Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To miejsce, które nazywasz domem... czy na pewno jest takie, jak ci się wydaje?
Pionierska wyprawa, mająca na celu eksplorację przestrzeni poza Układem Słonecznym, właśnie dobiega końca. Ekipa badawcza, w której znaleźli się między innymi trzeźwo patrzący na świat inżynier Tom, zapalony naukowiec profesor Thompson i sceptyczna programistka Marta, w końcu wraca na Ziemię. Ale ze względu na różnice czasoprzestrzenne od rozpoczęcia ich eskapady minęły już... siedemset pięćdziesiąt dwa lata, a na ich rodzimej planecie zaszły wielkie zmiany. Czym zaskoczy ich nowa, trudna do zaakceptowania rzeczywistość?
Fascynujące przygody, walka ze śmiertelnym zagrożeniem i namiętności, które mogą pomóc w przetrwaniu najgorszego kryzysu... I niezwykle aktualne pytanie o przyszłość świata, który tylko pozornie jest dobrze nam znany i bezpieczny.
Pusta Ziemia to nie tylko niezwykle interesująca historia o eksploracji odległych planet i trudach podróży kosmicznej. W tej książce kryje się także przestroga przed tym, do czego mogą doprowadzić ludzie i jak za jakiś czas może wyglądać nasz świat...
Paulina Kukuła, mala-czytelniczka.blogspot.com
Fascynujące przygody, walka ze śmiertelnym zagrożeniem i namiętności, które mogą pomóc w przetrwaniu najgorszego kryzysu... I niezwykle aktualne pytanie o przyszłość świata, który tylko pozornie jest dobrze nam znany i bezpieczny.
Dominika Ziętara, zaczytana-na-zaboj.pl
Bohdan Szymczak – inżynier chemik, informatyk, certyfikowany Project Manager. Ukończył studia na Wydziale Inżynierii Chemicznej Politechniki Łódzkiej. Zawodowo związany z informatyką. Kilkanaście lat kierował zespołami tworzącymi systemy informatyczne dla banków. Obecnie zajmuje się sztuczną inteligencją.
„PUSTA ZIEMIA” to pełen przygód i akcji futurologiczny obraz przyszłości naszej planety, który autor wywiódł z obserwacji i analizy współczesności. W kolejnej książce pt. „Logika Uniwersum” Bohdan Szymczak przedstawia swoją wizję alternatywnej rzeczywistości, a także dzieli się z czytelnikiem odkryciem Prawd Obiektywnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z precyzją godną atomowego zegara, dokładnie o wyznaczonym czasie, do Centrali Sterowniczej wszedł inżynier pokładowy Tom Lockwood. W pomieszczeniu panował półmrok rozświetlany jedynie słabym poblaskiem emitowanym przez ekrany monitorów. Na ich tle ciemnym konturem odznaczała się sylwetka mężczyzny siedzącego nieruchomo w fotelu dyżurnego. Jego wzrok utkwiony był gdzieś w przestrzeń pomiędzy licznymi monitorami, a twarz wyrażała całkowitą apatię. Tom przystanął na moment wystarczający na tyle, by wzrok przyzwyczaił się do nikłego oświetlenia pomieszczenia, a następnie podszedł do pulpitu. Szybkim ruchem przesunął suwak w krańcowe położenie. Centralę zalało jasne, białe światło. Ekrany monitorów zareagowały natychmiast – rozbłysły silniej, dostosowując się w ten sposób do wyższego poziomu jasności otoczenia.
– Ej, Bill, zasnąłeś? – zapytał, przysuwając się bliżej do głównego pulpitu.
– Niezły dowcip – odpowiedział sarkastycznie. Odwrócił głowę w kierunku Toma i powoli wstał z fotela. Na jego twarzy nie było widać zmęczenia, ale w postawie i ruchach można było dostrzec jakiś rodzaj trudnego do określenia znużenia. Obydwaj mężczyźni, z niemożliwym do ukrycia automatyzmem w ruchach, ustawili się po przeciwnych stronach panelu i niemal jednocześnie przyłożyli dłonie do czytników biometrycznych.
