Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
W niniejszej książce spróbujemy prześledzić chłodnym okiem straszne wojny pomiędzy snem a jawą, konflikt, w którym, zanim w końcu wyłoniony został zwycięzca, obie strony poniosły niepowetowane straty. Wszystkie wielkie teorie prowadzenia wojen sprowadzają się w zasadzie do manifestacji zaborczości. I tak istoty ze snu, rosnąc w siłę, zaczęły patrzeć z góry na tych, którzy o nich śnili, i nazywać ich pogardliwie "bajarzami" z planety Ziemia. Doszło do tego, że istoty ze snu postrzegają obecnie swe urojone królestwo jako odrębny świat i nazywają go Planetą Wurt. "Wurtualni" dążą do niezawisłości. W barierze, która oddziela sen od rzeczywistości, istniał jeden szczególnie słaby punkt umiejscowiony w psychicznej aurze spowijającej Manchester, tonące w strugach deszczu miasto w południowo-zachodniej Singlii (którą w tamtych prymitywnych czasach nazywano Anglią). To w tym legendarnym mieście miał miejsce incydent nazywany obecnie Zapyleniem. Uważa się powszechnie, że była to jedna z pierwszych potyczek w Wojnach lusterkowych...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dotychczas ukazały się:
Clive Barker EvervilleJohn Barnes Milion otwartych drzwiC.J. Cherryh PrzybyszC.J. Cherryh NajeźdźcaC.J. Cherryh SpadkobiercaJohn Crowley Późne latoStephen DonaldsonSkok w konflikt: Prawdziwa historia Stephen Donaldson Skok w wizję: Zakazana wiedza Dave Duncan Niechętny szermierzDave Duncan Dar mądrościDave Duncan Przeznaczenie mieczaPhilip Jose Farmer Gdzie wasze ciała porzucone Philip Jose Farmer Najwspanialszy parostatek C. S. Friedman Świt Czarnego Słońca C. S. Friedman Nadejście nocy William Gibson, BruceSterling Maszyna różnicowa Jeff Noon WurtBruce Sterling Święty płomień Sean Stewart Kres obłoków Sean Stewart Wskrzesiciel Michael Swanwick Córka żelaznego smoka Michael Swanwick Stacje przypływu Walter Jon Williams AristoiWalter Jon Williams MetropolitaWalter Jon Williams Miasto w ogniu Gene Wolfe Miasteczko Castleview Gene Wolfe Ciemna strona Długiego Słońca Gene Wolfe Jezioro Długiego Słońca David Zindell Nigdylia: Śmierć pilota David Zindell Nigdylia: Schizma
W najbliższym czasie ukażą się:Patricia McKillip Mistrz Zagadek z Hed Feliks W. Kres Północna granica Walter Jon Williams Stacja aniołów
PRZEŁOŻYŁ JACEK MANICKI
Tytuł oryginału:Pollen
Copyright © 1995by Jeff Noon
Copyright for the Polish translation
© 1998 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:Joanna Figlewska
Korekta:Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:© Michael Whelan /via Thomas Schlück GmbH
Redaktor serii:Andrzej Miszkurka
Opracowanie graficzne:Jacek Brzeziński
Skład własny
ISBN 83-87968-90-0Wydanie I
Wydawca:Wydawnictwo MAGul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawatel./fax (0-22) 642 45 45 lub (0-22) 642 82 85e-mail: [email protected]://www.mag.com.pl
Dla Julie
John Barleycorn
Kiedyś z zachodu gości trzech przyszło
Na szczęścia licząc łut,
I tych trzech gości wnet uradziło:
John Barleycorn kaput.
Pługiem i broną go katowali,
Ogromny był ich trud,
I tych trzech gości w końcu orzekło:
John Barleycorn już trup.
Przeleżał w ziemi czas dosyć długi,
Aż przyszły dżdżyste dni,
I mały sir John znów podniósł łepek,
W gęby się zaśmiał trzy.
Wściekli za ostre kosy porwali,
By z nóg go zaraz ściąć,
Potem z widłami wraz nań natarli,
By odwet na nim wziąć.
W końcu młócić go jęli
I bili ile sił,
Lecz ból największy młynarz mu zadał,
Co zmielił go na pył.
I mały sir John w kufelku piwa
I w szklaneczce whisky,
Tam mały sir John na koniec dowiódł,
Że jest najtęższym z nich.
(anonim)
Kichnięcie: 7 maja Niedziela 6.19 rano Aaaaaapśśśśśśśsik
Wyjątek z „Wojen lusterkowych” R.B. Tshimosy
Niewielu dziś wątpi, że jednym z najważniejszych dokonań ubiegłego wieku było opracowanie metody rejestracji marzeń sennych na nośniku wielokrotnego odtwarzania – taśmie biomagnetycznej powleczonej cieczą o nazwie Fantasm. To wyzwolenie psyche w jej najbardziej zaawansowanej postaci nazwano Wurtem. Poprzez bramy Wurta ludzie mogli odwiedzać do woli własne marzenia senne albo, co niosło za sobą większe ryzyko, czyjeś sny.
Przyjmuje się powszechnie, że to „przejście pomiędzy rzeczywistością a snem” pierwsza otworzyła antropomorfolog „Panna Hobart”, ale faktyczne pochodzenie Wurta i metody przedostawania się tam istot ludzkich (za pośrednictwem „piórek snu” wsuwanych w usta) pozostanie na zawsze owiane mgiełką tajemnicy.
Ów frustrujący brak wiedzy na ten temat wynika w znacznej mierze z samej natury Wurta, ponieważ „świat marzeń sennych” bardzo szybko zaczął żyć własnym życiem. Ludzie z Ziemi, poza nielicznymi wyjątkami, z początku nie zdawali sobie sprawy z tego aspektu odkrycia. To właśnie ów „autokreatywny” atrybut świata Wurta doprowadził w końcu do szeregu bitew, które nazywamy teraz „Wojnami lusterkowymi”. W niniejszej książce spróbujemy prześledzić chłodnym okiem te straszne wojny pomiędzy snem a jawą, konflikt, w którym, zanim w końcu wyłoniony został zwycięzca, obie strony poniosły niepowetowane straty.
Wszystkie wielkie teorie prowadzenia wojen sprowadzają się w zasadzie do manifestacji zaborczości. I tak istoty ze snu, rosnąc w siłę, zaczęły patrzeć z góry na tych, którzy o nich śnili, i nazywać ich pogardliwie „bajarzami” z planety Ziemia. Doszło do tego, że istoty ze snu postrzegają obecnie swe urojone królestwo jako odrębny świat i nazywają go Planetą Wurt. „Wurtualni” dążą do niezawisłości.
W barierze, która oddziela sen od rzeczywistości, istniał jeden szczególnie słaby punkt umiejscowiony w psychicznej aurze spowijającej Manchester, tonące w strugach deszczu miasto w południowo-zachodniej Singlii (którą w tamtych prymitywnych czasach nazywano Anglią). To w tym legendarnym mieście miał miejsce incydent nazywany obecnie Zapyleniem. Uważa się powszechnie, że była to jedna z pierwszych potyczek w Wojnach lusterkowych...
Poniedziałek 1 maja
Ojciec powiedział mi kiedyś, że żyć będę tyle lat, ile ziarenek piasku zdołam pomieścić w garści. W konsekwencji dożyłam tak sędziwego wieku, że teraz, kiedy moje wyniszczone przez czas ciało złożyła niemoc, pozostał mi tylko głos – to Widmo, to pragnienie opowiadania.
Nazywam się Jones. Proste nazwisko nie pasujące do imienia, które na chrzcie nadał mi ojciec – Sybilla. Sybilla Jones. Urodziłam się z przekleństwem Upośledzenia, co oznacza, że nie byłam zdolna do snucia marzeń sennych. Wyobraźcie sobie życie bez snów w czasach, kiedy cały świat uzależniony był od piórek Wurta, tego wspólnego snu. Stan Upośledzenia to wada genetyczna; na dolegliwość tę cierpieć będzie zawsze sześć procent populacji. Ci, którzy śnili, nazywali nas Dodo, bezpiórymi ptakami. W młodości często wyobrażałam sobie tę Dodo-cząstkę siebie: raz jako rzekę ciemnej, sterylnej cieczy płynącą mymi żyłami, kiedy indziej jako czarnego, wygłodniałego żuka mieszkającego w brzuchu i żerującego na moich wykluwających się snach.
Było to moje przekleństwo. Bramy Krainy Czarów były przede mną zamknięte.
Wybawienie stanowił dar Widma, który umożliwiał mi dostęp do myśli innych osób. Byłam telepatką, potrafiłam czytać w umysłach, ale życie swoje przeżywałam w jednej odsłonie. Sto pięćdziesiąt dwa lata przeżyłam w tym stanie, a piasek wciśnie się wszędzie. Zapcha każdy otwór. Złożona mapa mózgu z czasem staje się ogrodem ruchomych piasków.
Nie zawsze tak było.
