Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom serii Radioaktywny domek.
Kim tak naprawdę jest owiane tajemnicą Źródło?
Niektórzy znają odpowiedź na to pytanie. A reszta wkrótce może pożałować, że kiedykolwiek chciała wiedzieć.
Bohaterowie ze Starego Brokatu ponownie pojawiają się w Rezydencji Sów, w osłabionym składzie i strażami nad głową, ale tym razem spełnia się ich ciche marzenie. Splotem okoliczności zostają zaproszeni prosto w pajęcze sieci, do podejrzanej organizacji prowadzonej przez sympatycznego staruszka i jego specyficznego syna.
Wchodzą tam z rozkoszą, mimo wiedzy, że już nie wyjdą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by Joanna Rosińska. All rights reserved.
Numer ISBN: 978-83-966754-6-0
Wydanie pierwsze, Jeżów Sudecki 2024
Redakcja: Klaudia Wójcik
Korekta: Natalia Kos
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Ilustracja z okładki i zakładki: Daniel Przespolewski
Przygotowanie okładki: Wiktoria Jabłońska
Mapa: Wiktoria Jabłońska
Grafika z wnętrza książki: Daniel Przespolewski / Pixabay.com
Wszystkie prawa zastrzeżone.Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe.Wszystkie postacie, rzeczy i nazwy w książce są wytworem wyobraźni.
Odwiedź mnie:Instagram: joannaxkroftTiktok: joannakroftEmail: [email protected]
Domek jest bez wiary, ale życzę wam, żebyście nigdy nie tracili jej do siebie.
Drugi tom porusza tematy religii, sekt, profanacji, przemocy fizycznej i psychicznej, uzależnień, samobójstwa oraz śmierci.
Uniwersum, które istnieje w serii Radioaktywny domek dla lalek, jest wytworem mojej wyobraźni, a wszelkie podobieństwa do istniejących zdarzeń lub osób są przypadkowe.
Poglądy bohaterów książki nie są moimi poglądami.
Mimo że darzę ich ogromną sympatią, z racji bycia w mojej głowie, to całkowicie potępiam ich zachowania i nieodpowiednie słowa, które wypowiadają w tej oraz w każdej innej części.
Na końcu sami zdecydujecie, czy zasługują na wybaczenie.
Kraj założony na terenie wyspiarskim, na zachód od krajów Blokowskich, na terenie Kaletiny i Lidiwy (dawna nazwa – Kaletiny i Lidiwy), przez Goryta Doska wraz z jego oficjalną, 32-osobową Radą Ministrów (obecny skład: 44 rok (2010)), wybraną z pomocą sprawiedliwych, demokratycznych wyborów.
Z rejonami:
– Śródmiasto
– Knowa
– Kowca
– Arabeska
– Stancja
– Gotria
– Rezydencja Sów
– Gsza
– Plonowe Krale
– Darbergurgia
– Harpice Wschodnie
– Harpice Zachodnie
– Dolina Górska
– Janerstorm
– Lordia
– Morszczyzna
Katolicyzm
Nauki Reniezistyczne (w nic niewierzący)
Słowacy
Judacentryzm
Kościół Nowego Pacierza
Zakon Iryt Kodroski
Zakon Południowy
Zakon Harpicki
Stare Zaczarowane (potocznie rozłam Balerin) z podziałem na:
– Zaczarowane dawnego Totenmulitarzmu (zniewolone Zaczarowane dawnej Georgii)
– Zaczarowane nowej Gotrii
– Zaczarowane Katolickiego nurtu
– Wrzecionki
– Mistury
– zarejestrowane przez Tatianę Gozpel
– zarejestrowane przez Armię Szafra
– zarejestrowane przez H.B.
– zarejestrowane przez Prosta Muskiego
– zarejestrowane przez Karellę Dobor
– zarejestrowane przez Jad Szadelplanskim
– zarejestrowane przez Chust Ran
– zarejestrowane przez Abell Karl
– ZatenZaczarowane
– PostZaczarowane
Skrajny Katolicyzm
Redersi
Kult Q
Kościół Dawnego Pacierza (ostatnio widziani w 29 r. (1995r.))
Wyznawcy Gianniego Bregera
Telekiniści Nowego Świata
Wierzyciele Starego Porządku
Wyznawcy starego demona
Wyznawcy nowego demona
Wyznawcy „tego” pierścienia
W brązowych maskach (oficjalnienienazwani)
Zakon Harpicki vol. 2
Harytatywne stworzenia
Prozacy
Zakon myśliwy (zlikwidowany – znani członkowie nieżywi)
i inni
Zło było spowodowane ludzkim wyborem. Bóg pragnął czegoś innego, ale obdarzony wolną wolą człowiek tracił zahamowania.
Usłyszała te słowa od mamy, w dniu, w którym dziewczyna skończyła szesnaście lat i jeszcze nie rozumiała, jak wygląda świat. Teraz była kilka lat starszą kobietą, ale definitywnie nie mądrzejszą, bo gdyby miała choć krztynę rozumu, zakończyłaby swoją mękę już wieki temu. Zamordowałaby Źródło, nie osoby, których to on pragnął zamordować. Nie wiedziała tylko, jak by to uczyniła, ale nie powinna się nad tym zastanawiać, bo nie nabyła wystarczającej odwagi. Wszystko by runęło, a ten wybór traktowała bardzo poważnie.
Wydawało jej się, że kiedy szła do domu swojego wroga, kundelek z białą łapką miał szkliste oczka. Była w stanie przyznać mu rację, bo żyjąc z tą istotą przez ostatnie lata, dowiodła tezie, że zwierzęta czują lepiej niż ludzie.
