Radioaktywny domek bez wiary - Joanna Rosinska - ebook

Radioaktywny domek bez wiary ebook

Joanna Rosińska

4,3

Opis

Drugi tom serii Radioaktywny domek.
Kim tak naprawdę jest owiane tajemnicą Źródło?
Niektórzy znają odpowiedź na to pytanie. A reszta wkrótce może pożałować, że kiedykolwiek chciała wiedzieć.
Bohaterowie ze Starego Brokatu ponownie pojawiają się w Rezydencji Sów, w osłabionym składzie i strażami nad głową, ale tym razem spełnia się ich ciche marzenie. Splotem okoliczności zostają zaproszeni prosto w pajęcze sieci, do podejrzanej organizacji prowadzonej przez sympatycznego staruszka i jego specyficznego syna.
Wchodzą tam z rozkoszą, mimo wiedzy, że już nie wyjdą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiedzmaczytaa

Nie oderwiesz się od lektury

kocham tą książkę całym sercem
10

Popularność




Copyright © 2024 by Joanna Rosińska. All rights reserved.

Numer ISBN: 978-83-966754-6-0

Wydanie pierwsze, Jeżów Sudecki 2024

Redakcja: Klaudia Wójcik

Korekta: Natalia Kos

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Ilustracja z okładki i zakładki: Daniel Przespolewski

Przygotowanie okładki: Wiktoria Jabłońska

Mapa: Wiktoria Jabłońska

Grafika z wnętrza książki: Daniel Przespolewski / Pixabay.com

Wszystkie prawa zastrzeżone.Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe.Wszystkie postacie, rzeczy i nazwy w książce są wytworem wyobraźni.

Odwiedź mnie:Instagram: joannaxkroftTiktok: joannakroftEmail: [email protected]

Do­mek jest bez wiary, ale ży­czę wam, że­by­ście ni­gdy nie tra­cili jej do sie­bie.

Kilka słów od au­torki

!Ostrze­że­nie!

Drugi tom po­ru­sza te­maty re­li­gii, sekt, pro­fa­na­cji, prze­mocy fi­zycz­nej i psy­chicz­nej, uza­leż­nień, sa­mo­bój­stwa oraz śmierci.

Uni­wer­sum, które ist­nieje w se­rii Ra­dio­ak­tywny do­mek dla la­lek, jest wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, a wszel­kie po­do­bień­stwa do ist­nie­ją­cych zda­rzeń lub osób są przy­pad­kowe.

Po­glądy bo­ha­te­rów książki nie są mo­imi po­glą­dami.

Mimo że da­rzę ich ogromną sym­pa­tią, z ra­cji by­cia w mo­jej gło­wie, to cał­ko­wi­cie po­tę­piam ich za­cho­wa­nia i nie­od­po­wied­nie słowa, które wy­po­wia­dają w tej oraz w każ­dej in­nej czę­ści.

Na końcu sami zde­cy­du­je­cie, czy za­słu­gują na wy­ba­cze­nie.

Nowy Kraj

Kraj za­ło­żony na te­re­nie wy­spiar­skim, na za­chód od kra­jów Blo­kow­skich, na te­re­nie Ka­le­tiny i Li­diwy (dawna na­zwa – Ka­le­tiny i Li­diwy), przez Go­ryta Do­ska wraz z jego ofi­cjalną, 32-oso­bową Radą Mi­ni­strów (obecny skład: 44 rok (2010)), wy­braną z po­mocą spra­wie­dli­wych, de­mo­kra­tycz­nych wy­bo­rów.

Z re­jo­nami:

– Śród­mia­sto

– Knowa

– Kowca

– Ara­be­ska

– Stan­cja

– Go­tria

– Re­zy­den­cja Sów

– Gsza

– Plo­nowe Krale

– Dar­ber­gur­gia

– Har­pice Wschod­nie

– Har­pice Za­chod­nie

– Do­lina Gór­ska

– Ja­ner­storm

– Lor­dia

– Morsz­czy­zna

Za­re­je­stro­wane, ofi­cjalne wiary, wpro­wa­dzone w sys­tem Władz każ­dego re­jonu:

Ka­to­li­cyzm

Na­uki Re­nie­zi­styczne (w nic nie­wie­rzący)

Sło­wacy

Ju­da­cen­tryzm

Ko­ściół No­wego Pa­cie­rza

Za­kon Iryt Ko­dro­ski

Za­kon Po­łu­dniowy

Za­kon Har­picki

Stare Za­cza­ro­wane (po­tocz­nie roz­łam Ba­le­rin) z po­dzia­łem na:

– Za­cza­ro­wane daw­nego To­ten­mu­li­tarzmu (znie­wo­lone Za­cza­ro­wane daw­nej Geo­r­gii)

– Za­cza­ro­wane no­wej Go­trii

– Za­cza­ro­wane Ka­to­lic­kiego nurtu

– Wrze­cionki

– Mi­stury

– za­re­je­stro­wane przez Ta­tianę Goz­pel

– za­re­je­stro­wane przez Ar­mię Sza­fra

– za­re­je­stro­wane przez H.B.

– za­re­je­stro­wane przez Pro­sta Mu­skiego

– za­re­je­stro­wane przez Ka­rellę Do­bor

– za­re­je­stro­wane przez Jad Sza­del­plan­skim

– za­re­je­stro­wane przez Chust Ran

– za­re­je­stro­wane przez Abell Karl

– Za­ten­Za­cza­ro­wane

– Po­st­Za­cza­ro­wane

Na­zwane, nie­ofi­cjalne wiary, nie­wpro­wa­dzone w sys­tem Władz żad­nego re­jonu:

Skrajny Ka­to­li­cyzm

Re­dersi

Kult Q

Ko­ściół Daw­nego Pa­cie­rza (ostat­nio wi­dziani w 29 r. (1995r.))

Wy­znawcy Gian­niego Bre­gera

Te­le­ki­ni­ści No­wego Świata

Wie­rzy­ciele Sta­rego Po­rządku

Wy­znawcy sta­rego de­mona

Wy­znawcy no­wego de­mona

Wy­znawcy „tego” pier­ście­nia

W brą­zo­wych ma­skach (ofi­cjal­nie­nie­na­zwani)

Za­kon Har­picki vol. 2

Ha­ry­ta­tywne stwo­rze­nia

Pro­zacy

Za­kon my­śliwy (zli­kwi­do­wany – znani człon­ko­wie nie­żywi)

i inni

1

SOWIE CUDA

0

biała łapka

27 grud­nia

Zło było spo­wo­do­wane ludz­kim wy­bo­rem. Bóg pra­gnął cze­goś in­nego, ale ob­da­rzony wolną wolą czło­wiek tra­cił za­ha­mo­wa­nia.

Usły­szała te słowa od mamy, w dniu, w któ­rym dziew­czyna skoń­czyła szes­na­ście lat i jesz­cze nie ro­zu­miała, jak wy­gląda świat. Te­raz była kilka lat star­szą ko­bietą, ale de­fi­ni­tyw­nie nie mą­drzej­szą, bo gdyby miała choć krztynę ro­zumu, za­koń­czy­łaby swoją mękę już wieki temu. Za­mor­do­wa­łaby Źró­dło, nie osoby, któ­rych to on pra­gnął za­mor­do­wać. Nie wie­działa tylko, jak by to uczy­niła, ale nie po­winna się nad tym za­sta­na­wiać, bo nie na­była wy­star­cza­ją­cej od­wagi. Wszystko by ru­nęło, a ten wy­bór trak­to­wała bar­dzo po­waż­nie.