Kiedyś byłam młoda i piękna, bez przerwy spragniona – czy to krwi, czy miłości, czy alkoholu – to bez znaczenia. Ujmijmy to tak: rekompensowałam sobie brak snów. Gorliwie poddawałam się burzy hormonów, dobrowolnie składałam siebie w ofierze biologii. Ale, niestety, piasek przypomniał sobie o mnie wcześniej niż o większości i zestarzałam się przedwcześnie – z tego powodu opuścił mnie mąż, opuściła córka – i w końcu pozostała mi tylko pasja egzekwowania jakiejś bliżej nieokreślonej sprawiedliwości. Zostałam Widmogliną w Policji miasta Manchester, użyczając swoich telepatycznych zdolności w dochodzeniach, jakie prowadzili. I w tamtym okresie wszystko wydawało mi się porządnie i zgrabnie poukładane; moje życie stało się długą krucjatą przeciwko zbrodni i występkowi, a gdzieś pod powierzchnią ryczała rzeka alkoholu, tytoniowego dymu i samotności. Dobrze się czułam w tym przeciwstawnym układzie.
Wkrótce jednak to wszystko miało pójść w rozsypkę.
Chcę ci opowiedzieć tę historię, moja córko, historię z okruchów zebranych w Manchesterze: kwiatów i psów, i snów, i strzaskanych map miłości. Chyba już pora. Twoja matka, ta kobieta z piasku, którą się stałam, niedługo umrze. Słuchaj pilnie, proszę. Oto moje dzieje, twoje dzieje; dzieje mojego Widma, twojego Widma; oto moje życie dryfującego powietrza, moja książka, moja księga Sybilli...
* * *
Kojot jest najlepszym kierowcą czarnej taksówki wszechczasów. Przewiózł więcej osób dalej, szybciej, do dziwniejszych miejsc, w osobliwszych porach, rzadziej wdając się w awantury, rzadziej zachlapując sobie gównem przednią szybę, rzadziej błądząc, rzadziej dokładając do kursu, biorąc udział w mniejszej liczbie wypadków, zbierając mniej skarg, częściej jeżdżąc na skróty i zakazanymi drogami, i inkasując więcej ran, które o tym wszystkim świadczą, niż jakikolwiek inny kierowca potrafi sobie wyobrazić.
Jest za dwie minuty czwarta nad ranem, 1 maja, a świat wokół niego to jeden wielki trzepot; czarne ptaki o smolistych skrzydłach, czarne pola i zasłonięty księżyc. Do tego zanosi się na deszcz. Na ulewę. Nic to; Kojot jest wytrawnym psem kierowcą i ślini się teraz na samą myśl o jakimś tłustym kąsku, jakimś złotym kursie, jakimś soczystym zastrzyku gotówki.
Tłusty kąsek i gotówka; bliźniacze marzenia, sposób na spłacenie długów.
Bóg świadkiem, że Kojot ma tych ostatnich co nie miara. Wisi bankowi, wisi sądowi, wisi małej dziewczynce, która mieszka przy tej samej co on ulicy. Uznaje ją za swoją córeczkę, słodkie stworzonko, z którym widuje się od czasu do czasu i którego matka – była żona Kojota – wciąż suszy mu głowę o alimenty. Kojot nie ma nic przeciwko ich płaceniu, nawet lubi je płacić; rzecz w tym, że mu się ostatnio nie przelewa.
Każdy, wszędzie – wszyscy chcieliby pieniędzy.
Kojot też. Nie za wiele. Tak w sam raz. W sam raz, by starczyło na spłacenie długów i zostało jeszcze troszkę dla niego. Ma pomysł. Umyślił sobie, że któregoś pięknego dnia przeniesie się do słonecznego Sielankowa. Założy tam małą firmę taksówkarską, będzie siedział w kantorze, patrzył, jak do jego systemu wpływa strumyk forsy ze zrealizowanych kursów. Dla odmiany chce pożyć jak panisko. Po raz pierwszy od lat Kojot znowu zaczął myśleć o przyszłości. Gdyby tak tylko dało się zebrać mały kapitalik, powygrzebywać te zakopane kości. Ślubował sobie, że już nigdy nie wróci do Czeluści, ale to rzadka okazja na podłapanie dobrego kursu.
Teraz Kojot czeka na ten tłusty, soczysty kurs, który zamówiono u niego przed dwoma dniami, podając porę i miejsce z dokładnością do ostatniej cyfry po przecinku; kurs, za który opłatę zainkasuje w punkcie docelowym. Wie, że większość zawodowych kierowców żąda zapłaty z góry, ale Kojot jest staroświecki. Dlatego jeździ czarną taksówką. Ma nawet zainstalowany i sprawny taksometr. Naturalnie, odpowiednio podrasowany według własnego pomysłu, ale było nie było taksometr – nikt już ich nie używa. Kojot jest unikalny i dumny z tego. Z tym że ta unikalność skazuje po jakimś czasie na samotność.
Z deski rozdzielczej mruga do niego cyfrowy zegar. Jest 4.02 nad ranem. Klient się spóźnia. Nad gruntową drogą przez moczary, na poboczu której parkuje, gromadzą się brzemienne chmury, wyglądają jak zapowiedź wilgotnego snu, a pasażera wciąż ani widu, ani słychu. Kojot zaczyna się niepokoić. Nie z powodu tego wiszącego w powietrzu deszczu; Kojot jeździł już w huraganach. Nie z powodu tych ciemności dookoła. Nawet lubi ciemności. Większość kursów, jakie teraz bierze, jest wysoce nielegalna, a co za tym idzie, im ciemniej, tym lepiej. Chodzi o to, że wielkimi krokami zbliża się świt i jeśli pasażer wkrótce się nie zjawi, to Kojotowi nie pozostanie nic innego, jak zrezygnować z kursu. Czas jest największym wrogiem Kojota. Czas to coś, w czym żyje światło dzienne, a z nim gliniarze; siedzą nabździani i zajadli, tylko czekają aż jakiś pies-Odszczepieniec, taki jak Kojot, złamie przepisy. Kojot łamał już przepisy – całe jego życie to łamanie przepisów, taką ma życiową misję – ale jak przyłapano go na tym pewnego pięknego dnia, to do tej pory płaci raty mandatu. Chce spłacić ten mandat – ta jego ludzka połowa chce. Jednak wołałby uniknąć powtórki. Sęk w tym, że po prostu nie potrafi skończyć z łamaniem przepisów. Ten dalmatyńczyk, który w nim tkwi, nie potrafi.
Kojot jest stworzeniem pół-na-pól.
Hartuje niedopałek papierosa marki Napalm w popielniczce wmontowanej w deskę rozdzielczą, wyciąga ze schowka nową paczkę, wysiada z taksówki, rozrywa pazurami hermetyczną foliową koszulkę, przypala sobie następnego szluga, opiera się o swoją gablotę i obserwuje przez chwilę taniec chmur. W zalegającym mroku moczary zdają się poruszać. Kojot czuje się nieswojo; jest jedynym człekopsem w promieniu wielu mil, a wokół niego, na przykrytych nocą polach, zbierają się Zombi. Wie, że moczary Czeluści należą do tych półmartwych potworów, ale tak to już jest z wielkimi kursami. Czy najlepszy pies kierowca zaprzepaści taką okazję? Ciarki przebiegają mu po grzbiecie i nagle czuje, że te martwe pola to za wiele jak dla niego; pragnie ludzkiego towarzystwa, chce słyszeć jakieś głosy. Sięga do wnętrza gabloty, przekręca kluczyk w stacyjce, włącza radio. Ma je, jak zwykle, nastrojone na stację FM Pies National. Te ugłaskane skamlania wydawane przez Psidżejów i płyty, które puszczają, te cukierkowate piosenki w wykonaniu człekosuń nie współgrają z jego obecnym nastrojem. Jemu chodzi o coś bardziej ludzkiego, coś, co przemówi do ludzkiej połowy jego duszy. Wsuwa się po pas przez otwarte okno i przestraja radio na stację Radio YaYa. Cichnące tony starej piosenki przechodzą w głos głęboki, powolny i suchy, jak ziemia, na której stoi teraz Kojot...
„Przypomnieliśmy sobie kawałek »John Barleycom Must Die« grupy The Traffic, wspaniały, folk-rockowy pean na cześć odradzającego się ducha Matki Ziemi z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. To był rok, i ta genialna partia fletu – chyba się ze mną zgodzicie, wiara? Słuchacie swojego wiernego Gumbo, który rozpoczyna ten nowy dzionek, 1 maja, dzień płodności, życzeniem, by poczciwy John Barleycorn (Jan Jęczmień, w slangu – whisky) dalej nam wschodził. Niech tylko trzyma swoje pylące paluchy z dala od tego starego hipisowskiego nochala. Mamy cztery po czwartej i na dziś zapowiadane jest średnie stężenie pyłków, utrzymujące się na stałym poziomie czterdziestu dziewięciu ziarenek na metr sześcienny. To pierwszy dzień sezonu kichaczkowego, a więc Gumbo YaYa życzy wszystkim swoim słuchaczom suchej i drożnej pary nozdrzy. W tej godzinie Wanita-Wanita z oficjalnym serwisem informacyjnym plus wszystko to, co Władze chcą przed wami zataić. Przecież za to kochacie swojego Gumbo. A teraz gorący twist z sześćdziesiątego szóstego, Jimi Hendrix Experience i »Are You Experienced«. Poszalej dla mnie po gryfie, Jimi... YaYa!”.
