczne, często ze szkodą analizy jednostkowej w pracy śledczej. Trudno, nie jesteśmy ideałami i nie pretendujmy do tytułu takowych („takowych”! – już się zaraziłem).
Nie będę się tu zajmował szczegółowym omawianiem podłoża psychologicznego i genezy zainteresowania się ludzi powieścią kryminalną. Powtórzę tylko raz jeszcze: literat musi zaciekawić. (O ile chodzi o ten postulat, to jednak wydawca ma rację). Aby zaciekawić – musi uwydatnić. Aby uwydatnić, musi normalnie upiększyć, wygładzić pewne kanty, wyretuszować pewne rysy. Musi przesadzić… ale bez przesady. To jest nieodzowne. Zrozumiano?
Są więc i w Człowieku z Kimberley takie retusze, upiększenia, wygładzenia i szlifowania kantów. Zaznaczyłem zaś to wszystko – aby wyjaśnić, że powieść tę poświęciłem p. inspektorowi Piątkiewiczowi tylko jako wyraz mojej sympatii ku jego osobie. Byłbym mu z równym zapałem poświęcił pracę nic wspólnego z kryminologią niemającą – chodzi mi bowiem o sam fakt wyrażenia mojej sympatii. Już taką mam naturę – jak kogoś lubię, to jestem szczęśliwy, gdy mogę mu sprawić przyjemność. Taką przyjemność, na jaką mnie stać.
Gdyby więc, Panie inspektorze, zachciało się Panu łupnąć surową burę któremuś z wywiadowców-detektywów za zbytnią domyślność lub jakieś zaniedbanie – to proszę! Ale proszę zarazem pamiętać, że to nie wina wywiadowcy-detektywa. Ani moja. To jest powieść – nie życie. Bitwa pod Grunwaldem też nie wyglądała tak pięknie, jak ją namalował mistrz Matejko, bo gdyby tak było, to Polacy, Litwini i Krzyżacy mając chyba jaki taki zmysł estetyczny – zamiast się bić, staliby i podziwiali układ i malowniczość swych hufców, a potem zaśpiewaliby Bogurodzicę i w idealnej zgodzie, w ordynku[1] bojowym poszliby na miód do Fukiera. Że też ja niekiedy nie umiem być należycie poważny…
Adam Nasielski
[1] Ordynek – (dawn.) rozstawienie, ustalony porządek.
MORDERSTWO!
Sprawa człowieka z Kimberley zajmuje wśród wielkich gier Bernarda Żbika specjalne miejsce. Zarówno ze względu na swoje skomplikowane podłoże psychologiczne, jak i ze względu na swą tajemniczą zagadkowość, rzekłbym: niesamowitość, z jaką wydobywała się na powierzchnię rzeczywistości.
A jednak – jak się okazało wkrótce – genialny umysł wielkiego detektywa i jego subtelny, wydelikacony zmysł kryminologiczny przeczuł rozwiązanie już u samego progu tego morderstwa. Stąd może jego zagadkowość w tej sprawie już od samego początku śledztwa. Stąd może jego tajemniczość, którą człowiek nieznający Bernarda Żbika mógłby nazwać melodramatycznością – i niesłusznie. Stąd te dziwne, nieskoordynowane zdania, pytania, spostrzeżenia, sam wreszcie system śledztwa wybitnie nieszablonowy, nie rutynowo-policyjny – system, który można by nazwać paradoksalnie: niesystematycznym – ale będący metodą wysoce oryginalną, a nade wszystko skuteczną. Bo już przecież na drugi dzień po zagadkowym podwójnym morderstwie zbrodniarz był wiadomy.
Może to tylko przypadek (tak przynajmniej utrzymywał Bernard Żbik), a może właśnie (jak twierdzili jego wielbiciele) intuicja i zmysł kryminologiczny były przyczyną, że inspektor Żbik tak szybko rozwikłał tę na pozór nierozwiązywalną zagadkę. Tak jasno objaśnił owe niesamowite fakty, nieomalże graniczące z metapsychiką, z zagadnieniem rozdwojenia jaźni! W każdym razie jaką by nie była przyczyna rozwiązania tej tajemnicy przez wielkiego detektywa – zasługa rozwiązania należy wyłącznie do niego i nawet najzaciętsi jego przeciwnicy (bo któż ich nie ma) nie mogą mu tego zaprzeczyć. Jego analizę psychologiczną sytuacji można śmiało nazwać genialną.