Wy­da­wało jej się, że kiedy szła do domu swo­jego wroga, kun­de­lek z białą łapką miał szkli­ste oczka. Była w sta­nie przy­znać mu ra­cję, bo ży­jąc z tą istotą przez ostat­nie lata, do­wio­dła te­zie, że zwie­rzęta czują le­piej niż lu­dzie.

Te­raz sku­liła się na atła­so­wym, czer­wo­nym fo­telu, kun­de­lek ob­wą­chi­wał sto­jak ze szkla­nymi bu­tel­kami wody, a On swo­bod­nie zaj­mo­wał sie­dze­nie przy ścia­nie. Był dziś mniej po­bu­dzony niż zwy­kle, ale utrzy­my­wał po­godny wy­raz twa­rzy. Ko­bieta cier­pli­wie cze­kała na jego nie­ubła­ga­nie po­trzebne py­ta­nie.

– Gdzie by­łaś?

– Kiedy?

Nie oka­zał znie­cier­pli­wie­nia ba­nal­nym py­taj­ni­kiem, wciąż się uśmie­chał. Cho­dziła za tą piątką, od­kąd o to po­pro­sił, po­dró­żo­wała mię­dzy Sta­rym Bro­ka­tem i Re­zy­den­cją Sów aż za czę­sto, a te­raz py­tał ją, gdzie była, bo do­sko­nale wie­dział, że nie tam, gdzie po­winna. Nie krą­żyła z psem pod mu­rami uni­wer­sy­tetu, gdzie za­ję­cia miał Chri­stian, i nie krę­ciła głową na ko­lejne próby Da­vida, koń­czące się jego krwią pod no­sem czy w prze­łyku. Nie wi­dy­wała też smut­nej Na­ta­lie, która prze­sia­dy­wała przy łóżku brata, ani Jane, która nie znaj­do­wała się w żad­nym z tych miast.

Mar­twych tym bar­dziej nie wi­dy­wała.

– Wtedy, kiedy cię nie było.

– Za­wsze wiesz, gdzie je­stem.

To była zła od­po­wiedź, wręcz ka­ta­stro­falna, bo zmu­siła go do wsta­nia. Kła­mała i on o tym wie­dział, ale nie ro­zu­miał, w jaki spo­sób omi­jała jego szpie­gów. Za sprawą Gra­cji na­była umie­jęt­no­ści, spra­wia­ją­cej, że nie­po­żą­dane osoby szybko za­po­mi­nały o jej obec­no­ści.

– Masz przede mną ta­jem­nice. To w po­rządku, prze­cież każdy je ma. Gdy­bym mó­wił ci o wszyst­kim, też na pewno nie spa­ła­byś tak spo­kojna. Śpisz spo­koj­nie, prawda?

Kiedy sta­nął za ko­bietą, po­ło­żył na jej ra­mio­nach swoje dło­nie. Dło­nie wi­zy­tówką czło­wieka. Dło­nie bro­nią czło­wieka. ­Dło­nie skazą czło­wieka.

Dzi­siej­szego dnia nie po­winna nic jeść. Wie­działa, gdzie obie­cała się po­ja­wić, więc dla­czego we­pchnęła w sie­bie wa­felki? Nie mo­gła po­wstrzy­mać głodu na naj­bliż­sze kil­ka­na­ście go­dzin? Te­raz by­łoby ła­twiej, nie czu­łaby, że po­trze­buje na­tych­mia­sto­wej wi­zyty nad zle­wem.

Czę­sto bła­gała Boga, żeby na świe­cie nie było lu­dzi, któ­rzy umieją czy­tać w my­ślach.

– Gdzie masz oku­lary?

– Zo­sta­wi­łam w sa­mo­cho­dzie.

– Przy­nieś, pro­szę, jej oku­lary z brą­zo­wego auta – zwró­cił się do swo­jego sto­ją­cego przy ścia­nie sługi.

Był to sa­mo­chód, który oso­bi­ście jej po­da­ro­wał, wy­bie­ra­jąc czę­sto spo­ty­kany ko­lor.

Wresz­cie wy­da­rzyło się to, na co pod­świa­do­mie cze­kała, mimo za­bój­czej wie­dzy, co to może ozna­czać. Po­zo­stali tu sami. Nie li­cząc kun­delka, a to też był po­ważny błąd, który mu­siał zo­stać spła­cony w od­po­wiedni spo­sób.

– Bez oku­la­rów i tak wi­dzisz le­piej, niż po­win­naś.

Zo­sta­wił jej ra­miona w spo­koju, ale sta­nął na­prze­ciwko, tam, gdzie już z po­czątku utkwiła wy­prute z emo­cji spoj­rze­nie.

– Lu­bisz tego psiaka?

Nie za­prze­czyła.

– Przy­znaj, jak go na­zwa­łaś?

– Nie na­zwa­łam.

– Po ta­kim cza­sie? Może zrób to te­raz?

Pod­niósł kun­delka, wier­nie cho­dzą­cego przy jej no­dze za każ­dym ra­zem, gdy przy­pi­nała mu żółtą smycz i spa­ce­ro­wała, uda­jąc, że nie przy­gląda się oczom Ele­anor, Da­vida, Chri­stiana, Na­ta­lie.

– Jak się na­zy­wasz, ko­chany? – szep­nął w jego stronę, po­trzą­sa­jąc łap­kami. – Twoja pani nie chce dać ci imie­nia. Może dla­tego, że się cze­goś boi? Boi się, że jak nada ci imię, to ła­twiej się do cie­bie przy­wiąże.

Zło­żył po­ca­łu­nek na czubku głowy kun­delka. Pie­sek za­ma­chał ogo­nem, ale za­cho­wy­wał się znacz­nie spo­koj­niej, niż kiedy to ona go trzy­mała. Zwie­rzęta wy­czu­wały za­gro­że­nie i złe osoby. Były w tym lep­sze od lu­dzi.

– Mnie się wy­daje, że ona wcale nie po­trze­buje imie­nia, by się do cie­bie przy­wią­zać.

Przy­zwy­cza­iła się do tego, by pa­trzeć, ale nie wi­dzieć. By słu­chać, ale nie sły­szeć. Czuć, ale nie prze­ży­wać. Jej wy­uczone wiele lat temu umie­jęt­no­ści oka­zy­wały się zba­wienne.

Koło oczu ko­biety prze­su­nął się cień dru­giej po­staci, a On opu­ścił kun­delka na pod­łogę. Psiak po­biegł pod fo­tel, naj­wy­raź­niej też od­czu­wa­jąc ulgę. Nie wie­dział jesz­cze, że to ostat­nie chwile, które spę­dzi ze swoją pa­nią. Trafi do lep­szych rąk. Bez­piecz­niej­szych.

– O, są oku­lary. Dzię­kuję.

Bar­dzo po­woli unio­sła wzrok.

– To te­raz po­pro­szę uśmiech – oznaj­mił, do­ty­ka­jąc po­liczka ko­biety. – Nie mogę pa­trzeć na twój smu­tek.

Speł­niła prośbę. Roz­sze­rzyła wargi, po­ka­zała ząbki, któ­rych nie zna­la­zła czasu umyć przez ostatni ty­dzień. Na­śla­do­wa­nie ra­do­snego gry­masu było naj­prost­szym z otrzy­my­wa­nych po­le­ceń. Bę­dzie to ro­bić, a on nie do­wie się o tym, co sta­nowi nie­bez­pie­czeń­stwo dla kun­delka. Nie do­wie się, za co po­sta­no­wiła po­nieść od­po­wie­dzial­ność tuż za jego ple­cami, jaką skrywa ta­jem­nicę, na­ra­ża­jąc wszystko, co do tej pory osią­gnęli.