Może być. Ostre dźwięki wydobywane z gitary sprawiają, że Kojotowi chce się wyć. Gumbo YaYa jest Didżejem piratem i puszcza wybór klasyki z lat sześćdziesiątych przeplatany tajnymi informacjami podprowadzonymi z policyjnych banków danych. Wszystko to nadawane jest z jakiegoś nieznanego miejsca w Manchesterze. Gumbo YaYa to zdeklarowany anarchista, za nic mający wszelką władzę, i Kojot wietrzy w nim bratnią duszę. Kojot zostawia grające radio i włącza reflektory taksówki. Wycinają w powietrzu dwa zdychające, żółte kanały, wyłuskując z ciemności ogromny, ale uschnięty dąb. Kojot zaciąga się głęboko papierosem, czyta reklamę na nowo otwartej paczce: PALENIE TYTONIU PRZYDAJE CI KLASY – KONSULTANT DO SPRAW WIZERUNKU JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. Zdobywa się na przelotny uśmieszek, by utrzymać na wodzy strach, i znowu spogląda na chmury.
Kojot kocha deszcz. Kojarzy mu się z ulicami Manchesteru. I kocha swoje napalmy. Ale najbardziej kocha swoją czarną taksówkę.
Teraz nie da się już wyżyć z tych taksówek, nie da się, od kiedy na scenie pojawiły Xtaryfy. Xtaryfy! Te superszybkie pojazdy nafaszerowane komputerami-bajerami, cale opancerzone, w żółto-czarnych barwach. Zaprojektowane przez księgowych, prowadzone przez przygłupów. Xtaryfy są teraz niepodzielnymi Rycerzami Jezdni i krąży o nich tysiąc. Kojot wierzy w większość z tych plotek. Na przykład w to, że kierowcom Xtaryf odsysa się cale dotychczasowe doświadczenie życiowe, a w zamian wszczepia robo-implanty i wprogramowuje bezbłędną znajomość ulic. I w to, że nad całym systemem kontrolę sprawuje jakiś tajemniczy taryfo-stwór nazywający siebie Columbusem. I w to, że te Xtaryfy mają z przodu, tuż przy reflektorach, zamontowane działka. I w to, iż ich kierowcy mają jakiś dar przewidywania i wiedzą, że klient będzie potrzebował taksówki, zanim temu przyjdzie do głowy, by ją wezwać. Ilekroć ktoś zamawiał teraz taksówkę, miał zagwarantowane, że w ciągu minuty podjedzie Xtaryfa.
A nie Kojot. On jest prawdziwym antykiem. Boże, jak on nienawidzi tych Xtaryfiarzy.
Wdeptuje peta w ziemię. Natychmiast przypala sobie następnego papierosa, bo w tym momencie przypomina mu się Boda. Boda jest kierowcą Xtaryfy. Kojot spotykają od przypadku do przypadku w całodobowych kafejkach. Rozmawiają. Kojot zmuszony jest odszczekać swoją opinię o Xtaryfiarzach – Boda w jego oczach lśni. Jest czystej wody diamentem, klejnotem, jakiego zawsze szukał. Kojota zachwyciła jej osobowość, zwłaszcza po tym, jak mu zaśpiewała, gdy kiedyś siedzieli w nocnym barze. Jej przydymiony głos powodował, że zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. Przegadali wtedy calutką noc – kiedy wychodzili z baru, gasły już uliczne latarnie – i Kojot odnosił wrażenie, że ta Xtaryfiara trafia wprost do jego umysłu, że mówi do niego bez pomocy słów, że nie ukryje się przed nią żaden z jego sekretów. Przyszło mu do głowy, że może to jedna z tych osławionych Widmodziewczyn, ale wołał nie pytać. Czyż psy i Widmodziewczyny nie są zaprzysiężonymi wrogami? Czyż Xtaryfiarze nie żyją w zamkniętym kręgu Xtaryfowego Roju? Dlaczego więc ta olśniewająca istota z nim rozmawia? I dlaczego ślady Widma muskają umysł Kojota? Xtaryfiarze usunięto by z pewnością tego rodzaju uboczne emocje, a on, kiedy rozmawiali, widział w jej oczach strach, jakby postępowała wbrew jakiemuś wewnętrznemu, ukrytemu kodowi. Tak więc Kojot wołał trzymać w tym względzie kufę na kłódkę i raczyć ją opowiadaniem o swoich przygodach na czarnej taksówce. Boda była zachwycona; obiecała, że odstąpi mu czasem jakiś kurs zbyt nielegalny dla Xtaryf. Xtaryfy nie mogły operować poza granicami miasta.
I dlatego właśnie Kojot sterczy teraz na tym wygwizdowie i czeka w szarzejących ciemnościach na klienta. Zadzwonił pod numer, który podała mu Boda. Ponury głos w słuchawce poinstruował go: Dojedziesz do Latającej Świni, miniesz ją, skręcisz w lewo w drugą z kolei gruntową drogę. Przejedziesz nią trzysta jardów aż do uschniętego drzewa. Bądź tam o czwartej nad ranem. Czekaj piętnaście minut. Jeśli nikt się nie zjawi, odjedz. Zapamiętałeś?
Zapamiętał. No i zapuszcza tu teraz korzenie, a wielkimi krokami, w pomarańczowej minisukience zbliża się brzask. Dlaczego Boda była dla niego taka dobra? Kojot nie ma na to odpowiedzi. Od wieków nie zaznał dobroci. Dlaczego akurat teraz? Jak miał okazać swoją wdzięczność? Podziękował jej tylko pocałunkiem i pojechał we wskazane miejsce. Ale ten pocałunek coś w nim rozniecił, skojarzył mu dawno minione, stare dobre czasy i czasy, które dopiero nadejdą, z licznikiem mil swojej czarnej taksówki; z drogami, którymi już jeździł, i tymi, którymi dopiero pojedzie.
Jakiś szmer po prawej, poza zasięgiem reflektorów. Obraca głowę, patrzy, ale nic nie widzi, tylko wyschnięte trawy falują ospale pośród nocy niczym obrzmiałe jęzory. Bierze głęboki wdech, tak jakby chciał wciągnąć cały ten krajobraz w nozdrza. Odróżnia ozonowy bas deszczowych chmur i jakąś wysoką, sopranową nutę, której nie rozpoznaje. Ale to nic groźnego, nic ludzkiego ani półludzkiego. Jeszcze nie.
Opiera się o drzwiczki od strony kierowcy i ze szlugiem w kąciku warg słucha Gumbo YaYa zapowiadającego następne nagranie, obserwuje coraz cięższe chmury i myśli o swojej córeczce, i o kierowcy Bodzie, i o uciekającym czasie, i o tym, jak dla niego i całej reszty wszystko się kończy, i o swoich robiących wielką kasę tak zwanych przyjaciołach. Chyba że dojdzie do skutku ten pierdzielony kurs!
Wypala napalma do samego filtra, odrzuca go. Pet jarzy się przez chwilę, oświetlając maleńki skrawek ziemi. Ziemia jest tu o krok od śmierci, od kiedy spadła Zła Krew. Poważne gazety nazywały ją Thanatosem. Te mniej poważne Kuternogą, Ramolem albo Wapniakiem. Jezu! Czy to ważne, jak to nazwali? Świat poza obrębem miast jest teraz pustynią snów. W tej odległości od miasta pada mniej więcej raz na sześć miesięcy i krążą opinie, że w tych strefach porobiły się w świecie jakieś dziury. Zdajcie się na Kojota, on podejmie się przejechać przez to wszystko pogrążonymi w ciemnościach drogami, może nawet z podejrzanymi pasażerami na pokładzie. Znaczy się, jeśli ci w ogóle się pojawią. Jest już 4.10, a ich wciąż nie widać. Czasami Kojot podejrzewa, że Manchester jest ostatnim miejscem na ziemi, i dlatego tęskni teraz za jego mokrymi od deszczu ulicami. Przeklina fakt, że tu przyjechał; może czeka na próżno, może Boda go podpuściła? Może nie ma i nie było żadnego kursu? Jedyna forma transportu poruszająca się legalnie po Czeluści to wielkie, potworne ciężarówki korporacji Vaz International kursujące między miastami. W drodze na umówione miejsce mijał się dziś z jedną taką: z potężnym molochem naszpikowanym artylerią i reflektorami, z ryczącym stalowym zwiastunem śmierci, który, prąc poprzez noc, omal nie skasował Kojota razem z jego czarną taksówką. Tej drogi nie było nawet na oficjalnych mapach. Oczywiście, Kojot nie korzysta z oficjalnych map. On ma cały świat w głowie. Niczym pies obsikujący słupy ulicznych latami zaznacza swoje terytorium, gdziekolwiek się znajdzie.
Kojot to chodząca mapa.
Wystawia pysk pod wiatr, węszy przez chwilę, czuje zapachy burzy, potem zerka na zegarek.
4.12.