Zaś zaczęło się to wszystko zupełnie niespodziewanie…
* * *
Błysnęło, zagrzmiało. Wicher załopotał nie dość mocno przytwierdzoną blachą rynny i sypnął w szybę garść grubych kropel deszczowych. Burza rozszalała się na dobre. Liczni przechodnie-optymiści bez parasoli skryli się w bramach, a nawet zagorzali ateiści „prosili Boga”, aby deszcz szybko przestał padać, bo time is money, szczególnie w wielkim mieście Warszawie. Szczęśliwi posiadacze złotówek machali z rezygnacją na dorożki ku normalnej zawiści ich bliźnich, którzy zmuszeni byli czekać. Ale nikt nie narzekał na burzę – po takim upalnym dniu każdy jej pragnął.
Za podwójnym oknem swego mieszkania na Szkolnej stał inspektor Bernard Żbik i przez zalane wodą szkło wyglądał na ulicę. Jego smukła postać była wyprostowana jak zwykle. Czoło oparł o zimną szybę i miał wrażenie, że zamoczył je sobie, chociaż wiedział dobrze, że szyba jest mokra tylko od zewnątrz.
Opalona jego twarz miała teraz wyraz melancholijny i zamyślony – takie chwile zdarzały mu się przecież bardzo rzadko, szczególnie ostatnio. To widocznie było skutkiem owej wczorajszej rewizyty u nieznajomych „znajomych”. Wstręt przeszedł wielkiego detektywa, gdy przypomniał sobie te trzy godziny rozmowy o głupstwach, banałach i komunałach z trzema głupcami. Trzej rozmawiający głupcy to fakt, który może u najbardziej flegmatycznego i opanowanego mądrego człowieka spowodować lekki stan podgorączkowy…
Inspektor otrząsnął się wreszcie z zadumy i nudnych wspomnień. Odwrócił wolno głowę i spojrzał wesoło w poważną twarz doktora Rodowicza, sędziego śledczego do spraw szczególnej wagi, który bawił u niego z wizytą tego wieczoru.
Mądre oczy sędziego patrzyły pobłażliwie na genialnego detektywa, który przed kilkoma minutami przerwał nagle rozmowę i podszedł do okna zadumany i zdenerwowany. Doktor Rodowicz był zbyt dobrym znawcą ludzi i zbyt dobrze znał swego przyjaciela Bernarda Żbika, aby czynić mu wyrzuty z powodu jego nietaktownego zachowania się przed chwilą. O tym wszystkim wiedział też Bernard Żbik – inaczej umiałby się opanować.
– Przepraszam pana, doktorze. Ale tak mnie to napadło, że musiałem przerwać rozmowę. Między nami mówiąc, nawet pana tak mocno nie przepraszam. Znamy się przecież nie od dziś.
Inspektor mówił miękko, łagodnie i jego niebieskawe oczy straciły na chwilę swój ostry wyraz, który powodował, że na wszystkich swoich fotografiach Bernard Żbik wyglądał jak zagniewany. Usiadł teraz i zapalił cienkiego papierosa, którego wyjął z płaskiego bardzo pudełka leżącego na stole.
– Nie od dziś i nie od wczoraj. Co pana właściwie napadło, inspektorze? Mam wrażenie, że jakieś przykre wspomnienie.
Doktor Rodowicz usadowił się wygodniej w klubowcu z koźlej skóry i zapalił cygaro. Jego poważne oczy spoglądały z rodzajem ukrytego uwielbienia na detektywa. Lubił go bardzo, jak ojciec syna, i wybaczyłby mu większy nietakt niż ów przed chwilą. Czy można było nie lubić takiego człowieka, jak Bernard Żbik?
– Jak na sędziego śledczego, świetne wrażenie, doktorze – pochwalił inspektor kordialnie, co było najlepszym dowodem, że odzyskiwał swój dobry humor. – Tak, doktorze. Byłem w niedzielę u znajomych. Byli też trzej głupcy: dwaj mężczyźni i brzydka kobieta. Ponieważ kobieta, jak wspomniałem, była brzydka jak pomnik ku czci poległych lotników, więc mężczyźni rozmawiali ze mną. Pech. Przez trzy godziny musiałem odpowiadać na idiotyczne pytania w rodzaju: jaka gwiazda filmowa podoba mi się najbardziej i dlaczego? Jakbym to był astrologiem, nie kryminologiem. Dlaczego nie mam żony, a gdybym miał, to jaką? Ile lat ma książę Walii? – i tym podobne. Potem „głęboki erudyta” z wąsikiem zabójczym jak pistolet gazowy Vickersa zaczął mnie objaśniać, jak się nazywał miesiąc Juli przed urodzeniem Cezara. Boże, czym zawiniłem, żeś nie stworzył mnie głupcem?