Kiedy opu­ścił rękę z jej twa­rzy, uśmiech po­zo­stał. Mu­siała go utrzy­mać wy­star­cza­jąco długo, by wie­dzieć, że na­stęp­nym ra­zem bę­dzie umiała do tego wró­cić.

– Co ci przy­nieść do pi­cia, Le­oka­dio?

1

z prochu powstałeś i w proch się obrócisz

30 grud­nia

Cała ta sy­tu­acja mo­głaby ucho­dzić za za­bawną, po­nie­waż na po­grzeb zwy­kli przy­by­wać lu­dzie, któ­rzy znali zmar­łego, choćby prze­lot­nie. Nie lu­dzie, któ­rzy po pro­stu są tej sa­mej wiary i w le­niwe po­po­łu­dnie chcą po­pa­trzeć na pro­sty, ale rzadki ob­rzęd re­li­gijny. Dla­tego też było tu wię­cej ga­piów, niż na­ka­zy­wała przy­zwo­itość.

Chri­stian pluł na nich w du­chu. To nie był sza­cu­nek, nic po­dob­nego. Zwłasz­cza kiedy do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, kim były dwa ele­gan­ciki w skó­rza­nych rę­ka­wicz­kach, sto­jący naj­bli­żej roz­sy­pu­ją­cej się ka­pliczki. Ele­gan­ciki za­wsze zwia­sto­wały nie­co­dzienne kło­poty, a Chri­stian wie­dział, że je­śli mają kon­kretny po­wód, by tu być, to tym po­wo­dem jest on sam.

Ele­anor z po­zoru była Ka­to­liczką. Jak jej mama i bab­cia, Wy­bitna pro­fe­sor. Ele­anor mu­siała mieć ka­to­licki po­grzeb i otrzy­mać na­gro­bek, mimo że jej ciało nie po­zo­stało po wy­padku w ca­ło­ści.

Ni­gdy nie był na Ka­to­lic­kim po­grze­bie, a co waż­niej­sze, ni­gdy nie przy­pusz­czał, że bę­dzie. Bo dla­czego miałby? Prze­cież ich piątka, bez wy­jątku, w ciągu kilku dni zdą­żyła so­bie przy­piąć łatkę nie­śmier­tel­no­ści.

Przed­po­łu­dniowe słońce wy­jąt­kowo mocno pra­żyło w oczy, a w grud­niu to prze­cież było rzad­ko­ścią. Tak jakby cały świat świę­to­wał.

To dziwne, że ostat­nio stali tu we dwójkę. Chri­stian wspo­mniał coś o mącz­nych wy­ro­bach, o swo­jej ma­mie, która nie pa­mięta, jak na­zwała syna. Za­sta­na­wiał się, czy nie za dużo my­śli, a po­tem pa­trzył na miej­sce po­chówku ojca Da­vida, bo miej­skie le­gendy opo­wia­dały, że nie­które płyty w tych oko­li­cach się świecą. Dla­czego to wszystko było te­raz tak try­wialne? To się nie wy­da­rzyło w tym ży­ciu.

– Bóg dał, Bóg za­brał, Bóg ob­da­rzył, Bóg ode­brał – mó­wił ksiądz przy na­grobku. Przy kupce ziemi. Chri­stia­nowi wie­dział, że Ka­to­licy uży­wają płyt na­grob­nych, ale oba­wiał się, że Ele­anor ta­kiej nie otrzyma. Nikt ich nie sfi­nan­suje. Wy, ga­pie, po­win­ni­ście to zro­bić gru­powo, po­my­ślał, już wcale nie zdzi­wiony wła­sną aro­gan­cją.

Dziś stał sam. Znaj­do­wali się przed je­dy­nym nie­wy­bu­rzo­nym Ka­to­lic­kim ko­ścio­łem, który lata świet­no­ści zde­cy­do­wa­nie miał już za sobą. Zgro­ma­dze­nia w środku za­koń­czy­łyby się ce­główką na czy­jejś gło­wie.

Byli tu wszy­scy, któ­rzy nie po­winni, bo ni­gdy nie po­znali zmar­łej, choć te­raz trzy­mali przy sercu ró­żańce, od­ma­wia­jąc za jej du­szę dłu­gie mo­dli­twy. Ci, przez któ­rych Chri­stiana spo­tkają ko­lejne kło­poty, bo za­miast wciąż za­pie­rać się, że nie zna dziew­czyny, która ukra­dła sa­mo­chód po­rząd­nych oby­wa­teli No­wego Kraju, ot tak stał przy po­chówku, kiedy na­wet jej oj­ciec tego nie zro­bił. Straże re­jonu w cy­wil­nych stro­jach mieli swoje po­wody, by się tu po­ja­wić, a jed­nym z nich było spraw­dze­nie, kto ze­chce po­że­gnać młodą ko­bietę, już nie tylko od­po­wie­dzialną za zszar­ga­nie do­brego imie­nia pra­cow­ni­ków Ra­tu­sza. Miała wię­cej zbrodni na su­mie­niu, dla­tego chcieli ją w końcu uniesz­ko­dli­wić, dziew­czynę z czer­wo­nej li­sty.

Chri­stian rze­czy­wi­ście znaj­do­wał się po­środku cha­osu, który te­raz roz­ko­py­wał, za­miast na do­bre po­grze­bać w za­po­mnie­niu. Za­grać, jak pro­po­no­wał Da­vid. Wy­brał przy­by­cie tu, wbrew światu, ale nie wbrew so­bie. By­cie lo­jal­nym do sza­rego końca było je­dy­nym, co mu po­zo­stało, by nie do­pro­wa­dzić się do cał­ko­wi­tego roz­padu i po­now­nie nie krzyk­nąć z fru­stra­cji, tym ra­zem przez to, że… że tam­tego wie­czoru nie po­je­chał z nią.

– Do­bry Jezu a nasz Pa­nie, daj jej wieczne spo­czy­wa­nie – kon­ty­nu­ował spo­koj­nie ksiądz, jakby świat wo­kół niego wcale się nie wa­lił.

To tylko twój świat się wali, Chri­stian, a zda­wało się, że nie po­zwo­li­łeś mu na to, po­my­ślał. Co by dało po­je­cha­nie z nią? To, że te­raz oboje by­liby prosz­kiem? A może wszystko skoń­czy­łoby się ina­czej, gdyby to on pro­wa­dził? Gdyby nie po­ży­czył jej sa­mo­chodu? Znowu ta aser­tyw­ność. Ele­anor była roz­chwiana emo­cjo­nal­nie, ni­gdy wię­cej nie po­winna wsia­dać do po­jazdu. Te­raz bra­ko­wało tu i jego, i jej.

– Z pro­chu po­wsta­łeś… i w proch się ob­ró­cisz.

W proch się ob­ró­cisz, jak ko­lejny ka­wa­łek z pra­wej czę­ści wy­bra­ko­wa­nego ko­ścioła. Naj­pierw usły­szeli huk, po­tem wi­dzieli dym. A może oba na raz? Taki wy­buch może na­wet prze­stra­szyłby głę­boko śpią­cych. Cała kon­struk­cja tego i tak bę­dą­cego w strzę­pach bu­dy­neczku wła­śnie się za­trzę­sła, w mo­men­cie, gdy umiej­sco­wiony w nie­zna­nym miej­scu ła­du­nek po­sta­no­wił eks­plo­do­wać. Nie był mocny i na dużą skalę, ale po­zo­sta­wił po so­bie ba­ła­gan i chaos. Głos księ­dza umilkł, jak ręką od­jął, a ele­gan­ciki znik­nęły mię­dzy smu­gami dymu. Zdu­szone okrzyki szoku i prze­stra­chu na­pły­wały z każ­dej strony.