Teraz skuliła się na atłasowym, czerwonym fotelu, kundelek obwąchiwał stojak ze szklanymi butelkami wody, a On swobodnie zajmował siedzenie przy ścianie. Był dziś mniej pobudzony niż zwykle, ale utrzymywał pogodny wyraz twarzy. Kobieta cierpliwie czekała na jego nieubłaganie potrzebne pytanie.
– Gdzie byłaś?
– Kiedy?
Nie okazał zniecierpliwienia banalnym pytajnikiem, wciąż się uśmiechał. Chodziła za tą piątką, odkąd o to poprosił, podróżowała między Starym Brokatem i Rezydencją Sów aż za często, a teraz pytał ją, gdzie była, bo doskonale wiedział, że nie tam, gdzie powinna. Nie krążyła z psem pod murami uniwersytetu, gdzie zajęcia miał Christian, i nie kręciła głową na kolejne próby Davida, kończące się jego krwią pod nosem czy w przełyku. Nie widywała też smutnej Natalie, która przesiadywała przy łóżku brata, ani Jane, która nie znajdowała się w żadnym z tych miast.
Martwych tym bardziej nie widywała.
– Wtedy, kiedy cię nie było.
– Zawsze wiesz, gdzie jestem.
To była zła odpowiedź, wręcz katastrofalna, bo zmusiła go do wstania. Kłamała i on o tym wiedział, ale nie rozumiał, w jaki sposób omijała jego szpiegów. Za sprawą Gracji nabyła umiejętności, sprawiającej, że niepożądane osoby szybko zapominały o jej obecności.
– Masz przede mną tajemnice. To w porządku, przecież każdy je ma. Gdybym mówił ci o wszystkim, też na pewno nie spałabyś tak spokojna. Śpisz spokojnie, prawda?
Kiedy stanął za kobietą, położył na jej ramionach swoje dłonie. Dłonie wizytówką człowieka. Dłonie bronią człowieka. Dłonie skazą człowieka.
Dzisiejszego dnia nie powinna nic jeść. Wiedziała, gdzie obiecała się pojawić, więc dlaczego wepchnęła w siebie wafelki? Nie mogła powstrzymać głodu na najbliższe kilkanaście godzin? Teraz byłoby łatwiej, nie czułaby, że potrzebuje natychmiastowej wizyty nad zlewem.
Często błagała Boga, żeby na świecie nie było ludzi, którzy umieją czytać w myślach.
– Gdzie masz okulary?
– Zostawiłam w samochodzie.
– Przynieś, proszę, jej okulary z brązowego auta – zwrócił się do swojego stojącego przy ścianie sługi.
Był to samochód, który osobiście jej podarował, wybierając często spotykany kolor.
Wreszcie wydarzyło się to, na co podświadomie czekała, mimo zabójczej wiedzy, co to może oznaczać. Pozostali tu sami. Nie licząc kundelka, a to też był poważny błąd, który musiał zostać spłacony w odpowiedni sposób.
– Bez okularów i tak widzisz lepiej, niż powinnaś.
Zostawił jej ramiona w spokoju, ale stanął naprzeciwko, tam, gdzie już z początku utkwiła wyprute z emocji spojrzenie.
– Lubisz tego psiaka?
Nie zaprzeczyła.
– Przyznaj, jak go nazwałaś?
– Nie nazwałam.
– Po takim czasie? Może zrób to teraz?
Podniósł kundelka, wiernie chodzącego przy jej nodze za każdym razem, gdy przypinała mu żółtą smycz i spacerowała, udając, że nie przygląda się oczom Eleanor, Davida, Christiana, Natalie.
– Jak się nazywasz, kochany? – szepnął w jego stronę, potrząsając łapkami. – Twoja pani nie chce dać ci imienia. Może dlatego, że się czegoś boi? Boi się, że jak nada ci imię, to łatwiej się do ciebie przywiąże.
Złożył pocałunek na czubku głowy kundelka. Piesek zamachał ogonem, ale zachowywał się znacznie spokojniej, niż kiedy to ona go trzymała. Zwierzęta wyczuwały zagrożenie i złe osoby. Były w tym lepsze od ludzi.
– Mnie się wydaje, że ona wcale nie potrzebuje imienia, by się do ciebie przywiązać.
Przyzwyczaiła się do tego, by patrzeć, ale nie widzieć. By słuchać, ale nie słyszeć. Czuć, ale nie przeżywać. Jej wyuczone wiele lat temu umiejętności okazywały się zbawienne.
Koło oczu kobiety przesunął się cień drugiej postaci, a On opuścił kundelka na podłogę. Psiak pobiegł pod fotel, najwyraźniej też odczuwając ulgę. Nie wiedział jeszcze, że to ostatnie chwile, które spędzi ze swoją panią. Trafi do lepszych rąk. Bezpieczniejszych.
– O, są okulary. Dziękuję.
Bardzo powoli uniosła wzrok.
– To teraz poproszę uśmiech – oznajmił, dotykając policzka kobiety. – Nie mogę patrzeć na twój smutek.
Spełniła prośbę. Rozszerzyła wargi, pokazała ząbki, których nie znalazła czasu umyć przez ostatni tydzień. Naśladowanie radosnego grymasu było najprostszym z otrzymywanych poleceń. Będzie to robić, a on nie dowie się o tym, co stanowi niebezpieczeństwo dla kundelka. Nie dowie się, za co postanowiła ponieść odpowiedzialność tuż za jego plecami, jaką skrywa tajemnicę, narażając wszystko, co do tej pory osiągnęli.
Kiedy opuścił rękę z jej twarzy, uśmiech pozostał. Musiała go utrzymać wystarczająco długo, by wiedzieć, że następnym razem będzie umiała do tego wrócić.