Ostatnie słowa Bernard Żbik wypowiedział już żartem. Humor nagle mu się poprawił, jak to się zresztą stać musiało. Głębokie intelekty nie znoszą melancholii, a pogodny humor jest jednym z objawów inteligencji.
Sędzia zaśmiał się sympatycznie.
– Nareszcie odprężenie, inspektorze, że też pan się jeszcze nie przyzwyczaił do ludzkiej głupoty. Jako detektyw powinien pan mieć dużo okazji po temu. Tu głupiec, tam głupiec… tego przecież nie brak nawet w praktyce inspektora policji śledczej.
Bernard Żbik wypuścił kłąb dymu. Poprawił sobie kant spodni z taką uwagą i powagą, jakby od tego zależały losy konferencji londyńskiej.
– Niestety tak jest, doktorze. Panowie powieściopisarze kryminalni wyobrażają sobie, że inspektor w służbie śledczej jest osobnikiem godnym zazdrości z powodu swego ciekawego zawodu. Ciekaw jestem, czy taki pan literat uwierzy, gdy mu powiem, że w czasie mojej dziesięcioletniej służby w policji miałem tylko dwie ciekawe sprawy: morderstwo Godlewskiego i sprawa artystki opery, Smyczkowskiej. Poza tym nudy i – jak pan to świetnie określił, doktorze – okazje do przyzwyczajenia się do toksyn ludzkiej głupoty, trening, ochronne szczepienie przeciwgłupcowe.
Sędzia Rodowicz skinął poważnie swą wielką siwą głową. Przez chwilę obaj milczeli. Tylko duży zegar pod szklanym kloszem na biurku tykał miarowo z godnością patriarchy na zjeździe rodzinnym.
– Jednak, inspektorze. Nie narzeka pan chyba z tego powodu. Ja mam wrażenie, że jednak takie wyrafinowane morderstwo, jak to na przykład było w sprawie Godlewskiego, jest czymś wstrętnym i potwornym, odrażającym. Z punktu widzenia estetyczno-psychologicznego wolę już zwykłą, ordynarną kradzież lub zabójstwo w afekcie – są przynajmniej socjologicznie, etycznie i psychologicznie wytłumaczalne, zrozumiałe, podczas gdy wyrafinowane zabójstwo budzi we mnie wstręt. Jest w nim zawsze coś niesamowitego, coś patologicznego pod każdym względem.
Bernard Żbik nie oponował.
– To prawda, doktorze. Każde takie wyrafinowane morderstwo jest patologiczne nawet z punktu widzenia kryminologicznego. Chociaż z drugiej strony nazywanie morderstwa patologicznym jest tautologią, bo przecież cała kryminologia jest nauką o patologii socjalnej. Nie zgodzę się jednak z panem, że istnieją morderstwa nieuzasadnialne. Każde zjawisko ma swoją przyczynę. Ma ją też zbrodnia bez przyczyny, choć już sama nazwa wskazuje na paradoks. Z mojego punktu widzenia, ze stanowiska detektywa-psychologa jest jednak wszystko jedno, czy impulsem przestępstwa była chęć zysku na przykład, czy też tak zwana bezprzedmiotowa żądza mordu, czyli naukowo mówiąc: chwilowe przyćmienie świadomości w momencie przewagi instynktów egoistycznych, zwierzęcych nad solidarnymi, ludzkimi. Jeżeli biorę przy śledztwie pod uwagę… Ale! Czy ja pana nie nudzę, doktorze?
– Nie. Pan mnie zaciekawia.
– Naprawdę? Ze mną tylko szczerze!
– Naprawdę. Mów pan dalej, inspektorze.
Bernard Żbik zaśmiał się.
