Rada Ognia - Tomasz Wojewódzki - ebook + audiobook + książka

Rada Ognia ebook i audiobook

Tomasz Wojewódzki

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie igraj z siłą Ognia – nie każdy może okiełznać ten Żywioł

Jesteś ścigany, ale w ogóle nie wiesz dlaczego. Podejrzewają cię o coś, ale zupełnie nie rozumiesz o co. W takiej sytuacji zostaje ci jedno – uciekaj! A potem dowiedz się, o co chodzi. Taką strategię przyjął Maks Lree, dwudziestokilkuletni Wetrom, gdy znalazł się na celowniku S.W.O.R.P. – najważniejszej paramilitarnej jednostki antyterrorystycznej w Federacji. W trakcie wyjaśniania, dlaczego stanowi obiekt zainteresowania funkcjonariuszy sił porządkowych, Maks zaczął dowiadywać się wielu niezwykłych rzeczy nie tylko o otaczającym go świecie, ale też o sobie i swojej najbliższej rodzinie… Przede wszystkim zaś po raz pierwszy usłyszał o Żywiole Ognia i jego potężnej mocy…

Tomasz Wojewódzki

Urodził się w Warszawie, gdzie spędził większość dotychczasowego życia. Od lat szkolnych tworzy teksty „do szuflady”. Autor bloga literackiego. Od 2015 mąż Marty, z którą ma dwójkę dzieci: Amelię i Wiktora.
Debiutuje powieścią Rada Ognia, otwierającą cykl Boskiego Dziedzictwa.

Adres bloga autora: www.tomasz-wojewodzki.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 12 min

Lektor: Aleksander Bauman
Oceny
3,4 (8 ocen)
1
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Czym jest świat?

To z pozoru retoryczne pytanie skrywa w sobie głębię, której nawet się nie spodziewamy. Chyba każdy w jakimś momencie życia zastanawiał się, jaka jest istota rzeczywistości, w której żyje. Czy to, czego doświadczamy przy pomocy naszych zmysłów, jest właśnie tym, za co to uważamy? Czy istnieje jakaś inna rzeczywistość – inne uniwersum z odmiennymi prawami? Niektórzy świadomie o tym rozmyślają, wyobrażając sobie inne światy. Pozostali widzą je podczas marzeń sennych. U podstaw obu tych sposobów leży swoista ciekawość. Przecież to, co inne, przykuwa uwagę istot rozumnych. Coś nowego, niepoznanego, może nawet nadprzyrodzonego, od zawsze nas interesowało.

A Ty jak sądzisz?

Pewnie powiesz, że temat jest zbyt fantastyczny, by udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zbyt mało wiadomo – brak jest empirycznych dowodów na potwierdzenie lub zaprzeczenie istnienia innych rzeczywistości, a tym bardziej niemożliwe jest ich poznanie.

Takie myślenie na pewno może zostać uznane za słuszne. Nie sądzisz jednak, że prawda jest dużo bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać?

Świat – uważany przez nas za coś oczywistego – jest taki, bo w nim żyjemy. Będąc częścią naszego uniwersum, przyjmujemy za pewnik rządzące tu prawa fizyki, zwykle nawet nad nimi nie rozmyślając. Rzeczywistość jest więc pojęciem względnym, zależnym od tego, gdzie, kiedy, a przede wszystkim kim jest obserwator.

Może zaskoczy Cię to, co powiem, jednak sądzę, że światów jest nieskończenie dużo. A jeszcze bardziej nieprawdopodobnie to zabrzmi, gdy dodam, że do znacznej ich liczby można mieć wgląd, jeżeli tylko się tego pragnie. Wiele jest bardzo podobnych do tego, w którym żyjesz. Można nawet rzec, że są bliźniaczymi kopiami, różniącymi się jedynie detalami. Są również rzeczywistości skrajnie odmienne od tej, którą znasz – rządzone zupełnie innymi prawami, zamieszkałe przez fantastyczne dla Ciebie i dla mnie stworzenia. Budzą one wiele różnych emocji, właściwe ich pełną gamę. Radość, gniew, zaciekawienie, troska czy niepokój to tylko niektóre ze stanów umysłu, w jakie popadamy, stykając się z odmienną rzeczywistością. Czasem bywa nawet tak, że emocje towarzyszące komuś podczas obcowania z innym uniwersum są silniejsze od wywołanych przez jego własne otoczenie.

Tak samo jak doświadczasz swego życia za pomocą zmysłów, tak też możesz nawiązywać kontakt z równoległymi światami. Niektóre dostępne stają się za pomocą wzroku, inne – słuchu. Część z nich łączy razem kilka ze sposobów odbierania informacji ze środowiska.

Być może domyślasz się już, co mam na myśli.

Wiele osób nigdy nie patrzyło na malarstwo, literaturę, muzykę czy dowolną inną gałąź sztuki, jako na tętniącą życiem – a zarazem równoległą do naszej – rzeczywistość. Oczywiście nie takim „życiem” jak autora tego obrazu, powieści czy symfonii. Jednak czy to znaczy, że mniej realnym i gorszym? Nieprawdziwym?

Czy gdybyśmy odkryli, że żyjemy na kartach księgi, nasze istnienie stałoby się mniej rzeczywiste?

Sądzę, że nie. Prawdziwość jednego uniwersum nie może być podważana przez inne ze względu na diametralnie różny punkt widzenia mieszkańców obu światów.

Nie wiem, kim jesteś, gdzie przebywasz ani w jakim punkcie czasu Twojej rzeczywistości czytasz te słowa, ale proszę, zastanów się głębiej nad tym, co przeczytałeś. Chcę Ci opowiedzieć pewną historię, której głębi zapewne nie dostrzeżesz od razu. By ją ujrzeć, musisz odbierać tę opowieść jako realne wydarzenia, które miały miejsce w innym świecie. Poczuć zapachy, widzieć obrazy, słyszeć dźwięki i doświadczać wszystkich emocji z tym związanych. Może wydawać Ci się to trudne, jednak jest możliwe.

Nie wiem, czy w Twojej rzeczywistości czas miał początek i czy będzie miał koniec, jednak opowieść, którą chcę Ci przekazać, rozpoczyna się wiele tysiącleci po powstaniu uniwersum, o którym będzie mowa. Jest to z pewnością świat inny od tego, jaki znasz, pełen fantastycznych zjawisk, tych pięknych, jak również niekiedy przerażających.

Musisz jednocześnie pamiętać, że mieszkańcy kart tej księgi wiedzą, w jakich realiach żyją – przynajmniej przeważnie – mając świadomość, że całe ich życie toczy się w jednym z wielu światów, a osoba, która ich stworzyła, sama egzystuje w jednym z równoległych wymiarów. Dzielą się na liczne gatunki, z których każdy wykształcił własną cywilizację, zamieszkując wiele różnych planet. Różnią się od siebie pod wieloma względami, czasem mając jednak pewne cechy wspólne. To, w jakich warunkach funkcjonują, wynika bezpośrednio z historii całego świata oraz praw, jakie ustanowiono u jego zarania i które przetrwały, w formie pierwotnej lub z czasem zmienionej, aż po teraźniejszość. O wielu zamierzchłych rzeczach mieszkańcy całej galaktyki zdążyli już zapomnieć, na skutek różnych, często bardzo krwawych i burzliwych zawirowań. Ich wybory i życie są w pełni niezależne, jednak ograniczone pewnymi regułami, podobnie jak ma to z pewnością miejsce w Twoim uniwersum.

Mógłbym mówić o tym dalej, jednak mijałbym się z celem. Wszak wszystkiego dowiesz się z czasem, zagłębiając się w opowieść o wydarzeniach, których konsekwencje okazały się bardzo różne dla świata, o którym tu mowa – zarówno jego całości, jak i poszczególnych części. Skutkiem ich miała być fundamentalna zmiana, równoległa z toczeniem się wszystkiego według dotychczasowych praw; jednoczesna modernizacja oraz trzymanie się rzeczy elementarnych; następujący w tym samym momencie progres i regres.

Nie chciałbym zdradzić Ci zbyt wiele już teraz, zwłaszcza że zawiłość pewnych spraw mogłaby okazać się zbyt rozwinięta, by objaśnić je odpowiednio bez całego kontekstu. Posłuchaj więc opowieści o Świecie Dwunastym – uniwersum tak podobnym, a jednocześnie tak różniącym się od tego, które znasz.

ROZDZIAŁ 1

Światło dzienne, wdzierające się przez okno do niewielkiej sali szpitalnej, rozjaśniało całe pomieszczenie. Nowoczesny sprzęt medyczny stał przy każdym z czterech łóżek, ułatwiając w znacznym stopniu pracę personelu. Pielęgniarka, która właśnie weszła do sali, skierowała się do jednego z dwóch pacjentów. Mężczyzna ten należał do najliczniejszej na tej planecie rasy – Ludzi, znanych także w galaktyce pod nazwą Wetromów. Miał sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, wybijał się więc nieco ponad przeciętną. Mężczyzna ten miał dosyć łagodne rysy twarzy, jasną skórę, czarne włosy średniej długości i brązowe oczy. Wszystkie widoczne cechy rasy, do której należał, pozwalały łatwo rozpoznać, że jest człowiekiem, a nie Ganwikiem czy Oekletho, których budowa ciała znacznie odbiegała od ludzkiej, mimo posiadania przez nie pewnych cech humanoidalnych. Mężczyzna, jeszcze chwilę temu nieprzytomny, odczuwał teraz silny ból głowy, którą trzymał oburącz.

– Jak się pan czuje? – zapytała go pielęgniarka, podchodząc i świecąc mu po oczach.