– Co ci przynieść do picia, Leokadio?
Cała ta sytuacja mogłaby uchodzić za zabawną, ponieważ na pogrzeb zwykli przybywać ludzie, którzy znali zmarłego, choćby przelotnie. Nie ludzie, którzy po prostu są tej samej wiary i w leniwe popołudnie chcą popatrzeć na prosty, ale rzadki obrzęd religijny. Dlatego też było tu więcej gapiów, niż nakazywała przyzwoitość.
Christian pluł na nich w duchu. To nie był szacunek, nic podobnego. Zwłaszcza kiedy doskonale zdawał sobie sprawę, kim były dwa eleganciki w skórzanych rękawiczkach, stojący najbliżej rozsypującej się kapliczki. Eleganciki zawsze zwiastowały niecodzienne kłopoty, a Christian wiedział, że jeśli mają konkretny powód, by tu być, to tym powodem jest on sam.
Eleanor z pozoru była Katoliczką. Jak jej mama i babcia, Wybitna profesor. Eleanor musiała mieć katolicki pogrzeb i otrzymać nagrobek, mimo że jej ciało nie pozostało po wypadku w całości.
Nigdy nie był na Katolickim pogrzebie, a co ważniejsze, nigdy nie przypuszczał, że będzie. Bo dlaczego miałby? Przecież ich piątka, bez wyjątku, w ciągu kilku dni zdążyła sobie przypiąć łatkę nieśmiertelności.
Przedpołudniowe słońce wyjątkowo mocno prażyło w oczy, a w grudniu to przecież było rzadkością. Tak jakby cały świat świętował.
To dziwne, że ostatnio stali tu we dwójkę. Christian wspomniał coś o mącznych wyrobach, o swojej mamie, która nie pamięta, jak nazwała syna. Zastanawiał się, czy nie za dużo myśli, a potem patrzył na miejsce pochówku ojca Davida, bo miejskie legendy opowiadały, że niektóre płyty w tych okolicach się świecą. Dlaczego to wszystko było teraz tak trywialne? To się nie wydarzyło w tym życiu.
– Bóg dał, Bóg zabrał, Bóg obdarzył, Bóg odebrał – mówił ksiądz przy nagrobku. Przy kupce ziemi. Christianowi wiedział, że Katolicy używają płyt nagrobnych, ale obawiał się, że Eleanor takiej nie otrzyma. Nikt ich nie sfinansuje. Wy, gapie, powinniście to zrobić grupowo, pomyślał, już wcale nie zdziwiony własną arogancją.
Dziś stał sam. Znajdowali się przed jedynym niewyburzonym Katolickim kościołem, który lata świetności zdecydowanie miał już za sobą. Zgromadzenia w środku zakończyłyby się cegłówką na czyjejś głowie.
Byli tu wszyscy, którzy nie powinni, bo nigdy nie poznali zmarłej, choć teraz trzymali przy sercu różańce, odmawiając za jej duszę długie modlitwy. Ci, przez których Christiana spotkają kolejne kłopoty, bo zamiast wciąż zapierać się, że nie zna dziewczyny, która ukradła samochód porządnych obywateli Nowego Kraju, ot tak stał przy pochówku, kiedy nawet jej ojciec tego nie zrobił. Straże rejonu w cywilnych strojach mieli swoje powody, by się tu pojawić, a jednym z nich było sprawdzenie, kto zechce pożegnać młodą kobietę, już nie tylko odpowiedzialną za zszarganie dobrego imienia pracowników Ratusza. Miała więcej zbrodni na sumieniu, dlatego chcieli ją w końcu unieszkodliwić, dziewczynę z czerwonej listy.
Christian rzeczywiście znajdował się pośrodku chaosu, który teraz rozkopywał, zamiast na dobre pogrzebać w zapomnieniu. Zagrać, jak proponował David. Wybrał przybycie tu, wbrew światu, ale nie wbrew sobie. Bycie lojalnym do szarego końca było jedynym, co mu pozostało, by nie doprowadzić się do całkowitego rozpadu i ponownie nie krzyknąć z frustracji, tym razem przez to, że… że tamtego wieczoru nie pojechał z nią.
– Dobry Jezu a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie – kontynuował spokojnie ksiądz, jakby świat wokół niego wcale się nie walił.
To tylko twój świat się wali, Christian, a zdawało się, że nie pozwoliłeś mu na to, pomyślał. Co by dało pojechanie z nią? To, że teraz oboje byliby proszkiem? A może wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby to on prowadził? Gdyby nie pożyczył jej samochodu? Znowu ta asertywność. Eleanor była rozchwiana emocjonalnie, nigdy więcej nie powinna wsiadać do pojazdu. Teraz brakowało tu i jego, i jej.
– Z prochu powstałeś… i w proch się obrócisz.
W proch się obrócisz, jak kolejny kawałek z prawej części wybrakowanego kościoła. Najpierw usłyszeli huk, potem widzieli dym. A może oba na raz? Taki wybuch może nawet przestraszyłby głęboko śpiących. Cała konstrukcja tego i tak będącego w strzępach budyneczku właśnie się zatrzęsła, w momencie, gdy umiejscowiony w nieznanym miejscu ładunek postanowił eksplodować. Nie był mocny i na dużą skalę, ale pozostawił po sobie bałagan i chaos. Głos księdza umilkł, jak ręką odjął, a eleganciki zniknęły między smugami dymu. Zduszone okrzyki szoku i przestrachu napływały z każdej strony.