– Zmiana dyżuru zarejestrowana – z panelu odezwał się głos automatu i niemal natychmiast Bill zaraportował:
– Zdarzeń nadzwyczajnych nie było. Awarii brak, ostrzeżeń nie zgłoszono.
– Ok. Przyjąłem – mimo formalnego tonu w głosie Toma dało się wyczuć ulgę. Usiadł na miejscu zajmowanym dotychczas przez Billa. Metodycznie, choć krótko, przejrzał zawartość każdego z monitorów i tylko chwilę dłużej zatrzymał wzrok na jednym z nich, prezentującym schemat napędu relatywistycznego. Napęd był wyłączony, co diagram odwzorowywał ledwo widocznymi, szarymi liniami. Jedynie jeden punkt, monitorujący magazyn antymaterii, pulsował powoli zielonym światłem. Niemal na siłę odwrócił wzrok od monitora. Groza tamtych minionych dni wciąż nie mogła go opuścić. Szybko zakończył pobieżny przegląd pozostałych systemów, po czym wstał z fotela. Nigdy nie był w stanie wysiedzieć na miejscu przez cały ośmiogodzinny dyżur.
Bill wciąż był w Centrali. Sprawiał wrażenie człowieka, który po skończonej pracy nie może się zdecydować, co robić dalej, a brak atrakcyjnych perspektyw sprawia, że najchętniej pozostałby jeszcze na kolejnym dyżurze. Dopiero gdy zmiennik skierował na niego wzrok z niemym pytaniem, lekko potrząsnął przecząco głową, odwrócił się i niespiesznie wyszedł.
Kiedy Tom został sam, podszedł do stanowiska nawigacyjnego i stanął przed ciemnym monitorem, na którym jeden jasny punkt świecił się, spoczywając w bezruchu na linii zaplanowanej trajektorii lotu. Statyczne liczby wyznaczające współrzędne kosmolotu w przestrzeni kłuły w oczy swoją bezczynnością. Jak dziecko wykradające ukradkiem ulubione słodycze, rzucił szybkie spojrzenie na drzwi, a upewniwszy się, że poza nim nie ma nikogo w pomieszczeniu, położył dłoń na tarczy skali. Obracał nią tak długo, aż wydłużający się sznureczek cyfr, pokazujący położenie statku z coraz większą precyzją, zaczął się wreszcie zmieniać na ostatnich znaczących pozycjach. Również nieruchoma dotychczas kropka obrazująca statek ruszyła powolutku po linii, która prowadziła go do celu. Dłuższą chwilę obserwował przeskakujące cyfry, a później szybkim ruchem nacisnął tarczę, przywracając ustawioną wcześniej dokładność. Powrócił na swoje poprzednie miejsce, ale wiedział, że – jak zwykle – niejeden raz będzie jeszcze podchodził do monitora, by upewnić się, że kosmolot jest w ruchu i z każdą upływającą sekundą zbliża się do kresu tej, wydawałoby się niekończącej się nigdy, podróży. Ta wewnętrzna potrzeba stała się już nałogiem – wolał nazywać ją w ten sposób, żeby tylko nie użyć słowa obsesja.
Czas płynął powoli, a jego upływ był widoczny tylko na zmieniających się cyfrach dwóch zegarów, z których jeden pokazywał czas pokładowy, a drugi ziemski. Teraz, gdy statek poruszał się z prędkością nierelatywistyczną, obydwa pracowały w takim samym tempie. Bardziej z potrzeby wykonania jakiegokolwiek działania, niż na skutek pragnienia, Tom podszedł do dystrybutora. Podczas gdy stał bezczynnie, nie mogąc zdecydować się na wybór jednego z i tak skąpej oferty napojów, od strony pulpitu sterowniczego dobiegł go ostry sygnał alarmu. Odwrócił się gwałtownie i z bijącym mocno sercem przyskoczył do monitora. System podtrzymywania życia świecił się na żółto, a jeden z punktów na schemacie migał ostrą czerwienią.
– Komputer! – odezwał się głośniej, niż było to konieczne.
– Gotowy – odpowiedział mu natychmiast głos dochodzący gdzieś spod sufitu.
– Melduj o awarii!
– Zarejestrowałem spadek ciśnienia w układzie regeneracji powietrza i wzrost temperatury w pobliżu pompy PT–180. Obwód został wyłączony. Obwód zapasowy uruchomiony w trybie automatycznym.