– Głowa! – mruknął pod nosem, odtrącając z poirytowaniem dłoń ze świecącym urządzeniem znad swojej twarzy.

– Reakcje prawidłowe – po chwili rzekła kobieta. – Za chwilę przyjdzie do pana lekarz, proszę się nie oddalać.

– Gdzie jestem? – zapytał młody Wetrom, słabo widząc na oczy.

– W Głównym Szpitalu Ogólnym w Pag. Zaraz przyślę lekarza.

– Pag… – pod nosem powiedział mężczyzna.

W jego głosie dało się słyszeć lekkie zdziwienie. Po chwili spędzonej w bezruchu, odjął dłonie od pulsującej bólem głowy i nerwowo spojrzał po swym ciele. Nie widział żadnych urazów, stłuczeń, ran – niczego, co byłoby niepokojące. A jednak miał wrażenie, że coś się zmieniło.

– Dziwne uczucie… – wymamrotał sam do siebie, siadając na skraju łóżka, wpatrzony w swe dłonie.

Po kilku spędzonych tak sekundach młody Wetrom beztrosko wzruszył ramionami. Stanął na nogi i chwycił niewielki plecak w barwie intensywnego fioletu. Wszystko jest, nic nie zginęło, pomyślał, przeglądając pobieżnie zawartość.

– Proszę pana! Proszę wracać do łóżka! – Usłyszał znajomy głos pielęgniarki, która właśnie weszła do pomieszczenia.

– Dzięki za opiekę, nic mi nie jest! – uśmiechnął się do niej, zakładając swój pakunek na plecy.

– To nie… – zaczęła pielęgniarka, wyraźnie zbita z tropu zachowaniem młodego człowieka.

– Trochę mnie głowa tylko boli – przerwał jej, wciąż się uśmiechając. – Jeszcze raz dziękuję, do widzenia! – Przeszedł przez drzwi, odruchowo machnąwszy kobiecie ręką na pożegnanie.

Mężczyzna szedł energicznie korytarzami szpitala, mijając personel, pacjentów oraz osoby odwiedzające bliskich. Rozglądał się za wyjściem, rozmyślając jednocześnie o tym, co go spotkało. Jeszcze raz pomacał tył głowy, wyczuwając niewielkiego guza.

– No tak! – westchnął. – Tydzień jak nic będzie boleć! Powinienem chyba zadzwonić do…

– Maks! Co ty?! Czemu wyszedłeś?! – gniewnie zapytała kobieta w średnim wieku, podbiegając do niego, gdy przechodził przez główne wyjście szpitala.

Kobieta, również należąca do rasy Wetromów, miała długie do pasa, ciemnobrązowe włosy, rozpuszczone luźno, lekko kręcone. Duże, ciemne oczy, niewielka i zaokrąglona twarz oraz jej łagodne rysy sprawiały, że mając już swoje lata, wciąż emanowała urodą. Ubrana była dosyć skromnie, ale elegancko. W prawej dłoni niosła damską torbę z jakiegoś skóropodobnego tworzywa, której najlepsze czasy dawno już minęły. Na spokojnej zwykle twarzy Wetromki malował się grymas rozdrażnienia, mieszający się ze współczuciem.

– Nic mi nie jest… – powiedział młodzieniec już mniej pewnie niż wcześniej. Jego wzrok odruchowo powędrował niżej, na szary od kurzu i brudu chodnik.

– C… Co?! – niemal wykrzyczała kobieta, idąc wciąż w jego kierunku. Ręka z torbą niebezpiecznie zaczynała szykować się do wymachu.

– No nic, no… – powiedział, lekko chowając głowę w ramionach ze względu na spodziewane uderzenie torbą.

Nic się jednak nie wydarzyło, kobieta jedynie stanęła przed nim, wpatrując się przez kilka sekund badawczo w jego oczy. Po chwili ciszy pokręciła z lekka głową, omiatając go spojrzeniem.

– Lekarze cię wypuścili? – zapytała spokojnie.

– Nie – odpowiedział po chwili zawahania. – Ale nic mi nie jest, naprawdę!

– Maks, widzę, że coś cię boli, mnie nie oszukasz… – z rosnącą irytacją w głosie kontynuowała kobieta.

– Tu, o! – Wykręcił tył głowy w jej stronę. – Guz, widzisz? Tylko tyle, nic mi nie jest, słowo!

– Powinien cię przebadać lekarz – nie ustępowała kobieta.

– Mamooo! – z irytacją powiedział Maks, przeciągając celowo swą wypowiedź.

Kobieta spojrzała na niego z zastanowieniem, westchnęła i ponownie pokręciła głową.

– Dobrze, chodź. Ale gdyby tu był twój ojciec… – zaczęła, jednocześnie wskazując kierunek, z którego nadeszła.

– …toby mnie poparł! – uśmiechnął się Maksymilian.

– Pewnie masz rację – przyznała ze zrezygnowaniem. – Chodź, zaparkowałam niedaleko.

Miasto Pag, którego zakurzonymi ulicami wędrowali, znajdowało się na kontynencie Egerdel, na terytorium Wetromów, tuż obok Wielkiego Morza Egerdel, będącego, zaraz po trzech oceanach, największym zbiornikiem wodnym na Staron – planecie leżącej niemal w samym sercu sektora kontrolowanego przez rasę, z której pochodzili Maks i jego matka. Pag, choć leżące głęboko wewnątrz terytoriów Ludzi, było miastem neutralnym, w którym swe siedziby posiadali członkowie każdego z trzech gatunków. Z tego powodu było miejscem dosyć zaniedbanym, gdyż żadna z ras nie chciała przejąć odpowiedzialności za stan metropolii. Sytuacja ta była identyczna w każdej z ośmiu aglomeracji neutralnych, rozsianych po całym globie. Większość miejscowości Wetromów na Staron borykała się z zauważalnym ubóstwem i zaniedbaniem, jednak w każdym z nich było lepiej niż w jakimkolwiek miejscu pokroju Pag. Sytuacja gospodarcza oraz fakt, że planeta Staron stanowiła jedną z pierwszych planet zasiedlonych przez Ludzi w historii współczesnej, sprawiały, że wśród młodzieży powszechna stała się jej żartobliwa nazwa: „Staroć”. Maksowi wydawała się ona słuszna. Widząc odrapane z tynku budowle w Pag i wszechobecny brud, należał do owej „młodzieży”. Staroć była ponadto planetą typowo skalisto-piaszczystą; próżno było tu szukać większych formacji roślinnych. Z racji tego niemal wszędzie gleba miała odcień burobrązowy.

Po dłuższej chwili Maria, matka Maksa, wraz z synem doszła do niewielkiego, osobowego pojazdu o napędzie czterokołowym. Złoty okres auta dawno już minął, nawet gdyby pominąć fakt, że od niemal trzech dekad nie produkowano już cywilnych pojazdów kołowych, przestawiwszy rynek wyłącznie na znacznie bardziej zaawansowane technicznie, zasilane z nowoczesnych generatorów antygrawitacyjnych. Dawniej karoseria była koloru białego, ale na planecie Staron ta barwa szybko zanikała pod grubą warstwą kurzu. Maria i Maks starali się w miarę możliwości dbać o pojazd, pomimo wszystkich przeciwności.

– A tak w ogóle, to co się stało? – zapytała kobieta, siadając za kierownicą.

– Guza mam, zapomniałaś? – Maksymilian odpowiedział wymijająco, odwracając wzrok w stronę okna. Usiłował sobie przypomnieć, czemu trafił do szpitala.

– Guzy nie biorą się z niczego, synku… – Usłyszał poirytowany głos. Wolał nie patrzeć jej w oczy.

– Pamiętam, że po zajęciach szedłem w kierunku domu Emalo, a po drodze ktoś uderzył mnie czymś w tył głowy. Wtedy… – zaczął, obserwując beztrosko starcie między dwiema osobami, obok których przejeżdżali.

Uczestnikami bójki był młody przedstawiciel rasy Oekletho oraz dorosły Ganwik, przy czym przewaga zdecydowanie leżała po stronie tego drugiego. Cholerne uprzedzenia, pomyślał, odwracając wzrok z powrotem w stronę swej matki, podczas gdy samochód gwałtownie zahamował. Od razu pożałował tej decyzji.

– Znowu byłeś u Emalo?!

Gdyby wzrokiem można było zabić, to właśnie straciłabyś syna, pomyślał Maks.

– Napad przemilczałaś, ale to… – odpowiedział z wyrzutem.

– Przepraszam – po chwili powiedziała już wyraźnie spokojniej. – Po prostu miałeś już do niego nie chodzić…

– I nie byłem. Nie zdążyłem… – burknął tak cicho, że kierująca pojazdem kobieta nie dosłyszała wypowiedzi. – Możemy wrócić do tematu? – zapytał, nie chcąc znowu dyskutować o swoim znajomym.

– Przepraszam, kontynuuj. – Maria pokręciła lekko głową, ponownie skupiając się na drodze.

– Jak mówiłem, ktoś uderzył mnie w tył głowy. Następne co pamiętam, to sala szpitalna i pielęgniarka wymachująca mi latarką koło nosa. – Maks poprawił się na swoim miejscu.

– Nie wiesz, kto to mógł być? – zaniepokoiła się.

– Nie, straciłem przytomność zaraz po uderzeniu. Nic mi nie jest, nie przejmuj się.

Maria spojrzała na niego zmartwiona, ale postanowiła więcej nie poruszać tego tematu. Jechali w milczeniu. Maksymilian wyglądał za okno, obserwując monotonny krajobraz przedstawiający skalistą pustynię. Wolał jednak ten widok od obskurnych zabudowań w mieście Pag, które przed chwilą opuścili.