Miał wrażenie, że plac przerzedza się w zatrważającym tempie, jednak Christian wciąż pozostał z otwartymi ustami, wpatrzony w siwe poświaty z naprzeciwka. Nie spodziewał się, że coś zechce zakłócić porządku w nieporządku, choć zapewne powinien, bo to był pogrzeb Eleanor, na doska. Tej, której zdjęcie zawisło w sali uniwersyteckiej, dziewczyny, którą straże wzięły na celownik, bo kogoś w końcu musieli, żeby zyskać w oczach tych nieprzekonanych do idei Q. W duchu bardziej ucieszył się, niż przestraszył, że czyjeś ramię odciąga go w bok, wytrącając z niepotrzebnej hibernacji.
Miał za sobą panią Yoninę. Nie widział jej wcześniej, teraz była aż za blisko.
– Musieli skorzystać z okazji – wyszeptała, bardziej do siebie niż do niego. Przez głowę Christiana nie przechodziły najczarniejsze myśli dotyczące ataku, prawdopodobnie zwolenników Q na wybrakowany kościół, tylko ta jedna, uparta, że widzi Yoninę bez fartuszka i jest to niemożliwie dziwne.
Jeszcze przez moment patrzyli, jak ksiądz rzuca się na ziemię, z której zapewne bez pomocy osób trzecich już nie podniesie, i błaga, o miłosierdzie, zbawienie, szybkie pochłonięcie. Jego ukochane miejsce, sanktuarium, właśnie straciło kolejne części. Yonina czepiła się ramienia Christiana jak ostatniej deski ratunku, mimo że czuł się mniej stabilnie niż starsza pani. Wycofali się prosto w drzewa, strefę rozpoczynającą miejsca pochówku w nic niewierzących.
Potem kobieta powiedziała:
– Porozmawiaj ze mną.
Jane spędziła tę noc żałując. Wszystkiego. Na dworze napotkała koszmarne zimno, a utknęła tu, tuż przed wjazdem do Widnicy strzeżonym przez szlaban i czterech ochroniarzy. Zaproponowali jej wspólne granie w karty, ale grzecznie odmówiła, zaszywając się w krzakach kilometr dalej. Nie zmrużyła oka, żałując, że pod wpływem emocji była tak niemądra, a na co dzień tak uparta. Poprawiała chustkę na swojej dłoni, wiążąc ją na tyle sposobów, że naprawdę przestała czuć ból ręki. Obawiała się, że przez ignorowanie problemu zrobi sobie poważną krzywdę, ale nie miała jak temu zapobiec.
Kiedy słońce już dawno pojawiło się na niebie, wyszła ze swojej nieprofesjonalnej kryjówki. Z powrotem podeszła pod bramę i czekała, co chwilę wymieniając spojrzenia z niskim, młodocianym ochroniarzem. To on zaproponował jej grę w karty. Teraz żałowała, że nie spytała jaką grę, choć słowo „karty” przywoływało jedynie negatywne, niewyjaśnione odczucia.
Czekała długo, ale nie na tyle, by zrezygnować. W końcu podjechała wyczekiwana furgonetka, hałasując z odległości kilku kilometrów.
Wyskoczyła z niej cała drużyna ludzi. Mężczyzna z krzywym zgryzem i granatową czapeczką był pierwszym, który pomachał do Jane. Podeszła do niego ostrożnie, wiedząc, co usłyszy i jak powinna na to odpowiedzieć.
– Hej! Do pracy?
– Tak. Cześć.
– Dawaj, dawaj. – Pomachał na nią, prosząc, by dołączyła do ich skromnej załogi. – Jak ci na imię?
– Anje – przedstawiła się. – Dużo was tu.
Miała wrażenie, że oni wszyscy patrzą się na nią jednakowo, po prostu wiedząc, kim jest Jane. Było to rzecz jasna zwyczajnie niemożliwe, ale nie pozbyła się tego wrażenia. Tak się po prostu działo z winnymi osobami.
– Wolę to niż kompanie, bo można siadać, a tam nie. Mówią na mnie Ferkler, jestem waszym nadzorującym. Masz, zakładaj. Jest czysta – dodał, widząc, z jaką uwagą Jane przygląda się skrawkowi materiału, który dostała do rąk.
– Maseczka – powiedziała odkrywczo.
– Zakładaj i idziemy, opowiem co i jak. – Zachęcił ją ruchem dłoni.
Przykryła połowę twarzy i przyjrzała się reszcie, gotowej do pracy. Teraz mogła podążać za Ferklerem prosto w paszczę lwa lub raczej w coś, co kiedyś nią było.
Strażnik otworzył przed nimi bramę. Jane usilnie się starała, ale z każdym kolejnym krokiem nie czuła niczego, co powinna.
Za dawnych czasów do Widnicy nie wchodziło się bramą. Wtedy była po prostu stacja, a to zbudowano już po pożarze, żeby swobodnie wpuszczać pracowników zajmujących się odnową miejsca. Za czasów Dicle Widnica była miasteczkiem, specyficznym, bo składającym się tylko z kilku strategicznych miejsc. Nie uzyskało praw miejskich, choć właścicielka bardzo zawzięcie o to walczyła. Pragnęła przejąć również okoliczne pola, by powiększyć swoje tereny i wybudować więcej hal. Te trzy, które niegdyś tętniły życiem, teraz były martwe. Jane spojrzała w kierunku pierwszej z nich, nie mogąc uwierzyć, że była tu już wcześniej.
Obracała głowę na wszystkie strony, nie mogąc się powstrzymać. Ferkler prowadził ją przez schronisko dla przyjezdnych i miejsca, w których powinny stać stragany. Nie było ich. Wszędzie witała ją oszałamiająca pustka. Widziała w tym pogorzelisko, cmentarzysko. Bez wspomnień, bez cienia nadziei. Powinno być zostawione w spokoju, raz na dobre. To miejsce miało swoją szansę, ale już ją wykorzystało.
