Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Nie wszystkie potwory czają się w ciemnościach.
Niektóre kryją się w świetle dnia.
Alexa Ballentine uciekła z domu, gdy tylko skończyła szesnaście lat. Wolała mieszkać na ulicy, niż dłużej żyć z ludźmi, którzy nie potrafili jej pokochać. Teraz, w wieku dwudziestu sześciu lat, mimo trudnych życiowych doświadczeń, ma pracę, którą kocha, jest wykształconą, młodą kobietą i może pomagać innym ludziom.
Ale jest też on. Alexa nie wie, kim jest. Zwykle ma na głowie kaptur i obserwuje ją z daleka. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że powinna zgłosić tę sprawę policji, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi czuje się bezpieczna, kiedy jej stalker znajduje się w pobliżu. Jest wręcz zafascynowana nieznajomym mężczyzną. Kiedy zostaje napadnięta, to właśnie on przychodzi jej na ratunek. W ten sposób Alexa w końcu dowiaduje się, kim jest nieznajomy. Wkrótce dowie się również, że nie chodził za nią bez powodu i że wbrew pozorom nie jest ani bezdomny, ani szlachetny.
Będzie chciał, żeby Alexa zapłaciła za coś, co zrobiła w przeszłości, i żeby zrobiła to na jego zasadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Raw
Copyright © 2014 by Belle Aurora
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2019
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Agata Wołosik-Wysocka
Korekta:
Patrycja Siedlecka
Magdalena Zięba-Stępnik
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-087-2
Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
Wszystkim, którzy kochali kiedyś kogoś, kto na to nie zasługiwał.
I w końcu tym,
którzy podążali za swoim sercem tą mniej uczęszczaną drogą.
To dla Was.
Każdemu, kto kiedykolwiek kochał bezwarunkowo.
Dwadzieścia lat temu…
Znów ich słyszę.
Awantura u sąsiadów. Mały chłopiec krzyczy do ojca, żeby przestał.
Klękam przy oknie, zaciskam powieki, zakrywam uszy i nucę pod nosem.
Nie podoba mi się to.
Nagle robi się cicho.
Nasłuchuję uważnie, po czym odsłaniam uszy.
Odwracam się, unoszę lekko i wyglądam przez okno, by zobaczyć, jak syn sąsiadów przemyka szybko po trawniku. Potyka się, upada, po czym odczołguje i znika mi z oczu.
Jest ranny.
Serce mi przyspiesza.
Mogę mieć przez to duże kłopoty. Tatuś może być bardzo zły.
Klękam na chwilę, po czym wstaję szybko i zakradam się do drzwi.
Wytężam słuch.
Gra telewizor, słyszę, jak tata chrapie.
Budzi się we mnie nadzieja.
Na paluszkach schodzę po schodach, wślizguję się do kuchni. Biorę krzesło od niewielkiego stołu z jadalni, staję na nim, a chwilę później sięgam do wysokiej półki.
Biorę to, czego potrzebuję, odstawiam krzesło i idę do tylnych drzwi.
Sięgam do klamki, łapię ją i… zamieram.
Mogę mieć przez to duże kłopoty.
Serce wali mi w piersi.
Naciskam klamkę: piszczy lekko, a ja czuję strach. Dociskam tak wolno, że mam wrażenie, że zajmuje mi to wieczność. Gdy w końcu słyszę kliknięcie zamka, popycham drzwi. Zdejmuję kapcie i wkładam je między futrynę a drzwi, żeby się nie zamknęły.
Na boso, ubrana jedynie w białą koszulę nocną, zakradam się na podwórko. Czuję pod palcami zimną trawę, gdy podążam za odgłosami ciężkiego oddechu oraz cichego płaczu.
Znajduję go na tyle domu pod drzewem. Chowa twarz w dłoniach, cały się trzęsie.
Choć ukrywa się w ciemności, i tak nie chce, by ktokolwiek zobaczył jego łzy.
Stara się być silny.
Serce mnie boli.
Powoli podchodzę bliżej, staję na gałązce. Pęka, a on podrywa głowę i na mnie patrzy.
Wstaje gwałtownie, wołając:
– Nie zbliżaj się do mnie!
Kładę na ziemi rzeczy, które przyniosłam, szepcząc:
– Jesteś ranny.
Obserwuje mnie uważnie, jego wzrok wędruje między rzeczami, które przyniosłam a moją twarzą, zupełnie jakby szukał jakiegoś znaku, że to wszystko żart. Krzywi się, po czym mówi cicho:
– Ja zawsze jestem ranny. – Choć jest ciemno, dostrzegam nienawiść w jego oczach. Lśni wyraźnie.
Policzki mu ciemnieją. Z szeroko otwartymi oczami robię krok w przód.
– Krwawisz.
Sięga do policzka, dotyka palcami rany, po czym odsuwa je, by spojrzeć na krew. Rozciera ją powoli kciukiem oraz środkowym palcem. Łagodnie, jakby przepraszająco.
– M-mogę ci pomóc – jąkam.
Unosi zimne spojrzenie, po czym warczy:
– Nikt nie może mi pomóc.
Nie będzie mi rozkazywał.
Kładę dłoń na biodrze, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Mogę mieć przez to kłopoty – syczę. – Tata może być bardzo zły. A jednak… przyszłam ci pomóc. – Nagle bojąc się o siebie samą, mówię zduszonym głosem: – Proszę, pozwól mi sobie pomóc.
Muszę wrócić, zanim tata zorientuje się, że nie ma mnie w łóżku.
Pewnie widać na mojej twarzy strach, bo chłopiec odpręża się nieco.
– W takim razie dlaczego chcesz mi pomóc?
Nie jestem pewna. Wzruszam ramionami.
– Bo jesteś ranny.
– Nikogo innego to nie obchodzi.
Serce mi przyspiesza.
– Mnie obchodzi – szepczę.
Stoimy tak, patrząc się na siebie przez długi czas.
W końcu podchodzi bliżej i pyta:
– Jak masz na imię?
– Alexa. Alexa Ballentine.
Kiwa głową, ale nic nie mówi.
– A ty?
Kopie kamień.
– To bez znaczenia. Zapomnisz je, od razu, kiedy zniknę.
Żołądek mi się ściska. Muszę się dowiedzieć, jak ma na imię.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę – obiecuję.
Unosi głowę, odgarniając z twarzy potargane brązowe włosy. Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę.
– Antonio Falco.
Chcę powiedzieć, że miło mi go poznać, ale wydaje mi się to nie na miejscu.
Przestępuję z nogi na nogę, po czym pytam:
– Ile masz lat?
Opiera się o drzewo.
– Osiem.
Wygląda na starszego.
– A ty?
– Sześć. – Urywam. – Niedługo będę miała siedem – kłamię.
Marszczy brwi.
– Wyglądasz na starszą.
Wow. Dopiero co pomyślałam to samo o nim.
– Dlaczego tata cię bije? – wypalam bez zastanowienia.
Zaciska szczękę.
– To mój ojczym – wyjaśnia.
Gdy słyszę hałas dobiegający z domu, odwracam się ze zgrozą w oczach. Patrzę na Antonia.
– Proszę, pozwól sobie pomóc – szepczę.
– Okej – mruczy, spuszczając wzrok.
Ogarniają mnie ulga i radość.
Gdy robi krok w przód i pada na niego światło księżyca, zamieram. Na jego policzku widnieje dziura.
Przełykam z trudem ślinę, starając się nie zwymiotować.
Wyciągam gazę oraz płyn antyseptyczny, ostrzegając:
– Może zapiec.
Ale gdy dotykam jego rany, ani drgnie. Nawet na chwilę nie odrywa ode mnie wzroku.
Naklejam mu plaster na policzku. Nie jest za bardzo pomocny. Rana jest zbyt duża. Ale on i tak mówi:
– Dzięki.
Podskakuję, gdy słyszę kolejny hałas. Patrzę w jego brązowe oczy, po czym szepczę nagląco:
– Muszę iść. Zobaczymy się niedługo, Antonio.
Wlepia wzrok w ziemię.
– Nie. Nie zobaczymy.
I mówił prawdę.
Już nigdy więcej go nie widziałam.
Sydney, Australia, 2014
Pukanie do drzwi nie cichnie.