Jakieś pół godziny później dotarli do Kae, oficjalnej stolicy Wetromów na planecie. Maks mieszkał wraz ze swoją matką na przedmieściach, w dzielnicy jednorodzinnych domków, oddanych przez rząd na własność rodzinom zasłużonych oficerów Wetromów. Ojciec Maksa, uznany za zmarłego w czasie poprzedniej wojny z Oekletho na planecie Boom, uhonorowany został w ten sposób jeszcze za życia, dzięki czemu jego rodzina mogła zachować dom po jego odejściu.

Maria zaparkowała pojazd na podjeździe, po czym oboje opuścili auto. Dom był niewielki. Składał się z dwóch pomieszczeń sypialnych, niewielkiego salonu, łazienki, kuchni oraz małego poddasza, gdzie Maks miał swój pokój. Zaraz po przekroczeniu drzwi wejściowych bez słowa skierował się schodami na górę, do swojego kąciku. Jego wystrój różnił się od reszty pomieszczeń. Podczas gdy w całym domu dominowały różne odcienie brązu i żółci, a same meble dosyć dobrze komponowały się ze sobą nawzajem, pokój Maksa był mieszanką kilkunastu barw – zauważalna jednak była stanowcza przewaga fioletu nad innymi kolorami. Lubił fiolet. Nie popadał w tym względzie w skrajność, ale ilekroć kupował coś nowego, rozglądał się za przedmiotem o tej barwie.

Przeszedł obok niedbale opartej o ciemnofioletową ścianę gitary elektrycznej, którą sam nie wiedział, po co kupił. Odruchowo włączył odtwarzacz muzyczny i z impetem rzucił się na łóżko. Sprężyny w wiekowym meblu wydały niepokojący dźwięk. Po krótkiej chwili z czterech głośników, rozlokowanych w każdym rogu pomieszczenia, zaczęła dobywać się szybka muzyka, będąca soundtrackiem z jednego z ulubionych filmów Maksa. Leżał przez jakiś czas, omiatając wzrokiem wszystkie wyszczerbienia w suficie, po czym usiadł na łóżku i sięgnął do plecaka. Wyciągnął pomazany zeszyt z „notatkami” ze studiów, jakąś książkę, której autora nawet nie znał, a z tytułem, gdyby go zapytać, również miałby problem, po czym… zamarł w bezruchu.

– Co to? – zapytał sam siebie, wyciągając z plecaka niewielki pakunek.

Czuł dziwne mrowienie w dłoni; niepokojące uczucie, które towarzyszyło mu od wyjścia ze szpitala, zdawało się nasilać. Ostrożnie rozwinął nieznany mu materiał, jednolicie czarny. Ku swojemu zdumieniu znalazł niewielką, może stumililitrową buteleczkę, całkowicie pustą. Maks czuł narastający w nim niepokój. Od trzymania szklanego pojemniczka cierpły dłonie. Przez chwilę w milczeniu przyglądał się znalezisku. Nie wypatrzył niczego nadzwyczajnego, jednak jego uwagę przykuł przypominający czarną gwiazdę symbol czarnej kuli, od której w równomiernych odstępach odchodziło sześć jednakowych, zakrzywionych „ramion”. Gdy Maksymilian przyglądał się znakowi, dostrzegł kawałek materiału wyglądającego jak papier, znajdujący się pod buteleczką. Ostrożnie sięgnął po przedmiot.

Gdy nadejdzie czas, wezwę Cię – głosił napis na materiale, od którego emanowała identyczna niepokojąca aura jak od szklanego naczynia.

Pod niemal idealnie czarnym napisem widniał symbol, taki sam jak na pojemniku.

– Maks! Obiad na stole! – Usłyszał stłumiony głos matki, dobiegający z dołu.

Spojrzał ponownie na niepokojące przedmioty. Przerażały go. Postanowił zawinąć je z powrotem w czarny materiał i schować do plecaka.

– Idę!

ROZDZIAŁ 2

– Uważaj na to czerwone – powiedział Ekim, młody Wetrom z krótkimi blond włosami. Na twarzy jak zwykle malowało mu się znudzenie.

– Mhm – mruknął Maksymilian, mieszając w głębokim, szklanym naczyniu. Klarowna przed chwilą ciecz stawała się coraz bardziej mętna.

– Wracając do tematu… – zaczęła młoda Wetromka z lekką nadwagą, ciemnobrązowymi włosami do ramion i dużymi, ciemnymi oczami, których naturalne piękno wzmocnione było subtelnym cieniem do powiek.

– Mhm – Maks ponowił wcześniej wydany dźwięk, dając do zrozumienia, że słucha.

– Wczorajszy reportaż z miejsca zdarzenia wykazał brak wszelkich poszlak. Ekim ma rację, nie… – kontynuowała z powagą kobieta, na chwilę przerywając mieszanie jakiejś masy.

– A ja wam mówię, to wszystko wina Oekletho! Powinniśmy przegnać ich z planety, po drodze wybijając możliwie najwięcej! – tubalnym głosem rzekł umięśniony Wetrom, który był przy tym niższy od pozostałych osób przebywających w sali.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, jedynie młoda kobieta pokręciła z niesmakiem głową. Maks rozejrzał się po sali. Przy innych stołach grupy cztero-, czasem pięcioosobowe zajęte były własnymi eksperymentami. Pomiędzy nimi z wolna przechadzał się profesor, na przemian z uznaniem kiwając głową oraz krzywiąc się w grymasie niezadowolenia. Maksymilian zauważył, że na wyjątkowo długo zatrzymywał się przy grupach całkowicie złożonych z kobiet, o pozostałe zahaczając jedynie jakby z niechcianego obowiązku. Maks uśmiechnął się pod nosem, ponownie skupiając uwagę na mieszaniu płynu. Niechcący potrącił przy tym stojący obok pojemniczek z czerwonym, ziarnistym materiałem, niebezpiecznie go przechylając, jednak zaraz potem zręcznie go złapał.

– Czerwone – ostrzegawczo rzekł Ekim, mierząc Maksa wzrokiem. Ten jedynie wyszczerzył się szeroko, drapiąc wolną ręką po głowie.

– Chcesz kolejnej wojny, Kehel? – młoda kobieta zapytała niskiego, muskularnego Wetroma.

– A czemu nie?! Już nie raz pokazywaliśmy Oekletho, gdzie ich miejsce! Problem w tym, że ich rzeczywiste miejsce znajduje się daleko poza Starociem. Nie przekonuj mnie, Aelo! – odpowiedział jej Kehel.

– Maks, a ty co o tym sądzisz? Ekima nie pytam, bo wszyscy wiemy, że mu to obojętne – z przekąsem powiedziała Aela. Znudzony blondyn od niechcenia wzruszył ramionami.

Maks przez chwilę się zawahał. Spojrzał w ciemne oczy Aeli wpatrującej się w niego z wyczekiwaniem. Utrzymywał przez chwilę kontakt wzrokowy, po czym bez słowa znowu zaczął mieszać w szklanym naczyniu.

– Mnie też to obojętne – odpowiedział, naśladując ruch ramion Ekima, na co ten lekko się uśmiechnął.

– Nie kręć, ty zawsze masz jakieś swoje zdanie! – żachnęła się Aela, szturchając Maksa łokciem. Ten, na chwilę tracąc równowagę przez cios, który był niespodziewanie silny, ponownie potrącił lekko pojemnik z czerwonym, ziarnistym materiałem.

– Czerwone – znudzonym głosem powiedział Ekim, tym razem nawet nie patrząc na Maksymiliana. Zdawał się w pewien niezrozumiały sposób przejmować losem naczynia.

– Myślę, że masz więcej siły, niż sądzisz… – odpowiedział Aeli Maks, trzymając się za bok. – Jeżeli naprawdę chcecie wiedzieć, nie mam nic przeciwko Oekletho, dopóki nic nam nie robią. Ale jeżeli to rzeczywiście oni stoją za zamachem na premiera Echeniego, powinni za to zapłacić.

– Winny i tak poniesie konsekwencje. Ostatecznie, co za różnica, czy był to Oekletho, czy członek którejś z dwóch pozostałych ras? Wojna i tak będzie, jak nie z Oekletho czy Ganwikami, to domowa, bratobójcza. Politycy skaczą sobie do gardeł i bez tajemniczych zamachów na premierów – monotonnie powiedział Ekim.

Ponownie nastała cisza. Aela sięgnęła po pojemniczek z czerwonym materiałem i wsypała szczyptę ziarenek do matowej miski, w której lepiła coś o barwie trudnej do zidentyfikowania i konsystencji rzadkiej galarety. Kilka czerwonych ziarenek od razu zmieniło kolor masy liożelu na lekko różowy. Jednocześnie z miski zaczął wydobywać się dym, jakby spowodowany przez ogień, lecz bez widocznych płomieni. Ekim spojrzał znudzonym wzrokiem na wytwór Aeli i cicho westchnął. W tym samym czasie Maksymilian zbyt energicznie mieszając w swoim naczyniu, potrącił pojemnik z czerwonym materiałem, tym razem przewracając go. Większość ziarenek potoczyła się po blacie stołu lub spadła na zimną podłogę, część jednak wpadła do miski Aeli. Ekim, nieco żywiej niż dotychczas, spojrzał na Maksa. Ten natomiast odruchowo odepchnął Aelę, gdyż z miski nagle buchnęły płomienie. Gdyby nie zareagował szybko, ogień najprawdopodobniej poparzyłby jego koleżankę.

– Pożar! – krzyknął Kehel, biegnąc w kierunku gaśnicy znajdującej się na ścianie.