Miał wra­że­nie, że plac prze­rze­dza się w za­trwa­ża­ją­cym tem­pie, jed­nak Chri­stian wciąż po­zo­stał z otwar­tymi ustami, wpa­trzony w siwe po­światy z na­prze­ciwka. Nie spo­dzie­wał się, że coś ze­chce za­kłó­cić po­rządku w nie­po­rządku, choć za­pewne po­wi­nien, bo to był po­grzeb Ele­anor, na do­ska. Tej, któ­rej zdję­cie za­wi­sło w sali uni­wer­sy­tec­kiej, dziew­czyny, którą straże wzięły na ce­low­nik, bo ko­goś w końcu mu­sieli, żeby zy­skać w oczach tych nie­prze­ko­na­nych do idei Q. W du­chu bar­dziej ucie­szył się, niż prze­stra­szył, że czy­jeś ra­mię od­ciąga go w bok, wy­trą­ca­jąc z nie­po­trzeb­nej hi­ber­na­cji.

Miał za sobą pa­nią Yoninę. Nie wi­dział jej wcze­śniej, te­raz była aż za bli­sko.

– Mu­sieli sko­rzy­stać z oka­zji – wy­szep­tała, bar­dziej do sie­bie niż do niego. Przez głowę Chri­stiana nie prze­cho­dziły naj­czar­niej­sze my­śli do­ty­czące ataku, praw­do­po­dob­nie zwo­len­ni­ków Q na wy­bra­ko­wany ko­ściół, tylko ta jedna, uparta, że wi­dzi Yoninę bez far­tuszka i jest to nie­moż­li­wie dziwne.

Jesz­cze przez mo­ment pa­trzyli, jak ksiądz rzuca się na zie­mię, z któ­rej za­pewne bez po­mocy osób trze­cich już nie pod­nie­sie, i błaga, o mi­ło­sier­dzie, zba­wie­nie, szyb­kie po­chło­nię­cie. Jego uko­chane miej­sce, sank­tu­arium, wła­śnie stra­ciło ko­lejne czę­ści. Yonina cze­piła się ra­mie­nia Chri­stiana jak ostat­niej de­ski ra­tunku, mimo że czuł się mniej sta­bil­nie niż star­sza pani. Wy­co­fali się pro­sto w drzewa, strefę roz­po­czy­na­jącą miej­sca po­chówku w nic nie­wie­rzą­cych.

Po­tem ko­bieta po­wie­działa:

– Po­roz­ma­wiaj ze mną.

2

opowieści ze spalonej części świata

25 grud­nia

Jane spę­dziła tę noc ża­łu­jąc. Wszyst­kiego. Na dwo­rze na­po­tkała kosz­marne zimno, a utknęła tu, tuż przed wjaz­dem do Wid­nicy strze­żo­nym przez szla­ban i czte­rech ochro­nia­rzy. Za­pro­po­no­wali jej wspólne gra­nie w karty, ale grzecz­nie od­mó­wiła, za­szy­wa­jąc się w krza­kach ki­lo­metr da­lej. Nie zmru­żyła oka, ża­łu­jąc, że pod wpły­wem emo­cji była tak nie­mą­dra, a na co dzień tak uparta. Po­pra­wiała chustkę na swo­jej dłoni, wią­żąc ją na tyle spo­so­bów, że na­prawdę prze­stała czuć ból ręki. Oba­wiała się, że przez igno­ro­wa­nie pro­blemu zrobi so­bie po­ważną krzywdę, ale nie miała jak temu za­po­biec.

Kiedy słońce już dawno po­ja­wiło się na nie­bie, wy­szła ze swo­jej nie­pro­fe­sjo­nal­nej kry­jówki. Z po­wro­tem po­de­szła pod bramę i cze­kała, co chwilę wy­mie­nia­jąc spoj­rze­nia z ni­skim, mło­do­cia­nym ochro­nia­rzem. To on za­pro­po­no­wał jej grę w karty. Te­raz ża­ło­wała, że nie spy­tała jaką grę, choć słowo „karty” przy­wo­ły­wało je­dy­nie ne­ga­tywne, nie­wy­ja­śnione od­czu­cia.

Cze­kała długo, ale nie na tyle, by zre­zy­gno­wać. W końcu pod­je­chała wy­cze­ki­wana fur­go­netka, ha­ła­su­jąc z od­le­gło­ści kilku ki­lo­me­trów.

Wy­sko­czyła z niej cała dru­żyna lu­dzi. Męż­czy­zna z krzy­wym zgry­zem i gra­na­tową cza­peczką był pierw­szym, który po­ma­chał do Jane. Po­de­szła do niego ostroż­nie, wie­dząc, co usły­szy i jak po­winna na to od­po­wie­dzieć.

– Hej! Do pracy?

– Tak. Cześć.

– Da­waj, da­waj. – Po­ma­chał na nią, pro­sząc, by do­łą­czyła do ich skrom­nej za­łogi. – Jak ci na imię?

– Anje – przed­sta­wiła się. – Dużo was tu.

Miała wra­że­nie, że oni wszy­scy pa­trzą się na nią jed­na­kowo, po pro­stu wie­dząc, kim jest Jane. Było to rzecz ja­sna zwy­czaj­nie nie­moż­liwe, ale nie po­zbyła się tego wra­że­nia. Tak się po pro­stu działo z win­nymi oso­bami.

– Wolę to niż kom­pa­nie, bo można sia­dać, a tam nie. Mó­wią na mnie Fer­kler, je­stem wa­szym nad­zo­ru­ją­cym. Masz, za­kła­daj. Jest czy­sta – do­dał, wi­dząc, z jaką uwagą Jane przy­gląda się skraw­kowi ma­te­riału, który do­stała do rąk.

– Ma­seczka – po­wie­działa od­kryw­czo.

– Za­kła­daj i idziemy, opo­wiem co i jak. – Za­chę­cił ją ru­chem dłoni.

Przy­kryła po­łowę twa­rzy i przyj­rzała się resz­cie, go­to­wej do pracy. Te­raz mo­gła po­dą­żać za Fer­kle­rem pro­sto w pasz­czę lwa lub ra­czej w coś, co kie­dyś nią było.

Straż­nik otwo­rzył przed nimi bramę. Jane usil­nie się sta­rała, ale z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem nie czuła ni­czego, co po­winna.

Za daw­nych cza­sów do Wid­nicy nie wcho­dziło się bramą. Wtedy była po pro­stu sta­cja, a to zbu­do­wano już po po­ża­rze, żeby swo­bod­nie wpusz­czać pra­cow­ni­ków zaj­mu­ją­cych się od­nową miej­sca. Za cza­sów Dicle Wid­nica była mia­stecz­kiem, spe­cy­ficz­nym, bo skła­da­ją­cym się tylko z kilku stra­te­gicz­nych miejsc. Nie uzy­skało praw miej­skich, choć wła­ści­cielka bar­dzo za­wzię­cie o to wal­czyła. Pra­gnęła prze­jąć rów­nież oko­liczne pola, by po­więk­szyć swoje te­reny i wy­bu­do­wać wię­cej hal. Te trzy, które nie­gdyś tęt­niły ży­ciem, te­raz były mar­twe. Jane spoj­rzała w kie­runku pierw­szej z nich, nie mo­gąc uwie­rzyć, że była tu już wcze­śniej.