– No, dobrze. Jeżeli pan nie jest szczery, sam pan straci, bo się pan zanudzi na śmierć. Więc jeżeli biorę przy śledztwie pod uwagę czynniki retrospektywne, przeciwdziałające zbrodni, to tylko dlatego, że ułatwiają mi one udowodnienie przestępstwa. Reszta mnie nie interesuje, nie jestem filantropem ani misjonarzem i nie chcę nikogo nawracać. Mówiąc prawdę, wątpię bardzo w terapię polityki kryminalnej i etiologii – zbrodniarz jest człowiekiem zgubionym, wykolejonym i należy go tylko unieszkodliwić lub izolować. A zastanawiać się nad nim? – ja wątpię w celowość nawracania przestępców. Tak, wątpię.
Doktor Rodowicz położył cygaro na płaskiej metalowej popielniczce. Potem znów ujął je i potrząsnął głową i cygarem jednocześnie. Spadła grudka popiołu.
– Nawiasem mówiąc, zboczyliśmy nieco z tematu. Ale mniejsza z tym! Nie ma pan racji, inspektorze. Pański punkt widzenia jest za bardzo, no… egoistyczny. Mam wrażenie, że jest to egoizm płynący z rozczarowania. Możliwe, że pan się nie nadaje do nawracania zbrodniarzy, ale nie wolno panu negować i przekreślać, ot tak, celowości polityki kryminalnej i etiologii. Niech pan zostawi innym nawracanie, jeżeli pan jest nieodpowiedni, na tym polega specjalizacja. Pewny jestem, że przyznaje mi pan rację. Jeżeli zetknie się pan w przyszłości z ciekawą zbrodnią, spójrz pan na nią z mego punktu widzenia, że każdego zbrodniarza można nawrócić. Przekona się pan, że mam rację.
Inspektor znów zaśmiał się cicho.
– Z ciekawą zbrodnią, powiedział pan. Ciekawe zbrodnie zdarzają się ostatnio tylko w literaturze i w filmie. W rzeczywistości – wątpię.
Detektyw wypowiedział te słowa w zupełnym przekonaniu. Albowiem nie mógł przecież słyszeć jęku człowieka dławionego śmiercią, który rozległ się tegoż dnia w jednym z domów wielkiej Warszawy. Nie mógł przewidzieć, że w tej chwili wyrafinowany zbrodniarz-morderca realizuje swój precyzyjny plan, którego podstaw nie mogły zgłębić najtęższe mózgi z czwartego oddziału Komendy Głównej w Warszawie – póki nie „zabrał głosu” w tej sprawie Bernard Żbik. Ale w tej chwili w zacisznym gabinecie w śródmieściu wielki detektyw w rzeczywistości wątpił, czy zetknie się w najbliższej przyszłości z nową „wielką grą”.
– Wątpię, doktorze – powtórzył i bodaj czy nie nuta żalu drgała między zgłoskami tych słów.
Bernard Żbik odczuwał może wstręt w zetknięciu się z wypadkiem kryminalnie patologicznym, odczuwał jednak i emocję, ale nikt nie nazwałby tego sadyzmem intelektualnym. Wielki detektyw po prostu musiał wyładować potężne akumulatory swej inteligencji wyspecjalizowanej w walce ze zbrodnią. Doktor Rodowicz określił to doskonale jako objaw specjalizacji naturalnej.
Sędzia chciał właśnie odpowiedzieć i już otworzył usta, gdy pod sufitem gabinetu zagrzmiał trel dzwonka. Detektyw wstał.
– Przepraszam pana na chwilę, doktorze. Ktoś dzwoni w drzwiach od sieni – inspektor rzucił okiem na tabliczkę skrzynki rozdzielczej na ścianie i wsunął regulator. – Mój służący wyszedł właśnie na randkę z pewną rudą studentką. Otworzę, zobaczę i wrócę, jak mawiał stary Cezar, który między jednym Julkiem a drugim nazywał się ni stąd, ni zowąd: Gaius. A propos zamordowania Cezara dwojga imion…
Nie dokończył, zaśmiał się po tych słowach i zniknął za zieloną portierą osłaniającą drzwi jego gabinetu. Po chwili wrócił, pchając przed sobą opierającego się pro forma młodego człowieka, swego najlepszego przyjaciela, aspiranta Adama Billewskiego.
– Śmiało, Adamie. Tylko bez pruderii towarzyskiej. Borsalino bas! Już starożytni Egipcjanie mawiali…
Znów nie dokończył, rzucił kapelusz aspiranta na kwadratowy łeb brązowego buldoga stojącego na biurku i zamknął ostentacyjnie drzwi na klucz.