Słońce pobudza do różowego migotania krawędzie jego świata. Nadciąga szybko dzień i jeśli Kojot w ciągu najbliższej godziny nie dotrze do miejsca przeznaczenia, to świt może go zastać pośród Czeluściolandii, wiozącego za darmola Zombi i innych odmieńców. Kiepska sprawa. Czy oni nie wiedzą, że czas to śmierć? Jeśli się z nim nie liczyć...
Coś wrzasnęło w oddali: straszliwy skowyt, wysoki i drażniący jak paproch w oku.
Kojot zapala któregoś z rzędu napalma, wciąga dym głęboko w płuca i spogląda na moczary, wypatrując pasożytów. Jedni nazywają je Zombi, inni Duchami, jeszcze inni Półżywymi. Jak większość stworów współczesnego świata mają wiele nazw. I żyją w Czeluści, ale nie z własnego wyboru. Surowe przepisy zabraniają im wstępu do miasteczek i miast. Ich siedliskiem stały się więc te wysuszone połacie smaganej wiatrem skały i ziemi. Ale ciągnie ich do ludzi i rzadko który przejeżdżający tędy samochód ma realną szansę wrócić ze swoim nielegalnym ładunkiem do domu. Kojot specjalnie się tym nie przejmuje. Ma w sobie sporo z psa, a pies, jeśli ma dobry dzień, jest w stanie poradzić sobie z Zombi. Lepiej jednak trzymać oczy i nozdrza otwarte.
Znowu spogląda na zegarek. 4.15. Słońce wschodzi już na całego, biegnie skrajem nocy. Może pora machnąć łapą na kurs? Przecież powiedzieli, że ma tu czekać do 4.15, a potem się zwijać, nie? No i zaczyna kropić. Takie już szczęście Kojota. Pada dwa razy do roku, i on, a jakże, moknie. A nie jest to deszcz taki jak w Manchesterze, to istny potop gęstej cieczy; zanosi się na to, że lunie jak z cebra. Znowu krzyk z ciemności. Tu kończy się tolerancja młodego człekopsa na te mrożące krew w żyłach nocne wrzaski. Kojot sięga łapą do klamki, pociąga...
Ale chwila... nastaw ucha, węsz. Właśnie teraz, na samej krawędzi nowego dnia... wyczuwa woń kwiatów.
Kwiaty?! W tym rejonie świata? Na moczarach? To bez sensu. Nic nie ma prawa wyrosnąć na tej stoczonej przez drobnoustroje, wyjałowionej glebie. Na te ziemie spadła Zła Krew.
Zaraz, co tak pachnie?
Petunia. Jaśmin. Rozmaryn. Pierwiosnek. I jeszcze parę innych przemieszanych ze sobą zapachów – jego zazwyczaj niezawodny zmysł węchu nie potrafi wyodrębnić poszczególnych składników. Kręci go w nosie. Kojot każdego roku, bez wyjątku, cierpi na katar sienny. Czyżby szły dla niego ciężkie czasy?
Na dębie szeleszczą liście. Coś ciemnego wsuwa się w pole widzenia Kojota. Cholera, przecież na tym drzewie nie było ani jednego listka. Kojot dałby sobie za to łapę uciąć. To co tak szeleści?
Z mgły wyłania się dwoje ludzi. Mężczyzna z dzieckiem. Mężczyzna taszczy wielki wór. Nie zalatuje od nich smrodem Zombi – to pierwsze spostrzeżenie Kojota. Pachną oboje ogrodem, rozbuchaną, ociekającą deszczem gęstwiną.
Dziecko ma na sobie bardzo długą kurtkę z kapturem nasuniętym na głowę. Kaptur jest ściągnięty mocno tasiemką; w mroku pod nim błyszczą tylko jasnoszmaragdowe oczy.
Kojot wie, że dziecko to dziewczynka, mniej więcej dziesięcio-, jedenastoletnia, u progu okresu dojrzewania. Wie to po zapachu, zapachu młodej dziewczyny. Jest słodki i intensywny, odcina się zdecydowanie od kwaśnego, cierpkiego odoru deszczu. Strugi wody zlepiają Kojotowi sierść w mokrą zbitą masę. Kojot odnosi niepokojące wrażenie, że to ci ludzie przynoszą ze sobą deszcz. Woń kwiatów jest już bardzo silna. Wwierca się w nozdrza. Kojot kicha. Wgniata peta nogą w rozmiękłą breję, w którą zdążyła się już zmienić nawierzchnia gruntowej drogi, otwiera drzwiczki, wsuwa się za kierownicę, wyłącza starego dobrego Gumbo.
Kojot wie, gdzie jego miejsce.
Dziewczynka zajmuje miejsce z tyłu, sadowi się wygodnie na obciągniętej dermą kanapie. Mężczyzna łomocze pięścią w bagażnik, chce, żeby Kojot go otworzył. Kojot pociąga za dźwigienkę zwalniającą zatrzask kufra i czuje, jak taksówka przysiada z cichym stuknięciem pod ciężarem wora. Mężczyzna podchodzi do drzwiczek od strony Kojota. Twarz ma jak z sadzy.
– Odwieziesz ją – mówi. Jego głos przypomina Kojotowi kląskanie błocka udeptywanego w deszczowy dzień. – Wiesz dokąd?
Kojot nawet nie kiwa głową, jest zbyt zajęty wcieraniem sobie w nozdrza KichajStopera. Drugą, nie usmarowaną ręką włącza taksometr, łamie chorągiewkę. Tak w slangu dawnych taksiarzy określało się nastawienie wstępnej opłaty za kurs. Opuszczona zielona chorągiewka oznaczała niegdyś, że taksówka jest zajęta. Chorągiewki dawno już wyszły z użycia, ale Kojot nadal tak nazywa tę czynność; taki już z niego gość. Wyświetlacz taksometru rozjarza się zielenią: 3.80. Standardowa taryfa, jeden pasażer. Kojot wdusza przycisk opłaty dodatkowej za wór-bagaż. Dochodzi 0.60 za obciążenie. Teraz naciska guzik z literką C jak Czeluść, taksometr wyświetla bite 400.20, tyle wynosi opłata za wzięcie pasażera poza granicami miasta. Jeżdżenie przez Czeluść jest bardzo niebezpieczne i Kojot nie ma wątpliwości, że stawka wcale nie jest wygórowana.
– Manchester, Alexandra Park – mówi mężczyzna. – Zrozumiałeś?
Kojot nie raczy odpowiedzieć.
Czarna taksówka to prawdziwa ślicznotka; posłuchajcie tylko gangu tego starego silnika! Kojot czuje, jak spływa na niego moc. Wiedza. Tak nazywają to kierowcy – Wiedza o wszystkich ulicach: gdzie ich szukać, na ile są niebezpieczne, co czai się tam we wszystkich mrocznych zakamarkach. Kojot już to sobie przyswaja.
Rusza. Czarne koła buksują, wyrzucają w powietrze chmury błota. Mężczyzna wisi dalej u drzwiczek, nie zdążył się puścić klamki. Jeszcze sobie krzywdę jakąś zrobi.
A kit mu w slip.
4.22.
Dzień już wstał, za chwilę zrobi się widno; teraz jeszcze trudniej będzie się prześlizgnąć przez posterunki Straży Miejskiej, gdzie przetrząsa się wszystkie powracające z trasy pojazdy w poszukiwaniu Zombi. Kojot będzie musiał ruszyć mózgownicą, może skorzysta z ukrytego przejścia przez Podgrodzie. Niewielu znalazłoby się mieszkańców miasta wiedzących tyle co Kojot o drogach prowadzących do Czeluści i z powrotem. Swego czasu brał przed kursem jakieś piórko Wurta; łatwiej mu się na nim prowadziło. Ale szybko zauważył, że zaczyna się rozsypywać. Teraz Kojot jeździ jak go Pan Bóg stworzył, nie napiórkowany. Reflektory taksówki wyłuskują z mroku martwe drzewa i wypalone wraki samochodów. Kojot prowadzi jak istny Zombi, zdając się całkowicie na wiedzę o rzeczywistości i jej Widmie.
Zombi to przekleństwo każdego kierowcy. Kojot nasłuchał się w całodobowych kafejkach opowieści o samochodach odnajdywanych w jakichś zasyfionych rowach albo gdzieś w ciemnych zaułkach Manchesteru ze zwłokami kierowców siedzących w fotelach, zaciskających wciąż martwe dłonie na kierownicach. Różnie mówiono o stanie tych zwłok. Że powyrywano im wszystkie zęby. Że ich obcięte głowy leżały na przedzie maski niczym emblemat u rolls-royce’a „Spirit of Ecstasy”. Że ich genitalia wyławiano z baków. Kojot sam nie wie, w co wierzyć. On tylko chce, może i potrafi przewozić ludzi spod jednego adresu pod inny, czy to manchesterski, czy czeluściowy. I jest teraz w swoim żywiole, to jego ulubiona gra: realizować jakiś osobliwy kurs do Manchesteru, pędzić ku wąskiej szparze, która prowadzi na jakąś zapomnianą wiejską dróżkę, wiodącą z kolei z powrotem do normalności. Może tym razem jego marzenie się ziści i za następnym zakrętem czekać będzie Sielankowo. Byle tylko dojechać cało na miejsce.