Ob­ra­cała głowę na wszyst­kie strony, nie mo­gąc się po­wstrzy­mać. Fer­kler pro­wa­dził ją przez schro­ni­sko dla przy­jezd­nych i miej­sca, w któ­rych po­winny stać stra­gany. Nie było ich. Wszę­dzie wi­tała ją osza­ła­mia­jąca pustka. Wi­działa w tym po­go­rze­li­sko, cmen­ta­rzy­sko. Bez wspo­mnień, bez cie­nia na­dziei. Po­winno być zo­sta­wione w spo­koju, raz na do­bre. To miej­sce miało swoją szansę, ale już ją wy­ko­rzy­stało.

– Anje, by­łaś tu wcze­śniej?

Na py­ta­nie Fer­klera po­woli po­krę­ciła głową.

– W Wid­nicy spa­liło się około dwu­dzie­stu osób. Nie wiem, czy to moż­liwe, by tak śmier­działy zwę­glone ciała i po­żar, ale po pro­stu czymś tu wy­jąt­kowo cuch­nie, nie? Tam się nie zbli­żamy. – Wska­zał na miej­sce, które Jane roz­po­zna­wała jako salę tre­nin­gową Ar­mena.

To tam Hanna ude­rzyła ją bu­telkę w oko­lice ucha. Te­raz oboje nie żyli. Mo­gli zgi­nąć wła­śnie tu, gdzie Jane w naj­lep­sze spa­ce­ro­wała. Oka­zało się, że po­de­szli pod kom­pleks ła­zien­kowy.

– Z to­a­letą uwa­żaj. Je­śli woda nie prze­staje le­cieć, to mu­sisz ude­rzyć w muszlę, żeby za któ­rymś ra­zem ci­śnie­nie cze­goś nie wy­sa­dziło.

Wy­szli za ścianę, mi­ja­jąc lu­dzi, któ­rzy roz­po­częli pry­ska­nie ziemi.

– Kła­dziemy się spać koło dwu­dzie­stej. Wsta­jemy o dwu­dzie­stej dru­giej. Póź­niej­sze spa­nie jest o dru­giej, na dwie go­dzinki, a po­tem znowu praca. Tu za­zwy­czaj sie­dzimy i od­po­czy­wamy.

Wska­zał na małe zbio­ro­wi­sko ko­ców le­żą­cych na chod­niku. Kie­dyś po nim bie­gali. Te­raz miała tu sie­dzieć i od­po­czy­wać.

– Nie można długo spać – skwi­to­wała ko­bieta z ma­te­ria­łową torbą w ręku. Po­ja­wiła się nie­da­leko ściany, bar­dzo po­woli ku niej pod­cho­dząc. Na oczach miała brą­zowe oku­lary. – Bo­imy się, że po dłuż­szym cza­sie się nie obu­dzimy.

– To Po­lomka – przed­sta­wił ją Fer­kler, do­da­jąc do swo­jej wy­po­wie­dzi nie­zi­den­ty­fi­ko­wane ru­chy w oko­licy oczu.

– Pew­nie cho­dzi mu o to, że pra­wie nic nie wi­dzę, na jedno oko w ogóle, a na dru­gie słabo, ale wierz mi, mogę pra­co­wać jak ty czy on. Opisz mi, nowa, ja­kiego ko­loru masz włosy?

– Są czarne.

– A rę­ka­wiczki?

Jane od­ru­chowo spoj­rzała na swoje dło­nie, mimo wie­dzy czego ni­gdy tam nie zo­sta­nie. Miała je­dy­nie pro­wi­zo­ryczny ban­daż.

Fer­kler za­chły­snął się po­wie­trzem i za­pewne wcale nie było to tak uda­wane, jak się wy­da­wało. W końcu prze­stał się du­sić, a jego oczy wy­ra­żały strach.

– Anje, ty prze­cież nie masz rę­ka­wi­czek.

Były dla nich tak na­tu­ralne, że ani razu nie zer­k­nął na jej ręce, by spraw­dzić, czy tam są. Mu­siały.

– Och. – Ob­ra­cała dłońmi na wszyst­kie strony, chcąc wy­wrzeć wra­że­nie za­gu­bio­nej osoby. – Nie wiem, kiedy to się stało.

– Co te­raz z tobą bę­dzie?

– A co ma być?

– Nie mamy za­pa­so­wych.

– Może ich nie po­trze­buję?

– Chyba nie chcesz być ska­żona?

– Jak wszy­scy, któ­rzy tu umarli – wy­ce­dziła Po­lomka.

– Przez coś mu­sieli umrzeć. Za karę. Jak my­ślisz, co się z nimi stało, kiedy się roz­pa­dli? Prze­cież to, co w nich tkwiło, nie mo­gło wy­pa­ro­wać.

– Zo­stało w po­wie­trzu.

– Jak Roz­pa­dliny.

– Zna­la­złem za­pa­sowe! – prze­rwał im głos z pra­wej. Fer­kler pod­biegł do niego w ułamku se­kundy. Kiedy po­wró­cił, z żywą w oczach na­dzieją wrę­czył Jane dwa brą­zowe skrawki ma­te­riału. To ża­ło­sne, po­my­ślała mi­mo­wol­nie.

Ocią­gała się nie­mi­ło­sier­nie, ale gdy w końcu za­ło­żyła te rę­ka­wiczki, osta­tecz­nie kom­ple­men­tu­jąc swój strój, uznała, że od dawna nie po­czuła się aż tak nie­swojo.

Fer­kler dał jej do wy­peł­nie­nia do­ku­men­ta­cję. Wpi­sała tam swoje fał­szywe dane oraz prze­wi­dy­wa­nia co do wy­na­gro­dze­nia, a także za­twier­dziła klau­zulę, że w ra­zie wy­padku Anje Fraud re­gu­lar­nie płaci składki me­dyczne. Kiedy wresz­cie od­dała pa­piery, mo­gła stać się peł­no­praw­nym pra­cow­ni­kiem, który weź­mie do ręki za­bie­loną wodę i za­opie­kuje się fron­tową ścianą nowo po­sta­wio­nego bu­dynku. Do­kład­nie tam, gdzie kilka lat temu stała budka z prze­ką­skami, dziś zbu­rzona. Fer­kler po­wie­dział, że mają roz­kaz płu­ka­nia ściany przez naj­bliż­sze trzy ty­go­dnie, aż bę­dzie od­porna na Roz­pa­dliny. I tak z każdą od­no­wioną bu­dowlą.

Jane to ro­biła, na­prawdę wy­ko­ny­wała po­le­ce­nia, póki nie za­wo­łali ją na prze­rwę, scho­wani tuż obok punktu z to­a­letą. Na ko­cach usie­dli Fer­kler, Po­lomka, dwie ko­biety, które przed­sta­wiły się jako Ema i Le­bida, oraz mar­kotny, nie­mó­wiący męż­czy­zna. Sie­dział przy­gar­biony przy ścia­nie.

– Wiesz, co tu kie­dyś było, przed po­ża­rem? – spy­tał Fer­kler, czę­stu­jąc Jane ma­łymi, czer­wo­nymi owo­cami w kształ­cie ku­lek. Z od­po­wie­dzią nie za­wa­hała się na­wet przez chwilę.

– Sły­sza­łam plotki, ale… Co było?

– No wła­śnie. To jest ide­alne py­ta­nie, bo znam sporo lu­dzi i wielu się tu prze­wi­nęło, ale nikt nie po­wie ci prawdy. To mia­steczko na­le­żało do ko­biety i jej bli­skich współ­pra­cow­ni­ków, a zro­bili tu le­galną szkołę dla te­le­ki­ne­ty­ków. Wiesz, tych za­tru­tych przez Roz­pa­dli­nowe po­wie­trze. Taką zwy­kłą szkółkę dla ska­żo­nych dzieci. Małe za­ję­cia po­za­lek­cyjne.