– Wyślij tam kreta.
– Polecenie przyjąłem.
– Pokaż schemat układu.
Nieznacznymi ruchami dłoni przerzucał kolejne warstwy wyświetlanego na dużym monitorze schematu. Znał go dobrze, podobnie jak większość innych systemów zainstalowanych na pokładzie kosmolotu. Utrzymanie ich w sprawności było jego zadaniem – rolą inżyniera pokładowego. Miał już pewne podejrzenie i postanowił je sprawdzić, zanim kret dotrze na miejsce.
– Komputer, sprawdź czy są zarejestrowane anomalie w logu pracy pompy PT–180.
– Czas zero do zero minus dziesięć sekund – wzrost natężenia prądu zasilającego o dwieście czterdzieści siedem procent, czas zero minus trzy godziny dwadzieścia minut – wzrost natężenia prądu o dwanaście procent przez dwie sekundy, czas zero…
– Stop – przerwał dalsze komunikaty, gdyż równocześnie na ekranie zobaczył wykres prądowy. Bez trudu zauważył krótkotrwałe skoki natężenia pojawiające się nieregularnie w ciągu ostatniej doby i duży pik w godzinie zero, kiedy automatyka odcięła cały obwód.
– Inżynierze – odezwał się komputer – kret jest na miejscu. Przekazuję obraz.
Mały, pełzający robot dotarł w pobliże pompy. Stereoskopowa kamera pokazywała trójwymiarowy obraz ciasnego kanału, w którym zamontowane było urządzenie.
– Komputer, przełącz na podczerwień.
Teraz nie miał już wątpliwości – ciepło promieniowało z okolic łożyska. Skaner termiczny pokazywał podniesioną temperaturę, która cały czas spadała, zbliżając się już powoli do temperatury otoczenia. Odetchnął z ulgą – to nie wyglądało na poważną awarię.
– Komputer, podaj parametry czasowe pompy PT–180.
– Czas pracy dwadzieścia dwa lata, siedem miesięcy, sześć dni, dwadzieścia jeden godzin. Resurs eksploatacyjny wynosi dwadzieścia lat.
– Podaj stan magazynowy zapasów.
– Pompa typu WX-31B – stan magazynowy – jedna sztuka.
– Sprawdź, kto nie śpi z ekipy technicznej.
– Sygnał czuwania wysyłają Kate i Mark.
– Wezwij Kate do Centrali – zadecydował, a po dłuższej chwili namysłu wydał kolejne polecenie:
– Komputer, pobierz z magazynu jedną sztukę pompy WX-31B.
– Polecenie przyjąłem. Przystępuję do realizacji.
Wrócił do dystrybutora, ale zanim zdążył zadysponować napój, usłyszał dobiegający z korytarza odgłos tupotu nóg biegnącego człowieka i do Centrali wbiegła kobieta.
– Co się stało? – wykrzyknęła od wejścia i jednym tchem wyrzuciła z siebie. – Przebieramy się?
W lewej ręce trzymała niewielką walizeczkę unidiaga, którego monitor dużymi cyframi wyświetlał ciśnienie otaczającego powietrza i stężenie dwutlenku węgla. Wciąż spoglądała na to wskazanie, a jej prawa ręka, jakby żyjąc własnym życiem, bez ustanku, nerwowo dotykała klamry kombinezonu. Tom niemal podświadomie zauważył ten ruch i jak zahipnotyzowany też go powtórzył. Wystarczyło ścisnąć klamrę i kombinezon noszony przez załogę na co dzień, dawał się jednym ruchem zrzucić z ciała, a wtedy można było szybko założyć ciężki skafander izolacyjny, wyposażony we własny, autonomiczny system podtrzymania życia. W takim ubiorze można było bezpiecznie przebywać nawet w otwartej próżni na zewnątrz statku. Skafander był zaprojektowany jako podstawowe wyposażenie ratunkowe na wypadek każdej nieprzewidzianej sytuacji, z którą wiązać się mogła dehermetyzacja wnętrza, pożar czy też awaria któregokolwiek elementu systemu podtrzymywania życia. Od początku wyprawy wszyscy członkowie załogi regularnie ćwiczyli procedury awaryjne, a szybkie zakładanie skafandra ratunkowego było tu podstawą i z czasem stało się czynnością całkowicie odruchową.