4.41.
Zegar z deski rozdzielczej świeci jasną zielenią. Ta zieleń przypomina mu oczy pasażerki. Takie czyste. Obraca lekko głowę i pyta przez odrutowaną przegrodę:
– W jakiej sprawie do Manchesteru, panienko? – Pytanie to brzmi jak ciche warczenie, bo Kojot jest półpsem i tak też mówi, po ludzku, ale psim językiem.
Dziewczynka nie odpowiada.
– Masz dokument tożsamości? – jeszcze raz próbuje Kojot.
Bez odpowiedzi. Nieważne; Kojot i tak wie, że to nielegalny kurs.
– Dobrze się zapięłaś?
Znowu bez odpowiedzi. Ale obejrzawszy się, Kojot widzi, że pas bezpieczeństwa biegnie jak należy przez pierś dziewczynki.
– Pod psem pogoda – próbuje. – O tej porze roku?
Dziewczynka naciąga kaptur kurtki głębiej na twarz.
No nic, rozmowna nie jest. Ale głos Kojota i tak będzie musiała znosić. Kojot lubi gawędzić z pasażerami.
– Jak masz na imię, mała? – pyta.
Chyba nie odpowie. Upływa pełne dziesięć sekund, albo coś koło tego, w końcu dziewczynka się odzywa:
– Możesz mi mówić Persefona. – Głosik ma słodki i lepki. Jak plaster miodu.
– Persefona. Ładne imię – mówi Kojot.
Bez odpowiedzi.
Tylko cichy szept czarnych drzew po obu stronach drogi. Od czasu do czasu zza chmur wygląda niema gęba księżyca. Ale słońce już wstaje i Kojot pędzi mu na spotkanie. Może tym razem Zombi mu odpuszczą; te półżywki nie cierpią dziennego światła. Słyszy szum deszczu bijącego o przednią szybę. Z tyłu taksówki napływa woń kwiatów. Powietrze robi się od tego zawiesiste. Kojotowi zbiera się na prawdziwie potężne kichnięcie. Ten katar sienny mnie wykończy.
Wypatrując psimi oczami drogi wśród strug deszczu, przypomina sobie słodką twarz Body. Ta wizja przenosi go do jego mieszkanka w Fallowfield. I wtem przenika go dreszcz; staje mu dęba sierść na karku. Wie, że zaraz wydarzy się coś złego. Rozgląda się, sunie wzrokiem z prawa w lewo, wypatrując zagrożenia. Nic nie widzi. I nagle z tyłu taksówki dolatuje głośne pacnięcie, a dziewczynka zaczyna piszczeć.
Kojot zerka we wsteczne lusterko, widzi tylko ciemność, dziewczynka odsuwa się od lewej bocznej szyby. Kojot obraca głowę, pociąga nosem, węszy, wyczuwa jakieś brzydkie zapachy. Nie rozumie, skąd się biorą.
– Co jest grane?! – woła. Dziewczynka dalej krzyczy. Kojot ogląda się przez ramię i w tym momencie wóz uderza w coś na drodze. Co to, kurwa, było? Błyskawiczny obrót głowy i Kojot patrzy znowu na wprost. Widzi tylko zbliżający się żywopłot. Przełącza się w tryb hiperpsa, płynnym ruchem skręca kierownicę i dostrzega przed sobą mrugające kocie oczy. Coś uderza w przednią szybę.
Jezu!
Ryło Zombi rozpłaszczone na szkle.
Ma ich już na gablocie dwóch, jednego na kufrze, drugiego na masce, i od smrodu półżycia chce mu się rzygać. Ten na masce wlepia w niego zachłanne oczy. Gębę ma popękaną i wystrzępioną, mokrą od deszczu, zwisają z niej czarne farfocle obłażącej skóry. W Kojota wpijają się przekrwione oczy pełne straszliwej żądzy zaspokojenia głodu. Dziewczynka na tylnej kanapie wydaje jakiś nieartykułowany odgłos. Pies kierowca wrzeszczy do niej, żeby trzymała się z dala od okna, ale ten z maski dosięgnął już palcem do klamki drzwiczek.
Trzeba było wziąć tego Wurta, durny kundlu!
Jedyny ratunek to jechać dalej, tak więc Kojot ciśnie gaz do dechy i świat po obu stronach taksówki zmienia się w rozmazane mroczne smugi. Ten z maski wciąż się trzyma, przyssał się jak pijawka. Wali teraz drugą ręką w szybę od strony kierowcy. Nie byłoby tak źle, gdyby nie miał w niej kamienia. Kojot skręca ostro w lewo, a zaraz potem w prawo i opada z powrotem na wszystkie cztery koła. Ale ten Zombi to wytrawny autostopowicz. Pod silnym uderzeniem kamulca szyba zarysowuje się pajęczyną pęknięć. Kolejne uderzenie i szyba idzie w drobny mak. Okruchy szkła wbijają się taxipsu w policzek. Nie czuje bólu, jeszcze go nie czuje, ogarnia go tylko nieprzeparta duma z tych skaleczeń. To szyba mojej taksówki, śmierdzielu z Czeluści rodem! Won od niej z tymi brudnymi łapskami! Kojot odciąga przycisk blokady, silnym kopniakiem otwiera drzwiczki i te odlatują z impetem w tył na dobrze naoliwionych zawiasach, porywając za sobą Zombi. Stwór uderza z łomotem o bok taksówki, drzwiczki odbijają się i wracają. Kojot znowu w nie kopie, ale paluchy półżywka nie puszczają klamki. Kojot zatrzaskuje drzwiczki. Przez wytłuczoną szybę do taksówki wsuwa się pokancerowana gęba Zombi. Tymczasem Kojot grzebie wolną ręką w schowku. Gdzie ja go, cholera, skitrałem? Zombi rozwiera szczęki, będzie kąsał. Kolejny łomot, tym razem z tyłu. To drugi Zombi tłucze w tylną lewą szybę. Dziewczynka piszczy.
Zęby tego z maski ociekają gęstą śliną, do taksówki wsuwa się jego gnijący gabel; długie, od lat nie obcinane paznokcie orają wściekle, do krwi, psie ciało. Kojot znajduje wreszcie to, czego szukał, i podrywa łapę do twarzy Zombi. Przez ułamek sekundy spogląda głęboko w parę potwornych ślepi, potem naciska spust. Kieszonkowy pistolet wypala z pieszczącym ucho hukiem; z dłoni taxipsa tryska płomyczek ognia. Gęsta, gorąca fontanna ciała Zombi rozpryskuje się ze skwierczeniem po twarzy Kojota. Kojot rzuca pistolet na podłogę taksówki, rozwachlowuje dym przed złamanym nosem i widzi wpatrzone w siebie jedno załzawione oko. Drugie oko to zmielona masa krwi i żelatyny. Zombi, wywrzaskując swoją nienawiść, dalej trzyma się kurczowo ramy drzwiczek; jego osmalona morda dalej stara się dosięgnąć człekopsa.
Kojotowi pozostaje tylko jedno, kąsa i zaciska mocno szczęki...
Jezu! Będę się musiał po tym wszystkim wykąpać!
...na tym, co zostało z odrażającej twarzy Zombi. Czuje mięso w pysku i natychmiast spływa na niego poczucie błogiej satysfakcji, choć to, co oddziera teraz od kości, ma posmak śmierci. Na mniej więcej dwie sekundy Kojot staje się bez reszty psem i przegryza się gładko przez krew, ciało, ból, czas, wstrętny odór wstrętnego dnia wyjętego ze wstrętnego życia. Opamiętuje się, kiedy do jego zepchniętego na drugi plan ja dociera ryk syreny. Rzut oka na drogę i na moment oślepiają go reflektory i strach, ale Kojot szybko bierze się w garść, już wie, jak to rozegrać. Rozwiera szczęki, wypuszczając szamoczącego się Zombi, skręca kierownicę, obraca cały świat w lewo, by usunąć się z drogi nadjeżdżającemu z przeciwka behemotowi, i kiedy ciężarówka korporacji Vaz mija go o włos, w precyzyjnie wybranym momencie wali łokciem w gębę Zombi. Stwór puszcza się taksówki i rozpłaszcza na pancernej burcie ciężarówki. Szerokiej drogi, Zombi-pomiocie.
Zerka we wsteczne lusterko. Szyję dziewczynki oplata ziemiste, blade ramię. Chroni ją trochę kaptur kurtki, ale to za mało, i Kojot widzi, że mała cierpi. Może powinien się zatrzymać, otworzyć drzwiczki, wysiąść i potraktować Zombi miotaczem płomieni tudzież swoimi słynnymi na cały świat szczękami? Albo załatwić go tak jak jego kolegę: odgryzieniem twarzy? Ale czy to rozsądnie się zatrzymywać? Kto wie, czy nie ma tu innych Zombi skorych do przejażdżki za frajer? A poza tym, czy ma na to czas? Słońce wschodzi, a jak tu się przedostać za dnia do Manchesteru z nielegalną pasażerką na pokładzie?