Wciskam się mocniej w materac i nakrywam szczelniej kołdrą. Czuję, że ciągle jeszcze jestem na granicy snu i jawy.
Puk, puk, puk.
– Alexa, wyłaź z łóżka! Zapomniałaś, jaki dziś dzień? – To chyba Drew.
Gwałtownie otwieram oczy i wzdycham.
– Cholera. – Wyskakuję spod kołdry jak poparzona. – Cholera!
Biegnę korytarzem do drzwi, odblokowuję zamek, po czym otwieram je. Po drugiej stronie stoi poirytowany Drew. Gdy zauważa, w jakim stroju otwieram mu drzwi, aż rozdziawia usta.
– Cholera! – wołam ze zmarszczonymi brwiami, spuszczając wzrok.
Nie lubię ubierać się zbyt grubo do łóżka. Zwykle śpię w koszulce na ramiączkach i w samych majtkach. Kiedy biegnę z powrotem do swojego pokoju, słyszę podśmiewanie się Drew.
– Śmiej się do woli, Drew! Dostaniesz za swoje.
Drew to kolega z pracy. Zapomniałam – kurwa, zapomniałam – że dziś rano mieliśmy jechać do sądu.
Przeprowadziłam się ze Stanów do Australii, kiedy miałam osiemnaście lat. Moja zastępcza matka opiekowała się mną, odkąd skończyłam szesnaście, a kiedy zdrowie zaczęło jej szwankować, chciała się przeprowadzić tutaj, żeby być bliżej rodziny. Jako że urodziła się w Australii, właśnie ten kraj był celem jej podróży. Zrozumiałam wtedy, że nasze wspólne chwile dobiegają końca. Ja zostanę, a ona wyjedzie.
Jednak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Przez wiele dni chodziła przygnębiona swoim nieuchronnie zbliżającym się wyjazdem, aż w końcu stwierdziła:
– Musisz spakować swoje rzeczy do pudeł, żeby dotarły przed nami. Ze sobą weź tylko walizkę z ubraniami. Nie będę się spieszyła z ich wysyłaniem zbyt wcześnie, ale chciałabym, żeby już na nas czekały, kiedy dotrzemy na miejsce.
Spojrzałam na nią oszołomiona.
Że co?
Mama posmutniała, widząc moje zaskoczenie.
– Nie chcesz jechać ze mną?
Mrugając przez moment, wydałam z siebie radosny krzyk. Po chwili byłam już przy niej.
– Tak! Tak! Chcę, mamo!
I taki był koniec moich obaw, że zostanę w Stanach sama.
Rozbieram się, spryskuję dezodorantem przez dobrych trzydzieści sekund, po czym odrzucam go na bok i zaczynam rozglądać się za jakimś przyzwoitym ubraniem. Decyduję się na białą koszulę z długim rękawem, którą wkładam w czarne spodnie, a do tego dodaję cienki, czarny pasek.
Zdecydowanie wyglądam jak laska z sądu.
Nakładam buty na niskim obcasie, przecieram powieki, by pozbyć się resztek snu, po czym rozpuszczam włosy, rozczesując je przy tym palcami. Spoglądam na siebie w lustrze.
Nie jest źle. Mogło być o wiele gorzej.
Kiwam głową z aprobatą, ściągając wargi.
Będzie musiało wystarczyć. Na nic więcej nie mam czasu.
Gdy wychodzę z pokoju, Drew odwraca się i kolejny raz obrzuca mnie wzrokiem. Otwiera jeszcze szerzej swoje niebieskie oczy.
– Poważnie, zrobiłaś to wszystko – wskazuje dłonią na moje ciało – w mniej niż piętnaście minut?
Ruszając do kuchni po torebkę, przytakuję.
Potrząsa głową z niedowierzania.
– Będę musiał poważnie porozmawiać ze swoją dziewczyną. No naprawdę. Komu trzeba dwóch godzin na przygotowania przed wyjściem do kina?
Faktycznie długo.
Wreszcie udaje mi się zlokalizować torebkę oraz teczkę z aktami. Wracam do Drew.
– Nie zaczynaj niczego, co może się obrócić przeciwko tobie. Ona przygotowuje się tyle czasu tylko dlatego, że chce ładnie dla ciebie wyglądać.
Krzywi się, gdy idziemy do drzwi.
– Wolę ją bez tego całego gówna na twarzy.
Zatrzymuję się, kładę rękę na biodrze i przechylam głowę.
– A powiedziałeś jej o tym?
Drew marszczy się z oburzeniem.
Tak, jak myślałam. Nie mówił.
Unoszę brwi, celując w niego palcem.
– Musisz jej powiedzieć.
Wychodzimy z mojego mieszkania, po czym kierujemy się do samochodu. W drodze do sądu Drew pyta:
– Wiesz, co masz mówić?
Kiwam głową.
– To prosta sprawa. Wchodzimy i wychodzimy. Tahlia potrafi zadbać o siebie lepiej, niż robią to jej rodzice. Poza tym ma siedemnaście lat. Jeśli chce się usamodzielnić, myślę, że ma na to duże szanse. Nie jest już przecież trzynastolatką. Ma siedemnaście lat, a w wieku piętnastu opuściła dom, znalazła pracę oraz mieszkanie. Sama. Jest odpowiedzialna i… – Odwracam się do Drew, po czym dodaję z uśmiechem: – Jest taką miłą dziewczyną. Uroczą i czarującą. Myślę, że uda jej się wyrwać z systemu.
Drew z uśmiechem kieruje wzrok na ulicę.
– Mamy zwycięstwo w kieszeni.
Na mojej twarzy pojawia się pełen zadowolenia uśmiech.
– Wiem.
I już nie mogę się doczekać.
Gdy tylko wchodzimy do sądu, porzucam swój pokerowy wyraz twarzy i spieszę do Tahlii.
– Gratulacje, skarbie!
Śmieje się cicho, pozwalając się przytulić. Trzymam ją mocno, nie przestając się uśmiechać.
Kocham swoją pracę.
– Dziękuję – mruczy w moją koszulę. – Naprawdę. Bardzo dziękuję.
Odsuwam się, zakładam jej włosy za ucho, po czym mówię:
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Puszczam ją. – No dobrze, to teraz jesteś wolna i możesz robić, co tylko zechcesz. Ale nie myśl sobie, że zachęcam cię do zarywania nocy i picia, co to to nie, zrozumiano?
Tahlia przewraca oczami.
– Tak, mamo.
Chichoczę. Mówi to w taki specyficzny sposób, a ja uwielbiam australijski akcent.
Z uśmiechem kładę jej dłoń na ramieniu i ściskam.
– Wiesz, że możesz dzwonić do mnie o każdej porze? Nawet jeśli nie będziesz miała żadnej ważnej sprawy. – Wzruszam ramionami. – Możesz dzwonić z głupotami, na przykład, jeśli będziesz potrzebowała porady sercowej albo nie będziesz wiedziała, jakiego detergentu użyć do wywabienia plam. – Śmieje się, a mój uśmiech łagodnieje. – Dzwoń ze wszystkim. Już nie zajmuję się twoją sprawą, ale możesz zostać moim kolejnym dzieckiem.
Uśmiech znika jej z twarzy. Oczy lśnią.
– Dziękuję, pani Ballentine – szepcze.
– O nie – stwierdzam poważnie, potrząsając głową. – Jesteś już prawie dorosła. Mów mi Lexi.
Przeciera oczy, by powstrzymać łzy.
– Dziękuję, Lexi.
Idąc tyłem do samochodu Drew, rzucam:
– Nie ma za co.
Drew czeka cierpliwie na siedzeniu kierowcy, bawiąc się telefonem. Gdy zbliżam się do samochodu, czuję, że On mnie obserwuje.
Wstrząsa mną niespodziewany dreszcz. Czuję to na całym ciele.
Zatrzymuję się gwałtownie, próbując zachować zimną krew. Otwieram torebkę i udaję, że szukam czegoś ważnego.
Serce mi przyspiesza.
Gdzie on jest?
Staram się dyskretnie rozejrzeć. Patrzę na jedną z kafejek po drugiej stronie ulicy. Szukam znajomej czarnej kurtki z kapturem. Już mam się poddać, gdy go dostrzegam.