– Anje, byłaś tu wcześniej?
Na pytanie Ferklera powoli pokręciła głową.
– W Widnicy spaliło się około dwudziestu osób. Nie wiem, czy to możliwe, by tak śmierdziały zwęglone ciała i pożar, ale po prostu czymś tu wyjątkowo cuchnie, nie? Tam się nie zbliżamy. – Wskazał na miejsce, które Jane rozpoznawała jako salę treningową Armena.
To tam Hanna uderzyła ją butelkę w okolice ucha. Teraz oboje nie żyli. Mogli zginąć właśnie tu, gdzie Jane w najlepsze spacerowała. Okazało się, że podeszli pod kompleks łazienkowy.
– Z toaletą uważaj. Jeśli woda nie przestaje lecieć, to musisz uderzyć w muszlę, żeby za którymś razem ciśnienie czegoś nie wysadziło.
Wyszli za ścianę, mijając ludzi, którzy rozpoczęli pryskanie ziemi.
– Kładziemy się spać koło dwudziestej. Wstajemy o dwudziestej drugiej. Późniejsze spanie jest o drugiej, na dwie godzinki, a potem znowu praca. Tu zazwyczaj siedzimy i odpoczywamy.
Wskazał na małe zbiorowisko koców leżących na chodniku. Kiedyś po nim biegali. Teraz miała tu siedzieć i odpoczywać.
– Nie można długo spać – skwitowała kobieta z materiałową torbą w ręku. Pojawiła się niedaleko ściany, bardzo powoli ku niej podchodząc. Na oczach miała brązowe okulary. – Boimy się, że po dłuższym czasie się nie obudzimy.
– To Polomka – przedstawił ją Ferkler, dodając do swojej wypowiedzi niezidentyfikowane ruchy w okolicy oczu.
– Pewnie chodzi mu o to, że prawie nic nie widzę, na jedno oko w ogóle, a na drugie słabo, ale wierz mi, mogę pracować jak ty czy on. Opisz mi, nowa, jakiego koloru masz włosy?
– Są czarne.
– A rękawiczki?
Jane odruchowo spojrzała na swoje dłonie, mimo wiedzy czego nigdy tam nie zostanie. Miała jedynie prowizoryczny bandaż.
Ferkler zachłysnął się powietrzem i zapewne wcale nie było to tak udawane, jak się wydawało. W końcu przestał się dusić, a jego oczy wyrażały strach.
– Anje, ty przecież nie masz rękawiczek.
Były dla nich tak naturalne, że ani razu nie zerknął na jej ręce, by sprawdzić, czy tam są. Musiały.
– Och. – Obracała dłońmi na wszystkie strony, chcąc wywrzeć wrażenie zagubionej osoby. – Nie wiem, kiedy to się stało.
– Co teraz z tobą będzie?
– A co ma być?
– Nie mamy zapasowych.
– Może ich nie potrzebuję?
– Chyba nie chcesz być skażona?
– Jak wszyscy, którzy tu umarli – wycedziła Polomka.
– Przez coś musieli umrzeć. Za karę. Jak myślisz, co się z nimi stało, kiedy się rozpadli? Przecież to, co w nich tkwiło, nie mogło wyparować.
– Zostało w powietrzu.
– Jak Rozpadliny.
– Znalazłem zapasowe! – przerwał im głos z prawej. Ferkler podbiegł do niego w ułamku sekundy. Kiedy powrócił, z żywą w oczach nadzieją wręczył Jane dwa brązowe skrawki materiału. To żałosne, pomyślała mimowolnie.
Ociągała się niemiłosiernie, ale gdy w końcu założyła te rękawiczki, ostatecznie komplementując swój strój, uznała, że od dawna nie poczuła się aż tak nieswojo.
Ferkler dał jej do wypełnienia dokumentację. Wpisała tam swoje fałszywe dane oraz przewidywania co do wynagrodzenia, a także zatwierdziła klauzulę, że w razie wypadku Anje Fraud regularnie płaci składki medyczne. Kiedy wreszcie oddała papiery, mogła stać się pełnoprawnym pracownikiem, który weźmie do ręki zabieloną wodę i zaopiekuje się frontową ścianą nowo postawionego budynku. Dokładnie tam, gdzie kilka lat temu stała budka z przekąskami, dziś zburzona. Ferkler powiedział, że mają rozkaz płukania ściany przez najbliższe trzy tygodnie, aż będzie odporna na Rozpadliny. I tak z każdą odnowioną budowlą.
Jane to robiła, naprawdę wykonywała polecenia, póki nie zawołali ją na przerwę, schowani tuż obok punktu z toaletą. Na kocach usiedli Ferkler, Polomka, dwie kobiety, które przedstawiły się jako Ema i Lebida, oraz markotny, niemówiący mężczyzna. Siedział przygarbiony przy ścianie.
– Wiesz, co tu kiedyś było, przed pożarem? – spytał Ferkler, częstując Jane małymi, czerwonymi owocami w kształcie kulek. Z odpowiedzią nie zawahała się nawet przez chwilę.
– Słyszałam plotki, ale… Co było?
– No właśnie. To jest idealne pytanie, bo znam sporo ludzi i wielu się tu przewinęło, ale nikt nie powie ci prawdy. To miasteczko należało do kobiety i jej bliskich współpracowników, a zrobili tu legalną szkołę dla telekinetyków. Wiesz, tych zatrutych przez Rozpadlinowe powietrze. Taką zwykłą szkółkę dla skażonych dzieci. Małe zajęcia pozalekcyjne.