A to masz zgryz, stary?
I nagle z tylnej kanapy dolatuje rozdzierające wycie i Kojotowi przemyka przez myśl, że położył ten kurs, a to rani jego dumę; Kojot nigdy jeszcze nie stracił pasażera. Zerka ze ściśniętym sercem we wsteczne lusterko. Dziewczynka uśmiecha się do niego spod kaptura. Zombi wciąż ją trzyma, ale jego twarz to teraz krwawa miazga; wygląda na to, że dziewczynka coś mu zrobiła. Kojot nie może zrozumieć, co tam z tyłu zaszło, ale zapach kwiatów sprawia, że staje mu się to obojętne. Kicha raz po raz, nie może przestać, i myśli: Aleś sobie wybrał porę na kichanie.
– Dobra robota, mała – mówi do niej, ale nie otrzymuje odpowiedzi, słyszy tylko kojący skrzyp wycieraczek.
– Wszystko tam w porządku? – pyta. W domyśle: Jak chcesz wypchnąć tego Zombi przez okno, to się nie krępuj, ale na mnie nie licz. Na tej drodze jest zbyt niebezpiecznie.
Pasażerka milczy. Kojot spogląda na zegar, który wskazuje 5.30; potem powiększa wskazanie taksometru o jeszcze jedną opłatę dodatkową, która ma pokryć koszt wytłuczonych szyb oraz wysiłek włożony w szamotaninę z dwoma Zombi. Licznik opłaty standardowej wybił już 18.40. Licznik opłaty dodatkowej wskazuje teraz 1275.60. Zombi kosztują. Kojot nie lubi się z nimi użerać, ale jeśli już trzeba, i jeśli wychodzi z tego zwycięsko, to cieszą go potem zarobione w ten sposób pieniądze; jego marzenie zaczyna nabierać realnych kształtów. Dostrzega we wstecznym lusterku, że pasażerka głaszcze Zombi po głowie jak domowe zwierzątko. Jezu! Co z tym dzieciakiem? Kogo ja wiozę? I co ona zrobiła temu Zombi? Dlaczego żywot najlepszego psa kierowcy musi być taki ciężki? I co mnie tak, ni z tego, ni z owego, podjarało?
Rzeczywiście, psu kierowcy stoi jak drąg. Czubek napiera na dolną część kierownicy z taką siłą, że Kojot mógłby prowadzić taksówkę bez trzymanki. To musi mieć coś wspólnego z zapachem, jaki ona wydziela, głaszcząc tego martwego Zombi niczym kochanka po dobrym dymanku; w taksówce pachnie jak w ogrodzie wiosną, w powietrzu aż gęsto od pyłków. Kojot kicha i w tym samym momencie następuje wytrysk, można by rzec, że spuszcza się z dwóch stron. W ustach i po spodniach rozchodzi się smak wiosny, noc przeistacza się w złoty kwiat poranka, a on prowadzi taksówkę gardzielą wzgórz ku celowi podróży, jeszcze dwanaście mil i będzie w domu...
Podgrodzie Północne.
Ci, którzy nie wystawiają nosa poza centrum, nie mają zielonego pojęcia, jak wygląda rubież. Wyobrażają sobie gigantyczne ogrodzenia pod napięciem wokół administracyjnych granic miasta. Wyobrażają sobie uzbrojonych po zęby Strażników Miejskich patrolujących obrzeża. Oczywiście, w okolicach czterech bram – północnej, wschodniej, południowej i zachodniej – tak z grubsza jest. Ale pomiędzy tymi strefami roi się od ryzykantów, łasych na dodatkowy zarobek. Im dalej od centrum, tym bardziej szemrane towarzystwo. Tak zwane Podgrodzie to koliste zbiorowisko chat i obozowisk cyganpsów. Straceńców. Pograniczników. Banitów i niebieskich ptaszków. Kojot płaci azjatyckiej człekosuni dwoma piórkami Wurta za prawo skorzystania z jej ukrytej drogi. Potem jeszcze krótka gonitwa z dwoma policyjnymi wozami patrolującymi pogranicze. Ale mapa i droga robią swoje. Ten incydent to gra wstępna i Kojot prowadzi ją z zamkniętymi oczami. Parę razy musi się potem zatrzymać, żeby przepuścić inne patrole oraz wziąć się w karby i zorientować w położeniu, ale w zasadzie wszystko idzie gładko, wprowadza taksówkę do miasta jak po maśle.
Manchester to jego kochanka.
Jest w domu.
Na Oxford Road, zaraz za uniwersytetem, mija ich Xtaryfa wracająca do centrum Manchesteru. Kojotowi fala krwi uderza do głowy, jeszcze większa do krocza, bo za kierownicą konkurencyjnej taksówki rozpoznaje Bodę. Boda macha mu ręką, a on w odpowiedzi unosi mokrą łapę i słyszy w głowie jej głos; coś w rodzaju: Mistrzowska jazda, pieschłopcze, zupełnie jakby potrafiła głośno i wyraźnie przesyłać myśli na odległość. Zupełnie jakby miała dar Widma. Może rzeczywiście jest Widmem. Kto wie. Odpowiada jej: Mam na pokładzie małą Persefonę. Po prostu myśli to sobie. No i proszę, Boda odpowiada: Piękny wypad w Czeluść, Koj. Może naprawdę mogłoby się coś między nimi zawiązać, znaczy, między Kojotem i tą Xtaryfiarą. Zdecydowanie by mogło. Wysadzi tylko klientkę i poszuka jej na taxi-postoju.
– Piękny wypad w Czeluść, Koj – powtarza pasażerka, jakby do niej też przemawiały Widma.
Taksometr, po podsumowaniu wszystkiego, wliczając w to tę żałosną namiastkę pościgu podjętą przez gliniarzy, wskazuje teraz zdrowiutkie 1597.20. To się nazywa kurs! Jest biletem Kojota do wybrnięcia z kłopotów. Żeby jeszcze nie to kichanie. I nie ten potężny wzwód.
– Mocne masz perfumy, kwiatowa dziewczynko – mówi Kojot.
– Dziękuję – odpowiada pasażerka. – Jesteśmy na miejscu?
– Zaraz będziemy – zapewnia ją Kojot. – Alexandra Park, tak?
– Wysadź mnie przy samej trawie.
To była łatwa trasa. Najpierw do pachnącej przyprawami Rusholme, a potem w prawo do Claremont Road. I już Park, nastrojowa enklawa drzew i cieni.
– O, tutaj, po lewej poproszę! – woła pasażerka.
Kojot zatrzymuje taksówkę przed parkową bramą. Jest 6.14. Kropelki deszczu rozpryskują się po przedniej szybie. Człekopies wie, że jest na starych śmieciach.
– Dobrze się czujesz, pasażerko? – pyta. – Nie masz taksówkowego kaca? – To uczucie ogarnia mniej odpornych psychicznie klientów po podróży przez strefy złych kursów. Ale jeden rzut oka wystarcza mu, by stwierdzić, że z tą małą wszystko jest w najlepszym porządku. Spogląda na taksometr. – Wyszło tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt dziewięć funtów i czterdzieści pensów.
Kiedy przychodzi do odczytywania pasażerowi stanu licznika, Kojot mówi najczystszą angielszczyzną.
– Proszę. – Dziewczynka wyciąga z kieszeni kurtki kwiatek, czarny bratek.
– Co to?
Persefona przesuwa kwiat przez siatkę, wtyka go Kojotowi w łapy. Biedny pies nie może oderwać oczu od tych płatków nocy. Owszem, ładne, ale czy za to kupi sobie przepustkę do Sielankowa?
– To jakiś żart, pasażerko? – pyta Kojot.
– Spróbuj – mówi dziewczynka. – Co ci szkodzi?
Tak więc Kojot wsuwa kwiatek w szczelinę na karty kredytowe w swoim taksometrze. Dokładnie o 6.16 rano zielone cyfry wskazania opłaty za kurs zmieniają się na żółte, na wyświetlaczu pojawia się komunikat: OPŁATA UISZCZONA i Kojot nie wierzy własnym oczom. Pieniądze wpłynęły do jego systemu.
* * *
Dokładnie w tej samej chwili – o 6.16 rano w poniedziałek, 1 maja – w Wilmslow znikł ze swojego wygodnego, ciepłego łóżka chłopiec nazwiskiem Brian Jaskółka. Rodzice, John i Mavis Jaskolkowie, stwierdzili zniknięcie syna dopiero po przebudzeniu, czyli o godzinie 7.30. Pokój Briana był pusty, pościel skotłowana, jakby toczyła się tu jakaś zażarta walka. Okna w jego pokoju, tak samo jak wszystkie inne okna i drzwi w domu, były pozamykane od wewnątrz. Wezwali policję. Wysłano tam inspektora Toma Golomba. Rodzice Briana powiedzieli mu, że przed udaniem się na spoczynek, czyli o godzinie 10.15 wieczorem, pocałowali ukochanego syna na dobranoc, a następnie sami położyli się spać, ryglując wcześniej wszystkie drzwi. Detektyw rozejrzał się po sypialni chłopca, obwąchał pościel, powęszył w powietrzu. W swojej karierze tyle już razy spotkał się z tą atmosferą, że nie miał wątpliwości, co tutaj zaszło. Ktoś gdzieś został wymieniony na coś z Wuita. Tylko jak to wyjaśnić państwu Jaskółkom? Tom Golomb westchnął i jak umiał naświetlił sytuację zrozpaczonym rodzicom.