Obserwuje mnie spod kaptura, wyciągnięty na kawiarnianym krzesełku.
Wiem, że powinnam to zgłosić.
Jest wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wydaje się wręcz, że wie lepiej niż ja, dokąd się udam w następnej kolejności.
Unosi głowę, nasze oczy się spotykają.
Nigdy dotąd nie pokazywał, że mnie dostrzega. Nie zrobił nic, żeby mnie poznać.
Po prostu…był. Nigdy nie wykonując żadnego ruchu, który świadczyłby o tym, że czegoś ode mnie chce.
Właściwie za każdym razem, kiedy go widzę, coś się we mnie zmienia.
Ten nieznajomy mężczyzna jest w mojej podświadomości. Pojawia się w moich snach. Co jest niedorzeczne. Wiem.
Jego oczy są dzikie. Pełne ognia. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Gotowa, Lex? – woła Drew.
A ja potrząsam głową, gdy zdaję sobie sprawę, że od blisko pięciu minut stoję, gapiąc się na nieznajomego po drugiej stronie ulicy. Z płonącymi policzkami odpowiadam:
– Wracajmy do biura.
Ponownie wędruję wzrokiem w jego stronę.
Ostatnie spojrzenie.
Ale go już tam nie ma. Jak zwykle.
Śledzona przez ducha.
Wzdycham po cichu.
Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Gdy dojeżdżamy do pracy, żegnam się z Drew i po raz tysięczny przyjmuję gratulacje w związku z wygraną sprawą Tahlii.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, gdy idę do biura. Kiedy do niego wchodzę, okazuje się, że ktoś siedzi na moim krześle.
Cóż, w zasadzie to rozpiera się na nim jak jakiś milioner, z nogą na moim biurku.
– Michael, zabieraj tę nogę. Natychmiast.
Odzywanie się surowym, matczynym głosem nie jest specjalnie pomoce, jeśli robię to z szerokim uśmiechem na twarzy.
Ale z Michaelem jest inaczej. Jest dobrym dzieciakiem.
Zabiera nogę, uśmiechając się krzywo.
– Masz dla mnie jakieś nowe wieści?
Cholera.
Mina mi rzednie. A kiedy to zauważa, jemu też.
Michael ma prawie siedemnaście lat. Wychowuje się w rodzinie zastępczej, ale problem w tym, że jego biologiczna matka niespełna sześć miesięcy temu wyszła z więzienia, a on chce znów z nią zamieszkać.
Ale ona…
– Nie chce mnie z powrotem. – Ze złością patrzy w podłogę.
Podchodzę bliżej, kładę torebkę na biurku i z westchnieniem siadam na drugim krześle.
– Och, skarbie. To nie tak. Nie chodzi o to, że cię nie chce, bo chce. Tu chodzi o coś zupełnie innego.
Unosi wzrok.
– Powinnaś być po mojej stronie.
Nachylam się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
– Jestem zawsze po twojej stronie. Nigdy w to nie wątp.
To najwyraźniej trochę go uspokaja, ale nadal wygląda na wkurzonego.
– Dlaczego? – pyta cicho.
Odchylam się na krześle, po czym wyjaśniam:
– Gdy ktoś wychodzi z więzienna, dzieje się wiele rzeczy naraz. Zwykle mieszkanie, które państwo zapewnia takiej osobie, nie jest zbyt dobre. Otrzymuje jedynie podstawowe środki do życia. Potem musi znaleźć pracę. I ją utrzymać. Twoja mama co tydzień musi chodzić na terapię, a przez jakiś czas będą jej też co miesiąc robić testy na obecność narkotyków. I, mówiąc szczerze, kotku… – unosi wzrok – według niej zasługujesz na coś lepszego. Ja też tak uważam. Obawia się, że odzyska cię tylko na kilka miesięcy, a potem skończysz osiemnaście lat i się usamodzielnisz. Bo tak będzie, prawda?
Twarz Michaela łagodnieje.
– Tak. Tylko najpierw muszę zarobić trochę kasy.
Wyginam wargi w lekkim uśmiechu.
– Dobrze, więc znajdziemy ci pracę.
Kiwa głową, a potem pyta:
– Jak poszło z Tahlią?
Mały gno…
Wie, że nie mogę mu udzielić takiej informacji.
Przybieram nieodgadniony wyraz twarzy.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Szczerzy się.
– Właśnie, że wiesz. Dziś miała rozprawę. A ty pracowałaś nad jej sprawą.
Bez emocji wzruszam ramionami.
– Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o Tahlii, sugeruję, żebyś zapytał właśnie ją.
Patrzy na mnie z rozmarzeniem.
– Jest niezłą laską. Widywałem ją w szkole, ale nigdy nie miałem okazji zagadać. A chciałbym.
To takie urocze. Coraz trudniej jest mi utrzymać pokerową minę.
– Cóż, w takim razie może się postaraj. Zaproś ją gdzieś. Idźcie do kina czy coś w tym stylu.
Na jego twarzy pojawia się stoicki spokój.
– Zaproszę gdzieś dziewczynę tylko wtedy, kiedy będę wiedział, że mogę o nią zadbać. A w tej chwili nie mogę. Więc randki nie wchodzą w grę.
Boże, zlituj się. Rośnie nam tu idealny materiał na męża.
Uśmiecham się łagodnie.
– Dobry z ciebie chłopak, Mikey. Znajdziemy ci pracę. Wkrótce.
Wstaje nagle, zabiera plecak, po czym rusza do drzwi.
– Do zobaczenia, pani Ballentine.
Odwracam się za nim i wołam:
– Do zobaczenia, skarbie!
Zaraz po wyjściu Michaela wchodzi Charlie. Charlie to mój szef, a przy tym niesamowity facet. Jest Maorysem i pochodzi z Nowej Zelandii. Co za tym idzie, jest wysoki i gruby, ma oliwkową skórę, a do tego tak słodki i wysoki głos, że gdy z nim rozmawiam, czuję się, jakbym mówiła z owcą w skórze wilka.
– Możemy zamienić słówko, Lex?
Zapraszam go gestem dłoni.
– Pewnie. Co mogę dla ciebie zrobić?
Siadam za swoim biurkiem, a on zajmuje miejsce naprzeciwko mnie i wręcza mi ulotkę wraz z dokumentami. Kiwam głową, wiedząc już, o co chodzi.
Test na narkotyki, powtarzany co roku.
Na moim stanowisku jest to obowiązkowe. W Australii nie ma żadnej tolerancji dla narkotyków wśród pracowników opieki społecznej. Co mi nie przeszkadza. I tak ich nie biorę.
Charlie nachyla się, po czym mówi cicho:
– W tym roku przyszły wcześniej. Dostaliśmy cynk, że ktoś z biura bierze.
Na myśl, że ktoś z moich współpracowników został przyłapany na zażywaniu narkotyków, zaczyna swędzieć mnie skóra, a włoski na karku stają dęba.
– Och – szepczę z szeroko otwartymi oczami.
Charlie kiwa głową na moją reakcję.
– Dokładnie. Zastanawiamy się, czy nie zacząć robić testów dwa razy do roku. By ludzie nie czuli się zbyt pewnie.
Całkowicie się z nim zgadzam.
– Jeśli zaczynają sobie folgować, to może być dobry pomysł. Szczególnie że ktoś z naszych, bierze.
Wściekam się na myśl, że jednym z moich dzieci miałaby opiekować się osoba, która zażywa dragi.
Wiele z nich widziało już zbyt dużo złego w swoim życiu, a za większością z tych rzeczy stały narkotyki. Chcę ochronić te dzieci. Chcę, żeby miały dzieciństwo, którego ja nie miałam. Chcę przy nich być, żeby chwycić ich dłoń, gdy zdarzy im się upaść.
Ale muszę uważać.
I będę uważać.
Na tyle, na ile osoba, która ma stalkera, jest w stanie.
W drodze powrotnej śpiewam razem z radiem. Świadoma, że nie mam niczego, ale to niczego w lodówce, zatrzymuję się przy restauracji z okienkiem, żeby zamówić burgera. Potem wracam do domu.
Parkuję tam, gdzie zwykle, marszcząc brwi. Obie latarnie oświetlające parking są zepsute. Zwykle działają na zmianę. Siedzę przez chwilę w aucie.