Polomka wyciągnęła ze swojej materiałowej torby granatową włóczkę i szpikulce przypominające druty. Dołączyła się do jego opowieści, przy okazji rozpoczynając dzierganie.
– Inna wersja jest taka, że tworzyła tu armię, uczyła ich, jak wykorzystać umiejętności do zgładzenia normalnej części ludzkości, ale w ostatniej chwili się nawrócili, odnaleźli swojego Boga i popełnili zbiorowe samobójstwo. Znaleziono około dwudziestu spalonych ciał. Inni mówią, że to była armia, prawdziwi psychopaci, mieli broń i chcieli obalić prezydenta, zestrzelić go ze sceny podczas wystąpienia. Tylko Dicle bała się konsekwencji, ktoś ją zastraszył i ostatecznie zebrała tych swoich w jednym miejscu, by ich zabić.
– Niektórzy twierdzą, że to była niegroźna religia – kontynuował Ferkler. – Przygotowywała się do jej rejestracji, jednak wrogo nastawione niedowiarki z okolicznych wsi zbuntowały się na myśl o kolejnej religii i postanowili ukrócić marzenia kobiety. Spalili jej miasto… Osaczyli ją… Uciekała i biedaczka wypadła przez okno.
– Albo ktoś ją wypchnął. Może równie dobrze któryś z jej podopiecznych – stwierdziła Polomka.
– Nie ma dowodów, że naprawdę próbowała coś zarejestrować, bo nawet jeśli papiery były, to już nie istnieją.
– Czyli nie ma żadnych dowodów na to, co tu się ostatecznie znajdowało. Bo wszystko się spaliło – odpowiedziała im Jane.
– Wiesz, co byłoby jedynym dowodem?
Wiem, odpowiedziała sobie w myślach.
– Człowiek – dokończył Ferkler.
– Mówiłeś, że wszyscy się spalili – przypomniała mu. – Zwabiła ich w pułapkę, albo sami się zabili.
– Z tym „wszyscy” to akurat nieprawda – wycedziła Polomka.
– Moja siostra zna jednego kolesia, który wprost chwali się, że był tego częścią. To właśnie on opowiedział jej wersję z religią. Chciałby kontynuować dzieło swojej protegowanej, ale nie ma odpowiedniego wsparcia, tylko matka pokłada w nim nadzieje. Jak się nazywała ta jego religia, Polomka, pamiętasz?
– Pokrocie Boże?
– Jakoś tak.
Jane zdusiła w sobie chęć histerycznego śmiechu. Pokrocie Boże, naprawdę?
– Ja za to jechałam pierwszym pociągiem do Widnicy od strony Starego Brokatu, który musiał się zatrzymać przed miastem, bo został ogłoszony stan zagrożenia życia. Jestem pewna, że była w nim kobieta, która powinna dotrzeć do Widnicy.
Tym razem Jane do reszty utraciła zdolność opuszczenia wzroku z opowiadającej Polomki. Ferkler wskazał na swoją koleżankę z aprobatą. Ona wciąż posługiwała się drutami, zwinnie i szybko, pomimo braku wsparcia we własnych oczach.
– O tak, to jest ciekawe.
– Wtedy ten pociąg był opóźniony, wściekłam się, że jestem spóźniona do pracy. Kolega, z którym jeździłam, mówił, że zawsze we wtorki podróżowała z nami taka młoda dziewczyna i zawsze jako jedyna wysiadała na stacji Widnica. Jakoś tak ją zapamiętał, bo chyba była strasznie blada. Wtedy podobno też tam siedziała. Sądzę, że powinna, ale nie dotarła do szkółki.
– Szkoda, że nie znaleziono nazwisk – zasmucił się Ferkler. – Na pewno gdzieś spisano, kto uczęszczał do takiej placówki, ale jak mówimy, brakuje dowodów. Nikt nie zgłosił się do straży.
– Szkoda – skwitowała Jane – że już się nie dowiemy.
Christian przekroczył próg domu.
– Usiądź tu wygodnie – powiedziała Yonina. – Kto by pomyślał, że pewnego dnia zjawię się na pogrzebie we własne urodziny.
– Wszystkiego najlepszego.
– Nie przejmuj się.
Kuśtykająca, zgarbiona, jak Zaczarowane z dziecięcych bajek zakrzywiających rzeczywistość, pani Yonina zniknęła za drzwiami kuchni. Christian rozumiał swój błąd, ale nie miał następnej szansy, by go naprawić. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, gdzie w najlepsze przesiaduje, ani reakcja jego rodziców, ani tym bardziej straży, nie byłyby za kolorowa. Nie wygadajcie się, przyjaciele z zaświatów, pomyślał, wiedząc, że w tej chwili przynajmniej tamci na niego patrzą bez zbędnego odzywania się. Tak jak wspominał Davidowi, tak wciąż był przekonany: ktoś go obserwuje. Teraz znowu poczuł to na sobie.
– Chciałbyś ciasteczko? – Miska z kruchymi ciasteczkami została brutalnie postawiona na obrusie. – Eleanor je jadła. Były jej ulubionymi, zauważyłeś?
W pomieszczeniu zrobiło się nieznośnie cicho, na białych ścianach tylko cicho tykał zegar. Kiedyś Christian uważał, że to czysta biel, ale im dłużej się w nie wpatrywał, tym więcej dostrzegał wgnieceń, zarysowań i przesiadujących owadów. Zaczął oddychać w rytm urządzenia, zastanawiając się, co powinien powiedzieć.
– Tak, pamiętam – oznajmił. Pani Yonina była zajęta szukaniem pilota od radia. Wydawało mu się, że kiedy ponownie na niego spojrzy, ujrzy w jej oczach ślady łez czy zaczerwienione policzki. Gdy to zrobiła, odwracając się w drodze do następnego pokoju, na poszarzałej twarzy nie było nic nadzwyczajnego.