Po­lomka wy­cią­gnęła ze swo­jej ma­te­ria­ło­wej torby gra­na­tową włóczkę i szpi­kulce przy­po­mi­na­jące druty. Do­łą­czyła się do jego opo­wie­ści, przy oka­zji roz­po­czy­na­jąc dzier­ga­nie.

– Inna wer­sja jest taka, że two­rzyła tu ar­mię, uczyła ich, jak wy­ko­rzy­stać umie­jęt­no­ści do zgła­dze­nia nor­mal­nej czę­ści ludz­ko­ści, ale w ostat­niej chwili się na­wró­cili, od­na­leźli swo­jego Boga i po­peł­nili zbio­rowe sa­mo­bój­stwo. Zna­le­ziono około dwu­dzie­stu spa­lo­nych ciał. Inni mó­wią, że to była ar­mia, praw­dziwi psy­cho­paci, mieli broń i chcieli oba­lić pre­zy­denta, ze­strze­lić go ze sceny pod­czas wy­stą­pie­nia. Tylko Dicle bała się kon­se­kwen­cji, ktoś ją za­stra­szył i osta­tecz­nie ze­brała tych swo­ich w jed­nym miej­scu, by ich za­bić.

– Nie­któ­rzy twier­dzą, że to była nie­groźna re­li­gia – kon­ty­nu­ował Fer­kler. – Przy­go­to­wy­wała się do jej re­je­stra­cji, jed­nak wrogo na­sta­wione nie­do­wiarki z oko­licz­nych wsi zbun­to­wały się na myśl o ko­lej­nej re­li­gii i po­sta­no­wili ukró­cić ma­rze­nia ko­biety. Spa­lili jej mia­sto… Osa­czyli ją… Ucie­kała i bie­daczka wy­pa­dła przez okno.

– Albo ktoś ją wy­pchnął. Może rów­nie do­brze któ­ryś z jej pod­opiecz­nych – stwier­dziła Po­lomka.

– Nie ma do­wo­dów, że na­prawdę pró­bo­wała coś za­re­je­stro­wać, bo na­wet je­śli pa­piery były, to już nie ist­nieją.

– Czyli nie ma żad­nych do­wo­dów na to, co tu się osta­tecz­nie znaj­do­wało. Bo wszystko się spa­liło – od­po­wie­działa im Jane.

– Wiesz, co by­łoby je­dy­nym do­wo­dem?

Wiem, od­po­wie­działa so­bie w my­ślach.

– Czło­wiek – do­koń­czył Fer­kler.

– Mó­wi­łeś, że wszy­scy się spa­lili – przy­po­mniała mu. – Zwa­biła ich w pu­łapkę, albo sami się za­bili.

– Z tym „wszy­scy” to aku­rat nie­prawda – wy­ce­dziła Po­lomka.

– Moja sio­stra zna jed­nego ko­le­sia, który wprost chwali się, że był tego czę­ścią. To wła­śnie on opo­wie­dział jej wer­sję z re­li­gią. Chciałby kon­ty­nu­ować dzieło swo­jej pro­te­go­wa­nej, ale nie ma od­po­wied­niego wspar­cia, tylko matka po­kłada w nim na­dzieje. Jak się na­zy­wała ta jego re­li­gia, Po­lomka, pa­mię­tasz?

– Po­kro­cie Boże?

– Ja­koś tak.

Jane zdu­siła w so­bie chęć hi­ste­rycz­nego śmie­chu. Po­kro­cie Boże, na­prawdę?

– Ja za to je­cha­łam pierw­szym po­cią­giem do Wid­nicy od strony Sta­rego Bro­katu, który mu­siał się za­trzy­mać przed mia­stem, bo zo­stał ogło­szony stan za­gro­że­nia ży­cia. Je­stem pewna, że była w nim ko­bieta, która po­winna do­trzeć do Wid­nicy.

Tym ra­zem Jane do reszty utra­ciła zdol­ność opusz­cze­nia wzroku z opo­wia­da­ją­cej Po­lomki. Fer­kler wska­zał na swoją ko­le­żankę z apro­batą. Ona wciąż po­słu­gi­wała się dru­tami, zwin­nie i szybko, po­mimo braku wspar­cia we wła­snych oczach.

– O tak, to jest cie­kawe.

– Wtedy ten po­ciąg był opóź­niony, wście­kłam się, że je­stem spóź­niona do pracy. Ko­lega, z któ­rym jeź­dzi­łam, mó­wił, że za­wsze we wtorki po­dró­żo­wała z nami taka młoda dziew­czyna i za­wsze jako je­dyna wy­sia­dała na sta­cji Wid­nica. Ja­koś tak ją za­pa­mię­tał, bo chyba była strasz­nie blada. Wtedy po­dobno też tam sie­działa. Są­dzę, że po­winna, ale nie do­tarła do szkółki.

– Szkoda, że nie zna­le­ziono na­zwisk – za­smu­cił się Fer­kler. – Na pewno gdzieś spi­sano, kto uczęsz­czał do ta­kiej pla­cówki, ale jak mó­wimy, bra­kuje do­wo­dów. Nikt nie zgło­sił się do straży.

– Szkoda – skwi­to­wała Jane – że już się nie do­wiemy.

3

drzewo wisielców

30 grud­nia

Chri­stian prze­kro­czył próg domu.

– Usiądź tu wy­god­nie – po­wie­działa Yonina. – Kto by po­my­ślał, że pew­nego dnia zja­wię się na po­grze­bie we wła­sne uro­dziny.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego.

– Nie przej­muj się.

Kuś­ty­ka­jąca, zgar­biona, jak Za­cza­ro­wane z dzie­cię­cych ba­jek za­krzy­wia­ją­cych rze­czy­wi­stość, pani Yonina znik­nęła za drzwiami kuchni. Chri­stian ro­zu­miał swój błąd, ale nie miał na­stęp­nej szansy, by go na­pra­wić. Gdyby kto­kol­wiek do­wie­dział się, gdzie w naj­lep­sze prze­sia­duje, ani re­ak­cja jego ro­dzi­ców, ani tym bar­dziej straży, nie by­łyby za ko­lo­rowa. Nie wy­ga­daj­cie się, przy­ja­ciele z za­świa­tów, po­my­ślał, wie­dząc, że w tej chwili przy­naj­mniej tamci na niego pa­trzą bez zbęd­nego od­zy­wa­nia się. Tak jak wspo­mi­nał Da­vi­dowi, tak wciąż był prze­ko­nany: ktoś go ob­ser­wuje. Te­raz znowu po­czuł to na so­bie.

– Chciał­byś cia­steczko? – Mi­ska z kru­chymi cia­stecz­kami zo­stała bru­tal­nie po­sta­wiona na ob­ru­sie. – Ele­anor je ja­dła. Były jej ulu­bio­nymi, za­uwa­ży­łeś?

W po­miesz­cze­niu zro­biło się nie­zno­śnie ci­cho, na bia­łych ścia­nach tylko ci­cho ty­kał ze­gar. Kie­dyś Chri­stian uwa­żał, że to czy­sta biel, ale im dłu­żej się w nie wpa­try­wał, tym wię­cej do­strze­gał wgnie­ceń, za­ry­so­wań i prze­sia­du­ją­cych owa­dów. Za­czął od­dy­chać w rytm urzą­dze­nia, za­sta­na­wia­jąc się, co po­wi­nien po­wie­dzieć.