Dziwne, wczoraj świeciły obie.
Dyskretnie otwieram drzwi i się rozglądam. Wszystko wydaje się w porządku.
Więc dlaczego serce bije mi tak szybko?
Sama się nakręcasz.
Parskam pozbawionym humoru śmiechem, po czym przesuwam dłonią po twarzy. Naprawdę sama się nakręcam. Światła nie działają, a ja już panikuję. Potrząsam głową na własną głupotę, a potem z westchnieniem otwieram drzwi. Sięgam pod siedzenie po swój posiłek.
– Cholera!
Napój wylatuje mi z dłoni i wylewa się na fotel.
Z westchnieniem sięgam na tylne siedzenie, gdzie zwykle trzymam ręcznik na siłownię. Rzucam go na przednie siedzenie i staram się wytrzeć tyle, ile się da. Gdy się cofam, ktoś nagle jedną ręką zakrywa mi usta, a drugą łapie mnie w talii. Mocno.
Słyszę dyszenie przy uchu.
– Krzyknij, a zerżnę cię bez gumki. Mam AIDS. Chcesz AIDS, suko?
Z całych sił staram się nie panikować, gdy kręcę szybko głową, a napastnik śmieje się przy mojej twarzy.
Pachnie źle. Naprawdę źle. Cuchnie zgnilizną.
– Pójdziesz ze mną. Nie będziesz walczyć. Będziesz grzeczna, prawda?
Kiwam głową, zamykając oczy. Ale gdy ciągnie mnie wzdłuż budynku, zaczynam płakać. Łzy płyną mi po twarzy, a ciało trzęsie się ze strachu. Nic nie mogę na to poradzić. Wiem, że zgodziłam się, że nie będę walczyć, ale zapieram się obcasami i wbijam mu paznokcie w ramię. Nie chcę, by zabrał mnie w jakieś ciemne miejsce na uboczu.
To kawał chłopa. Nie poradzę sobie z nim sama. Gdy zdaję sobie z tego sprawę, zaczynam płakać jeszcze bardziej, rozumiejąc w pełni, w jak beznadziejnej znalazłam się sytuacji.
Wzdrygam się z odrazy, gdy ciepłym, mokrym językiem liże skórę na mojej twarzy.
– Och, cicho. Będzie ci się podobało. Obiecuję.
Na pewno nie, ty chory pojebie!
– Zamknij oczy! – rozkazuje.
Nie słucham. Zaczynam się stawiać. Oczy mam ciągle otwarte.
I wtedy dźga mnie nożem w bok. Głęboko. Gdy czuję, jak czubek przebija moją skórę, szlocham w jego brudną dłoń.
– Zamknij, kurwa, swoje oczy szmato.
Dygoczę, opuszczając powieki, a potem czuję, jak wolną ręką ciągnie moje spodnie w dół. Pasek go powstrzymuje.
– Rozepnij pasek i ściągaj majtki – warczy. – Natychmiast.
Moje trzęsące się dłonie nie chcą ze mną współpracować, kupując mi trochę czasu, ale to trwa do chwili, gdy napastnik zaczyna ciągnąć mnie mocno za włosy. Wyję z bólu. Nóż znika, a chwilę później czuję nacisk ramienia na mojej szyi. Ręką rozpycha moje uda, a ostrze przenosi pod ucho. Choć jestem roztrzęsiona, jakoś udaje mi się rozpiąć pasek oraz guziki. Odwraca mnie, by wcisnąć mój policzek w zimne cegły. Ostrze spoczywa teraz na moim gardle. Szarpie moje spodnie w dół, a ja instynktownie zaciskam uda. Wciska między nie rękę i pociera mnie przez majtki, przez co płaczę jeszcze głośniej. Gdy czuję na tyłku jego fiuta, wzdrygam się tak mocno, że moje ciało zaczyna się telepać.
Zalewa mnie obrzydzenie. To jest obrzydliwe.
Mocniej ściskając moją szyję, syczy:
– Zamknij mordę i nie wydawaj żadnego, kurwa, dźwięku. – Jego zapach otacza mnie ze wszystkich stron, płaczę tak mocno, że się krztuszę.
Zabiera rękę spomiędzy moich nóg, po czym wsadza ją pod koszulę, by ścisnąć pierś.
Serce mi krwawi przy każdym odrażającym dotyku. Dotyka mnie tam, gdzie mu się podoba, zupełnie jakbym była zabawką, a nie człowiekiem. Zsuwa dłoń po żebrach, opiera ją na biodrze, po czym stwierdza:
– Niech mnie, trafiłem na ślicznotkę.
A potem wkłada mi ręce w majtki i mocno ściska tyłek. Moim ciałem wstrząsają kolejne dreszcze. Marzę tylko o tym, żeby to przetrwać.
Nigdy nie byłam ofiarą napaści. Ale wielu z moich podopiecznych, było. I teraz wiem, że za każdym razem, gdy mówiłam do któregoś ze swoich dzieci „rozumiem”, nie miałam pojęcia, o czym mówię.
Ani trochę.
Niemal czuję, jak łamie mi się teraz serce.
Nagle, zostaję gwałtownie odciągnięta do tyłu. Ląduję na twardym betonie z głuchym łupnięciem i z niepokojem obserwuję rozgrywającą się przede mną scenę.
Twarz mojego wielkiego napastnika zostaje wciśnięta w cegły przez równie wysokiego mężczyznę.
Czarny kaptur.
To on.
Trzyma tego bydlaka za szyję i wali jego głową w ścianę, unosząc przy tym kolano.
Łup, łup.
Robi to znowu i znowu. Żołądek mi się wywraca na widok jego zaciekłości. W końcu słyszę cichy brzdęk upadających na ziemię zębów i zdaję sobie sprawę, że zbok, który mnie zaatakował, właśnie parę ich stracił.
O Boże.
Mężczyzna w kapturze nadal kontynuuje swój atak bez jednego słowa. Rzuca gościa na ziemię, a następnie kopie w żebra, jakby to była piłka. Robi tak kilka razy, aż w końcu nasze spojrzenia się krzyżują.
Zamiera zdyszany, po czym zbliża się do mnie.
Przerażona patrzę przez łzy, jak podchodzi coraz bliżej. Jest o krok ode mnie, gdy słyszę swój własny szept.
– Proszę, nie zbliżaj się.
Łokcie mnie pieką, z pewnością zdarłam sobie skórę. Kiedy usiłuję się podnieść, z moich ust wyrywa się bolesny jęk.
I wtedy mój stalker robi coś, o czym marzyłam od dawna.
Zdejmuje z głowy kaptur.
– Nic ci nie zrobię.
O Boże. Ten głos. W moich snach brzmiał identycznie.
Gładki, ale z lekką chrypą. I wtedy coś do mnie dociera.
– Jesteś Amerykaninem.
– Tak samo jak ty – mówi bez wahania, niemal znudzonym tonem.
Patrzę na niego, ale jest za ciemno, żebym wyraźnie widziała jego twarz. Dociera do mnie jednak dźwięk rozsuwanego zamka, co sprawia, że znowu powraca napięcie i kolejna fala łez.
– Zostaw mnie, proszę, proszę – wyduszam przez łzy.
Podchodzi bez słowa. Cała się trzęsę, gdy zaciskam powieki i błagam:
– Proszę, proszę. Nie.
Wsuwa pode mnie silne ręce i podnosi mnie do pozycji stojącej. Dopiero kiedy kładzie coś ciepłego na moich ramionach, zdaję sobie sprawę, że rozpinał kurtkę, a nie spodnie.
Czuję taką ulgę, że osuwam się na niego.
Gdy wciskam twarz w jego klatkę piersiową i głośno szlocham, czuję, jak otacza mnie ramionami. Nachyla się, by podciągnąć mi spodnie. Trzyma je w miejscu. Najwyraźniej są zbyt podarte, by je zapiąć.
Zostawiamy mojego napastnika tam, gdzie leży, a ja w głębi ducha mam nadzieję, że nie żyje. Sądząc pod urywanych sapnięciach, które wydaje, nie mam tyle szczęścia.