* * *
Kojota ogarnia euforia. Pieniądze zawracają mu w głowie. Czuje się teraz kimś.
– Zadowolony? – pyta Persefona.
– Zadowolony. Jeszcze jak zadowolony. Dobry kurs. – Patrzy chwilę na komunikat potwierdzający uiszczenie opłaty, potem otwiera drzwiczki i wysiada z taksówki. Kinie pod nosem wytłuczoną szybę i bolący prawy policzek, w który powbijały się okruchy szkła. Ale nic to. Opłacało się. Podchodzi do tylnych drzwiczek. Dziewczynka odpina pas bezpieczeństwa, spycha nieważkie ciało Zombi na podłogę taksówki. Kojot uświadamia sobie, że będzie się musiał jakoś pozbyć tej nieszczęsnej kreatury. Dziewczynka wysiada. Staje obok Kojota. Zapach jej perfum łaskocze go w nozdrza. Chce mu się kichnąć, ledwie się powstrzymuje.
Dzięki za przywiezienie – mówi dziewczynka.
Nie ma sprawy – wymrukuje Kojot.
Zwyczajny zimny, deszczowy przedświt na moczarach, karkołomna przeprawa przez Czeluść, dwaj świrnięci Zombi, z których jeden leży teraz nieżywy w taksówce, trochę szkła w policzku, posmak półmartwego mięsa w pysku, o mały włos nie sprasowany przez wielką mamuśkę – ciężarówkę korporacji Vaz, niewielka utrata krwi, zabawa w kotka i myszkę z patrolem Straży Miejskiej, jazda w rozsadzającym nos zapachu kwiatów.
Pozwoli pan, że zapłacę – mówi Persefona.
Już zapłacone.
Dodatkowo. – Persefona ściąga z głowy kaptur.
Kojot gapi się na śliczną twarz dziewczynki. Czuje się jak pszczoła przyciągana tym widokiem, tym zapachem perfum. Taka jest kusząca. Nie wie, gdzie uciec ze wzrokiem. Patrzy na drzewa w Alexandra Park. Nic z tego. Musi znowu na nią spojrzeć. Te roziskrzone zielone oczy wyglądają jak dwa wwiercające mu się w duszę kwiaty. Usta dziewczynki są młode i pełne, przypominają dwa drżące płatki.
Pocałuj mnie – mówi do Kojota.
Ma najwyżej jedenaście lat, ale Kojot nie potrafi się jej oprzeć. Pochyla się i całując, czuje na wargach smak kwiatowego pyłku. Uświadamia sobie, że język dziewczynki wpycha mu się głęboko w gardło...
Jezu, niemożliwe, żeby ktoś miał tak długi język.
Myśli o ojcu, którego nie zna, o zmarłej matce i o rzadko widywanej córeczce. I o swojej żonie sekutnicy, i o słodkiej, kuszącej piosence Body. Jeszcze kilka ostatnich wrażeń zmysłowych...
...i jego umysł eksploduje czernią i barwami.
...o Boże! Kwiaty tańczą... tańczą...
Minutę i dwadzieścia pięć sekund później Kojot już nie żył.
* * *
Mój przełożony nazywał się Krakers: szef policji, Jakob Krakers. Był jedynym znanym mi człowiekiem noszącym nazwisko kojarzące się z pewnym gatunkiem cienkiego, kruchego ciasteczka. Ma się rozumieć, że za plecami wszyscy gliniarze nazywali go Herbatnikiem. To właśnie od głosu Krakersa, wydobywającego się ze słuchawki mojego przyłóżkowego telefonu, wszystko to się zaczęło. Był wczesny ranek, 1 maja tamtego znamiennego roku. Słowa Krakersa z trudem torowały sobie drogę do mego skacowanego, nasiąkniętego winem mózgu:
– Sybillo Jones... mam dla was sprawę.
Tuż przy bramie Alexandra Park znaleziono zwłoki. Miałam się tam bezzwłocznie udać. „Dziwny przypadek”, uprzedził mnie Krakers, ale nic więcej nie powiedział. Służba nie drużba. Śmierć była moją specjalnością. Ubrałam się szybko, po czym zajrzałam jak zwykle do drugiej sypialni, gdzie spało moje kochanie, mój Klejnot. Uniosłam wieko łóżeczka i posłałam dziecku pocałunek. Następnie wyszłam z domu, wsiadłam do forda cometa i pojechałam poprzez siąpiący kapuśniaczek do parku na Moss Side. Z ciężkim sercem zostawiałam Klejnota samego, ale taka już jest praca gliniarza. To harówa bez oglądania się na porę dnia czy nocy. Wyciągnęłam jedną ręką papierosa z leżącej na desce rozdzielczej paczki. Napalmów, rzecz jasna. Napis na paczce głosił: PALENIE TYTONIU POMAGA W PISANIU – OFICJALNY BIOGRAF JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.
Smak dymu w przełyku. Do dziś pamiętam ten smak i w dzisiejszych czasach wszechobecnego suchego pyłu kojarzy mi się on z oddechem perwersyjnego kochanka na wargach i języku.
Mieszkałam wówczas w Victoria Park i mieszkam tam do chwili obecnej; w przytulnym, z początku wynajmowanym lokalu, który potem, kiedy opuścił mnie mąż, wykupiłam od administratora. Za mąż wyszłam wcześnie, w wieku osiemnastu lat, będąc już w ciąży. Siedem miesięcy później powiłam dziecko, dziewczynkę, Belindę Jones. Mąż odszedł ode mnie dziewięć lat później. A cztery dni po jego odejściu uciekła z domu moja córka Belinda. Miała dziewięć lat i była za młoda, by wałęsać się samopas po świecie. Ale ona się na to zdecydowała, nie szczędząc mi na pożegnanie wyzwisk za to, że rzekomo przeze mnie odszedł od nas jej ojciec. Tak to widziała. Chyba, mimo wszystko, kochała go bardziej niż mnie. Ale dokąd się udała? Dokąd? Szukałam jej od tamtego czasu wszędzie, lecz bezskutecznie, przepadła jak kamień w wodę. Była to jedna z podróży mojego życia.
Teraz ta podróż dobiega końca. Odchodzi w sen...
Tamtego dawno minionego poranka, kiedy jechałam moim fordem cometem na Moss Side, system policyjny kipiał komunikatami. Nie byłam w nastroju do słuchania urzędowych głosów – wszystkich tych zaszyfrowanych doniesień o spodziewanych albo już popełnionych aktach przemocy – przełączyłam się więc z pasma policyjnego na stację Gumbo YaYa. Manchesterska policja od lat szukała tego hipisowskiego pirata, ale on nadal pozostawał odcieleśnionym głosem płynącym znikąd...
„Siemanko, siemanko. Piękny mamy poranek, może nie? Słuchaliśmy kawałka »I Can Hear the Grass Grow« grupy The Move, i w jego trakcie na nos starego Gumbo przypuszczony został nagle zmasowany atak. Kwiaty na deszczu, a jakże. Wielki skok w stężeniu pyłków. Słyszę, jak podskakuje. Wasz stary hipis już kicha. YaYa! Kwiaty sieją pyłkami na cały Manchester. Gumbo nie widział jeszcze takiego gigantycznego, złotego wysiewu. Poświęcił nawet kilka sekund na skonsultowanie się z piórkiem danych; ostatni taki potężny skok zanotowano w odległych i dawno zapomnianych czasach Płodności 10. Oczywiście, daleko nam jeszcze do rekordowego poziomu wszechczasów, ale i tak jest się czym niepokoić. To zapewne jakaś anomalia. Zachowajcie zimną krew. Czyśćcie sobie nosy KichajStoperem. Już dzisiaj zaopatrzcie się w zatyczki do nosa pomysłu doktora Gumbo. Może John Barleycorn się zlituje. Stężenie pyłków wynosi obecnie 85 i wciąż wzrasta. Mam wiadomość z ostatniej chwili o ślicznym morderstwie. Więcej na ten temat po skonsultowaniu się z dzisiejszym polic-piórkiem. Jak wiecie, codziennie zmieniają kod, ale łebski Gumbo zawsze potrafi znaleźć okienko. A teraz kochani, posłuchajcie arcydziełka w wykonaniu Scotta Mackenzie z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego. I pamiętajcie, jeśli wybieracie się w tym roku do San Francisco, koniecznie wepnijcie sobie we włosy jakąś roślinkę...”.
Jakimś sposobem Gumbo YaYa zawsze wiedział o sprawach prowadzonych przez policję więcej niż my sami. Miał nawet założoną gorącą linię, ale ilekroć dzwonił pod ten numer jakiś gliniarz, sygnał zanikał, co stanowiło symbol skrytości tamtych czasów.