– Nie denerwuj się – Tom starał się, by jego głos był opanowany i pozbawiony emocji. – Nic nam nie grozi. Uszkodzeniu uległa tylko jedna pompa. System przełączył się już na obwód awaryjny.
Westchnienie, jakie wydobyło się z piersi Kate, było jedyną, ale jakże wymowną odpowiedzią. Kobieta spojrzała na inżyniera i całkiem mimowolnie szepnęła:
– Tak chciałabym wrócić…
– Wrócisz, Kate – powiedział spokojnie, ale stanowczo i chcąc dodać jej otuchy, położył dłoń na ramieniu kobiety, mówiąc – wszyscy wrócimy, to już długo nie potrwa…
Postąpiła krok do przodu, a wtedy przygarnął ją na chwilę do siebie, konstatując przy tym, że bliskość nie tylko jej była potrzebna.
– No dobrze – bez dalszych ceregieli przeszedł do konkretów – musimy wymienić pompę. To jest typ WX-31B – pamiętasz, wcześniej już mieliśmy z taką do czynienia.
Kiwnęła potakująco głową i zapytała:
– Gdzie jest tym razem?
Pokazał na schemacie miejsce, w którym się znajdowała, i kontynuował:
– Wydałem już polecenie pobrania zapasowej z magazynu. Idź tam i zabierz ją na miejsce. Weź potrzebne narzędzia i rozmontuj osłony kanału. Powinnaś się z tym uporać do końca mojego dyżuru.
Kate spojrzała na schemat i stwierdziła z kwaśną miną:
– Miejsce dosyć nieszczególne. Trzeba się będzie nieźle nagimnastykować.
– No właśnie – potwierdził Tom i dodał – dlatego poczekaj tam na mnie – we dwójkę pójdzie nam łatwiej. Nie ma sensu męczyć się samemu.
Kiedy Kate wyszła, szybkim spojrzeniem omiótł monitory i uspokojony, że niczego niepokojącego na nich nie ma, ponownie podszedł do dystrybutora. Zadysponował wodę gazowaną, a później przyglądał się, jak spływa do kubka, pieniąc się lekko. Naszła go myśl, że woda, którą zaraz wypije, przepływała już niezliczoną ilość razy przez organizm jego i zapewne każdego z pozostałych członków załogi. Dwutlenek węgla, którą była nasycona, też wytworzyli w procesie oddychania. Wszystko, co jedli, pili, czym oddychali, było w ciągłym obiegu zamkniętym. Kiedyś, na początku podróży, wydawało mu się to czymś niezwykłym. Później wyobraźnia podsunęła mu obrazy, które nie były ani miłe, ani estetyczne. Przeżywał wtedy taki okres, gdy z trudem zmuszał się do picia i jedzenia, ale później przywykł – jak oni wszyscy. I jak wszyscy nie zważał już na źródło pochodzenia wody i żywności.
Może tak właśnie uwidacznia się syndrom końca tej wyprawy – zastanawiał się dalej – właśnie tak, że znów nachodzą mnie myśli, które towarzyszyły mi na początku.
Nie zdołał dokończyć swoich rozważań, gdyż do Centrali wszedł dowódca.
– Spodziewałem się ciebie, Michael – Tom mruknął bardziej do siebie niż do przybysza. Komputer wysyłał do dowódcy zawiadomienie o każdej awarii, więc było niemal pewne, że pojawi się on natychmiast w Centrali. Inżynier zdał krótką relację ze zdarzenia. Dowódca skwitował raport krótkim „w porządku” i już wychodził, gdy nagle coś go tknęło. Gwałtownie odwrócił się w drzwiach i bardziej stwierdził, niż zapytał:
– Wziąłeś ostatnią pompę z magazynu?
– Zawsze kiedyś jest ta ostatnia – nieco filozoficznie odpowiedział Tom.
– Wszystko już się sypie – stwierdził sarkastycznie dowódca takim tonem, jakby obarczał inżyniera winą za te problemy. Zdołał jednak opanować emocje i już w rzeczowy sposób zapytał – a co będzie, jak kolejna się rozwali?