Mój wybawiciel przyciąga mnie do siebie, po czym prowadzi do mojego bloku. Nie okazuje zniecierpliwienia, gdy na drżących nogach wchodzę powoli na drugie piętro.
Dopiero gdy docieramy do mojego mieszkania, a on otwiera drzwi, dociera do mnie, że wie, gdzie mieszkam.
Więc dlaczego nie czujesz, że jesteś w niebezpieczeństwie? – pytam sama siebie.
Bo nie jestem. Wiem to.
Jestem tego pewna.
Zamyka za nami drzwi, zapala światło, a następnie prowadzi mnie krótkim korytarzem do pokoju. Wtedy dostrzegam, co ma na skórze.
Tatuaże. Jest jak jedno wielkie dzieło sztuki.
Nie płaczę już, ale oddycham z trudem.
– Byłeś tu już kiedyś? – pytam.
Ale on nie odpowiada.
Prowadzi mnie do łóżka, sadza na nim, po czym wychodzi. Niespełna trzydzieści sekund później słyszę wodę lejącą się z prysznica. Niedługo potem wraca do pokoju.
Nawet na mnie nie patrzy, przetrząsa po prostu szuflady w poszukiwaniu ubrań.
Mam więc okazję, żeby mu się przyjrzeć.
Jest tak ubrany, że gdybym zobaczyła go na chodniku, spuściłabym głowę i przeszła na drugą stronę ulicy. I modliła się, żeby tego nie zauważył, bo wkurzanie faceta, który tak wygląda, to z pewnością nic dobrego.
Poza tym, jest…piękny. Tyle że nie w tradycyjny sposób. Wysoki, ma jakieś metr osiemdziesiąt pięć, umięśnione ciało i oliwkową skórę. Ciemne, brązowe włosy są wygolone po bokach i dłuższe na górze. Ma na sobie niebieskie dżinsy podkreślające długie, silne nogi, białą podkoszulkę zakrywającą szeroką klatkę piersiową oraz ramiona, białe trampki i gruby, czarny, skórzany pasek. Ale mój wzrok przyciąga to, co widać, że kryje się pod ubraniem.
Tatuaże pokrywają jego ramiona i szyję. Na prawym policzku ma wytatuowaną niewielką trzynastkę.
Jego ręce są po prostu piękne. Nie da się ich opisać innym słowem. Z tyłu lewej ręki widzę misterną różę otoczoną czarnymi liniami, na prawej czaszkę, z której wydobywa się dym. Wygląda tak realistycznie, że aż się wzdrygam.
O Boże.
– Jesteś ranny.
Knykcie ma zdarte do krwi i opuchnięte.
Zatrzymuje się, po czym patrzy na mnie spod swoich rzęs. Nie jest to spojrzenie seksowne, raczej ponure oraz znudzone. Permanentnie.
Pasuje do niego.
Jest naprawdę przystojny i bez tatuaży mógłby pewnie zostać modelem, prezentującym ciuchy jakiejś marki odzieżowej. Ma mocno zarysowaną szczękę, wydatną dolną wargę oraz wysokie kości policzkowe. Jego oczy są brązowe.
– Nie martw się tym – szepcze. – Idź pod prysznic.
Nie jestem pewna, dlaczego wykonuję polecenia mężczyzny, który lubi obserwować mnie, z twarzą ukrytą pod kapturem, ale i tak to robię. Gdy tylko się podnoszę, włoski na karku stają mi dęba z powodu powracającej niepewności.
– Będziesz tu nadal, kiedy wrócę? – rzucam w jego stronę, kiedy widzę, że odwraca się w stronę wyjścia.
Odwraca się powoli, by przyjrzeć mi się z ciekawością tymi na wpół przymkniętymi oczami. Obserwujemy się przez dobrych trzydzieści sekund, aż w końcu pyta zachrypniętym głosem:
– A chcesz?
Nie ufając sobie na tyle, żeby się odezwać, kiwam tylko głową, unikając jego wzroku.
Ogarnia mnie natychmiastowa ulga, gdy powtarza mój gest, a potem odwraca się i nakazuje:
– Prysznic.
Po drodze biorę szlafrok i powłócząc nogami, kieruję się do małej łazienki, w której rozbieram się bez patrzenia w lustro. Gdy w nie spojrzę i zobaczę, jak teraz wyglądam, na pewno wpadnę w panikę. W zasadzie nie wiem, dlaczego do tej pory jeszcze się tak nie stało.
Nie mogąc się oprzeć, zerkam na swoje odbicie, po czym parskam śmiechem.
Lustro jest tak zaparowane, że i tak nic nie widzę.
Rozbieram się szybko, a następnie wchodzę pod gorący prysznic i stoję pod nim tyle, ile da się wytrzymać, aby woda nie poparzyła skóry. Na ślepo sięgam do kurka i przekręcam go, aż strumień staje się chłodniejszy, myśląc jednocześnie o tym, co mnie spotkało.
Czy naprawdę zostałam właśnie napadnięta przez wielkiego, strasznego typa i ocalona przez swojego stalkera?
Tak. Na to wychodzi.
Pierwsza łza pojawia się w bólach.
Druga przychodzi łatwiej.
Reszta płynie szybko, jakby przywołała je pierwsza.
Opieram się ręką o ścianę, by nie stracić równowagi, a moim ciałem wstrząsa bezgłośny szloch.
Nie chcę, by on mnie usłyszał.
Oddychając ciężko, biorę się w garść, po czym zużywam resztę energii na umycie włosów. Nakładam szampon, spłukuję, a potem wychodzę z kabiny prysznicowej.
Otulam się ręcznikiem, myję zęby i opuszczam łazienkę. Słyszę hałas w kuchni. Wchodzę do sypialni, upuszczam ręcznik, a następnie zakładam ubrania, które wyciągnął dla mnie mój stalker.
Dopiero kiedy mam je na sobie, orientuję się, że wybrał mój ulubiony zestaw do spania.
Przypadek?
Nie sądzę.
Idę korytarzem w spodenkach z Elmo oraz w białej koszulce, z mokrymi włosami. Powoli wchodząc do salonu, ostrożnie rozglądam się wokół. Widzę go przy lodówce, stoi plecami do mnie.
Wzdrygam się, wiedząc, że nie ma w niej nic do jedzenia. Nie wiem o nim zbyt wiele, ale zawsze widziałam go na ulicy, w tych samych ciuchach. Jako pracownica opieki społecznej założyłam automatycznie, że jest bezdomny.
Serce mi się ściska. Musi być głodny.
Delikatnym chrząknięciem daję znać, że jestem w pomieszczeniu, na co odwraca się w moją stronę.
– Głodna?
Marszczę brwi skonfundowana. To ja powinnam o to spytać.
– Yyy, nie. Nic nie przełknę, nawet gdybym chciała.
Kiwa głową ze zrozumieniem, po czym pyta, przyglądając mi się:
– Wszystko w porządku?
Spuszczam głowę i odpowiadam cicho:
– Tak. A byłoby sto razy gorzej, gdyby nie ty, więc… – Serce mi przyspiesza. Nagle czuję zdenerwowanie oraz niepokój. – D-dziękuję. Z-za to, co zrobiłeś – jąkam.
Wbija we mnie lodowaty wzrok.
– Nie ekscytuj się za mocno. – Robi krok w moją stronę. Jego pociemniałe oczy niemal przewiercają mnie na wylot. – Nie wszystkie potwory czają się w ciemnościach. – Powoli przesuwa palcem po mojej szczęce. Nachyla się, jego oddech ogrzewa mnie, gdy mówi tuż przy moich ustach: – Niektóre kryją się w świetle dnia.
Zamykam oczy. Na ciele czuję gęsią skórkę, a włoski na karku się unoszą. Kiedy gładzi kciukiem mój policzek tak bardzo, bardzo delikatnie, czuję jak twardnieją mi sutki.
– Poobijałaś się – mruczy.
Przełykam z trudem ślinę, a potem cofam się.
Jest jak magnes, który przyciąga mnie do siebie. W tym momencie niesamowicie mnie to przytłacza.
Gdy otwieram oczy, nadal na mnie patrzy.
– Jak masz na imię? – pytam zduszonym głosem.
Unosi kącik ust.
– To bez znaczenia. Zapomnisz je, od razu, kiedy zniknę.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę – obiecuję.
Tym razem to on się cofa.
Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę. Te oczy. Mam wrażenie, że widzą wszystko.
– Jestem Twitch1 – mówi na wydechu.
Twitch?
Twitch? Serio?
Czując się nieco odważniejsza, wyjaśniam cicho, co miałam na myśli:
– Chodziło mi o twoje prawdziwe imię.
Patrzy na mnie z irytacją.
– To jest moje prawdziwe imię.
Teraz to ja czuję się poirytowana.
– Rodzice ci je nadali?
– Nie. Czy przez to jest mniej prawdziwe? Innego ci nie podam, więc twój wybór.
Hmm. Ciekawe.
Rozglądam się po pomieszczeniu, żeby uniknąć jego wzroku, kiedy zadam to pytanie.
– Dlaczego mnie – prześladujesz – obserwujesz?
Nie dostaję odpowiedzi, więc unoszę wzrok. Widzę, że nadal mi się przygląda.
To dziwne. Nie wygląda na typowego prześladowcę. Z pewnością się tak nie zachowuje. Więc o co chodzi?
Czuję nagły przypływ irytacji. Kładę dłoń na biodrze, a potem pytam:
– O co ci więc chodzi?
Na to odpowiada. Uśmiecha się krzywo, świadom, że działa mi na nerwy.
– To się nazywa obserwowanie ludzi.
Krzywię się sfrustrowana.
– Mógłbyś mówić, że obserwujesz ludzi, gdybyś obserwował więcej niż jedną osobę. Gdybyś obserwował różnych ludzi w różnych sytuacjach. Ale ty tego nie robisz. Ty jesteś stalke…
Nagle znajduje się tuż przy mnie. Jest tak blisko, że czuję jego zapach.
– Kim jestem? – pyta, zachęcając mnie, bym użyła tego brzydkiego słowa.
Biorę głęboki oddech i natychmiast tego żałuję. Pachnie naprawdę dobrze. Wodą po goleniu, wiatrem… i wszystkim, czym pachnie mężczyzna.
– Powiedz po prostu, dlaczego mnie obserwujesz? – szepczę.
Nie odpowiada, zamiast tego stwierdza złośliwie:
– Chyba naprawdę kurwa dobrze, że to robiłem, nie uważasz?
Zapada niezręczna, okropna cisza.
Jego oczy łagodnieją odrobinę.
– Drżysz. – Wskazuje na kanapę. – Siadaj.
Unosi moje dłonie, a ja dostrzegam, że rzeczywiście cała drżę.
Ten mężczyzna – Twitch – coś ze mną robi.
Podchodzę do kanapy, siadam na niej, po czym nakrywam się kocem. Dziwi mnie, że idzie za mną i zajmuje miejsce na drugim końcu. Moje zdziwienie zmienia się w niedowierzanie, kiedy wyciąga z kieszeni paczkę m&m’sów i wrzuca sobie kilka do ust.
Przeżuwa wolno, patrząc, jak gapię się na jego usta. Nachyla się, wyciąga do mnie cukierki i wskazuje na nie podbródkiem.
Gdy nie wykonuję żadnego ruchu, by się poczęstować, ani nie odrywam wzroku od jego ust, odsuwa się.
– Jak chcesz.
Po tym, kiedy adrenalina już opada, mamroczę:
– Powinnam iść na policję.
Z błyskiem w oku powoli kręci głową.
– Nie. Nie musisz. Wszystko jest już załatwione.
Słucham?
Marszczę brwi.
– Co masz na myśli, mówiąc, że jest załatwione?
Przygląda mi się dłuższą chwilę, po czym stwierdza:
– Zadzwoniłem do kumpla, który zajął się problemem.
Zamieram.
Przełykam z trudem ślinę, a chwilę później szepczę:
– Czy o-on nie żyje?
– A miałabyś coś przeciwko? – pyta poirytowany.
Decyduję się na szczerość.
– Nie. Kiedy mnie podniosłeś, życzyłam mu śmierci.
Twitch kiwa głową, oczy mu łagodnieją. Chyba podoba mu się moja odpowiedź.
– Nie pytaj i przekazuj dalej, Alexa.
Otwieram szerzej oczy, wzdrygając się.
– Wiesz, jak mam na imię – stwierdzam.
Wrzuca do ust kolejne cukierki, a potem patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami.
Wiem, co sobie myśli. Myślę to samo.
Dlaczego jestem taka spokojna?
Wtedy sobie przypominam.
Wstaję, podchodzę do aneksu kuchennego, otwieram szafkę i wyciągam apteczkę. Przynoszę ją na kanapę, po czym sięgam po dłoń Twitcha, ale on ją odsuwa. Oczy mu ciemnieją.
– Nie musisz tego robić.
– Proszę, pozwól sobie pomóc.
Dostrzegam błysk w jego oczach. Kręci lekko głową, jakby chciał coś przemyśleć. Zamyka oczy, mówiąc z oporem:
– Okej.
Cieszę się z tego małego zwycięstwa. Na moment ogarnia mnie euforia.
W mojej pracy spotykam się z różnymi ludźmi. Wiem, że każdy jest inny, ale nie mam wątpliwości, że Twitch jest socjopatą.
Otwieram buteleczkę wody utlenionej, uspokajam drżące dłonie, a następnie wylewam odrobinę na wacik. Sięgam po jego dłoń. Patrzy, jak unoszę ją i kładę sobie na kolanach.
– Może zapiec – ostrzegam, po czym przykładam wacik do rany.
Nie wzdryga się, nie robi nic, co zdradzałoby jego dyskomfort, ale źrenice mu się rozszerzają, kiedy przemywam jego poobcierane knykcie. Nie podoba mi się, że przeze mnie cierpi, pochylam się więc i dmucham na nie lekko.
Kiedy nagle chwyta mnie mocno za kolano, unoszę głowę, by na niego spojrzeć. Ma zaciśniętą szczękę, pociemniałe spojrzenie i wygląda na wkurzonego.
– Gotowe – szepczę.
Rysy mu łagodnieją, gdy słyszy mój miękki głos.
– Musisz iść spać. Rano będziesz obolała. Weź coś przeciwbólowego.
Nie mam szansy się odezwać, bo zaraz wstaje, łapie mnie za przedramię – pewnie, ale delikatnie – po czym podciąga. Obejmuje mnie w talii, a potem prowadzi do pokoju i pomaga się położyć.
Czuję się taka odprężona. Czuję się bezpiecznie. Nie boję się teraz niczego.
Gdy kładę policzek na poduszce, nakrywa mnie kołdrą, a później odwraca się i wychodzi.
W głowie słyszę dudnienie, serce bije mi mocniej.
Co, jeśli nigdy więcej go nie zobaczę?
Kiedy w panice chcę go właśnie zawołać, odwraca się w progu. Patrzy na mnie nieco niepewnie. Siadam, oddychając ciężko. Przygląda mi się, mam wrażenie, tysięczny raz, aż w końcu pyta:
– Chcesz, żebym został, dopóki nie zaśniesz?
– Tak – odpowiadam bez wahania.
Mruga. Marszczy brwi. A potem odchodzi.
Czuję się teraz bardzo samotna i nic nie mogę poradzić na to, że jestem rozczarowana. Dawno temu zaakceptowałam fakt, że takie jest właśnie moje życie.
Przez wszystko w moim życiu przechodziłam w pojedynkę. Nauczyłam się nikogo nie potrzebować.
Nikogo nie potrzebujesz. Po prostu miło byłoby móc na kimś polegać. Nawet na krótką chwilę.
Nie chcę się nad tym zbyt długo zastanawiać, zamykam więc oczy i kładę głowę na poduszce. Ale widzę tylko ciemność, w jej najmroczniejszej formie. Czuję tylko chwytający za gardło strach. W tej chwili mam wrażenie, że moje ciało do mnie nie należy. Wydaje się zbrukane i uszkodzone.
Zaciskam powieki tak mocno, że aż boli, gdy słyszę obrzydliwe dyszenie tego zboczeńca. Przygryzam wargę, by powstrzymać szloch. Zakrywam uszy dłońmi, oddycham ciężko i mam wrażenie, że płuca wypełnia mi jego zgniły zapach.
Skóra na nosie zaczyna mnie drapać. Ciepię.
Nienawidzę Twitcha za to, że mnie zostawił.
Nienawidzę siebie za to, że chciałam, żeby został.
Łzy wypływają mi spod powiek, moczą poduszkę. Mocniej zatykam uszy, starając się bez powodzenia wyprzeć z umysłu wizję dzisiejszego wieczora.
Podobne rzeczy nie zdarzają się takim ludziom jak ja. Może w starym życiu, ale teraz już nie.
Nie jestem pewna, co powinnam po czymś takim czuć, ale czuję złość. I smutek. I ból. Jednocześnie.
Powinnam być do tego przyzwyczajona. Do uspokajania samej siebie. Wracam myślami do dzieciństwa i przyciągam do siebie kolana, kołysząc się lekko. Muszę jakoś zagłuszyć te myśli. Wstaję, podchodzę do odtwarzacza CD, wciskam play, a potem rzucam się na łóżko i jeszcze raz zwijam się na swojej stronie.
Słucham, jak Guy Sebastian śpiewa o pozostających na zawsze bliznach po walce. Trzymam oczy szeroko otwarte, bo boję się tego, co zobaczę, kiedy je zamknę. Gapię się w ciemność mojego pokoju, czując wilgoć na policzkach.
Skrzypienie przy drzwiach sprawia, że nadstawiam uszu. Słyszę ciche kroki. Na moim ciele pojawia się gęsia skórka. Łóżko się ugina. Serce wali mi z przerażenia.
A potem… nie dzieje się nic.
Czekam na atak z szeroko otwartymi oczami. Na napaść. Cokolwiek.
Odwracam się i widzę jego kaptur w słabym świetle, które wpada do pokoju. Ucisk w piersi znika.
Nie wyszedł.
W moim niespokojnym umyśle kiełkuje radość.
Unoszę się, by na niego spojrzeć, i szepczę:
– Nie wyszedłeś.
Ale nie odpowiada. Kładzie się na kołdrze, naciąga kaptur na twarz, wkłada ręce za głowę, po czym mówi z westchnieniem:
– Śpij, Lexi.
Czuję się bezpiecznie, jest mi ciepło i dobrze. Zamykam oczy, pozwalając, by sen zabrał mnie w lepsze miejsce.
Do jutra.
Budzę się nagle, otwieram gwałtownie oczy.
Ogarnia mnie rozczarowanie.
Twitch zniknął.
Zwalczam chęć, by skrzywić usta w grymasie. Zamiast tego się uśmiecham.
Może teraz go nie ma.
Ale został.
Choć zrobiłam, co mogłam, by zakryć większe zadrapania oraz siniaki z poprzedniej nocy, Charlie wyraźnie patrzył na mnie o sekundę za długo, a mi przez to włączyła się panika. Natychmiast zmusiłam się do śmiechu i wyjaśniłam, że wpadłam na ścianę z cegieł.
Szef zmrużył oczy, ale zaraz się uśmiechnął i potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Wariatka z ciebie”.
Przez cały ranek udawało mi się znajdować sobie coś do roboty i nim się zorientowałam, nadszedł czas lunchu. Nie chcąc zostawać w biurze sam na sam ze swoimi myślami, postanawiam udać się do parku. Nie chciało mi się za bardzo jeść. Żołądek ściskał mi się na myśl, do czego mogło wczoraj dość. Zatrzymałam się w pobliskiej kawiarni, kupiłam muffinkę oraz sok pomarańczowy, po czym ruszyłam do parku po drugiej stronie ulicy. Zsunęłam buty ze stóp, by usiąść na trawie z wyprostowanymi nogami. Uniosłam twarz do słońca i westchnęłam zadowolona. Zaczynałam się w końcu odprężać.
Co sprowadza mnie do chwili obecnej.
Czuję, że ktoś mnie obserwuje.
Marszczę brwi. Siedząc na słońcu, nie powinnam dostawać gęsiej skórki, ale jednak właśnie to teraz czuję. Nagle dociera do mnie też coś innego, uczucie wielkiego zadowolenia i radości. Otwieram jedno oko, odwracam się, zerkając na drugą stronę ulicy, zupełnie jakbym wiedziała, że tam jest.
I jest.
Zakapturzona postać z rękami w kieszeniach.
Wypełnia mnie ciepło.
Tam jest. Obserwuje mnie. Upewnia się, że nic mi nie jest.
W każdym razie tak mi się wydaje. Wiem, że powinnam czuć się inaczej. Niepewnie. Powinnam nawet się bać. Ale nie boję się. Coś w tym mężczyźnie mnie uspokaja. W głębi duszy wiem, że nie mam się czego bać. Twitch mnie ochroni.
Tak jak zawsze to robił.
Drzwi mojego mieszkania się otwierają i słyszę znajome głosy.
– Alexa, kochanie, jesteśmy! – To moja nieustraszona, pochodząca z Australii najlepsza przyjaciółka, Nicole Palmer. Gdzie jesteś? – woła.
– Pod prysznicem! – odkrzykuję z uśmiechem. – Zaraz wyjdę!
– Nie śpiesz się, kochana. Otworzymy sobie coś z bąbelkami i poczekamy na kanapie. – To David Allen, mój najlepszy przyjaciel. Jest wysoki, postawny, całkowicie uroczy i ku rozpaczy damskiej części populacji Sydney w stu procentach homoseksualny.
Gej z krwi i kości.
Co roku każe nam się malować, przebierać i brać razem z nim udział w paradzie gejów oraz lesbijek Mardi Gras. A ja co roku zapieram się rękami i nogami. Te przebrania są takie skąpe! Ale za każdym razem o dziwo po tym, jak docieramy już na miejsce, naprawdę świetnie się bawię. A świadomość, że wspieram przyjaciela, wystarcza mi, żeby tam iść.
Drzwi do łazienki się otwierają i Nikki mówi cicho:
– Hej, skarbie, powinnaś wiedzieć, że Dave i Phil wczoraj zerwali.
Z rękami we włosach, rozprowadzając pianę, wzdycham ciężko.
Niemożliwe!
David i Phil byli razem niemal od roku. Dave zauważył Phila na siłowni, na której ten drugi pracował jako trener personalny i namówił mnie, żebym zapisała się do niego na zajęcia, żeby zdobyć o nim jakieś informacje. Oczywiście zrobiłam to dla mojego przyjaciela. Jest taki uroczy, kiedy czegoś potrzebuje, że czasem trudno mu odmówić. Po trzech spotkaniach z Philem – po których moje ciało krzyczało z bólu – zaproponowałam mu wspólne wyjście. Nie żebym chciała. Co to to nie. Od samego początku wiedziałam, że był gejem. W ogóle nie próbował ukrywać się z tym, że wodził wzrokiem za tyłkami innych facetów w trakcie ćwiczeń.
Co zaskakujące, Phil przyjął zaproszenie na lunch. Poznaliśmy się wtedy lepiej i doszłam do wniosku, że jest na tyle porządnym facetem, że może umawiać się z moim przyjacielem. I mu to powiedziałam. Zaśmiał się rozbawiony moją bezpośredniością, po czym odparł:
– Kochanie, a dlaczego sądzisz, że twój przyjaciel też mi się spodoba?
A ja uśmiechnęłam się niczym wariatka, klasnęłam w dłonie, a następnie wykrzyknęłam na środku kawiarni:
– Bo jest idealny!
Phil oraz Dave spotkali się dzień później. Zjedli razem kolację i Phil… cóż… tak jakby nigdy już nie opuścił domu Dave’a. Został adoptowany niczym szczeniak.
Byli razem super uroczą parą. Obaj wrażliwi i łaknący uczuć, karmili się nimi nawzajem i rozkwitali jak piękne kwiaty. Szczerze mówiąc, myślałam, że zostaną ze sobą na zawsze.
Ciągle z rękami w pianie, szepczę cicho:
– O nie! Biedny Dave! Co się stało?
Słyszę znajome skrzypnięcie, gdy przyjaciółka siada na koszu na brudne ubrania. Rozmowy w łazience to dla mnie i Nikki nic niezwykłego. Mieszkałyśmy razem podczas studiów, więc szybko zapomniałyśmy o wstydliwości. Wzdycha po chwili.
– Pokłócili się. Poważnie. Nie tak jak zwykle, wiesz? To była okropna kłótnia. W skrócie, Phil oskarżył Dave’a o zdradę.
Wzdycham ciężko kolejny raz.
– No co ty?! – wołam.
Nikki mówi niepewnie.
– W sumie, to nie tak dosłownie. Cóż, tak to odebrał Dave. – Eh, Dave jest bardzo uczuciowy. To do niego podobne. – Kazał Philowi spakować się i wyjść. Więc Phil to zrobił. A Dave siedział i na to patrzył. Teraz Dave jest smutny.
Jej krótkie, urocze wyjaśnienie sprawiło, że nagle wszystko stało się jasne. Dave zachowuje się czasem jak diwa.
– Dave chciał się pogodzić, ale Phil odmawia, zgadza się? Uniósł się tą paskudną, męską dumą, czego teraz żałuje, a my mamy na głowie jęczącego, rozemocjonowanego panikarza, który pewnie zdąży się upić, zanim wyjdę spod prysznica?
– Trafiony, zatopiony – potwierdza Nikki z rozbawieniem. – Wszystko się zgadza. Idealnie ci idzie czytanie między wierszami – stwierdza z zachwytem.
Parskam śmiechem.
– Nikki, przecież wiesz, gdzie pracuję. Codziennie jestem okłamywana! Te dzieciaki… są cwane jak diabli. Wiedzą, co chcesz usłyszeć, i z całych sił usiłują mnie nabrać, żeby żyć sobie beztrosko na ulicy bez szkoły i dozoru. Wierz mi, wolałabym nie umieć czytać między wierszami.
Ale muszę.
Skrzypnięcie kosza zdradza, że Nikki wstała.
– Wiem, skarbie. Ale jesteś w tym dobra. Te dzieciaki mogą teraz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale mają szczęście, że na ciebie trafiły. Jestem z ciebie dumna. – Serce mi rośnie. Kocham tę kobietę. – A teraz pospiesz się, żebyśmy mogły nadzorować nasze własne dziecko ulicy.
Zostawia mnie, żebym w spokoju mogła nałożyć odżywkę, a moje myśli wędrują do poprzedniej nocy. Zanim pozwolę sobie tam wrócić, zaczynam nucić piosenkę, byle o tym nie myśleć. Po to, żeby moi przyjaciele nie zauważyli, że coś mnie dręczy.
Moje unikalne wykonanie Pony Ginuwine powinno załatwić sprawę. A kiedy mówię unikalne, mam na myśli to, że nie byłabym w stanie nie fałszować, nawet gdyby zależało od tego moje życie. Ale lubię śpiewać. Więc walić to. Będę fałszowała do woli.
Zakładam szlafrok, owijam włosy ręcznikiem, po czym idę do salonu połączonego z aneksem kuchennym. Zauważam Dave’a, który siedzi przygnębiony na kanapie, gapiąc się w przestrzeń, podczas gdy Nikki stojąca w aneksie prowadzi z nim jednostronną rozmowę. Widać, że nie golił się od przynajmniej dwóch dni. Dodatkowo ma przekrwione oczy, co jest wyraźną oznaką tego, jak bardzo wpłynęło na niego zerwanie. Upija łyk musującego wina, które trzyma w dłoni.
Biedactwo.
Podchodzę do niego bez słowa, wyjmuję mu wino z dłoni, odkładam je na stolik, po czym siadam mu na kolanach. Obejmuję go, a potem kładę głowę w zagłębieniu jego szyi.
Nikt nie rozumie Dave’a tak dobrze jak ja. Wiem, bo sam mi o tym powiedział. Wiem o tym również dlatego, że Dave ze mną rozmawia. Mówi mi rzeczy, o których nie mówi nikomu innemu. Jestem jego konfesjonałem. A on moją terapią.
Nasza przyjaźń jest dziwna, ale działa świetnie.
Kocham go jak brata. Żałuję, że nim nie jest. Tego, którym obdarował mnie Bóg, zostawiłam za sobą dawno temu. A był dobrym bratem. Takim, z którego siostry są dumne.
Pamiętam, jak w dzieciństwie zawsze dawał mi pierwszeństwo. Oddawał większą część przełamanej tabliczki czekolady. Opowiadał najlepsze i najstraszniejsze historie. Znajdował dla mnie czas. Tęsknię za nim.
Wiem, że Dave potrzebuje uwagi. Podobnie jak ja. Pragniemy uczuć niczym narkoman działki. Ale nigdy nie mówimy o tym na głos. Nasze twarde pancerze chronią nasze miękkie wnętrza.
Dave pociąga nosem. Czuję wilgoć na szyi. Pozwalam mu w ciszy wylewać swój żal. Po kilku minutach, gdy łzy mu się kończą, szepczę mu do ucha:
– Masz ochotę na kakao à la Lexi?
Kiwa głową, co czuję przy mojej szyi. Wyczuwam też jego uśmiech. Jest smutny, ale nie załamany. Damy radę.
Kakao Lexi to inaczej kakao z prądem. Moja specjalność. I wiem, że Dave je lubi.
Dużo czekolady. Dużo cynamonu. Dużo alkoholu.
Wstaję, idę do Nikki, a następnie wyciągam rondel, by podgrzać mleko. Dzwoni minutnik, a przyjaciółka z uśmiechem otwiera drzwiczki piekarnika. Zapach uderza we mnie niczym obuch. Odwracam się do niej, by wyszeptać z szeroko otwartymi oczami:
– Ciastka z podwójną czekoladą i masłem orzechowym?
Śmieje się przez nos, kładąc blachę na blacie.
– No raczej! Przy takiej okazji nie mogło być inaczej. Nie sądzisz?
To oczywiste.
Nie ma takiej okazji, przy której ciastka z podwójną czekoladą i masłem orzechowym byłyby niewłaściwe.
Chrzest, bar micwa, ślub, Ramadan, nadejście czterech jeźdźców apokalipsy, spotkanie AA, zmartwychwstanie Chrystusa, szczyt G8, spotkanie rodzinne… te ciasteczka nadałyby się na każdą z tych okazji. A ja mam interes w tym, by wymyślać te odpowiednie okoliczności, bo z Nikki jest twardy zawodnik. A mówiąc to, mam na myśli, że jest wredna! Potrafi być słodziakiem, ale nie kiedy chodzi o ciastka z podwójną czekoladą i masłem orzechowym.
Nie robi ich za często.
Chrząka, kiedy widzi, jak patrzę na jej wypieki niczym lis na kurę, która oddaliła się od kurnika. Gdy unoszę na nią wzrok, wskazuje na rondel w mojej dłoni.
Racja! Kakao Lexi! Robi się.
Może ten wieczór nie będzie taki trudny, jak myślałam. Tak mi się wydaje, dopóki Nikki nie marszczy brwi i nie podchodzi do mnie, bacznie mi się przyglądając. Wyciąga rękę, by pogładzić mnie po policzku, a potem po wardze.
– Skarbie? – szepcze cicho.
Cholera, cholera, cholera.
Policzki mi płoną, a ona przysuwa się, by lepiej mi się przyjrzeć. Zerka na Dave’a, po czym ciągnie mnie w róg kuchni i syczy:
– Mów.
No to zaczynamy festiwal szeptów.
– To nic takiego. Przysięgam. Nie rób afery. Nie chcę, by Dave się przejął.
– Jeśli chcesz, żebym nic nie mówiła, sugeruję, żebyś zaraz wyjaśniła, o co chodzi, żebym ja się nie przejmowała. Wtedy nie będzie potrzeby martwić naszego uroczego, ale smutnego przyjaciela – dodaje.
Walę ją w ramię, sycząc:
– Cii! Usłyszy cię! – Za nic mając mój dramatyzm, patrzy na mnie wyczekująco, stukając stopą. Poddaję się. – Okej, ale obiecaj, że nie ześwirujesz.
Jednak gdy tylko mówię jej, co się stało, oczywiście świruje. Odsuwa się z szeroko otwartymi oczami.
– Kto ci to zrobił? – szepcze głośno. – George? To był George, tak? Mówiłam, że nie chcę, żebyś mieszkała obok psychola!