Wszystko obracało się w złudzenie, tak samo jak wrażenie, że Eleanor wciąż jest w pobliżu. Jej zniknięcie pod górką ziemi było do dzisiejszej godziny absurdalne. Równie dobrze mogłaby usiąść naprzeciwko ze swoim śmiesznym kokiem na czubku głowy. Śmiesznym, bo Christian nie pamiętał, kiedy Eleanor miała rozpuszczone włosy. Krzywiłaby się na każde wypowiadane przez Davida słowo, wyrzucała Jane jej zbrodnię sprzed lat, a w głowie krok po kroku obmyślała, kto i w jaki sposób ucierpi jako następny. Na którym murku powstanie kolejna literka „Q”, kogo zaangażuje w organizację Reprezentacyjnego Przyjęcia i ile jeszcze udawanych modlitw będzie musiała wykuć na pamięć przy memoriałach.
Z radia w końcu popłynęła fala lokalnych wiadomości.
Ludziom na duszę.
– Słyszałam, że lubisz wiedzieć, co tam mówią. Ja dawno przestałam słuchać. Mam swoją prawdę, której oni nigdy nam nie zaprezentują, bo to nie wypada, nie pasuje. Jesteś na dobrej drodze, by dojść do podobnego wniosku. W końcu własne zdanie najlepiej wyrobimy, kiedy poznamy i nauczymy się swojego wroga.
Milczał. To było najdłuższe, co kiedykolwiek usłyszał z ust Yoniny.
– Herbatka. Proszę – zapowiedziała kobieta, skupiając całą swoją uwagę na filiżance, którą niosła. Nie sposób było nie zauważyć, jak drżała jej ręka.
– Dziękuję.
– Jak bardzo ci słabo? To musi boleć.
– Jest w porządku – odpowiedział cicho, nachylając się w kierunku napoju. Kobieta usiadła naprzeciwko i natychmiast poczuł na sobie jej panicznie przenikliwe spojrzenie.
– Czy mogłabym coś jeszcze dla ciebie zrobić?
Nie spuszczał z Yoniny wzroku, spijając z filiżanki pierwszy łyk herbaty. Miała bardzo specyficzny, ale wciąż ziołowy smak. Czym go ostatnio częstowała? Miętą? Chwilę później napił się znacznie więcej, ale wciąż nie umiał odpowiedzieć. Zrobić co? To ona go zaprosiła, doskonale wiedząc, że nie powinna.
– Zaprosiłam cię, bo wiem, że tylko z tobą, z wszystkich przyjaciół Eleanor, byłabym w stanie porozmawiać w ten sposób.
– Nie rozumiem.
– Gdyby tak nie było, Eleanor nie robiłaby tego wszystkiego.
– Czego wszystkiego?
Pani Yonina zaczęła się nerwowo rozglądać po pokoju. Sprawdzała, czy nikt ich nie podsłuchuje. Zapewne słusznie, ale Christian nie mógł jej ot tak uświadomić, że to nie zadziała, gdy w grę wchodzi Źródło i jego wyrafinowane metody kontroli.
Pokazała chłopakowi, że ma się przesunąć w jej stronę.
– Eleanor ma w pokoju pewną szafę.
Yonina jeszcze raz przemierzyła spojrzeniem całe pomieszczenie, a potem na kilka sekund wbiła wzrok w okno po prawej stronie. Christian bardzo powoli obrócił się w tamtym kierunku. Za szybą stało tylko drzewo, ale kobieta wpatrywała się w nie tak, jakby zaraz miała ujrzeć zwisającego z gałęzi człowieka.
– Jeśli mogę zapytać… – zaczął, odsuwając od siebie filiżankę z herbatą.
– To będzie idealne dla ciebie. Złoty chłopaku – przerwała pani Yonina. – Napij się jeszcze.
Naczynie ponownie znalazło się przy ręce Christiana. Co, na doska, było w tej szafie?
– Ja nie mam prawa tego czytać, ale to pewne, że Eleanor uważała was za coś ważnego. Ona to robiła. Zanim wyjechaliście. Przyszłam za nią, przyniosłam herbatki, a cały pokój zasypany był kartkami. Wszystko musiało być istotne, bo spędziła nad tym dużo czasu, aż zrobiło się jasno.
Zanim wyjechali do Rezydencji Słów. Nie wspomniała o tym, ale to nigdy nie powinno Christiana dziwić, bo wiedział jaki stosunek do jego osoby miała Eleanor. Pomimo tylu lat bezrozumnej przyjaźni, wyrzeczeń i grobowej ciszy w zamian.
– Może powinieneś tam pójść i zobaczyć, co jest w szafie?
– Może powinienem.
Pani Yonina postanowiła go poprowadzić, przypilnować, była tuż obok, niczym cień. Christian po schodach szedł jak na ścięcie, ale uczucie ogarniające go przed wejściem do pokoju było nieporównywalne. Widział normalne drzwi do normalnego pokoju, ale wtedy wyraźnie poczuł jej zapach i ogarnęło go poczucie bezradności, kpiące z bezdusznej derealizacji.
Nigdy nie był otoczony tak wieloma przedmiotami, które należały do nieżyjącej osoby. I tak jak stanął w jednym punkcie, naprzeciwko okna, tak pozostał przez kolejne sekundy, nie chcąc się poruszyć choćby o milimetr.