Nie zwalniając, wzięłam w siąpiącym deszczu ostry zakręt w lewo, w Wilmslow Road, a potem w prawo w Claremont. Była 6.57 rano. Zobaczyłam przed sobą błyski policyjnych kogutów zataczających pośród deszczu czerwone kręgi, po lewej między majaczącymi w szarówce czarnymi drzewami Alexandra Park migotały latarki robogliniarzy. Jeszcze jedna scena zbrodni. Moje życie. W pewnej odległości od wejścia do parku zebrał się tłumek człekopsów. Bliżej nie dopuszczały ich błyszczące policyjne taśmy przeciągnięte między słupami ulicznych latami i wozami patrolowymi. Jakiś pieschłopiec szarpał taśmę zębami, próbował ją przegryźć. Kiedy zatrzymywałam wóz obok czarnej taksówki zaparkowanej dwoma przednimi kołami na trotuarze, z kropelkami porannej mżawki zmieszał się strzelający z taśmy snop iskier. Porażony pieschłopiec zaskowytał i odskoczył prosto w łapy młodej sukodziewczyny. Ciałoglina wymierzył w tłum pistolet. Wysiadłam z wozu. Młody roboglina zidentyfikował mnie wiązką informacyjną. Podeszłam do grupki policjantów, stojącej nad ciemnym, zwiniętym na ziemi kształtem. Znajdowaliśmy się na wprost bramy Alexandra Park, przed wejściem od Claremont Road. Wielki policpies powarkiwał na gromadę skwaszonych, przemoczonych do suchej nitki funkcjonariuszy, żeby żywiej się ruszali. Jeden z nich kichnął.
– Co tu mamy, Giezz? – spytałam.
Na dźwięk mego głosu policpies odwrócił się. Wilgoć zlepiała mu sierść w brudnoburą, przetłuszczoną masę.
– Gdzie Krakers? – spytał.
Giezz był jedynym gliniarzem, który nigdy nie nazwał szefa Herbatnikiem. Czasami, kiedy o nim mówił, wyrywało mu się nawet słowo „fan”. Co zaś do Krakersa, to ten nie gustował w brudnej robocie. Zazwyczaj łypnął tylko spode łba na miejsce zbrodni i czym prędzej wracał za swoje biurko. Tym razem nawet się nie pokazał. Znalazł dobrą wymówkę; jego żona miała lada chwila wydać na świat dwudzieste pierwsze dziecko.
– Wygląda następnego potomka – odparłam.
– A żeby to. I podesłali nam pieprzoną Dymkę.
Nadinspektor Z. Giezz był zdolnym, wyróżniającym się policpsem. Posługując się swoim długim nosem i ekstraczułym zmysłem powonienia, wyniuchał już masę sprawców morderstw, zarówno ludzi, jak i psów.
Był półczłowiekim, półpsem i nienawidził z głębi duszy każdego z domieszką Widma. Na przykład mnie. Jestem dymiącą kobietą, co oznacza, że mam w sobie nadmiar Widma zmieszanego z ciałem. Śladowe ilości Widma noszą w sobie wszystkie stworzenia, ale niektóre zdolne są do bezpośredniego przechodzenia. Ostentacyjna niechęć Giezza do Widma graniczyła z patologią.
– Ofiara ma w sobie coś z psa, prawda, Zero? – spytałam. Do zapytania o to skłonił mnie ów szczególny wyraz powilgotniałych, błyszczących oczu Giezza. Widziałam go już tyle razy, że wiedziałam, co oznacza.
Z. Giezz kiwnął tylko głową.
To „Z” było inicjałem od Zulu, ale Giezz nie cierpiał swojego imienia, a więc kazał się do siebie zwracać per Z. Ja mówiłam na niego Zero, bo to sprawiało, że jeżyła mu się sierść na grzbiecie. Szlag go trafiał, i o to właśnie chodziło. Zero należał do tych człekopsów, które rozpaczliwie starają się wypierać swojej psiej strony. W jego przypadku zakrawało to na kpinę, zważywszy na kępki sierści porastające mu twarz i długie wąsy sterczące z policzków. Wściekał się, kiedy nazywano go psem. Może dlatego, że ludziepsy uważani byli za najnikczemniejszych z nikczemnych członków społeczeństwa. Większość obywateli widziała w nich istoty stojące w hierarchii tylko o skrobnięcie pazurem wyżej od ludzi z Czeluści, czyli tak zwanych Zombi. Nawet robo cieszyli się większym niż psy poważaniem. Zombi, psy, robo, Widma, Wurtowi i Czyści; tak przedstawiała się skala wartości. Między innymi z tego powodu większość psów lądowała po przeciwnej stronie barykady prawa. Psy wstępujące do policji żyły pod nieustającą presją. I to nie tylko ze strony Czystych gliniarzy, ale również zacietrzewionych chłopakopsów z ulicy, którzy upatrywali w tym najwyższy stopień zdrady. Jeśli dodać do tego niechęć Giezza do Widm oraz fakt, że nie był żonaty, że nigdy nie pociągały go kobiety, ani mężczyźni, ani nawet psy – to wyłaniał się obraz samotnego, sfrustrowanego mieszańca. Miałam milion hipotez wyjaśniających taką postawę Giezza, całą tę jego zwichrowaną zgorzkniałość. Żadna z nich nie ułatwiała naszych wzajemnych stosunków. Ale Zero najbardziej wkurzało, kiedy zabito kogoś, kto miał najmniejszą choćby domieszkę psa. To był jedyny przejaw jego psich korzeni, jakaś namiastka rasowej solidarności, którą nosił w swoich przemieszanych genach.
– Ustaliłeś nazwisko, Zero? – spytałam. – Wiadomo już, kiedy nastąpił zgon.
– Jasne. Z dokumentu tożsamości znalezionego w taksówce wynika, że nazywał się Kojot. Patolog twierdzi, że ostatnie tchnienie wydał o 6.19 rano.
– Słyszałeś o nim? – Zero znał wszystkie liczące się psy, zwłaszcza te żyjące na bakier z prawem.
– Bierz się do roboty, Sybil – warknął Zero. – Nie zawracaj człowiekowi głowy.
Naciągnęłam na dłonie sterylne rękawiczki i uklękłam przy zwłokach; dwadzieścia kilka lat, gładka fala czarno-białej sierści wypływająca spod kołnierzyka koszuli, rozlewająca się nakrapianą maską na całą twarz. Piękny pieschłopiec. Ubrany w czarne dżinsy i skórzaną bluzę ozdobioną znaczkami fanklubów – Manchester City Wurtball Club, Belle Vue Roboogary, Drużyna Koszykarska Rusholmskich Chuliganów. Ofiara była manchesterfilem. Skaleczenia na twarzy – ślady zębów i wbite w policzek okruchy szkła. Pomimo to na ustach ofiary zastygł uśmiech. W te uśmiechnięte usta ktoś – morderca? – wepchnął bukiet kwiatów. Były czerwone, wznosiły się na długich zielonych łodygach, by potem pokłonić się i oprzeć miękko płatkami o policzki. Kiedy pochyliłam się nad ciałem, zakręciło mi się w głowie od ich ciężkiego zapachu. Pod kwiatami dostrzegłam cienką warstewkę maści rozsmarowanej pod nozdrzami. Na sierści połyskiwały tu i tam plamki żółtego proszku.
– Czy ktoś dotykał już ciała? – spytałam.
Zero Giezz kichnął.
– Ty pierwsza – powiedział.
Powąchałam substancję rozprowadzoną pod nosem.
– Cierpiał na katar sienny – orzekłam. – To KichajStoper.
– To rzeczywiście bardzo nam pomoże ująć sprawcę, Jones – odparł Zero. – Będziesz robiła Widmo-przeszukanie? – W jego ustach te słowa zabrzmiały tak, jakby mówił o chorobie.
Może to i choroba.
Właśnie dlatego zwerbowali mnie do policji. Potrafię czytać w umysłach żywych i czasami, jeśli zdołamy dostatecznie szybko do nich dotrzeć, w umysłach umarłych, odtwarzać ich ostatnie myśli, dopóki jeszcze tam zalegają. Tego właśnie teraz próbowałam, wodząc dłońmi z dymu nad twarzą trupa, wyczuwając drogę do jego ostatnich sekund życia.
Kontakt. Przechodzą na mnie chwile umierania, pył do pyłu, dym do dymu...
...jakie słodkie, jakie soczyste... dech mi w piersiach zapiera... jakie słodkie... jak przypominają w smaku miód... całuję kwiaty... jej język jest jak wino... jak na taką młodą, taką bardzo młodą dziewczynkę... to smak... smak Raju... dajcie mi tu zasnąć... chcę tu zasnąć... spać i rosnąć... Jezu! Niemożliwe, żeby ktoś miał tak długi język...
I eksplozja kolorów doprowadza mnie do płaczu.
...Boże! Kwiaty tańczą... tańczą...
Podróżowałam po głowie martwego pieschłopca, dryfowałam od eksplozji całego spektrum barw ku wodospadowi pustki...
...myśl o mnie, Boda... zaśpiewaj ostatni raz tę piosenkę...