– Kehel, stój! – Usłyszeli piskliwy głos profesora, który bardzo szybko zorientował się, jaka substancja doprowadziła do zapłonu w misce Aeli. – Uciekajcie z sali! Uciekajcie, wszyscy!

Obecni w pomieszczeniu studenci oraz wykładowca rzucili się do drzwi wyjściowych, podczas gdy płomień robił się coraz bardziej intensywny, tworząc przy tym liczne kłęby dymu. Maksymilian zdążył przebyć jakieś pięć, może sześć metrów, kiedy usłyszał za sobą głośne plaśnięcie i budzący obrzydzenie dźwięk łamanej kości. Gdy tylko odwrócił głowę, zobaczył leżącego na podłodze Ekima kurczowo trzymającego się za prawą nogę.

– Cholera! – krzyknął Maks.

Przez chwilę się zawahał, nie wiedząc, czy ratować się ucieczką, czy iść z pomocą koledze, jednak szybko podjął decyzję.

– Wstawaj, musimy uciekać! – powiedział, łapiąc Ekima pod ramię i prowadząc w stronę drzwi.

Wszyscy studenci opuścili już salę. Maksymilian słyszał jeszcze ciche odgłosy kroków, jednak bardzo szybko zanikły. Potrącając rzeczy porozrzucane przez spanikowanych kolegów po całym pomieszczeniu, zawadzając dwa razy o leżące krzesła oraz prowadząc Ekima, z którego twarzy zniknęła obojętność zastąpiona grymasem przerażenia i bólu, dotarli do drzwi. Przekroczyli próg dokładnie w tym samym momencie, w którym z głębi sali dobiegł ogłuszający huk, a wraz z nim fala płomieni. Maks zasłonił Ekima własnym ciałem przed eksplozją, jednak ta natychmiast powaliła ich na ziemię. Ogień omiótł jego ciało oraz leżącego pod nim Ekima. Widział, jak jego kolega cierpi, jak płomienie przelatują obok, zupełnie tak, jakby wiał bardzo silny wiatr. W nosie zakręcił mu się zapach palonych włosów. Odczuwał ciepło. Jednak tylko ciepło. Mimo że płomienie dotykały jego ciała, przypalając ubrania, nie czuł poparzeń.

– Wytrzymaj! – Maks krzyknął do Ekima.

Wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Ogień nie znikł całkowicie, lecz wyraźnie zmalał, gdy gwałtowna, krótka eksplozja dobiegła końca. Pożar trwał nadal, ale w sposób zwyczajny, normalny. Po szalejących płomieniach przelatujących obok z dużą prędkością obecna sytuacja wydała się Maksowi wręcz spokojna. Nie myśląc długo, wstał, podniósł Ekima i najszybciej, jak się dało, skierował do wyjścia, podtrzymując lekko poparzonego kolegę.

Szli przez korytarze uczelni, które z czasem zbliżania się do wyjścia ewakuacyjnego stawały się coraz bardziej zatłoczone. Nikt nie zwracał uwagi na dwóch studentów wracających z centrum zdarzenia; chcieli jedynie jak najszybciej opuścić zagrożony budynek. Maks i Ekim, który ledwo szedł z powodu uszkodzonej nogi, dotarli w końcu do drzwi wyjściowych, opuszczając kompleks budynków Uniwersytetu Miasta Kae, największej uczelni państwowej w metropolii. Nieopodal wyjścia zebrana była grupa studentów wraz z profesorem, z którymi Maks i Ekim mieli zajęcia.

– Maks… czerwone… – wydobył z siebie Ekim, kiedy szli w stronę profesora, który był wyraźnie szczęśliwy na ich widok. Co zaskoczyło Maksymiliana, nie widział na jego twarzy złości.

– Wiem, Ekim. Przepraszam – odpowiedział Maks. Nie zdołał jednak powstrzymać lekkiego uśmiechu, słysząc wypowiedź kolegi.

– Dziękuję, że wróciłeś – z wdzięcznością rzekł Ekim słabym głosem.

– Jesteście! Martwiliśmy się, że tam zostaliście! Ekim, co się stało?! – Profesor podbiegł natychmiast, biorąc Ekima pod drugą rękę i prowadząc w stronę grupy.

Maks, po posadzeniu kolegi na rozłożonej szybko na chodniku płachcie, bez słowa oddalił się kilka metrów od grupy i usiadł przy jednym z zaparkowanych w okolicy czterokołowych samochodów. Oparł plecy i głowę o oponę. Z budynku ewakuowały się kolejne fale studentów i personelu uniwersytetu, z jednego okna na pierwszym piętrze buchały płomienie, zaś wszyscy przechodnie przystawali, obserwując całe zajście. Ogień, pomyślał Maksymilian. Ogień nie powinien tak się zachowywać. Dlaczego mnie nie poparzył? Dlaczego czułem jedynie ciepło? Czemu zamiast sprawiać mi ból, on jedynie ogrzał moje ciało, podczas gdy Ekima zranił?

– Co się ze mną dzieje? – cicho zapytał samego siebie, patrząc na swe dłonie, w których chwilę później schował twarz.

Odkąd cztery dni temu opuścił szpital, wciąż odczuwał niepokój. Nie wiedział, z czego to wynikało, jednak z każdym dniem coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, że coś jest inne niż wcześniej. Czuł, że coś się w nim zmieniło. Nie umiał tego jednak określić.

– Maksymilianie Lree… – zaczął profesor piskliwym głosem, gdy podszedł do Maksa. Ten, pogrążony w swych myślach, nawet nie zauważył, kiedy mężczyzna się zbliżył.

– Słucham, profesorze. – Szybko wstał.

– Jak rozumiem to twoja „zasługa”, czyż nie? – zapytał profesor.

Maks zawahał się.

– Mogłem potrącić ten pojemnik…

– Nie obawiaj się, nie chcę cię pociągać do odpowiedzialności – powiedział mężczyzna i uśmiechnął się. Maks lubił ten typ uśmiechu: szczery, niewymuszony.

– Nie? – zapytał niepewnie.

– Szczerze mówiąc, chciałem cię pochwalić za uratowanie Ekima. Wróciłeś, podczas gdy my uciekliśmy.

– Nie musiałbym go ratować, gdybym nie potrącił tamtego… – zaczął Maks, zły na samego siebie.

– Każdemu zdarzają się wypadki! Nie obawiaj się, nie zgłoszę, kto spowodował cały incydent, a tak się składa, że w tamtej sali przedwczoraj uszkodzono monitoring. Nie ma więc żadnego dowodu, że przyczyniłeś się do tego, nie licząc potencjalnych zeznań studentów. Zresztą, dzięki temu w końcu odremontują nasz wydział. Prawie nikomu nie stała się krzywda, a będzie to z pożytkiem na przyszłość dla uczelni – profesor mówiąc to, nadal się uśmiechał.

– Dziękuję… – rzekł Maks, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Idź do domu. Zaraz przyjadą służby porządkowe, studenci zostaną odesłani do domów, by nie przeszkadzali w akcji gaszenia pożaru.

– Dobrze, profesorze. Tak zrobię. – Skinął potulnie głową, mając nieodparte wrażenie, że zawdzięcza mężczyźnie bardzo wiele.

Po chwili, gdy wykładowca się oddalił, Maksymilian skierował się w przeciwną stronę. Mijał gapiów wpatrujących się w ogień obejmujący kolejne pomieszczenia. Z tłumu dało się słyszeć różne głosy. Niektórzy wydawali się dziwnie podnieceni szalejącym żywiołem, inni biadolili nad losem studentów, których, według nich, niechybnie spotkała śmierć na korytarzach płonącej uczelni. Maks jednak nie zwracał uwagi na gapiów. Był na miejscu zdarzenia w chwili wybuchu pożaru, nie chciał ponownie do tego wracać myślami. Dziwiło go to, że całe zajście nie wywołało na nim większego wrażenia. Przynajmniej nie tak dużego, jak można by się spodziewać. Bardziej od szalejących na uniwersytecie płomieni martwiły go zmiany, jakie w sobie odczuwał. Szedł przed siebie szybko, nie odwracając się, a jedynie myśląc o wydarzeniach sprzed czterech dni i próbując połączyć poszczególne wydarzenia w logiczną całość.

*

Niecałą godzinę później Maksymilian Lree dotarł do swego domu. Dopiero przed drzwiami zdał sobie sprawę z tego, że jego plecak został w płonącej sali. Na myśl o tym ze złością pokręcił głową.

Delikatnie uchylił drzwi. Wiedział, że jego matka jeszcze nie wróciła z pracy, wolał jednak nie ryzykować. Nie miał ochoty tłumaczyć, dlaczego tak wcześnie pojawił się w domu. Zawiasy drzwi cicho zaskrzypiały. Odczekał chwilę w bezruchu, a gdy z głębi domu nie usłyszał żadnego dźwięku świadczącego o obecności swej rodzicielki, wszedł do środka. Od razu skierował się na górę, do swojego pokoju.

W pomieszczeniu panował taki sam nieporządek jak zwykle. Maks nie miał chęci na jakiekolwiek zmiany. Dobrze orientował się w swoim bałaganie i wszelkie namowy Marii, by „ogarnął to przeklęte poddasze”, jak miała w zwyczaju mówić, gdy wchodziła do jego pokoju, pozostawały bez odzewu.

Pierwszą rzeczą, jaką Maks zrobił po zamknięciu za sobą drzwi, było wyjęcie spod łóżka tajemniczego pakunku, który znalazł w swoim plecaku po obudzeniu się w szpitalu.

– Gdy nadejdzie czas, wezwę Cię – czytał półgłosem tekst widniejący na małym skrawku materiału.