– Nie wypuszczę cię tak prędko, przyjacielu. Taki już jestem drański egoista. Pan doktor Rodowicz chyba niedługo mi stąd zwieje, znam go pod tym względem: nigdy nie ma czasu. Więc zostaniesz mi ty. Już mi się nudzi to nudzenie się w samotności.
Aspirant promieniał. Towarzystwo Bernarda Żbika było dlań przecież największą przyjemnością. Detektyw wiedział o tym bardzo dobrze i przekomarzał się tylko dla wyładowania swego dobrego humoru.
– Usiądź sobie, Adamie, i zapal papierosa lub choćby dwa jednocześnie. Oryginalne, palić dwa papierosy jednocześnie. Będę musiał pokonferować o wprowadzeniu tej mody z moim starym przyjacielem, with the Prince of Wales; ta konferencja londyńska będzie z pewnością skuteczniejsza od ekonomicznej. Za podróż do Londynu płaci Główna Dyrekcja Państwowego Monopolu Tytoniowego, jako że…
Urwał. Bowiem telefon na biurku zadzwonił krótko.
– Zaraz. Ktoś dzwoni. Jeżeli kobieta, to świętuję, puszczę was obu kantem. Jeżeli nie, to jeszcze lepiej, zostanę z wami.
Bernard Żbik był tego wieczoru rzeczywiście w wyjątkowo dobrym humorze. Teraz podbiegł do telefonu, bo biurko stało w rogu gabinetu, i ujął tubę. Nie zdążył nawet powiedzieć tradycyjnego: halo, gdy usłyszał dwa słowa:
– Czy to…
Potem rozmówca najwyraźniej zawiesił telefon po swojej stronie. Widocznie rozmyślił się lub może wiedział, że telefonistka źle powtórzyła numer i omyłkowo włączyła. Te myśli przemknęły przez mózg detektywa, gdy wolno położył tubę na widełki. Odwrócił się twarzą do obu przyjaciół i rzekł z wyraźnie i celowo udawanym patosem:
– Tajemniczy telefon. Dwa słowa: „czy to”. Ciekawe, albo i nie. Możliwe, że to omyłka, ale uderzył mnie ton głosu pytającego. Miałem wrażenie, że jest śmiertelnie przerażony. Ale! Od czego jestem oficerem policji.
Podniósł znów telefon niby tajemniczym ruchem, obserwując z uśmiechem twarze obu przyjaciół, których zdumione miny rozśmieszyły go.
– Halo! Centrala, piękna blondynko. Brunetka? W takim razie przepraszam, nawet wolę, aha! Centrala? Mówi 232-23. Inspektor Bernard Żbik. Nie: byk, tylko Żbik, drogi zoologu. Z kim byłem przed chwilą połączony?
Poczekał. Zapalił sobie cygaro. Wciąż się uśmiechał.
– Dziękuję. Tak.
Rzucił zręcznie telefon na widełki.
– Adamie, druhu kochany, że tak powiem. Tam, na półce, na lewo, obok Rapaporta leży spis abonentów telefonicznych według numerów. Pomyśl, jaką cierpliwość musiał mieć autor tej powieści i szanuj go, jak mawiał stary Mojżesz, ten z kamiennym blok-notesem. Sprawdź, proszę, numer 8-72-93. Do kogo należy?
Aspirant nie oponował. Jeżeli kochany Bernard ma taki kaprys, to obowiązkiem jego, jako przyjaciela, jest spełnić jego życzenie. Wziął „powieść cierpliwego autora” i szukał wolno, mrucząc pod nosem: …więćdziesiąt jeden, jeden, dwa, dziewięćdziesiąt trzy. Jest!
– Doktor Wiesław Borzęcki, lekarz.
Bernard Żbik puszczał kółka.
– Dziękuję ci, Adamie. Borzęcki, słynny neurolog. To jednak była widocznie pomyłka. Bo czego mógł chcieć ode mnie ten młody człowiek, który pytał: „czy to” i nie dokończył. Chociaż…
Detektyw umilkł. Jego pięknie sklepione czoło pokryło się dwiema równoległymi poziomymi zmarszczkami. Coś mu się tu nie podobało. Aspirant, który stał najbliżej, słyszał wyraźnie:
– Ten młody był w śmiertelnym strachu. Takim głosem mówią ludzie tylko, gdy są diabelnie przerażeni, gdy mają śmierć przed oczyma. Ale!