– No cóż – będziemy kombinować – odpowiedział zbywającym tonem, ale widząc, że dowódca wcale nie zamierza przejść nad tym do porządku dziennego, zaczął wyjaśniać – pomp tego typu jest na statku dwadzieścia siedem. Nie wszystkie pracują w trybie ciągłym i nie wszystkie są tak ważne jak ta, która dziś uległa awarii. Poza tym – zawiesił na chwilę głos – może już żadna się nie zepsuje.
– Ale równie dobrze jutro może szlag trafić kolejną – zaoponował dowódca – a wtedy nie będziesz mieć już żadnej w zapasie.
– I nie będzie to pierwszy taki przypadek. Łatamy już wszystko, co się da, ale tu nie mogę zostawić najważniejszego obwodu pracującego na rezerwie. To jest system podtrzymania życia! Kiedy on wysiądzie, to wszyscy będziemy martwi! Świetna perspektywa – latająca trumna. Trzydzieści trzy trupy gotowe do złożenia we wspólnym grobie. O przepraszam – trzydzieści cztery…
Zamilkł gwałtownie, czując, że zabrnął w drogę, którą nie chciał dalej podążać i już spokojnie, pojednawczym tonem dodał:
– Michael, zrozum, nie jestem w stanie przewidzieć dalszego rozwoju sytuacji. Cały statek przekroczył resurs eksploatacyjny, w każdej chwili może wysiąść dosłownie dowolna część. Magazyn świeci pustkami. Nie ma alternatywy – musimy być gotowi na różne zdarzenia i reagować odpowiednio do okoliczności.
– Ja to wiem, Tom, ale przecież ty sam jesteś świadom tego, że pusty magazyn części niesie wielkie ryzyko. Nie zastanawiałeś się nad inną opcją? Może wymontować którąś sprawną, a mniej potrzebną?
– Nie. Jest zasada, by utrzymywać w sprawności wszystkie systemy, powtarzam – wszystkie – tak długo, jak długo będzie to możliwe. Systemów podtrzymania życia dotyczy to w szczególności.
– Może byś to skonsultował jeszcze z Hubertem?
– Nie sądzę, by było to konieczne. Znam tę puszkę nie gorzej od niego, a może nawet lepiej, gdyż on od lat większość czasu już tylko przesypia. A ty, co? Nawet po tylu latach, po tym wszystkim, co się tu wydarzyło, wciąż traktujesz nas protekcjonalnie.
Tom machnął ręką w geście bezsilności, zdając sobie sprawę, że ostateczna decyzja wciąż należy do dowódcy. Upił spory łyk chłodnej wody i już całkiem spokojnie stwierdził:
– Jako dowódca masz prawo obudzić Huberta. Możesz go zapytać o zdanie. Ja dyżur kończę za trzy godziny. Potem zamierzam wymienić tę pompę. Jeśli uznasz, że trzeba zadziałać inaczej, to czekam na rozkazy.
– Wasza „dyskusja” obudziłaby nawet umarlaka – odezwał się znienacka jakiś głos i do Centrali wszedł pilot-nawigator Denis.
– Skoro stałem się mimowolnym świadkiem tej rozmowy – stwierdził – to powiem wam jedno. Jesteśmy już blisko i dlatego najważniejsze jest, byśmy po prostu żywi doczekali końca. Właśnie zakończyłem ustawianie anteny i programowanie emisji. Za osiemnaście godzin zaczniemy nadawać sygnał na Ziemię. A kiedy go odbiorą, to nawet jak się tu wszystko zepsuje, ale my przeżyjemy, przylecą i nas ściągną.
– W porządku – skwitował dowódca, a zwracając się do Toma, stwierdził – jeśli do końca dyżuru nie zmienię decyzji, to rób, jak postanowiłeś.
Odwrócił się i bez słowa wyszedł z pomieszczenia.
– Gotów jestem się założyć, że poszedł do Huberta – powiedział Tom.