To wszystko się ze sobą musi łączyć, pomyślał, chowając pakunek z powrotem pod łóżko. Następnie wstał energicznie i podszedł do małego okna. Natychmiast znieruchomiał niczym sparaliżowany. Zaskoczony… i przerażony.

Co do…?! – brzmiała pierwsza myśl Maksymiliana na widok, który rozpościerał się poza domem. Za chwilę zrozumiał. Jednak poinformował o winnym podpalenia, pomyślał, odbiegając od okna i kierując się w stronę drzwi. Gdy tylko je otworzył, zobaczył postać odzianą w czarny strój służb antyterrorystycznych Wetromów. Oprócz nowoczesnej kamizelki kuloodpornej i hełmu zakrywającego całą głowę postaci, którego charakterystycznym elementem był filtr oczyszczający powietrze znajdujący się na wysokości ust, uwagę Maksymiliana przyciągnęła broń palna dzierżona przez postać, która była wycelowana w jego stronę.

– Stać, S.W.O.R.P.! – zabrzmiał groźny, męski głos.

Maks, niewiele myśląc, natychmiast pobiegł w odwrotnym kierunku, w stronę zamkniętego okna. W pełnym rozbiegu wpadł na nie, rozbijając szkło na kawałki i wylatując na zewnątrz. Spodziewał się nagłego, bolesnego upadku na ziemię, tak się jednak nie stało. Oczy, które zamknął w zderzeniu z oknem, teraz otworzył. Nie rozumiał tego, nie wiedział, jak to się stało, ale znalazł się kilkanaście metrów dalej, przeleciawszy w powietrzu nad podjazdem przed domem, zaparkowanymi pojazdami S.W.O.R.P. i kawałkiem dwupasmowej ulicy. Zdał sobie sprawę, że znajduje się w powietrzu, lewitując wciąż w tym samym miejscu. Na dole, obok opancerzonych pojazdów, stali osłupiali funkcjonariusze, wpatrujący się w niego z niedowierzaniem. Zobaczył, jak podnoszą broń. Widział osobnika stojącego w oknie jego pokoju, który krzyczy coś do towarzyszy i nagle… Maksymilian spadł z hukiem na twardą, asfaltową ulicę. Wszystko trwało niecałe dziesięć sekund, lecz dla niego – przerażonego, zdziwionego i jednocześnie zachwyconego – o wiele dłużej.

– Nie ruszaj się! Ręce na kark, twarzą do ziemi! – Usłyszał obok siebie kobiecy, zdecydowany głos, zdeformowany przez hełm z filtrem przeciwgazowym.

Usłuchał polecenia, nie miał wyboru. Inni funkcjonariusze S.W.O.R.P. już otoczyli go, przygniatając do ziemi i szykując do zakucia w nowoczesne, energetyczne kajdany. Nie myślał jednak o tym. Nie czuł nic prócz zdziwienia tym, że przez chwilę latał.

ROZDZIAŁ 3

– Ghh… – Maksymilian wydał z siebie dziwny, zduszony dźwięk. Owo wzdrygnięcie było efektem nagłego zapalenia bardzo jasnego światła w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Wciąż był przykuty energetycznymi obręczami do masywnego krzesła, jednak teraz miał chociaż szansę coś zobaczyć.

– Czemu jest zakneblowany? – Usłyszał tubalny, groźnie brzmiący głos męski. Oczy nadal nie przyzwyczaiły się do światła, dlatego nie widział dobrze osoby, która się odezwała. Zorientował się jednak, że do pomieszczenia weszły trzy postacie.

– Darł się jak tuzin dzieciaków w Święto Najwyższego, to go uciszyliśmy… – Maksymilian usłyszał kolejny męski głos. Ten brzmiał równie niepokojąco co wcześniejszy, jednak był o wiele bardziej cichy i wyższy od poprzednika.

– Zdejmijcie mu to – rozkazała pierwsza postać.

Maks zauważył, jak w jego kierunku podchodzi szczupła, wciąż niewyraźna sylwetka, która następnie lekko się nad nim pochyliła. Poczuł delikatną woń kobiecych perfum.

– Niech pan zachowa spokój – łagodnym, ale i stanowczym głosem powiedziała kobieta.

Maks poznał ją. To ta sama funkcjonariuszka S.W.O.R.P., obok której spadłem, pomyślał.

– I nie wrzeszczy jak jakiś cholerny opętaniec… – dopowiedział cynicznie drugi z mężczyzn.

– Maksymilian Lree. Człowiek, urodzony dwudziestego lipca roku trzy tysiące czterysta dwudziestego trzeciego, mający obecnie dwadzieścia jeden lat – mówił pierwszy Wetrom tubalnym głosem. – Półsierota, zamieszkały na przedmieściach Kae, na planecie Staron. Niepracujący student, utrzymywany przez swą matkę. Dotąd nienotowany. Wszystko się zgadza? – zapytał.

– Tak, ale ja nic nie zrobiłem! – głośno zaprotestował Maks.

– Bądź ciszej, bo wiesz… – mówiąc to, drugi z mężczyzn cynicznie się uśmiechnął, wymachując ostentacyjnie wręczonym mu przez funkcjonariuszkę kneblem.

Maks zaczynał już widzieć na tyle dobrze, by wyraźnie dostrzec sylwetki wszystkich postaci. Mężczyzna o wyższej barwie mowy i kobieta mieli na sobie mundury S.W.O.R.P., jednak bez hełmów z filtrem. Z kolei postać o tubalnym głosie ubrana była w szykowny, czarny garnitur. Biała koszula była rozpięta pod szyją. Nie dziwiło to z uwagi na wysoką temperaturę w pomieszczeniu. Będący w średnim wieku mężczyzna miał krótko przycięte, ciemne włosy i drapieżny wzrok. Wyglądał na osobę stanowczą i zdecydowaną. Widać było, że ma silną osobowość.

– Dużo lepiej, panie Lree – odezwał się.

– Swoją drogą incydent na uniwersytecie, w którym brałeś udział, jest w tej chwili mało istotny. Nie mamy żadnych zgłoszeń, jakobyś był, smarkaczu, temu winny. Ale nie byłoby to dla nas zaskoczeniem – powiedział drugi mężczyzna. Miał ciemnobrązowe włosy w nieładzie i nieprzyjemny grymas na twarzy.

– Podporuczniku Aubey, pozwoli pan, że ja będę mówił! – stanowczo rzekł muskularny mężczyzna w garniturze.

– Oczywiście, przepraszam… – przytaknął funkcjonariusz S.W.O.R.P. już mniej pewnym tonem.

– Nazywam się Vaer Al’azara. Mistrz Vaer Al’azara. I tak ma mnie pan tytułować, panie Lree!

Maks bąknął coś pod nosem, patrząc w drapieżne oczy rozmówcy. Było w nich coś nienaturalnego, budzącego respekt i niepokój.

– Jak wspomniał nieproszenie podporucznik, incydent na uczelni jest kwestią marginalną. Jednak jedynie pozornie – powiedział powoli człowiek nazywający się mistrzem, po czym na chwilę zrobił przerwę. – Cel mojej obecności w tym miejscu bardzo prawdopodobnie jest ściśle związany ze wspomnianym zdarzeniem – mówił, przechadzając się niespiesznie po pomieszczeniu.

– Czego więc ode mnie chcesz?! – nie wytrzymał Maks. Od razu pożałował swoich słów.

Światło w pomieszczeniu zamigotało, następnie gwałtownie zgasło, by w ułamku sekundy znów się zapalić. Wszyscy poczuli, że temperatura w pomieszczeniu nagle wzrosła, co najmniej o kilka stopni.

– Mistrz Al’azara! Czy nie wyraziłem się jasno?! – zagrzmiał głos mężczyzny.

Maks widział, jak wzrok Al’azary stał się jeszcze bardziej przenikliwy i pełen agresji. W jednej chwili zrezygnował ze stawiania dalszych pytań.

– Przepraszam… – powiedział cicho i bez przekonania.

Zauważył, że stojąca obok niego kobieta w mundurze S.W.O.R.P. odetchnęła z ulgą.

– Jestem tu, młody Wetromie, z powodu zajścia w areszcie. Czy nazwisko Emoi mówi ci coś? – zapytał z wcześniejszym spokojem i zdecydowaniem Mistrz Vaer Al’azara, kontynuując przechadzkę po pomieszczeniu. Wszyscy poczuli, że temperatura powietrza zaczęła wracać do normy.

A jak mógłbym to zapomnieć?, Maks zapytał w myślach sam siebie.

– Tak – powiedział na głos.

*

Maksymilian Lree leżał na swej pryczy w ciemnej, obskurnej celi. Obdarte z tynku ściany i popękaną podłogę znaleźć można było w każdej celi Głównego Posterunku S.W.O.R.P. w Kae, jednak Maks miał wrażenie, że przydzielono mu najgorszą ze wszystkich. Prycza była w wielu miejscach uszkodzona, spłuczka w toalecie się zacinała, a jedyne krzesło w pomieszczeniu miało dwie nogi, uniemożliwiając tym samym normalne korzystanie z niego. Były też pozytywne strony znajdowania się w tej celi – Maks przebywał w niej sam, nie licząc dużego, obleśnego gryzonia, mającego norę pod przeciwległą do pryczy ścianą.

Leżąc na posłaniu z jedną nogą na posadzce, Maks obserwował swojego współlokatora, zajadającego się w kącie kawałkiem czegoś bliżej niesprecyzowanego. Gryzoń co chwilę zerkał na młodego Wetroma swymi czerwonymi ślepiami, jakby upewniając się, czy ten nie stara się zabrać mu pachnącego pleśnią znaleziska. Maksymiliana nie interesowało w tym momencie nic związanego z wyrośniętym zwierzęciem. Głowę zaprzątała mu od kilku dni jedna myśl. Bez przerwy sam siebie pytał, co właściwie się stało. Doskonale pamiętał moment, kiedy unosił się w powietrzu. Wciąż na myśl przychodziło mu również zajście na uczelni. Zastanawiał się, czemu nie ma poparzeń, wspominając, jak zasłonił Ekima własnym ciałem.