– Tak, pa­mię­tam – oznaj­mił. Pani Yonina była za­jęta szu­ka­niem pi­lota od ra­dia. Wy­da­wało mu się, że kiedy po­now­nie na niego spoj­rzy, uj­rzy w jej oczach ślady łez czy za­czer­wie­nione po­liczki. Gdy to zro­biła, od­wra­ca­jąc się w dro­dze do na­stęp­nego po­koju, na po­sza­rza­łej twa­rzy nie było nic nad­zwy­czaj­nego.

Wszystko ob­ra­cało się w złu­dze­nie, tak samo jak wra­że­nie, że Ele­anor wciąż jest w po­bliżu. Jej znik­nię­cie pod górką ziemi było do dzi­siej­szej go­dziny ab­sur­dalne. Rów­nie do­brze mo­głaby usiąść na­prze­ciwko ze swoim śmiesz­nym ko­kiem na czubku głowy. Śmiesz­nym, bo Chri­stian nie pa­mię­tał, kiedy Ele­anor miała roz­pusz­czone włosy. Krzy­wi­łaby się na każde wy­po­wia­dane przez Da­vida słowo, wy­rzu­cała Jane jej zbrod­nię sprzed lat, a w gło­wie krok po kroku ob­my­ślała, kto i w jaki spo­sób ucierpi jako na­stępny. Na któ­rym murku po­wsta­nie ko­lejna li­terka „Q”, kogo za­an­ga­żuje w or­ga­ni­za­cję Re­pre­zen­ta­cyj­nego Przy­ję­cia i ile jesz­cze uda­wa­nych mo­dlitw bę­dzie mu­siała wy­kuć na pa­mięć przy me­mo­ria­łach.

Z ra­dia w końcu po­pły­nęła fala lo­kal­nych wia­do­mo­ści.

Lu­dziom na du­szę.

– Sły­sza­łam, że lu­bisz wie­dzieć, co tam mó­wią. Ja dawno prze­sta­łam słu­chać. Mam swoją prawdę, któ­rej oni ni­gdy nam nie za­pre­zen­tują, bo to nie wy­pada, nie pa­suje. Je­steś na do­brej dro­dze, by dojść do po­dob­nego wnio­sku. W końcu wła­sne zda­nie naj­le­piej wy­ro­bimy, kiedy po­znamy i na­uczymy się swo­jego wroga.

Mil­czał. To było naj­dłuż­sze, co kie­dy­kol­wiek usły­szał z ust Yoniny.

– Her­batka. Pro­szę – za­po­wie­działa ko­bieta, sku­pia­jąc całą swoją uwagę na fi­li­żance, którą nio­sła. Nie spo­sób było nie za­uwa­żyć, jak drżała jej ręka.

– Dzię­kuję.

– Jak bar­dzo ci słabo? To musi bo­leć.

– Jest w po­rządku – od­po­wie­dział ci­cho, na­chy­la­jąc się w kie­runku na­poju. Ko­bieta usia­dła na­prze­ciwko i na­tych­miast po­czuł na so­bie jej pa­nicz­nie prze­ni­kliwe spoj­rze­nie.

– Czy mo­gła­bym coś jesz­cze dla cie­bie zro­bić?

Nie spusz­czał z Yoniny wzroku, spi­ja­jąc z fi­li­żanki pierw­szy łyk her­baty. Miała bar­dzo spe­cy­ficzny, ale wciąż zio­łowy smak. Czym go ostat­nio czę­sto­wała? Miętą? Chwilę póź­niej na­pił się znacz­nie wię­cej, ale wciąż nie umiał od­po­wie­dzieć. Zro­bić co? To ona go za­pro­siła, do­sko­nale wie­dząc, że nie po­winna.

– Za­pro­si­łam cię, bo wiem, że tylko z tobą, z wszyst­kich przy­ja­ciół Ele­anor, by­ła­bym w sta­nie po­roz­ma­wiać w ten spo­sób.

– Nie ro­zu­miem.

– Gdyby tak nie było, Ele­anor nie ro­bi­łaby tego wszyst­kiego.

– Czego wszyst­kiego?

Pani Yonina za­częła się ner­wowo roz­glą­dać po po­koju. Spraw­dzała, czy nikt ich nie pod­słu­chuje. Za­pewne słusz­nie, ale Chri­stian nie mógł jej ot tak uświa­do­mić, że to nie za­działa, gdy w grę wcho­dzi Źró­dło i jego wy­ra­fi­no­wane me­tody kon­troli.

Po­ka­zała chło­pa­kowi, że ma się prze­su­nąć w jej stronę.

– Ele­anor ma w po­koju pewną szafę.

Yonina jesz­cze raz prze­mie­rzyła spoj­rze­niem całe po­miesz­cze­nie, a po­tem na kilka se­kund wbiła wzrok w okno po pra­wej stro­nie. Chri­stian bar­dzo po­woli ob­ró­cił się w tam­tym kie­runku. Za szybą stało tylko drzewo, ale ko­bieta wpa­try­wała się w nie tak, jakby za­raz miała uj­rzeć zwi­sa­ją­cego z ga­łęzi czło­wieka.

– Je­śli mogę za­py­tać… – za­czął, od­su­wa­jąc od sie­bie fi­li­żankę z her­batą.

– To bę­dzie ide­alne dla cie­bie. Złoty chło­paku – prze­rwała pani Yonina. – Na­pij się jesz­cze.

Na­czy­nie po­now­nie zna­la­zło się przy ręce Chri­stiana. Co, na do­ska, było w tej sza­fie?

– Ja nie mam prawa tego czy­tać, ale to pewne, że Ele­anor uwa­żała was za coś waż­nego. Ona to ro­biła. Za­nim wy­je­cha­li­ście. Przy­szłam za nią, przy­nio­słam her­batki, a cały po­kój za­sy­pany był kart­kami. Wszystko mu­siało być istotne, bo spę­dziła nad tym dużo czasu, aż zro­biło się ja­sno.

Za­nim wy­je­chali do Re­zy­den­cji Słów. Nie wspo­mniała o tym, ale to ni­gdy nie po­winno Chri­stiana dzi­wić, bo wie­dział jaki sto­su­nek do jego osoby miała Ele­anor. Po­mimo tylu lat bez­ro­zum­nej przy­jaźni, wy­rze­czeń i gro­bo­wej ci­szy w za­mian.

– Może po­wi­nie­neś tam pójść i zo­ba­czyć, co jest w sza­fie?

– Może po­wi­nie­nem.

Pani Yonina po­sta­no­wiła go po­pro­wa­dzić, przy­pil­no­wać, była tuż obok, ni­czym cień. Chri­stian po scho­dach szedł jak na ścię­cie, ale uczu­cie ogar­nia­jące go przed wej­ściem do po­koju było nie­po­rów­ny­walne. Wi­dział nor­malne drzwi do nor­mal­nego po­koju, ale wtedy wy­raź­nie po­czuł jej za­pach i ogar­nęło go po­czu­cie bez­rad­no­ści, kpiące z bez­dusz­nej de­re­ali­za­cji.

Ni­gdy nie był oto­czony tak wie­loma przed­mio­tami, które na­le­żały do nie­ży­ją­cej osoby. I tak jak sta­nął w jed­nym punk­cie, na­prze­ciwko okna, tak po­zo­stał przez ko­lejne se­kundy, nie chcąc się po­ru­szyć choćby o mi­li­metr.