Denis podszedł do sąsiedniego fotela, usiadł na nim, po czym zwrócił się do Toma:
– Zapewne tak, ale mógłbyś być dla niego bardziej wyrozumiały. On wciąż czuje się odpowiedzialny za tę wyprawę. A poza tym… przecież Hubert wszystkiego cię nauczył. Dziwisz się, że Michael darzy go większym zaufaniem?
– Nie wiem, czy się dziwię, czy nie. Minęło już ponad dwadzieścia lat. Teraz to głównie my – młodzi – zajmujemy się statkiem. A zresztą – co znaczy „młodzi”. Wciąż pokutuje ten bezsensowny już termin. Prawdziwą młodość zmarnowaliśmy w tej puszce.
– „Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje.” To stare powiedzenie. Taki długi czas na statku… Każdy ma już dość, ale kiedy wylądujemy wreszcie na Ziemi, we wszystkich wstąpi nowe życie. Sam się przekonasz…
– Może… Ja jednak ciągle mam poczucie zmarnowanego życia. Kiedy podjąłem tę fatalną decyzję i zakwalifikowałem się do załogi, myślałem, że spotkało mnie największe szczęście, że wygrałem główny los na loterii. A teraz widzę, jaki byłem głupi. Albo nie głupi – raczej zbyt młody, żeby ocenić wagę i skutki tej decyzji.
– Każdy się nad tym zastanawia, nie tylko ty. Jestem tego pewien. Ostatecznie czasu na rozmyślania nam nie brakuje. Wiesz, Tom, nad czym się zastawiam? – zapytał retorycznie Denis i sam sobie od razu odpowiedział – przez te siedemset pięćdziesiąt dwa lata musiał się tam dokonać trudny do wyobrażenia postęp. W medycynie też. Oni oddadzą nam te lata i to z nawiązką. Na pewno umieją przedłużyć życie, na pewno…
– Tylko co my im przywieziemy? Nic, po prostu nic. „Pierwsza wyprawa międzygwiezdna” – jak to wtedy brzmiało… – dodał sarkastycznie.
– Kto mógł przewidzieć, że tak to się potoczy? To nie był zły plan. Gdybyśmy wrócili o czasie, na Ziemi upłynęłoby zaledwie pięćdziesiąt kilka lat, a dla nas raptem piętnaście. Żyliby ludzie będący świadkami naszego odlotu, którzy wciąż byliby łącznikiem między naszymi pokoleniami. A co najważniejsze – nasze odkrycia byłyby na wagę złota.
– Może po prostu zbyt wcześnie wysłano tę wyprawę? Technicznie nie byliśmy gotowi.
– Nie sądzę. To, że wracamy, jest najlepszym dowodem.
– Wracamy – Tom wszedł mu gwałtownie w słowo – wracamy, ale po jakim czasie?
– Kiedy byłem małym chłopcem – Denis niezrażony podjął na nowo temat – interesowałem się dawnymi odkrywcami, tymi z piętnastego wieku i tymi z czasów przemysłowych – dziewiętnastego i dwudziestego stulecia. To byli pionierzy swoich czasów, tak jak my jesteśmy pionierami naszych. Czasami wyobrażałem sobie siebie na pokładzie statku Magellana płynącego po całkiem nieznanych rejonach Ziemi albo w samolocie Lindbergha, który potrzebował ponad trzydziestu trzech godzin, by przelecieć samolotem Atlantyk. To były wyczyny, które często kończyły się tragicznie. Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczyłoby cierpliwie poczekać do czasu, kiedy każdy mógłby przelecieć ocean najpierw w kilka godzin, a później w czasie liczonym w minutach. Tylko, czy byłoby to możliwe bez tego pierwszego najtrudniejszego kroku? Poczekaj, daj mi dokończyć. Nasza wyprawa, mimo że pionierska, jest jednak inna. Popatrz na to z perspektywy nie podróżników, ale tych, którzy ich wysłali, tych ludzi, którzy zawsze czekali na powrót wyprawy, by później wykorzystać jej osiągnięcia. Czy widzisz różnicę? Wyprawy pierwszych żaglowców trwały czasami nawet kilka lat, pokonując dystans, który w czasach nam współczesnych wymagał najwyżej godzin. Tu postęp zmienił wszystko. Podróże uległy wielokrotnemu skróceniu. Ale to nie dotyczy