– Przecież to nie ma sensu… – powiedział szeptem. Gryzoń nadstawił uszu, jednak nadal konsumował to, co trzymał w małych łapkach. – Ja nie…

– Lree! Wizyta małżeńska! – Maks usłyszał nagle znajomy głos strażnika więziennego. Zaraz potem zza drzwi dobiegł dźwięk stłumionego, gromkiego śmiechu pozostałych strażników.

Niechętnie wstał z pryczy, patrząc, jak współlokator w popłochu ucieka, a następnie znika w niewielkiej dziurze przy podłodze. Nie zapomniał przy tym swojego przysmaku.

– Już, idę… – Maksymilian rzekł do strażnika, wkładając ręce w niewielki otwór w drzwiach, stając do nich tyłem.

Poczuł na nadgarstkach chłodny uścisk metalu przestarzałych kajdanek. Gdy tylko wyjął skrępowane za plecami ręce, drzwi otworzyły się, ukazując wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę ludzkiej rasy. Strażnik miał na sobie mundur S.W.O.R.P. – Suwerennych Wetromowskich Oddziałów Reagowania Prewencyjnego.

Oficjalnie była to organizacja antyterrorystyczna, jednakże jej działania wykraczały znacznie ponadto. Należeli do niej jedynie Wetromowie, przez co S.W.O.R.P. stało się nieoficjalną jednostką sił specjalnych, biorących udział podczas działań wojennych. W skład ich szeregów wchodzili dobrze przeszkoleni mężczyźni i kobiety w sile wieku, dowodzeni przez wykwalifikowane osoby, mające często powiązania z politykami i armią. S.W.O.R.P. było siłą Wetromów, pierwszymi, którzy stawali do boju i ostatnimi, którzy z pola walki odchodzili. Tak przynajmniej uważało społeczeństwo…

– Idziemy, pięknisiu! – z denerwującym uśmiechem na ustach warknął strażnik.

S.W.O.R.P., podobnie jak każda inna organizacja, nie było idealne. Maks o tym doskonale wiedział. Wielu funkcjonariuszy było skorumpowanych, inni często łamali protokoły związane z traktowaniem zatrzymanych. Zdarzali się i tacy, którzy byli po prostu zwykłymi zbirami, zapewniając sobie okrutną rozrywkę pod przykrywką odznaki i służby społeczeństwu. Maks wiedział jednak, że sytuacja taka ma miejsce praktycznie w każdej grupie paramilitarnej, w mniejszym lub większym stopniu. S.W.O.R.P. nie było idealne, ale i tak było lepsze od swoich odpowiedników u Ganwików czy Oekletho. Ponadto w każdej organizacji, oprócz marginesu społecznego, spotkać można było również wartościowe jednostki. A takich w S.W.O.R.P. była zdecydowana większość.

Maks nie mógł jednak dalej o tym rozmyślać. Prowadzony przez dosyć ciemny korytarz nie miał możliwości przygotować się na jasne światło panujące w pomieszczeniu, do którego został niemal wepchnięty.

– Maks! – Usłyszał znajomy głos.

Jasno oświetlone, czyste pomieszczenie, podzielone było na dwie części – dla więźniów oraz osób odwiedzających skazanych. Były one oddzielone kilkunastoma murowanymi boksami, które w centralnej części, niejako łączącej oba sektory, miały wbudowane przeźroczyste pole siłowe. Każdy z boksów zapewniał stosunkowo dobrą prywatność osobom rozmawiającym, jednak matka Maksa, stojąca przy jednej z wydzielonych stref odwiedzin, bardzo głośno zareagowała na przybycie syna.

– Miłej zabawy – parsknął śmiechem strażnik więzienny, rozkuwając tymczasowo Maksymiliana.

Ten bez słowa udał się do właściwego boksu, siadając na twardym, metalowym krześle bez oparcia, wbudowanym w posadzkę. Za przeźroczystym polem siłowym Maks widział wpatrujące się w niego popiersie Marii. Bał się trochę jej reakcji, jednak załzawione oczy i zatroskanie na jej twarzy rozwiały niepokój młodego człowieka.

– Maks… – cicho zaczęła matka. Widząc, że ten milczy, kontynuowała: – Co się stało? Słyszałam o tym pożarze na uczelni. O to chodzi? Dlatego cię zatrzymali?

– Chyba, nie wiem… – Maks opuścił głowę, po czym cicho westchnął.

– Dowiem się wszystkiego, wpłacę kaucję, jeżeli będzie trzeba… – kobieta próbowała pocieszyć swego syna.

Na chwilę zapanowała cisza. Maks jedynie tępo wpatrywał się w swoje stopy, analizując sytuację, Maria zaś czekała na jakąkolwiek jego reakcję.

– Maks… – zaczęła w końcu.

– Przestań w końcu to powtarzać! – Maksymilian nagle podniósł głos. – Nie znoszę tego imienia!

– Wiem, przepraszam. Nie denerwuj się tak…

– Nie denerwuję się! – Maks nagle się uśmiechnął. – Po prostu jest głupie!

Maksymilian wybuchnął szczerym śmiechem. Maria, stojący przy drzwiach strażnik i kilka innych osób przebywających w pomieszczeniu, spojrzeli na niego z zaskoczeniem.

– To musi chodzić o tę uczelnię. – Maks zmienił temat, gdy tylko przestał się śmiać.

– Rozmawiałam z Władkiem – powiedziała po chwili ciszy Maria. Na twarzy Maksa zagościł ledwo zauważalny uśmiech. – Pracował kiedyś w S.W.O.R.P. i zna ich procedury. Obiecał ci pomóc.

– Cieszę się – krótko podsumował Maks z kamienną miną. – Tylko nie wiem, co on może tu zdziałać. Był inżynierem czy coś tam. Raczej nie miał wiele wspólnego z tą częścią S.W.O.R.P., która zajmuje się ściganiem sprawców podpaleń… – skomentował cynicznie. – Ale fajnie, że chce pomóc – dodał po chwili i uśmiechnął się.

– Jesteś jakiś inny – rzekła Maria, przechylając głowę na lewo. Jej długie włosy lekko się przy tym poruszyły.

– Jestem w więzieniu, jakbyś nie zauważyła… – dosyć niemile odpowiedział Maksymilian. – Wybacz, nie chciałem. Po prostu jestem zmęczony. Nie martw się, mamo.

– Proszę pomału kończyć – powiedział do Marii stojący nieopodal strażnik, dając do zrozumienia, że czas wizyty zbliża się do końca.

– Maks, posłuchaj. Co by ci nie mówili, jesteś niewinny. Wiem to. Jutro też przyjdę. Jak tylko dowiem się czegoś, dam ci od razu znać. Będzie dobrze, słyszysz? – matka rzekła do Maksymiliana.

– Ta… – odburknął. – Na razie – dodał i uśmiechnął się.

– Trzymaj się.

Maks wstał z twardego krzesła, patrząc, jak podchodzi do niego jeden ze strażników. Odruchowo złączył ręce z tyłu, pozwalając się skuć. Czuł złość. Cieszyło go jednak, że prowadzący go strażnik nie wypowiada żadnych uszczypliwych uwag.

Jak zwykle po wyjściu z celi, zaprowadzono go do długiego, jasnego pomieszczenia, w którym przy pomocy różnych urządzeń sprawdzano, czy skazani nie posiadają czegoś niebezpiecznego. Co prawda Maria nawet gdyby chciała, nie mogła mu nic przekazać ze względu na pole siłowe, jednak S.W.O.R.P. znane było z przeprowadzania dokładnych kontroli. Więźniowie zaś słynęli ze swej kreatywności w wykorzystywaniu nietypowych przedmiotów w charakterze broni.

Strażnik wszedł do pomieszczenia wraz z nim, ale opuścił je, gdy tylko Maksymilian Lree usiadł na jednej z ławek przytwierdzonych do podłogi równolegle do dłuższych ścian. Maks ze znużeniem obserwował, jak jeden z trzech pozostałych więźniów idzie do komory obudowanej pleksiglasem, w której czekało już trzech strażników więziennych. Jeden z nich przeprowadzał kontrolę przy użyciu wielu nowoczesnych urządzeń, pozostała dwójka zaś zapewniała bezpieczeństwo.

– Zacznijmy od metali… – Dało się słyszeć stłumiony głos zza ściany z pleksiglasu.

Maksymilian, wciąż ze skrępowanymi z tyłu rękoma, lekko wyprostował się na ławce. Gniew, który wciąż odczuwał, teraz znacznie przybrał na sile, gdy zobaczył rosłego mężczyznę przyglądającego mu się z drażniącym uśmieszkiem na twarzy. Wysoki, dobrze zbudowany Wetrom, naznaczony był bliznami. Jego obcisły, czerwony stój więzienny dobrze podkreślał każdy mięsień ciała. Maks był pewny, że ubranie było o kilka numerów za małe.

– Czego?! – szukając zaczepki, powiedział do niego ów ogolony na łyso człowiek.

Siedzący nieopodal skazany, młody Wetrom z tatuażem na prawym boku szyi jedynie spojrzał w ich stronę beznamiętnie, szykując się do kontroli.

– Słyszysz?! Pytałem o coś! – warknął rosły mężczyzna z bliznami.