Inspektor machnął ręką i podszedł do stolika, przy którym siedział wciąż milczący doktor Rodowicz, ćmiąc jeszcze wciąż swoje pierwsze cygaro.
– Czemu pan taki zadumany, czcigodny synu Temidy? Rozchmurz czoło, sędziuniu kochany.
Doktor podniósł brwi.
– Ot, tak sobie. Zdarza się nawet sędziom śledczym do spraw szczególnej wagi.
– No, a teraz pogadamy o czymś wesołym, choćby o ostatnim budżecie. Ale przedtem Adaś opowie kilka kawałów dla równowagi. Chodź bliżej, Adamie.
Aspirant uśmiechnął się miło. Snadź[1] jednak nie było sądzonym, żeby opowiadał tego wieczoru kawały, bo po kilku minutach zabrzmiał dzwonek pod sufitem, a na skrzynce rozdzielczej wyskoczyła tabliczka: schody-front.
– Może już być z powrotem mój Stefan. Mówiłem mu, że rude studentki…
Bernard Żbik zniknął znów za kotarą i wrócił po piętnastu minutach. Za drzwiami gabinetu słychać było urywane słowa rozmowy…
Obaj jego przyjaciele zauważyli natychmiast zmianę na jego twarzy. Była śmiertelnie poważna – to było najlepsze określenie. Usta miał zaciśnięte, a oczy utraciły jakby swój odcień niebieskawy i patrzyły przenikliwie przed siebie.
– Morderstwo – wycedził. – Idziemy, Adamie. Może pan też pójdzie, doktorze?
Sędzia śledczy milczał przez długą chwilę. Wiadomość o morderstwie i surowy wyraz twarzy detektywa podziałały i na niego, i na aspiranta. Nie pytali jednak o nic. Czekali. Wreszcie sędzia przemówił pierwszy.
– Nie mogę. Mam jeszcze dziś ważne przesłuchanie w biurze. Czemuś taki poważny, Bernardzie?
Bernard Żbik wiązał szybko ciemny krawat. Rzucił aspirantowi jego borsalino[2], które zdjął z podejrzanym spokojem z łba brązowego buldoga na biurku. Wyjął z szuflady tegoż biurka płaski rewolwer i wpuścił go do prawej kieszeni swej marynarki. Zapiął marynarkę na wszystkie guziki i rzekł:
– Jestem śmiertelnie poważny. Bo zamordowany został niejaki doktor Wiesław Borzęcki, słynny neurolog. Telefon 8-72-93. Rozumiecie już teraz?
Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie. Zrozumieli.
W przedpokoju czekał wywiadowca Rogalski, który przyszedł z ową wieścią do inspektora.
Schodzili wszyscy czterej po schodach, albowiem służący inspektora, Stefan, zabrał był przez zapomnienie klucz od windy.
– Rogalski! – szepnął Żbik, jakby się obawiał, że ktoś niepowołany usłyszy jego słowa.
– Słucham, panie inspektorze.
– Wyście przyjęli ten telefon?
– Tak.
– Czy możecie mi określić płeć tego, który dzwonił?
– O, na pewno, panie inspektorze. Dzwoniła pani doktorowa Julia Borzęcka, żona zamordowanego.
Bernard Żbik przystanął nagle i ścisnął ramię wywiadowcy. Sędzia i aspirant, którzy szli za nimi, również musieli się zatrzymać. Głos detektywa brzmiał cicho i cienko – jak ostrze brzytwy.
– Tak powiedziała: został zamordowany?
– Tak, panie inspektorze.
Detektyw puścił ramię wywiadowcy. Stanęli w bramie. Czekali na aspiranta, który pobiegł do dozorcy i zostawił tam klucz dla służącego Stefana, który wróci.
– O której dzwoniła doktorowa do Urzędu?
– O siódmej piętnaście.
Na ulicy czekał na nich policyjny, granatowy chrysler. Szofer salutował inspektora i otworzył drzwiczki.
– Podwieziemy pana, doktorze. Adres ten sam? – sędzia skinął głową.
– Rogalski.
Samochód skręcił gwałtownie w Aleje Jerozolimskie. Mignął im tylko przed oczyma gmach BGK.
– Słucham.
– Czy powiedziała, kto zamordował jej męża?
– Nie.
– Czy można było wyczuć z odpowiedzi, że coś wie?