wypraw z prędkościami podświetlnymi. My polecieliśmy do celu odległego od Ziemi o nieco ponad dwadzieścia lat świetlnych. Choćby użyć nie wiadomo jak szybkiej rakiety, to i tak na Ziemi trzeba by czekać na powrót wyprawy co najmniej czterdzieści kilka lat, gdyż szybciej od światła lecieć się nie da. Plany naszej wyprawy zakładały powrót po upływie pięćdziesięciu kilku lat na Ziemię, w zależności od tego, jak dużo czasu zabrałyby nam badania celu. Sami mieliśmy przeżyć tylko około piętnastu lat. Co z tego wynika? Ano tyle, że żadna następna wyprawa, nawet dysponująca nowszą technologią, nie byłaby w stanie wylecieć po nas i powrócić wcześniej. Prawa fizyki są niewzruszone. Owszem, nowa technologia mogłaby nieco skrócić czas podróży, rozpędzając rakietę z przyspieszeniem większym niż 1G czy też zbliżając się jeszcze bliżej do prędkości c niż my, ale zyski byłyby liczone najwyżej w procentach i chociaż zauważalne dla załogi, to pomijalne dla ludzi pozostałych na Ziemi. Trochę zwiększyłaby się dylatacja czasu i tyle. W naszym przypadku nie było sensu czekać, bo na co? Technika pozwoliła zbudować kosmolot, więc został zbudowany i wysłany. To, że kolejne były z pewnością bardziej komfortowe, wydaje się pewne, ale jako pionierzy wiedzieliśmy, że ceną za możliwość lotu będzie niewygoda i ryzyko. To było zawsze oczywiste. Ja nie mam wątpliwości co do zasadności tej wyprawy.
Widząc wyraz zwątpienia w oczach Toma, Denis szybko dodał:
– Ja nie mówię o tej rzeczywistej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Tego, co się zdarzyło, nie sposób było przewidzieć. Rozważam tylko teoretyczne założenia naszej wyprawy.
– No tak – zaoponował Tom – teoretycznie wszystko się zgadza. Chyba że podczas naszej nieobecności odkryto nowe prawa fizyki i wszystko, co dotychczas wiedzieliśmy, okaże się nieaktualne. Już raz w historii to się zdarzyło. Teorie Einsteina obaliły fizykę Newtona. Nie wiem, Denis, może masz rację, ale wątpliwości nie jestem w stanie się pozbyć.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, które Tom przerwał, pytając:
– Czy naprawdę poleciałeś tylko dlatego, że wierzyłeś w misję, w taką misję przez wielkie M? Zdecydowałeś się poświęcić tyle lat życia dla ludzkości? Ja byłem młody i naiwny, myślałem o przygodzie, nieznanych światach, przyszłej sławie, ale ty?
– Mówisz – misja dla ludzkości… – powiedział Denis i zamilkł. Długi czas nie odzywał się, spoglądając to na rozmówcę, to na któryś z monitorów. Wreszcie przerwał ciszę, która stawała się coraz bardziej kłopotliwa, i rzekł:
– Ty obwiniasz się o błędy młodości i to całkiem niesłusznie. Może jeszcze spełni się to wszystko, czego pragnąłeś, a przynajmniej to, czego oczekiwałeś po powrocie. Wtedy wyprawa stanie się tylko wspomnieniem, o które dzieci szkolne będą cię wypytywać na spotkaniach, na których będziesz traktowany jak bohater. A ja? Ja chciałem uciec od tego wszystkiego, co zostało na Ziemi, od tych wszystkich ludzi, w imieniu których mieliśmy zrealizować tę, jak to nazywasz – misję. Nie wiem, jak ująć to w zrozumiałe dla ciebie słowa. Przytłaczał mnie istniejący styl życia, kultura wiecznego pośpiechu, ciągłe zamieszanie i ten niekończący się ruch i tłok. I do tego wieczna rywalizacja, a faktycznie walka nieróżniąca się w istocie niczym od tej pierwotnej z zarania dziejów ludzkości, którą jedynie przykrywała fasada stworzona przez tak zwane ucywilizowanie. Może dlatego zostałem pilotem, gdyż w ciasnej kabinie statku kosmicznego, lecącego gdzieś tam w Kosmosie, odczuwałem