Co sta­nie się z po­ko­jem? Z tym miej­scem? Już nikt nie miał prawa tu miesz­kać, oj­ciec dziew­czyny zo­stał aresz­to­wany, za­pewne na do­bre, ona nie mo­gła po­wró­cić. Dom co­raz bar­dziej się ku­rzył, a rze­czy po­zo­sta­wały nie­na­ru­szone. Pani Yonina była w nim jak duch wal­czący z du­chem Ele­anor. Dziew­czyna osza­la­łaby, wi­dząc, co dzieje się z żół­tym blocz­kiem, w któ­rym spę­dziła całe ży­cie. Ele­anor ze swoją chorą ma­nią ide­al­no­ści, którą Chri­stian z lek­ko­ścią lek­ce­wa­żył, a ni­gdy nie prze­stała stwa­rzać za­gro­że­nia.

Cią­głe sta­nie nie miało już naj­mniej­szego sensu, tra­cił cenny czas, który swym mi­ja­niem pod­po­wia­dał mu, że to szczę­ście, wspo­mniane przez Na­ta­lie, rze­czy­wi­ście za­koń­czyło swój ży­wot. Od­wró­cił się w stronę szafy, je­dy­nej w po­miesz­cze­niu, by na­resz­cie od­su­nąć pierw­sze drzwiczki. Przy­pusz­czał, że szu­ka­nie zaj­mie dłuż­szą chwilę, ale nie było po­trzeby za­trzy­my­wać się na spraw­dza­nie kie­szeni płasz­cza. Lewa część me­bla wy­raź­nie in­for­mo­wała, na czym sku­pić wzrok. Na wy­so­ko­ści wzroku miał całą stertę te­czek.

Przy­siadł na środku dy­wanu i roz­rzu­cił je wo­kół sie­bie jak po­ta­so­wane karty.

Już za­glą­da­jąc do pierw­szej, za­trzy­mał od­dech. Słusz­nie oka­zało się, że wcale nie po­wi­nien czuć pod­eks­cy­to­wa­nia, choć tak ład­nie uśmie­chały się do niego po­znane już wcze­śniej li­terki. Od razu wie­dział, czym są, bo choć raz czy­tane, nikt nie da­wał mu za­po­mnieć, co od­mie­niło jego co­dzien­ność, w spo­sób, o ja­kim ni­gdy nie miał za­miaru ma­rzyć.

Ele­anor zro­biła ko­pię książki Bia­łej­Tę­czy, tej sa­mej, która za­gi­nęła kilka ty­go­dni wcze­śniej i rze­komo nikt nic nie wie­dział na ten te­mat. Chri­stian gwał­tow­nie zła­pał to w swoje ręce i prze­glą­da­jąc każdą kartkę, strona po stro­nie, po­wta­rzał we wła­snej gło­wie, że Ele­anor zro­biła ko­pię tego cho­ler­stwa. Przez nie jego ży­cie roz­dzie­liło się na dwie czę­ści, spo­kój na do­bre zmą­cił, a pre­nu­me­rata ga­zety ni­gdy nie wy­da­wała się tak po­trzebna.

Sam nie był pe­wien, co po­czuł ze świa­do­mo­ścią do­wodu jed­nego wiel­kiego kłam­stwa, więc pod­jął naj­słusz­niej­szą de­cy­zję. Zi­gno­ro­wał na­tłok emo­cji, bo ża­łoba za­wsze była po­tęż­niej­sza niż złość.

Od­bitki z pa­mięt­nika Tę­czy uło­żył na jed­nej ster­cie. Kto tym ra­zem by zgi­nął, gdyby je za­brał?

Była tu strona z in­for­ma­cjami na te­mat Edama. Lata temu, w cza­sie pierw­szej epi­de­mii Q, pra­co­wał w Re­zy­den­cji Sów, gdzie po­znał swoją uko­chaną Sarę. Wspól­nie wy­cho­wy­wali dziecko o imie­niu Lara.

Na­stępna strona zo­stała prze­zna­czona Bia­łej­Tę­czy, Ce­lvii Skane. Po­ja­wił się tu tylko jej wiek w chwili śmierci. Miała dwa­dzie­ścia trzy lata. Szkołę ukoń­czyła w oko­li­cach Kra­je­rowa, dość da­leko.

Ko­lejne kartki tkwiły nie­za­pi­sane, za­pewne ak­cen­tu­jąc dru­zgo­cący brak in­for­ma­cji o resz­cie. Chri­stian im dłu­żej wpa­try­wał się w pustkę, tym pew­niej uwa­żał, że być może wcale nie chce wie­dzieć wię­cej. Wszystko mo­głoby się wresz­cie za­koń­czyć. Nie­wie­dza ni­gdy nie była tak ka­ta­stro­ficzna, jak to się wszyst­kim do­okoła wy­da­wało.

Na na­stęp­nej kartce uka­zał się przed nim ad­res. Nie byle jaki, bo po­cho­dzący z Re­zy­den­cji Sów.

Osie­dle Ja­rze­nowe, nu­mer 14

Je­śli byli w tym miej­scu pod­czas po­bytu w mie­ście, to na pewno nie wie­dzieli, że spo­czywa rów­nież w po­koju Ele­anor.

Na sa­mym końcu szafy, pod in­nymi tecz­kami z pa­pie­rami, le­żał ręcz­nik, okaz, który z całą pew­no­ścią nie otrzy­mał tu sta­łego miej­sca. Zo­stała w niego za­wi­nięta sa­kiewka, jak się oka­zało, wy­peł­niona zro­lo­wa­nymi kra­jo­wymi.

Szybko zła­pał w dłoń wy­la­tu­jące pęki bank­no­tów. To, że trzy­mała je tu­taj, było zro­zu­miałe, bo na pewno nie zo­stały po­zy­skane w le­galny spo­sób.

Nie miał ochoty li­czyć, go­łym okiem wi­dział je­dy­nie, że kra­jo­wych była spora suma. Każda osoba po­rząd­ku­jąca rze­czy za­pewne by je przy­gar­nęła, dla­tego Chri­stian krótko się na­my­ślał, póki nie zro­bił tego jako pierw­szy, jakby ni­gdy nic wsa­dza­jąc mały ma­ją­tek do wła­snej kie­szeni. Po­dob­nie jak ad­res z mia­sta cu­dów i wszystko, co jesz­cze po­mie­ścił.

Wstał i po­now­nie obej­rzał po­kój, w któ­rym się znaj­do­wał. Może wła­śnie wi­dział go po raz ostatni, a na tę chwilę ta myśl bar­dzo go cie­szyła.

– To ko­niec? – za­py­tała pani Yonina, trzy­ma­jąc w dłoni pro­sto­kątną ście­reczkę. Stała pod scho­dami, cze­ka­jąc na Chri­stiana, a jej ręka wciąż po­rząd­nie drżała.

– Tak – przy­tak­nął, pe­wien, że to ko­niec wszyst­kiego, tylko nie tej farsy.

– Po­trze­bu­jesz jesz­cze cze­goś? Do­koń­czysz her­batki?

– Mu­szę wra­cać do domu.

– Za­pa­ko­wać ci her­ba­tek do domu?

– Dzię­kuję, ale na­prawdę mu­szę iść.

Miał na­dzieję, że pani Yonina zro­zu­mie, je­śli szybko stąd wyj­dzie. Tak się chyba stało, bo po­że­gnała go ner­wo­wym uści­skiem dłoni, nie wy­po­wia­da­jąc już żad­nego słowa. Za­pewne na­wet gdyby miała pew­ność, że Chri­stian za­brał parę rze­czy z szafy, nie za­trzy­my­wa­łaby go.

Po­tem ko­bieta znowu spoj­rzała się w okno, za któ­rym wciąż stało tylko jedno drzewo.