Co stanie się z pokojem? Z tym miejscem? Już nikt nie miał prawa tu mieszkać, ojciec dziewczyny został aresztowany, zapewne na dobre, ona nie mogła powrócić. Dom coraz bardziej się kurzył, a rzeczy pozostawały nienaruszone. Pani Yonina była w nim jak duch walczący z duchem Eleanor. Dziewczyna oszalałaby, widząc, co dzieje się z żółtym bloczkiem, w którym spędziła całe życie. Eleanor ze swoją chorą manią idealności, którą Christian z lekkością lekceważył, a nigdy nie przestała stwarzać zagrożenia.
Ciągłe stanie nie miało już najmniejszego sensu, tracił cenny czas, który swym mijaniem podpowiadał mu, że to szczęście, wspomniane przez Natalie, rzeczywiście zakończyło swój żywot. Odwrócił się w stronę szafy, jedynej w pomieszczeniu, by nareszcie odsunąć pierwsze drzwiczki. Przypuszczał, że szukanie zajmie dłuższą chwilę, ale nie było potrzeby zatrzymywać się na sprawdzanie kieszeni płaszcza. Lewa część mebla wyraźnie informowała, na czym skupić wzrok. Na wysokości wzroku miał całą stertę teczek.
Przysiadł na środku dywanu i rozrzucił je wokół siebie jak potasowane karty.
Już zaglądając do pierwszej, zatrzymał oddech. Słusznie okazało się, że wcale nie powinien czuć podekscytowania, choć tak ładnie uśmiechały się do niego poznane już wcześniej literki. Od razu wiedział, czym są, bo choć raz czytane, nikt nie dawał mu zapomnieć, co odmieniło jego codzienność, w sposób, o jakim nigdy nie miał zamiaru marzyć.
Eleanor zrobiła kopię książki BiałejTęczy, tej samej, która zaginęła kilka tygodni wcześniej i rzekomo nikt nic nie wiedział na ten temat. Christian gwałtownie złapał to w swoje ręce i przeglądając każdą kartkę, strona po stronie, powtarzał we własnej głowie, że Eleanor zrobiła kopię tego cholerstwa. Przez nie jego życie rozdzieliło się na dwie części, spokój na dobre zmącił, a prenumerata gazety nigdy nie wydawała się tak potrzebna.
Sam nie był pewien, co poczuł ze świadomością dowodu jednego wielkiego kłamstwa, więc podjął najsłuszniejszą decyzję. Zignorował natłok emocji, bo żałoba zawsze była potężniejsza niż złość.
Odbitki z pamiętnika Tęczy ułożył na jednej stercie. Kto tym razem by zginął, gdyby je zabrał?
Była tu strona z informacjami na temat Edama. Lata temu, w czasie pierwszej epidemii Q, pracował w Rezydencji Sów, gdzie poznał swoją ukochaną Sarę. Wspólnie wychowywali dziecko o imieniu Lara.
Następna strona została przeznaczona BiałejTęczy, Celvii Skane. Pojawił się tu tylko jej wiek w chwili śmierci. Miała dwadzieścia trzy lata. Szkołę ukończyła w okolicach Krajerowa, dość daleko.
Kolejne kartki tkwiły niezapisane, zapewne akcentując druzgocący brak informacji o reszcie. Christian im dłużej wpatrywał się w pustkę, tym pewniej uważał, że być może wcale nie chce wiedzieć więcej. Wszystko mogłoby się wreszcie zakończyć. Niewiedza nigdy nie była tak katastroficzna, jak to się wszystkim dookoła wydawało.
Na następnej kartce ukazał się przed nim adres. Nie byle jaki, bo pochodzący z Rezydencji Sów.
Osiedle Jarzenowe, numer 14
Jeśli byli w tym miejscu podczas pobytu w mieście, to na pewno nie wiedzieli, że spoczywa również w pokoju Eleanor.
Na samym końcu szafy, pod innymi teczkami z papierami, leżał ręcznik, okaz, który z całą pewnością nie otrzymał tu stałego miejsca. Została w niego zawinięta sakiewka, jak się okazało, wypełniona zrolowanymi krajowymi.
Szybko złapał w dłoń wylatujące pęki banknotów. To, że trzymała je tutaj, było zrozumiałe, bo na pewno nie zostały pozyskane w legalny sposób.
Nie miał ochoty liczyć, gołym okiem widział jedynie, że krajowych była spora suma. Każda osoba porządkująca rzeczy zapewne by je przygarnęła, dlatego Christian krótko się namyślał, póki nie zrobił tego jako pierwszy, jakby nigdy nic wsadzając mały majątek do własnej kieszeni. Podobnie jak adres z miasta cudów i wszystko, co jeszcze pomieścił.
Wstał i ponownie obejrzał pokój, w którym się znajdował. Może właśnie widział go po raz ostatni, a na tę chwilę ta myśl bardzo go cieszyła.
– To koniec? – zapytała pani Yonina, trzymając w dłoni prostokątną ściereczkę. Stała pod schodami, czekając na Christiana, a jej ręka wciąż porządnie drżała.
– Tak – przytaknął, pewien, że to koniec wszystkiego, tylko nie tej farsy.
– Potrzebujesz jeszcze czegoś? Dokończysz herbatki?
– Muszę wracać do domu.
– Zapakować ci herbatek do domu?
– Dziękuję, ale naprawdę muszę iść.
Miał nadzieję, że pani Yonina zrozumie, jeśli szybko stąd wyjdzie. Tak się chyba stało, bo pożegnała go nerwowym uściskiem dłoni, nie wypowiadając już żadnego słowa. Zapewne nawet gdyby miała pewność, że Christian zabrał parę rzeczy z szafy, nie zatrzymywałaby go.
Potem kobieta znowu spojrzała się w okno, za którym wciąż stało tylko jedno drzewo.