ulgę i odpoczywałem od tego ziemskiego zamieszania. Na urlopach żeglowałem. Czasami samotnie, czasami w niewielkiej grupie. Na morzu jest trochę podobnie jak w przestrzeni kosmicznej – pustka po horyzont, ale niebo jest tylko nad głową, gwiazdy nie otaczają cię ze wszystkich stron. Nie myśl, że byłem socjopatą, przynajmniej ja tak nie uważam, a poza tym – testy psychologiczne, które przechodziliśmy, niczego nie wykryły. No dobrze, może nie mówiłem im wszystkiego i całej prawdy, a może właśnie taki człowiek jak ja pasował im do załogi. Nie wiem…
Przez twarz przebiegł mu niemal niezauważalny grymas, lekkie skrzywienie, kiedy mówił:
– Po tym, co tu się wydarzyło, nie darzę psychologii szczególną estymą. Ale wracając do tematu… zbliżałem się do czterdziestki, miałem za sobą nieudany związek i w zasadzie byłem sam. Pomyślałem, że wyrwać się na piętnaście lat z tego gówna może być najlepszym, co może mnie spotkać. Policzyłem sobie dokładnie. Wynagrodzenie mieli nam płacić przez cały czas trwania wyprawy, ale czas ziemski, nie pokładowy. Pięćdziesiąt pięć rocznych pensji odkładanych sukcesywnie na konto bankowe, do tego procent składany. To kupa forsy – wystarczyłyby mi już do końca życia. Myślałem, że zaszyję się gdzieś w spokojnym miejscu, może na jakiejś wyspie, kupię jacht…
Spojrzał na Toma, chcąc z wyrazu jego twarzy odczytać reakcje na swoje słowa, a później uznając, że i tak powiedział już wystarczająco wiele, dokończył:
– O takim życiu myślałem nie raz, nawet odkładałem na ten cel pieniądze. Ale cóż, perspektywy rysowały się coraz gorsze. Nawet my, piloci, funkcjonowaliśmy tak, jak cały rynek pracy. No wiesz – wyłącznie kontrakty terminowe, brak pewnego zatrudnienia… Dziś praca jest, a jutro? Różnie to mogło być. Płace też raczej malały niż rosły. Firmy wciąż szukały oszczędności, a znajdowały je niemal wyłącznie w wynagrodzeniach. Co z tego, że ja byłem świetnym pilotem, miałem doświadczenie i wylatane masę godzin, skoro wciąż znajdowali tańszych. Tak naprawdę to ta wyprawa była dla mnie jedynym pewnym gwarantem pracy. Takiej długoterminowej z opcją emerytury.
Zrobił krótką pauzę, po czym zapytał:
– I co, rozczarowałem cię? Z bohaterstwa i wzniosłych idei został już tylko, co prawda może niebanalny, ale jednak plan emerytalny.
– Rozczarowania, które miałem przeżyć, mam już, jak sądzę, za sobą – rzekł Tom nieco zaskoczony tym, jak niespodziewanie Denis otworzył się przed nim – im dłużej trwała ta wyprawa, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że inni członkowie załogi są tu albo z głupoty, jak ja, albo ich motywacje są całkiem odmienne od tego, co utrzymywali oficjalnie. No, może poza profesorem Thompsonem. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Ale wiesz, co mi przyszło do głowy? Przecież jeśli oni płacili nam cały czas wynagrodzenia, to po siedmiuset pięćdziesięciu dwóch latach jesteśmy niewyobrażalnie bogaci.
Zaśmiał się z własnego pomysłu, a potem już całkiem poważnie, dodał:
– Nie, to niemożliwe. A może tam nie ma już pieniędzy? Wyobrażasz sobie, po tylu latach? Może udało się rozwiązać wszystkie problemy i wrócimy do świata naszych wyobrażeń o utopii, do miejsca idealnego, z którego nikt nie ma najmniejszego zamiaru uciekać?
Pusta ziemia
Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-289-0
© Bohdan Szymczak i Wydawnictwo Novae Res 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Aleksandra Urzędowska
KOREKTA: Renata Stępień
OKŁADKA: Artur Rostocki
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.