– Wolę nie odpowiedzieć na to pytanie, bo nie umiem określić dokładnie.
Bernard Żbik pogrążył się w milczeniu. Wciąż pamiętał o owym telefonie i dwóch słowach śmiertelnie przerażonego człowieka (był pewien, że mężczyzny) „czy to”…
– Do widzenia, inspektorze. A pamiętaj pan o naszej rozmowie. Tu zapowiada się ciekawa sprawa, o ile mogę wnioskować z pańskiej twarzy. Do widzenia, aspirancie.
Skinął im jeszcze raz dłonią i wszedł do bramy domu, w którym mieszkał.
Samochód policyjny mknął na pełnym gazie. Silnik warczał głucho, a od czasu do czasu rozlegał się jęk hamulców na zakręcie lub skrzyżowaniu.
Aspirant nie odzywał się ani słowem. I on zastanawiał się nad owym dziwnym posunięciem reżysera losu, nad owym telefonem z mieszkania zamordowanego. Telefonem z mieszkania zamordowanego do mieszkania wielkiego detektywa, jego przyjaciela, Bernarda Żbika.
Wyczuł w tym telefonie zapowiedź wielu jeszcze niespodzianek, tricków reżysera-losu.
I nie mylił się.
Kurtyna ponurego dramatu zbrodni dopiero unosiła się w górę. Nim spadła po ostatnim akcie, aspirant i inspektor przeżyli niejedną chwilę niesamowitych wrażeń. A najbardziej niesamowita była prawda, której Bernard Żbik domyślił się o wiele wcześniej, niż to inni przypuszczali…
Szofer zahamował gwałtownie.
– To tu?
– Tu, panie inspektorze.
– Zaczekacie tu, póki was nie zwolnię – rozkazał inspektor szoferowi.
– Rozkaz.
– Chodź – zwrócił się do przyjaciela.
Na wyraźny rozkaz detektywa portier wielkiego bloku mieszkaniowego zamknął za nimi na klucz okratowane drzwi w parkanie stalowym.
– Ten dom nie ma podwórka?
– Nie, proszę pana. Tylko to ogrodzenie oddziela go od ulicy.
– Rogalski!
– ?…
– Zostaniecie tu przy bramie, na straży. Macie rewolwer?
– Mam, ale nienabity.
– Adamie…
Aspirant bez słowa wręczył wywiadowcy swój rewolwer. Ujrzał przy tym śmiesznie przerażone rysy i oczy nic nierozumiejącego portiera, ale nie chciało mu się wcale z tego śmiać. I jego ogarnęła atmosfera grozy. Bernard Żbik nie miał w sobie ani krzty melodramatyczności i nie na próżno wydał przedtem ten rozkaz wywiadowcy. Pamiętał dobrze odcień śmiertelnego przerażenia w głosie człowieka, który dzwonił… To nie było przerażenie przed trupem zamordowanego – to było przerażenie przed żywym niebezpieczeństwem. I dlatego on urwał na początku zdania. Czyżby?…
Bernard Żbik wyjął swój rewolwer i zarepetował. Rozległ się metaliczny chrzęst sprężyny.
– Prowadźcie – rzucił portierowi. – A ty chodź za mną, Adamie.
– Dlaczego?
– Bo nie masz broni, a ja mam rewolwer. Więc pójdę pierwszy.
W głosie detektywa nie wibrował strach. Tylko śmiertelna powaga. Aspirant poczuł chłodną kroplę potu na skroni. Wiedział, że to nie są wcale żarty – bowiem nikt nie żartuje w obliczu śmierci.
[1] Snadź – (dawn.) widocznie.
[2] Borsalino – kapelusz filcowy z szerokim, miękkim rondem.
ZŁUDZENIE OPTYCZNE?
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Adam Nasielski
Adam Nasielski, (1 lipca 1911, Warszawa – 23 stycznia 2009, Melbourne) – polski pisarz, prawnik i kryminolog, autor ponad 40 powieści kryminalnych.