– Odwal się… – pod nosem warknął Maks. Starał się nad sobą panować, jednak czuł, jak wzbiera w nim złość.

Chciał wyładować się na tym osiłku, dać upust swoim emocjom, które tłamsił od dłuższego czasu. Nieważne było, że ten był o głowę wyższy i zdecydowanie silniejszy. Jedynym, co powstrzymywało Maksymiliana od zadania mu cierpienia, był zimny uścisk kajdanek na nadgarstkach i świadomość, że nieopodal znajdują się strażnicy. Zamknął oczy, starając się uspokoić.

– Pieprzony szczylu… – Usłyszał niemal obok siebie, po czym poczuł silny ból w prawej stopie.

Maks zaklął głośno. Osiłek znajdował się już koło niego, szykując się do kolejnego kopnięcia.

– Hej! – Usłyszeli okrzyk kogoś w oddali.

Nie miało to jednak już znaczenia. Maks miał dosyć. Uchylając się przed kolejnym ciosem, zręcznie stanął na nogi. Był słabszy od muskularnego Wetroma, jednak nadrabiał to szybkością. Odpowiedział tym samym – z całej siły kopnął mężczyznę w zewnętrzny bok prawego kolana. Ten również zaklął, tracąc równowagę, przez co, prawdopodobnie nieumyślnie, uderzył Maksymiliana uzbrojonymi w kajdanki nadgarstkami, trafiając w prawe ramię. Młodzieniec jednak wymierzył kolejny celny kopniak, tym razem w łydkę. Łysy warknął gniewnie. Złapawszy równowagę, zadał Maksymilianowi cios kolanem w brzuch. Siła była powalająca.

Maks zgiął się wpół. Czuł jedynie ból. Ból i gniew.

Niespodziewanie, krzycząc z wściekłością, uderzył go gwałtowny przypływ gorąca. Usłyszał przerażone okrzyki strażników, którzy znajdowali się już obok niego. Słyszał także przerażony głos młodego Wetroma z tatuażem. Najgłośniej jednak krzyczał osiłek, dławiąc się z bólu.

Zanim Maksymilian dostał czymś twardym po karku i stracił przytomność, zauważył, że muskularny Wetrom stoi w płomieniach. Usłyszał też krzyk jednego ze strażników:

– Ugaście go! Ugaście Emoi!

*

– Tak, pamiętam… – powtórzył Maks.

– Podporuczniku Aubey… – Mistrz Al’azara zwrócił się do funkcjonariusza S.W.O.R.P. – … proszę poinformować pana Lree o stanie osadzonego Emoi.

– Hrm… – chrząknął mężczyzna z ciemnobrązowymi włosami. – Po tamtym incydencie więzień Emoi został zabrany do miejscowej placówki medycznej. Stwierdzono poparzenie siedemdziesięciu dwóch procent ciała. Jego stan jest ciężki, ale według lekarzy nie ma już zagrożenia życia. Od siebie dodam, że był to pierwszy taki przypadek w historii tej placówki S.W.O.R.P.

– Dziękuję, podporuczniku – z wyższością w głosie odezwał się Vaer Al’azara. – Panie Lree, wie pan oczywiście, że napaść na innego osadzonego jest surowo karana?

– On pierwszy zaatakował… – bąknął Maks, po czym usłyszał, jak stojąca obok niego funkcjonariuszka gwałtownie wciąga powietrze do płuc.

– Nagrania z kamer potwierdzają pańską tezę – przytaknął mu bez cienia emocji Al’azara. Funkcjonariuszka o długich blond włosach cicho westchnęła z ulgą. – Jednak to on znajduje się na oddziale szpitalnym, a nie pan.

Maksymilian milczał, przyglądając się uważnie mężczyźnie w garniturze. Starał się szybko analizować sytuację, ale w głowie miał jedynie mętlik.

– Podporuczniku, niech pan przyniesie dowód rzeczowy – podjął po chwili ciszy Mistrz Vaer.

Funkcjonariusz Aubey skłonił się z szacunkiem w stronę elegancko ubranej postaci, po czym bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Maksymilian patrzył za nim, aż zniknął za masywnymi drzwiami.

– Sierżant Rieger, niech pani rozkuje więźnia – rzekł Vaer Al’azara.

– Jest pan pewien, Mistrzu? – zapytała z niedowierzaniem kobieta z blond włosami.

– Wydałem rozkaz!

– Tak jest! – Funkcjonariuszka ukłoniła się.

Kilka sekund później Maksymilian nie był już skrępowany. Energetyczne obręcze, dotąd przytwierdzające jego nadgarstki i kostki do twardego, metalowego krzesła, wyłączono. Niepewnie wstał.

– Zachowaj jednak spokój, Wetromie! – przestrzegł go Mistrz Al’azara, wyciągając ostentacyjnie w jego stronę rozłożoną dłoń. – W jednej chwili mogę cię zniszczyć!

– Nie mam zamiaru się rzucać. – Wzruszył ramionami Maksymilian. Nie chciał zadzierać z muskularnym mężczyzną, choć przez głowę przemknęła mu myśl, by spróbować ucieczki.

– Zobaczymy – groźnie rzekł Mistrz.

– Czy mogę w końcu wiedzieć, dlaczego zostałem zatrzymany? – Po chwili nie wytrzymał młody Wetrom. – Mistrzu? – poprawił się w porę, gdyż mężczyzna w garniturze znów przybrał groźną minę, zaś w pomieszczeniu na krótką chwilę lekko podniosła się temperatura.

W tym samym momencie drzwi do pomieszczenia otworzyły się. Stał w nich podporucznik Aubey w towarzystwie zamaskowanej kobiety z hełmem na głowie, która jednak natychmiast się oddaliła. Podporucznik zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę, niosąc przed sobą coś dużego, przykrytego czerwoną płachtą, na której widoczny był charakterystyczny znak. Składał się z symbolu jednoznacznie kojarzącego się z płomieniem, umieszczonego na białym tle, w czarno obrzeżonym okręgu.

– Proszę to postawić na posadzce – rozkazał Mistrz.

Aubey bez słowa wykonał polecenie. Maks usłyszał metaliczny dźwięk, gdy duży przedmiot dotknął podłoża. Wszyscy zachowywali ciszę. Podporucznik stał w bezruchu, z grymasem na twarzy, natomiast Vaer Al’azara powoli podszedł do przykrytego płachtą przedmiotu. Szybkim ruchem odrzucił materiał.

Maks usłyszał ciche westchnięcie, które wydała funkcjonariuszka S.W.O.R.P. o blond włosach i nazwisku Rieger. Nie zdziwiło go to – sam był pod wrażeniem tego, co zobaczył.

Na podłodze stała duża, prostokątna skrzynia. Zarówno wieko, jak i podstawa były bogato zdobione elementami złota, srebra i szlachetnymi kamieniami. Motywem przewodnim wszystkich tych zdobień były płomienie. Skrzynia miała po bokach metalowe uchwyty w kolorze miedzi oraz taki sam znak na środku wieka, jaki znajdował się na płachcie. Wyglądała na ciężką, jednak podporucznik Aubey najwyraźniej nie miał problemów z przeniesieniem jej.

Mistrz Vaer Al’azara stanął przy skrzyni, spojrzał z wyższością na Maksymiliana, po czym chwycił za wieko. Gdy je podniósł, ich oczom ukazał się widok futurystycznego urządzenia, zajmującego całe wnętrze skrzyni. Dookoła rozlokowano srebrzysto-czerwone metalowe pręty, przewody i płytki, sam środek zajmowała zaś kula nietypowego, czerwonopomarańczowego pola siłowego, od którego bił gorąc wyczuwalny nawet w odległości kilkunastu kroków.

Maks nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Wewnątrz pola siłowego znajdowały się przedmioty, które niedawno odnalazł w swym plecaku, po napadzie! Pusta buteleczka, karteczka z tajemniczym zdaniem i jednolicie czarny materiał, w który wszystko to było zawinięte, lewitowały pośrodku pola siłowego.

– Poznaje je pan? – zapytał Al’azara, unosząc lekko brodę do góry, ponownie patrząc z wyższością na Maksa.

– Nie – Maksymilian skłamał, czując, jak zaczyna się pocić ze zdenerwowania.

– Zapytam jeszcze tylko raz. Poznaje pan to, Lree? – z gniewem powiedział Mistrz. Temperatura w pomieszczeniu podskoczyła o kilka stopni.

– Mówiłem, że nie! – szedł w zaparte Maks.

Vaer Al’azara błyskawicznie znalazł się koło niego. Bił od niego gorąc – żar, który nie parzył jednak, lecz przyprawiał o strach i respekt. Mistrz chwycił Maksa za łokieć, silnie ciskając nim na posadzkę, zanim ten zdążył cokolwiek zrobić. Leżał obok skrzyni.

– Te rzeczy zostały znalezione w pańskim domu! – groźnie powiedział Al’azara. – Niech pan nawet nie próbuje zaprzeczać, Lree! Obecna tu sierżant Rieger osobiście dostarczyła te przedmioty!

Maks patrzył przez chwilę na buteleczkę z dziwnym symbolem. Następnie, po raz kolejny, przeczytał słowa na kawałku materiału.

– Ale o co chodzi?! – zapytał, nie rozumiejąc sytuacji. – Zatrzymaliście mnie przez jakąś cholerną butelczynę?! Jestem pełnoletni, wolno mi pić!

Vaer Al’azara wciągnął głośno powietrze. Wpatrywał się przez chwilę w Maksa, po czym lekko pokręcił głową.

– Panie Lree, jest pan wyjątkowo mało inteligentny albo szalenie odważny – podsumował tubalnie. – Jedno i drugie jest niewskazane, jeżeli miłe jest panu to, jakże nędzne, życie. Współpraca jest jedyną deską ratunku, że wyrażę się tak kolokwialnie. W przeciwnym razie, nadal używając infantylnych powiedzonek, poleje się krew. Pańska krew…

Sierżant Rieger wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, jednak natychmiast się powstrzymała, widząc drapieżny wzrok Mistrza Al’azary. Maks milczał.

– Jak mówiłem, przedmioty te znaleziono u pana w domu podczas interwencji funkcjonariuszy S.W.O.R.P. Słusznie zauważono, że zatrzymanie miało miejsce przez fakt posiadania tejże „butelczyny”, jak ją pan określił. Jej oraz pozostałych dwóch przedmiotów – wyjaśnił Al’azara.

– Nic nie rozumiem… – szczerze przyznał Maks.

– Co potwierdzałoby moją tezę o ubytkach w inteligencji! – prychnął cynicznie Al’azara.

– Z całym szacunkiem, Mistrzu, jednak ja również nie rozumiem. Pomimo że, podobnie jak sierżant Rieger, brałem udział w tej przeklętej operacji zatrzymania osadzonego Lree – wtrącił podporucznik Aubey cierpkim tonem.

Vaer Al’azara spojrzał na niego wymownie. Chyba w końcu powie, pomyślał Maks.

– Podporuczniku, proszę wyjąć którykolwiek przedmiot. Proszę po prostu włożyć tam dłoń – rozkazał Mistrz.

Aubey słyszalnie przełknął ślinę. Nie wyglądał na strachliwego, jednak Vaer Al’azara niewątpliwie budził w nim lęk, zaś perspektywa wkładania dłoni do dziwnego pola siłowego nie należała do pozytywnych.

– Proszę się nie obawiać, przecież nie ryzykowałbym pańskiego zdrowia – syknął Mistrz.

– Mhm – bez przekonania odpowiedział podporucznik.

Mężczyzna powoli klęknął przy skrzyni na jedno kolano. Pobladł nieco na twarzy, kiedy zbliżał prawą dłoń do pola siłowego. Maks, wciąż znajdując się na ziemi, z drugiej strony skrzyni, widział niepokój w oczach podporucznika. Czuł również żar bijący od nietypowego pola siłowego.

Dłoń funkcjonariusza dotknęła pola. Natychmiast odruchowo cofnął ją, sycząc z bólu. Mistrz Al’azara uśmiechnął się półgębkiem.

– Nie da się, nie przepuszcza mojej dłoni – Aubey powiedział przez zaciśnięte zęby, starając się nie okazywać bólu.

– Wiem, moja wina – Al’azara nie przejął się cierpieniem podporucznika. – Panie Lree, pańska kolej. Proszę włożyć dłoń do pola i…

– Oszalałeś?! – nie wytrzymał Maksymilian. – To coś właśnie poparzyło tego faceta, nie mam zamiaru wkładać tam rąk!

– Po pierwsze, upominam po raz ostatni! – Mistrz Vaer ostrzegł Maksa z grozą w głosie. Temperatura w pomieszczeniu znów wzrosła. – Po drugie, nic panu nie będzie. Masz natychmiast wyjąć któryś z tych przedmiotów!

– A zresztą! – krzyknął Maks, energicznie kierując swoją prawą dłoń na pole siłowe.

Czuł żar. Z każdym centymetrem bliżej niego, czuł większy gorąc. Dotknął bariery.

Sierżant Rieger z trudem zdusiła krzyk, podporucznik Aubey zaklął siarczyście. Mistrz Vaer Al’azara stał zaś jedynie z kamienną miną. W jego oczach widać było zadowolenie. Zadowolenie i pogardę.

ROZDZIAŁ 4

Maksymilian Lree leżał na swojej pryczy w ciemnej, obskurnej celi. Zaczynał powoli przyzwyczajać się do życia w zamknięciu, choć od zatrzymania minęło jedynie kilkanaście dni. Przywykł również do towarzystwa dużego, obleśnego gryzonia. Vaer, bo tak nazywał dzielącego z nim celę ssaka, przed chwilą zniknął w swojej norce, pozostawiając po sobie jedynie nieprzyjemną, słodką woń pleśni. Od pamiętnej rozmowy z Mistrzem Al’azarą minęły cztery dni, a Maks nadal analizował to, co wówczas usłyszał.

Leżąc na pryczy, wyciągnął ku górze swą prawą dłoń, szeroko rozstawiając wszystkie palce. Wodził wzrokiem po swojej kończynie, szczególną uwagę poświęcając dużemu siniakowi na zewnętrznej stronie dłoni. Nagle, kątem oka, dostrzegł ruch przy ścianie.

– Vaer! – Maks gwałtownie usiadł na skraju pryczy.

Gryzoń, który właśnie wyszedł z norki, popatrzył na niego czerwonymi ślepiami. Oboje zdążyli już do siebie przywyknąć. Vaer stał w jednym miejscu, powoli niuchając nieforemnymi nozdrzami po podłodze, szukając jakichś odpadków. Maks wyciągnął ku niemu dłoń z kawałkiem czerstwego chleba.

– Wcinaj, mały! – uśmiechnął się Maks, obserwując, jak gryzoń obraca prezent w łapkach, stanowczo za małych jak na posturę zwierzęcia.

W celi rozległo się ciche chrobotanie, będące skutkiem konsumowania przez Vaera suchego kawałka chleba.

Maks, siedząc wciąż na skraju pryczy, z zamyśleniem patrzył na swego towarzysza. Myślał. Wciąż analizował słowa Wetroma, po którym imię dostał gryzoń. I choć nadal wydawało się to nieprawdopodobne, Maksymilian był gotów uwierzyć. Zwłaszcza po tym, co widział i poczuł.

*

– Nie daję temu wiary! Na Najwyższego, kurwa, to niemożliwe! – podporucznik Aubey mówił głośno, zamykając zdobioną skrzynię.

– Przedmioty te otacza potężna aura. Aura, której nie rozpoznaję – zignorował go Vaer Al’azara, zwracając się do Maksymiliana.

– Jaka znowu aura?! – ten zapytał z pretensją w głosie.

– Maksymilianie Lree, czy zdajesz sobie sprawę, do kogo mówisz? – zagrzmiał Mistrz. Nie było to jednak spowodowane gniewem, lecz władczą pozycją, w jakiej zdawał się samego siebie stawiać ów umięśniony Wetrom.

– Ee… do ciebie? – wypalił bez namysłu Maks.

Mistrz Vaer Al’azara chrząknął cicho. Nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi.

– Czy słyszałeś kiedyś o Radzie Ognia? O Żywiołach? Oczywiście, że nie słyszałeś! – rzekł z dumą w głosie. – Niemal nikt w społeczeństwie nie słyszał!

– O czym ty gadasz? – zakpił Maks.

Temperatura w pomieszczeniu wzrosła bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zanim Maks zdążył się zorientować, leżał na podłodze, z promieniującym od brzucha bólem w połowie ciała. Sierżant Rieger wciągnęła głośno powietrze, powstrzymując się od interweniowania.

– Ostrzegałem cię! – wycedził Mistrz Al’azara chłodno, co zupełnie nie pasowało do gorąca odczuwanego w całym pomieszczeniu.

Maks, wciąż leżący na ziemi w pozycji embrionalnej, widział, jak Vaer powoli oddala się od niego. Z trudem wstał na kolana – cios w brzuch był wyjątkowo silny.

– Każdy znany nam rozumny gatunek: Oekletho, Ganwikowie i oczywiście my, Ludzie, może kontrolować coś, co nazywamy Żywiołami. Nie chcę tu używać tak trywialnych słów jak „magia” czy jakieś „moce”, jednak one chyba najlepiej wyjaśnią takiemu prostemu umysłowi, o co chodzi – Al’azara mówił kpiąco do Maksymiliana.

Mistrz zrobił krótką przerwę. Nikt się nie odzywał, oczekując kolejnych słów.

– To oczywiście duże uproszczenie. Naturalnie, predyspozycje do władania Żywiołami nie objawiają się u każdego. W przeciwnym razie Ludzkość już dawno przestałaby istnieć. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby więcej osób pańskiego pokroju miało ten talent! – wzdrygnął się Mistrz. Następnie spojrzał swym drapieżnym wzrokiem w oczy Maksymiliana.

– Każdy Wetrom ma w sobie energię Żywiołu Ognia, jednak zdolność do kontrolowania tej mocy drzemie jedynie w wybranych – rzekł po chwili.

– A co z pozostałymi gatunkami, Mistrzu? – zapytała z ciekawością Rieger.

– Nie lubię, gdy mi się przerywa… – Al’azara spojrzał na nią złowieszczo – … lecz i tak miałem to wyjaśnić osadzonemu Lree. Gatunek Ganwików włada Żywiołem Ziemi. Oekletho zaś Elektrycznością. U nich jednak…

– To jakieś brednie! – wykrzyknął Maksymilian. – Każdy wie, że żywioły są cztery: powietrze, ziemia, woda i ten twój ogień! Nie ma tu mowy o jakiejś elektryczności! Nie ma!

Kolejny przypływ gorąca, a zaraz potem potworny ból w lewym boku. Tylko tyle Maks zapamiętał, zanim ponownie znalazł się na zimnej posadzce. Następnie poczuł ciężki but na swej prawej dłoni, którą, gdyby Vaer chciał, mógł z łatwością zmiażdżyć. Nie zrobił tego, lecz docisnął wystarczająco silnie, by z bólu zamroczyło Maksa.

– Mistrzu… – Sierżant Rieger usiłowała pomóc młodzieńcowi, kiedy Al’azara stał nad nim we władczej pozie.