Rayaki 444 - Wacław Malten - ebook

Rayaki 444 ebook

Wacław Malten

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 103

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Malten

RAYAKI 444

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Okładkę projektował MIECZYSŁAW WISNIEWSKI

Redaktor WIESŁAWA ZANIEWSKA

Zamiast prologu

Nad Moskwą szalała barwna łuna. Snopy jaskrawo niebieskawych świateł potężnych reflektorów przeciwlotniczych omiatały niebo, krzyżując się ze sobą i tworząc najprzedziwniejsze figury geometryczne Między nimi, na różnych wysokościach, raz po raz wybuchały girlandy różnokolorowych ogni sztucznych, wylatujących z sykiem w górę i rozsypujących się w powietrzu barwnymi bukietami, które gasły powoli tuż nad dachami domów. Nim jednak jedne ognie zdążyły zgasnąć, już w górze rwały się tysiące następnych, tworząc niepowtarzalne w swym pięknie zjawisko. To Moskwa świętowała dwudziestą rocznicę historycznego zwycięstwa nad faszyzmem.

Kreml jarzył się świąteczną iluminacją. W salach recepcyjnych odbywało się wielkie przyjęcie z okazji Dnia Zwycięstwa. Wśród licznie wznoszonych toastów i charakterystycznego gwaru raz po raz wybijały się głośniejsze okrzyki powitań. To spotykali się starzy, towarzysze broni.

Generał lotnictwa Pierre Pouyade poczuł się nagle znużony. Ogarnęło go dziwne zmęczenie, jakie na ogół zawsze towarzyszy głębokiemu wzruszeniu. Tego dnia wręczono mu jedno z najwyższych radzieckich odznaczeń wojskowych: otrzymał Order Aleksandra Newskiego. Dwudziestu pięciu jego kolegów, byłych pilotów pułku „Normandie-Niemen”, również otrzymało wysokie odznaczenia bojowe.

W uszach generała Pouyade’a jeszcze brzmiały słowa dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR: Za męstwo i odwagę w czasie działań wojennych przeciw Niemcom hitlerowskim na froncie radziecko-niemieckim dla upamiętnienia bojowego braterstwa radzieckich i francuskich sił zbrojnych, w latach drugiej wojny światowej.

Tak, Rosjanie zawsze umieli doceniać męstwo i odwagę. Do grupy osiemdziesięciu już odznaczonych lotników francuskich doszło dziś jeszcze dwudziestu pięciu.

Pouyade niepostrzeżenie wysunął się z sali na taras i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko, i przez chwilę obserwował rozświetlone kolorowymi ogniami moskiewskie niebo. To było to samo niebo, co wówczas, przed tylu laty. Tak samo przeszywały je wąskie snopy reflektorów. Tylko że wówczas, zamiast kolorowych sztucznych ogni, mknęły w górę pociski artylerii przeciwlotniczej, a nad Moskwą patrolowały klucze nocnych myśliwców.

Jakie to odległe, a jakie jednocześnie bliskie! Przed oczyma Pouyade’a zaczęły przewijać się twarze towarzyszy broni, którzy zostali tu na zawsze.

Oto major Tulasne, dowódca pułku „Normandie”, który zginął bez wieści w okolicach Orła.

Ostatni raz widziano go gdy na czele dziesięciu Jaków rzucił się przeciwko pięćdziesięciu Focke Wulfom 190. Tajemnicę swej śmierci zabrał ze sobą do grobu.

Oto aspirant Vermeil — zginął w tej samej walce, co i major Tulasne.

Oto kapitan Litolff oraz podporucznicy Castelain i Bernavon, polegli w nierównym boju z silną grupą Stukasów i Focke Wulfów.

I kapitan de Forges, i aspirant de Sibour. Obydwaj bohatersko polegli atakując z brawurą dwudziestokrotnie silniejszego przeciwnika.

I porucznik de Seynes, który na oczach swych kolegów zginął bohaterską śmiercią, usiłując ratować życie radzieckiego mechanika.

Oto aspirant Casaneuve, który w kampanii 1940 roku we Francji strącił słynnego asa hitlerowskiego lotnictwa, Moeldersa. Zaginął bez wieści podczas wykonywania lotu bojowego.

I jeszcze tylu innych spośród czterdziestu sześciu, których — jak ongiś Saint Exupery’ego — urzekł romantyczny czar lotnictwa i którzy — jak słynny Guynemer — uważali, że „nie dał nic ten, kto nie dał wszystkiego”. Oni dali wszystko, oddali nawet swe życie i zostali na zawsze tu, na ziemi rosyjskiej.

— Mon general! On vous reclame a la salle..1

Pouyade drgnął i ocknął się z głębokiej zadumy. Przeszłość nagle zniknęła jak urwany film. Usiłował jeszcze raz zaciągnąć się, lecz dopiero teraz spostrzegł, że papieros od dawna już się nie palił. Rzucił go do stojącej na tarasie popielnicy.

— Oui, oui. Merci. Je viens tout-de-suite..2

Jeszcze raz rzucił okiem na rozjarzone ogniami niebo i wolnym krokiem wszedł do sali. Z powrotem do teraźniejszości...

Najpierw była dyplomacja

Przy niewielkiej, zacisznej uliczce w śródmieściu Ankary mieściła się restauracja „Karpicz”, znana ze swych znakomicie przyrządzanych potraw rosyjskich. Z tego też względu była ona dość licznie odwiedzana przez miejscowy korpus dyplomatyczny. Szczególnie częstym gościem „Karpicza” był Siergiej Aleksandrowicz Winogradow, ambasador pełnomocny i nadzwyczajny Związku Radzieckiego w Ankarze. Drugim, równie częstym gościem, stał się przedstawiciel Wolnej Francji, de Saint Hardouin. Początkowo obu dyplomatów łączyło po prostu wspólne zamiłowanie do rosyjskiej kuchni. Nieraz zdarzało się, że bezpośrednio po zakończeniu jakiegoś coctailu razem jechali do „Karpicza”, aby dopiero tam coś przyzwoitego przekąsić. Wkrótce też nawiązała się między nimi nić przyjaźni. Godzinami dyskutowali ze sobą, roztrząsając sytuację na wszystkich frontach, zastanawiając się nad przyczyną doznawanych klęsk oraz ciesząc się wspólnie z odnoszonych sukcesów.

Któregoś wieczoru, przy omawianiu udziału w walkach w Afryce Wschodniej i w Anglii dwóch bojowych grup myśliwskich Wolnej Francji — Alsace i Ile-de-France — nagle zrodziła się myśl:

— A dlaczego by nie stworzyć takiej samej ochotniczej grupy myśliwskiej w Związku Radzieckim?

Obaj dyplomaci bardzo się zapalili do tego projektu. Należało teraz przekonać własne rządy o słuszności tej myśli. Odtąd rozpoczęła się ożywiona korespondencja, początkowo między obu dyplomatami i ich rządami, a następnie już bezpośrednio między zainteresowanymi stronami.

20 lutego 1942 roku ówczesny szef sztabu sił powietrznych Wolnej Francji, generał lotnictwa Martial Valin, w towarzystwie pułkownika Lugueta i majora Mirlesa, zameldował się u generała de Gaulle’a i szczegółowo zreferował mu projekt utworzenia francuskiej jednostki lotniczej w składzie radzieckich sił powietrznych.

Po przedyskutowaniu projektu i zaakceptowaniu go przez de Gaulle’a zaproszono attache wojskowego ambasady ZSRR w Londynie, płk. Pugaczowa, i wręczono mu odpowiedni dokument w tej sprawie.

Równocześnie poinformowano o wszystkim przedstawiciela Wolnej Francji w Moskwie, Rogera Garreau.

Zaczęły działać kanały dyplomatyczne, a te — jak wiadomo — nie działają zbyt szybko.

Wyłoniły się również różnego rodzaju trudności natury technicznej, formalnej itp. Trzeba było przełamywać pewne nieufności i utarte schematy myślenia. Z drugiej zaś strony Anglicy, a szczególnie Amerykanie, którzy uznawali jeszcze rząd Vichy, niezbyt przychylnym okiem patrzyli na zbliżenie francusko-radzieckie, a ich dyplomacja też ,,odpowiednio” działała.

27 czerwca Roger Garreau wysłał do de Gaulle’a następujący telegram:

19 czerwca odbyłem rozmowę z generałem Panfiłowem3, dla której specjalnie udałem się do Moskwy 4.

W toku rozmowy przypomniałem, że Mołotow potwierdził w Londynie zgodę swego rządu na wysianie wojsk Wolnej Francji do Rosji i poprosiłem generała, aby mi wyjaśnił, na czym polegają trudności techniczne, które zdają się przeszkadzać w realizacji projektu wysłania do Rosji grupy francuskiego lotnictwa myśliwskiego. Wyjaśnienia Panfiłowa zdawały się świadczyć o pewnym jego zakłopotaniu...

Niemniej jednak Wyszyński, którego 24 czerwca poinformowałem o mej rozmowie z generałem Panfiłowem, formalnie ponowił swe poprzednie zapewnienia, że wszystkie trudności techniczne, o których była mowa, zostaną usunięte.

De Gaulle decyduje się więc na wysłanie memorandum w tej sprawie bezpośrednio do Stalina. Teraz już wszystkie trudności techniczne i organizacyjne rozwiązywane są w szybkim tempie.

W końcu sierpnia 1942 roku de Gaulle uzyskał ostateczną zgodę rządu radzieckiego na utworzenie w ZSRR francuskiej grupy myśliwskiej, która miała wziąć czynny udział w działaniach powietrznych u boku Armii Czerwonej, by w ten sposób udowodnić narodom koalicji antyhitlerowskiej, że Francja nadal uczestniczy w każdej walce z wrogiem, gdziekolwiek się ona toczy. Oba rządy uzgodniły też, że sprzęt i zaopatrzenie dla lotników francuskich walczących w ZSRR dostarczy strona radziecka.

Teraz trzeba było szybko działać.

Już 1 września 1942 roku w bazie lotniczej Rayak w Syrii powstaje Grupa Myśliwska nr 3. Dowódcą jej został mianowany major Pouliquen, a jego zastępcą — major Tulasne. Oficerem łącznikowym do stałego utrzymywania kontaktu między grupą a dowództwem radzieckim mianowano majora Mirlesa.

Major Pouliquen, jakby przeczuwając nadejście historycznego dnia operacji ,,Overlord” w Normandii, zaproponował dla grupy tę właśnie nazwę geograficzną. Generał Valin wyraził zgodę. Odtąd więc, zaczęła egzystować Groupe de Chasse Normandie. Jej godłem stały się heraldyczne symbole szlachetności i odwagi: dwa lamparty o złotych paszczach. Historyczne godło Wilhelma Zdobywcy dostało się w dobre ręce.

Zaczęli napływać pierwsi ochotnicy. Różne jednak były ich drogi do bazy Rayak...

Drogi do Rayak

Kapitan Pouyade w żaden sposób nie mógł się pogodzić z klęską Francji. Dla tego wychowanka akademii wojskowej Saint-Cyr nie istniało żadne usprawiedliwienie haniebnego układu z Compiegne5. Uznawał bowiem tylko jedną alternatywę: zwycięstwo lub śmierć.

Gdy więc generał de Gaulle wezwał wszystkich uczciwych Francuzów do bojkotowania rządu Vichy i zaciągania się pod sztandary Wolnej Francji, Pouyade był już zdecydowany: za wszelką cenę dotrzeć do Anglii i walką zmyć z honoru Francuzów piętno przedwczesnej kapitulacji.

Zdecydować się było łatwo, ale jak tego praktycznie dokonać? Gdy się siedzi w sercu Indochin, a zdrajca-gubernator z ramienia rządu Vichy rozpoczął rokowania z Japończykami i właściwie przehandlował już z nimi Indochiny, pomysł przedostania się do W. Brytanii zakrawa wręcz na fantazję. Na rozkaz gubernatora ze wszystkich bojowych samolotów eskadry, którą dowodził Pouyade, wymontowano silniki. Rysowała się więc „wspaniała” perspektywa japońskiej niewoli.

Pouyade gorączkowo szukał wyjścia. Dopomógł mu wreszcie szczęśliwy przypadek. Z Cao Eang, najbardziej na północ, tuż nad granicą chińską, położonego lotniska ucieka podporucznik Bernavon. Ucieka w nocy na lekkim samolocie łącznikowym, absolutnie nie przystosowanym do takich lotów, bez radia i bez map.

Kapitan Pouyade otrzymuje polecenie wylotu do Cao Bang celem przeprowadzenia śledztwa. Tego właśnie potrzebował!

Odwołuje na bok jednego z zaufanych mechaników swej eskadry:

— Słuchaj, Toto! Sprawdź dobrze Poteza i zatankuj go do pełna. Muszę polecieć do Cao Bang, a przy okazji zrobię inspekcję terenu nadgranicznego. Będziesz gotowy jutro na dziesiątą?

— Oczywiście, mon capitaine, może pan na mnie liczyć.

Następnego dnia niskie, ołowiane chmury zasnuwały cały horyzont.

— Chyba pan nie poleci? — zapytał Toto.

— Ależ skąd! Zaraz startuję. Już zawiadomiłem Cao Bang.

Uśmiechnął się do Tota i pokiwał mu z kabiny ręką. W oczach mechanika dojrzał błysk zrozumienia.

— Bon voyage, mon capitaine!6 — krzyknął Toto poprzez ryk zapuszczanego silnika.

Pouyade już tego nie słyszał. Dla niego zaczynała się ciężka gra, w której stawką było jego życie. Miał do przebycia ponad 900 kilometrów, dzielących go od Czungkingu — ówczesnej stolicy nacjonalistycznych Chin. Tam wówczas była wolność. Ale jego Potez robi tylko 140 kilometrów na godzinę, a pod nim nieprzebyta dżungla i górskie masywy Górnego Tonkinu. W dodatku wieje dość silny czołowy wiatr. Zapasy paliwa stopniowo wyczerpują się, silnik zaczyna przerywać, w końcu staje zupełnie.

Samolot schodzi coraz niżej. Dzika dżungla rośnie pod skrzydłami. Pouyade zdaje sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Nagle kątem oka dostrzega wśród zbitej gęstwiny jaśniejszą plamę. Kopie gorączkowo lewy orczyk i ślizgiem schodzi do samej ziemi. Podwozie łamie się z trzaskiem, kabina rozlatuje się, a Pouyade, mocno oszołomiony, długo nie może dojść do siebie.

Teraz zaczyna się heroiczny szlak Pouyade’a. Najpierw pieszo, potem na grzbiecie bawołu przedziera się przez dżunglę, przeprawia przez rzeki, pokonuje wysokie pasmo górskie Kueiczou. Jest chory, trawi go malaryczna gorączka. Z ubrania zostają strzępy. Jest cały spuchnięty od niemiłosiernych ukąszeń tropikalnych owadów. Wreszcie, na wpół żywy z wyczerpania, dociera do Jang Tse Kiangu. Rybacka dżonka dowozi go do Czungkingu. Tu, początkowo, chińska policja pakuje go do więzienia, w którym spotyka się z Bernavonem. Ten też przeszedł całą gehennę, nim dotarł do Czungkingu. Obydwaj są zrozpaczeni. Tyle przejść, by wylądować w chińskim więzieniu!

Lecz sytuacja raptownie się zmienia. Przedstawiciel Wolnej Francji przy rządzie Czang Kaiszeka, Coiffard, dowiaduje się o przybyłych, wyciąga ich z więzienia i wita jak bohaterów. Proponują im wstąpienie do lotnictwa chińskiego i walkę z Japończykami. Oni jednak chcą walczyć z Niemcami, chcą dostać się do Anglii.

— W takim razie macie tylko jedną możliwość — mówi Coiffard. — Przez Australię i Stany Zjednoczone.

— Może być nawet przez Biegun Północny — zdeterminowanym głosem stwierdza Pouyade. — Byle bić Niemców!

Rozpoczyna się fantastyczna podróż. Przez Australię, Nową Zelandię, Hawaje, Stany Zjednoczone i Kanadę dostają się do Anglii. Generał Valin usiłuje zatrzymać Pouyade’a w sztabie, ale ten kategorycznie odmawia. Chce walczyć, a nie przewracać papierki. I tak, przez Egipt i Iran, dociera wreszcie z Bernavonem do Rayak.

*

Czerwiec tego roku był wyjątkowo upalny. Nad Senią, bazą lotniczą Oranu, rozgrzane powietrze wirowało w silnych turbulencjach, wznosząc wokół długiego pasa startowego tumany kurzu. Od czasu do czasu z pasa odrywały się sylwetki samolotów myśliwskich, które zataczały szeroki krąg nad lotniskiem i rozpływały się gdzieś na krańcach horyzontu. Nic nie wskazywało, że na świecie szaleje jedna z najokrutniejszych wojen. Chociaż Francja została pokonana, tutaj w słonecznym Oranie istniała nie naruszona cała północnoafrykańska armia francuska. Jej dowództwo podporządkowało się zdradzieckiemu rządowi Petaina, utrzymując w swych rękach Tunis, Algier i Maroko.

Pewnego dnia porucznik Albert, podporucznik Lefevre i sierżant Durand mieli odbyć normalny lot patrolowy nad Morzem Śródziemnym. W przeddzień tego lotu, wieczorem, w pokoju Alberta światło paliło się niezwykle długo. Cała trójka pilotów siedziała przy winie i grała w domino. Były to jednak tylko pozory, na wypadek, gdyby któremuś z licznych szpicli dowódcy bazy zachciało się „przypadkiem” wpaść do nich. W rzeczywistości prowadzili oni decydującą rozmowę na temat swych dalszych losów.

— Słuchaj, Albert! — mówił żywo gestykulując Durand. Ja już mam tego wszystkiego dość. Niemcy znów zatopili szesnaście statków, a ich samoloty wczoraj barbarzyńsko zbombardowały Londyn. Na co my czekamy?

— Zazdroszczę tym, co siedzą w „maquis” — dorzucił Lefevre. — Przynajmniej nie wysługują się zdrajcom, tak jak my.

— Spokojnie, spokojnie — uciszał ich Albert. — Prosiłem Lemaitre’a, żeby nasze zbiorniki zatankował jutro do pełna.

— Czy aby nas nie sypnie? — przestraszył się Durand. — Państwowy wikt w Santa Cruz7 wcale mi się nie uśmiecha.

— Bądź spokojny, to cwaniak z Belleville 8. Mieszkał o dwa domy ode mnie. Ufam mu w zupełności.

— A mapy?

— Już dawno skombinowałem jeden komplet.

— A więc jutro...

Następnego ranka piloci nieco nerwowo zajmowali miejsca w swych maszynach. Rzut oka na wskaźniki paliwa upewniał, że zbiorniki są pełne. To było najważniejsze. Lemaitre, bystry chłopak, nie zawiódł. Oby tylko diabli nie nadali pułkownika Goufforne’a — myślą piloci. Dowódca bazy często osobiście kontrolował stan zbiorników przed wylotem. Gdyby zobaczył, z jakim zapasem benzyny zamierzają startować, cały plan ucieczki zakończyłby się aresztem. Na szczęście do tego nie doszło.

I oto już z wozu startowego strzela zielona rakieta. Klucz samolotów wznosi się w powietrze i kładzie w zakręt nad zatokę Sebkra. Biorą kurs 275 stopni — na Gibraltar. Przed nimi spory kawał drogi — dokładnie 350 kilometrów. Albert ruchem ręki pokazuje pozostałym, żeby zeszli nad same fale. Radiem nie może się posługiwać w obawie przed podsłuchem w Senii. Muszą lecieć nisko, żeby przypadkiem nie napotkać angielskich myśliwców, dla których przecież są jeszcze wrogami. Wreszcie na horyzoncie ukazała się masywna skała Gibraltaru. Wznoszą się nieco i już chcą wykonać krąg, gdy nagle wita ich silny ogień angielskiej artylerii przeciwlotniczej. Albert i Durand, nie tracąc przytomności umysłu, natychmiast nurkują i w tumanach kurzu lądują na brzuchu obok pasa startowego. Lefevre natomiast odskoczył w bok i usiadł na jakimś polu. Okazało się, że trafił już na terytorium hiszpańskie. Decyduje się więc na karkołomny start między drzewami, który chyba tylko cudem mu się udaje, i szczęśliwe ląduje w Gibraltarze. Tym razem artyleria już nie strzela, uprzedzona przez Alberta i Duranda. Wszyscy trzej wkrótce znaleźli się w Rayak.

*

Starszy sierżant Joire już w czerwcu 1940 roku miał na swym koncie 5 zwycięstw powietrznych. Był jednym z pierwszych pilotów francuskich, którzy dotarli do Anglii, i walczył tam w morskim dywizjonie RAF. W 1941 roku powierzono mu poważne zadanie. Miał dostarczyć francuskim lotnikom w Dakarze orędzie de Gaulle’a. wzywające ich do wstąpienia pod sztandary Wolnej Francji. Joire startuje z angielskiego lotniskowca Ark Royal i po kilku minutach ląduje w Dakarze. Koledzy witają go tutaj jak bohatera i triumfalnie prowadzą do dowódcy bazy. Ten jednak nie podziela ich entuzjazmu.

- Jestem żołnierzem i wykonuję rozkazy swych przełożonych — powiedział sucho Joire’owi. — Ufam marszałkowi Petainowi, który wie, co czyni. Co by się stało podczas tamtej wojny, pod Verdun, gdyby żołnierze zaczęli się buntować przeciwko jego rozkazom, tak jak to zrobił de Gaulle? A pan — zwrócił się do Joire’a — jest zwykłym dezerterem...

W ten sposób Joire wylądował w więzieniu. Skazano go na 10 lat ciężkich robót i przewieziono do Francji. Joire jednak nie rezygnuje. Ucieka z więzienia i przez Hiszpanię dostaje się do Gibraltaru. Stamtąd już była prosta droga do Rayak.

*

Aspirant Eichenbaum, po piętnastu latach nienagannej służby, został ukarany dyscyplinarnie przeniesieniem z Madagaskaru do Dżibuti.

Każdy, kto znał tego zdyscyplinowanego, zrównoważonego i zawsze uśmiechniętego człowieka, na wieść o jego dyscyplinarnym przeniesieniu otwierał szeroko oczy i ze zdumieniem w głosie pytał:

— Eichenbaum ukarany dyscyplinarnie? Niemożliwe! Za co? Tak bez powodu?

Powód jednak był. Eichenbaum odważył się publicznie oświadczyć, że de Gaulle jest prawdziwym patriotą, a Petain okazał się zdrajcą narodu francuskiego. To wystarczyło, by go przenieść do Dżibuti, gdzie żółta febra wykańczała ludzi dosłownie na oczach.

Eichenbaum postanawia uciec. Uwagę jego zwrócił stary Potez, stojący na skraju lotniska. Wspólnie z przyjacielem, mechanikiem lotniczym, którego także zesłano tu już cztery miesiące wcześniej, rozpoczynają po kryjomu usuwanie usterek w samolocie. Po dwóch miesiącach uciążliwej pracy, grożącej w każdej chwili zdemaskowaniem ich, nadchodzi wielki dzień. Wczesnym świtem wykradają się obaj z koszar i omijając posterunki, okrężną drogą, docierają do swego Poteza. Wszystko stawiają na jedną kartę. Samolot nie ma przyrządów pokładowych, poza busolą i obrotomierzem. Nie można wypróbować silnika na ziemi ani go nawet odpowiednio zagrzać, gdyż jego hałas natychmiast postawi na nogi całą bazę. Trzeba po prostu ryzykować, licząc, że start jakoś się uda. Na wahania nie było czasu.

W wyznaczonym dniu obydwaj zajęli miejsca w kabinie i Eichenbaum nacisnął gałkę rozrusznika. Silnik prychnął, zakrztusił się kilka razy i wreszcie zagrał równym rytmem. Nie sprawdzając nawet iskrowników, pilot przesunął dźwignię obrotów na pełny gaz. Samolot; rycząc potężnie swym nieco zdezelowanym silnikiem, zaczął się toczyć po lotnisku. Po chwili byli już w powietrzu. Gdy w bazie Dżibuti ogłoszono alarm, stary Potez oddalił się na tyle, że nie zagrażał mu żaden pościg. Załoga odetchnęła z ulgą. Pierwszy etap mieli za sobą.

Teraz należało dolecieć do Addis Abeby. Bez map i bez prędkościomierza! Tylko na busolę, a właściwie na lotniczy „nos”, i to w górzystym terenie, pokrytym gęstym buszem.

Mimo to nie zabłądzili i dolecieli do Addis Abeby. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe! Stamtąd przedostają się do angielskiego Somali, potem do Afryki Południowej, a następnie do W. Brytanii. W rezultacie i oni znaleźli się w Rayak.

W różnym czasie i różnymi drogami docierali lotnicy do Rayak. Z odległych zakątków świata, pokonując najgorsze przeszkody, ryzykując niejednokrotnie życiem, podążali oni pod sztandary Wolnej Francji.

Każda z tych dróg stanowi sama w sobie temat do fascynującej opowieści przygodowej. Nie gnała ich jednak żądza przygód. Chcieli tylko walczyć za swą ojczyznę.

Rayak — Teheran — Iwanowo

Baza Rayak tętniła ruchem. Codziennie napływali nowi ochotnicy — piloci, mechanicy, zbrojmistrze, radiotechnicy. Przyjmował ich osobiście major Pouliquen. Major Tulasne natomiast dwoił się i troił, aby sprostać niełatwym zadaniom organizacyjnym. Utworzono już trzy eskadry, którym nadano nazwy trzech wielkich miast normandzkich: Rouen, Le Havre i Cherbourg. Nad bazą powiewały dwie flagi: jedna z krzyżem Lotaryngii — symbol Wolnej Francji, i druga — z dwoma lampartami o złotych paszczach — godło Groupe Normandie.

Piloci pilnie trenują. Codziennie nad lotniskiem krążą samoloty Devoitine 5209, rozlega się huk działek strzelających do rękawów. Sierżant Durand daje mistrzowskie popisy wyższego pilotażu. Inni pilnie go w tym naśladują. A wieczorami w zadymionej kantynie, przypominającej paryskie „bistro”, piją wino, opowiadają swe przeżycia i czekają na radzieckie wizy.

Wreszcie dociera do nich upragniona wiadomość: szef francuskiej misji wojskowej w ZSRR, generał Petit, przysłał telegram, że wizy dla całego składu osobowego „Normandie” są już wydane i wyjazd zaplanowano na 12 listopada. Zapanowała ogólna radość.

I oto nadchodzi wielki dzień. Z Kairu przylatują amerykańskie samoloty transportowe DC-3, aby przewieźć ich do Bagdadu. Pierwszy kontyngent pilotów i mechaników Groupe Normandie, wyprężony w równym szeregu, żegna salutem flagę bazy Rayak.

Dwudziestu dwóch pilotów, lekarz, tłumacz i sześćdziesiąt osób personelu technicznego, śmiejąc się i dowcipkując, zajmuje miejsca w samolotach. Jest strasznie duszno. Pod nimi wolno przesuwa się monotonny, smutny krajobraz. To pustynia. Wreszcie z daleka błyska srebrna nitka Eufratu, a następnie Tygrysa.

Zatrzymują się na krótko w Bagdadzie. Potem pociągiem dojeżdżają do Bassorah nad Zatoką Perską. Stamtąd, wśród tumanów brudnoszarego kurzu, samochody ciężarowe dowożą ich do granicznego miasta perskiego Ahwaz.

— Mon Dieu! Jak my wyglądamy! — wykrzykuje de la Poype, otrząsając się z kurzu, który grubą warstwą pokrył ich mundury.

Piasek jest wszędzie. Szczypie w oczy, gryzie w gardle, skrzypi w zębach.

I znowu podróż pociągiem. Tym razem jadą luksusowymi wagonami, z wodą w umywalkach. Humory wyraźnie się poprawiają. Znowu rozlegają się śmiechy.

W Teheranie uderza ich charakterystyczna beztroska neutralnego kraju. Pełne sklepy, oświetlone witryny, mnóstwo neonów. Oni zdążyli, się od tego już odzwyczaić. Przedstawiciel Wolnej Francji w Teheranie, de Gouffron, wita ich uroczyście. 26 listopada wyprawia na ich cześć wielkie przyjęcie w swojej rezydencji.

Piękna willa na przedmieściach Teheranu, otoczona doskonale utrzymanym parkiem, jarzyła się tego wieczoru mnóstwem świateł. Z piskiem pneumatyków zajeżdżały ciemne limuzyny korpusu dyplomatycznego i miejscowych prominentów. Ciemne fraki i smokingi panów mieszały się z wytwornymi toaletami eleganckich pań. Dźwięki dyskretnej muzyki mieszały się z hukiem otwieranych butelek szampana. Wśród wirujących w tańcu par ogólne zaciekawienie budziły granatowe mundury pilotów Groupe Normandie.

De la Poype, autentyczny wicehrabia, potomek starego francuskiego rodu, nie tańczył. Trzymając w ręku kielich szampana stał przy oknie, obserwując oświetlony kolorowymi lampionami ogród.

— O czym tak marzymy, drogi hrabio? — wyrwał go z zamyślenia czyjś głos. — Tyle pięknych kobiet wodzi za panem oczami, a pan wybiera samotność.