Adam Nasielski ukończył studia prawnicze i seminarium doktorów kryminologii na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego (Uniwersytet Warszawski). Początkowo pracował jako recenzent operowy. W 1931 opublikował pierwszą powieść kryminalną – Strzał, którą rozpoczął błyskotliwą karierę pisarza powieści. Do 1939 napisał ponad 40 powieści kryminalnych, dzięki czemu stał się jednym z najbardziej płodnych polskich pisarzy tego gatunku przed wojną. Stworzył postać Bernarda Żbika, inspektora urzędu śledczego w Warszawie. Żbik wystąpił w ośmiu powieściach serii Wielkie gry Bernarda Żbika. Z powodu licznych inspiracji i nawiązań do Edgara Wallace’a Adam Nasielski był nazywany „Polskim Wallace’m”. Większość powieści Nasielski napisał we własnej willi w Zaleszczykach nad Dniestrem. Jego książki były tłumaczone na języki: angielski, czeski, francuski, holenderski i niemiecki.
Do Australii przybył w 1949. Pracował jako urzędnik w państwowym przedsiębiorstwie budującym tamy. Publikował sporadycznie minipowieści w „Wiadomościach Polskich” oraz reportaże, polemiki i listy w paryskiej „Kulturze”. Po przejściu na emeryturę rozstał się z powieścią kryminalną.
W PRL nie wydawano książek Adama Nasielskiego. Dopiero w 1991 wznowiono tytuł Awantura w Chicago. Książki Nasielskiego są wznawiane sukcesywnie dopiero od 2013 w serii Kryminały przedwojennej Warszawy. Wiele z niewznowionych dotychczas tytułów uchodzi za rarytasy wśród kolekcjonerów i osiąga bardzo wysokie ceny na rynku wtórnym.
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
Marek Romański
, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1
Stanisław Antoni Wotowski
, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2
Stanisław Antoni Wotowski
, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3
Stanisław Antoni Wotowski
, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4
Marek Romański
, W walce z Arsène Lupin. Tom 5
Marek Romański
, Mister X. Tom 6
Marek Romański
, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7
Marek Romański
, Szpieg z Falklandów. Tom 8
Marek Romański
, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9
Marek Romański
, Pająk. Tom 10
Marek Romański
, Znak zapytania. Tom 11
Marek Romański,
Prokurator Garda. Tom 12
Marek Romański,
Złote sidła, pierwsza część. Tom 13
Marek Romański,
Defraudant, druga część. Tom 13
Marek Romański
, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14
Marek Romański,
Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15
Marek Romański
, Salwa o świcie, druga część. Tom 15
Marek Romański
, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16
Kazimierz Laskowski,
Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17
Walery Przyborowski
, Czerwona skrzynia. Tom 18
Walery Przyborowski
, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19
Antoni Hram
, Upiór podziemi. Tom 20
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
Alibi. Tom 1
Opera śmierci. Tom 2
Człowiek z Kimberley. Tom 3
Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4
Grobowiec Ozyrysa. Tom 5
Skok w otchłań. Tom 6
Puama E. Tom 7
As Pik. Tom 8
Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9
Najciekawsze kryminały PRL
Tadeusz Starostecki
, Plan Wilka. Tom 1
Zuzanna Śliwa
, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2
Janusz Faber
, Ślady prowadzą w noc. Tom 3
Kazimierz Kłoś
, Listy przyniosły śmierć. Tom 4
Janusz Roy
, Czarny koń zabija nocą. Tom 5
Zuzanna Śliwa
, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6
Jerzy Żukowski
, Martwy punkt. Tom 7
Jerzy Marian Mech
, Szyfr zbrodni. Tom 8
G.R Tarnawa
, Zakręt samobójców. Tom 9
I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik
, Trucizna działa. Tom 10
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
Tajemnica szpilki. Tom 1
Czerwony Krąg. Tom 2
Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3
Szajka Zgrozy. Tom 4
Kwadratowy szmaragd. Tom 5
Numer Szósty. Tom 6
Spłacony dług. Tom 7
Łowca głów. Tom 8
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1
Czarna Gwiazda. Tom 2
Tajemnica torpedy. Tom 3
Pokój zmarłego. Tom 4
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
Lista sześciu. Tom 1.
Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.
Zamknięci. Tom 3
Poza granicą szaleństwa. Tom 4
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
Sekret włoskiego orzecha. Tom 1
W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1
Mordercza proteza. Tom 2
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
Syryjska legenda. Tom 1
Meksykańska hekatomba. Tom 2
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Adam Nasielski
Człowiek z Kimberley
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I powojenne, 2013. Oparto na wydaniu z 1934 r.
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: : dreamerve / AdobeStock, Win Nondakowit / AdobeStock, Tik.tak / AdobeStock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-012-1
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek