Rękopis Hopkinsa - R.C. Sherriff - ebook + audiobook + książka

Rękopis Hopkinsa ebook

Sherriff R. C.

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

DOSKONALE NAPISANY, NIEPOKOJĄCO AKTUALNY, ODKRYTY NA NOWO KLEJNOT BRYTYJSKIEJ LITERATURY.

Zachwycająca książka, na przemian zabawna i tragiczna. (…) Zgrabnie przechodzi od skrajnej rozpaczy do starego, dobrego angielskiego stoicyzmu. Czysta magia. - Jeff Noon.

Tysiąc lat po upadku cywilizacji zachodniej pionierska ekspedycja Królewskiego Towarzystwa Abisynii bada Wyspę Brytyjską. Znajduje tam rękopis, którego autorem jest Edgar Hopkins. Ten były nauczyciel i dumny hodowca drobiu, astronom amator i członek Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego, spisał swoją relację w ruinach Londynu. Nadchodzący kataklizm śledzimy z perspektywy mieszkańców angielskiego miasteczka, którzy egzystencjalne zagrożenie traktują z obojętnością, apatią, ignorancją i lekceważeniem. Mistrzowsko ukazany Hopkins to nadęty nudziarz, próżny, trochę żałosny i niezamierzenie komiczny, ale wszystkie te przywary sprawiają, że jego opowieść o upadku cywilizacji jest głęboko ludzka i poruszająca, choć również pełna doskonałego angielskiego humoru. Opublikowana w 1939 roku powieść nabiera przerażająco aktualnego znaczenia, przedstawiając wypieranie niewygodnej prawdy niczym we współczesnym filmie Nie patrz w górę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,6 (14 ocen)
8
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szenute

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita, prorocza książka ukazująca jak dobrze autor znał ludzką psychikę i jak trafnie przewidział wiele zdarzeń.
20

Popularność




Wszyst­kie posta­cie w tej książce są cał­ko­wi­cie fik­cyjne, a ich podo­bień­stwo do jakich­kol­wiek żyją­cych osób jest czy­sto przy­pad­kowe.

Przedmowa

(Cen­tralne Wydaw­nic­two Naukowe w Addis Abe­bie)

Gdy Kró­lew­skie Towa­rzy­stwo Abi­sy­nii przed dwoma laty zna­la­zło Ręko­pis Hop­kinsa w ruinach Not­ting Hill, liczono, że w końcu rzuci on tro­chę świa­tła na ostat­nie, tra­giczne dni Lon­dynu.

Jed­nak dogłębna ana­liza tego ręko­pisu dowio­dła, że były to próżne nadzieje. Jego autor, Edgar Hop­kins, był czło­wie­kiem tak ego­cen­trycz­nym i ogra­ni­czo­nym, że jego rela­cja jest nie­mal bez­war­to­ściowa dla naukow­ców i histo­ry­ków, tak więc zale­d­wie wspo­mniano o niej w obszer­nych i wyczer­pu­ją­cych Bada­niach nad upa­dłymi cywi­li­za­cjami Europy Zachod­niej.

Pomimo wszyst­kich man­ka­men­tów Ręko­pis Hop­kinsa ma jedną wyjąt­kową cechę. Jest jedy­nym odkry­tym dotych­czas oso­bi­stym dzien­ni­kiem, który prze­ka­zuje nam codzienne oso­bi­ste odczu­cia Anglika pod­czas Kata­kli­zmu. Brak infor­ma­cji o histo­rii Anglii wywo­łał wiele kry­tycz­nych uwag pod­czas ostat­nich dys­ku­sji, ale należy pamię­tać, że przez sto lat po upadku tak zwa­nej „zachod­niej cywi­li­za­cji” odro­dzone narody Wschodu pła­wiły się w orgii bez­myśl­nego nisz­cze­nia wszyst­kiego, co w ich kra­jach przy­po­mi­nało im o cza­sach pod­le­gło­ści „bia­łemu czło­wie­kowi”. Każda wydana książka, każde oca­lałe dzieło sztuki z Europy Zachod­niej było sys­te­ma­tycz­nie tro­pione i nisz­czone. Przez następne sie­dem­set lat wil­gotny kli­mat Anglii dopeł­nił dzieła znisz­cze­nia i tra­ge­dią naszego ponow­nego zain­te­re­so­wa­nia daw­nymi naro­dami Europy jest to, że obu­dziło się za późno. Nasza wie­dza o Anglii być może już zawsze będzie oparta na takich ską­pych i frag­men­ta­rycz­nych prze­ka­zach jak Ręko­pis Hop­kinsa, który oca­lał cudow­nym zrzą­dze­niem losu.

Należy wspo­mnieć o oko­licz­no­ściach tego odkry­cia.

Europa Zachod­nia, nie­gdyś zamiesz­kana przez Fran­cu­zów, Niem­ców, Wło­chów i Hisz­pa­nów, już dawno została zasie­dlona i wszel­kie ślady daw­nej cywi­li­za­cji zni­kły. Tylko na Wyspie Bry­tyj­skiej można liczyć na odkry­cie jakie­goś świa­dec­twa pozwa­la­ją­cego zre­kon­stru­ować minioną chwałę „bia­łego czło­wieka”.

Wil­gotny bry­tyj­ski kli­mat nie przy­cią­gał ludów Wschodu i przez pra­wie tysiąc lat, od kiedy jego ostatni nie­szczę­śni miesz­kańcy pomarli z głodu w ruinach swych nie­gdyś wspa­nia­łych miast, Wyspa pozo­stała jało­wym, upior­nym pust­ko­wiem, a jej mia­sta i wio­ski stop­niowo tonęły w gąsz­czu lasów i bagnach.

Trud­no­ści, przed jakimi sta­nęli człon­ko­wie pio­nier­skiej eks­pe­dy­cji Kró­lew­skiego Towa­rzy­stwa Abi­sy­nii, mogły znie­chę­cić nawet naj­dziel­niej­szych eks­plo­ra­to­rów, więc trudno się dzi­wić, że wró­cili z nie­mal pustymi rękami.

Anglicy zapi­sy­wali swoje życio­rysy i osią­gnię­cia na papie­rze tak cien­kim, że każdy jego skra­wek roz­ło­żył się w zawsze wil­got­nym kli­ma­cie Wyspy, a inskryp­cje na metalu czy kamie­niu są bar­dzo kiep­sko zacho­wane.

Dwa­na­ście mil na połu­dniowy zachód od Lon­dynu zna­le­ziono bar­dzo mocno zardze­wiałą tabliczkę. Wid­nie­jący na niej napis został odczy­tany przez dok­tora Shan­gula z Uni­wer­sy­tetu Adu­ań­skiego jako „NIE DEP­TAĆ TRAW­NIKA” i obec­nie znaj­duje się w zbio­rach Kró­lew­skiego Muzeum w Addis Abe­bie.

Pro­sto­kątną kamienną kolumnę z napi­sem „PECKHAM 3 MILE” można oglą­dać w Cesar­skim Muzeum Afga­ni­stanu.

Zna­le­zie­nie w Anglii trze­ciego i dotych­czas ostat­niego arte­faktu z napi­sami począt­kowo budziło wiel­kie nadzieje. Choć wid­niało na nim wiele nazwisk, oka­zał się naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem. Tablica upa­mięt­nia­jąca otwar­cie basenu w pół­noc­nym Lon­dy­nie wymie­nia wszyst­kich człon­ków rady gminy, archi­tekta i wyko­nawcy, ale pomija nazwi­ska monar­chy i pre­miera — co jest przy­kła­dem miesz­czań­skiej pychy budzą­cej zgrozę współ­cze­snego czło­wieka.

Ręko­pis Hop­kinsa odkryto zupeł­nie przy­pad­kowo. Ści­na­jąc krzaki na ogni­sko, które eks­pe­dy­cja roz­pa­lała każ­dej nocy, by chro­nić się przed sta­dami dzi­kich psów włó­czą­cych się po Wyspie, młody nauko­wiec odkrył mocno zmur­szały mur z czer­wo­nej cegły, który roz­padł się pod dotknię­ciem i odsło­nił wnękę z ukrytą szczel­nie zamkniętą butlą. Znaj­du­jący się w niej ręko­pis prze­trwał, pod­czas gdy miliony ksią­żek wysta­wio­nych na kaprysy kli­matu ule­gły znisz­cze­niu.

I tak otrzy­ma­li­śmy Ręko­pis Hop­kinsa — słaby, samotny krzyk udręki z gęst­nie­ją­cego mroku umie­ra­ją­cej Anglii — bez­gra­nicz­nie żało­sny doku­ment uka­zu­jący cia­sne hory­zonty i ego­cen­tryzm jego autora. Uka­zuje tylko nikłe cie­nie świet­no­ści nie­gdyś potęż­nego narodu, jak konary uschnię­tego drzewa led­wie widoczne w bla­sku zapałki nie­mo­gą­cej roz­pro­szyć pustyn­nych ciem­no­ści Sahary, lecz to wszystko, co mamy — i być może wszystko, co kie­dy­kol­wiek będzie nam przy­po­mi­nało o chwale wymar­łego ludu.

Wiemy, że Juliusz Cezar naje­chał Bry­ta­nię, ponie­waż upa­mięt­niono to na nie­znisz­czal­nym kamie­niu we Wło­szech, ale to, co się zda­rzyło po tym najeź­dzie, pozo­staje tajem­nicą, któ­rej nasi uczeni zapewne ni­gdy nie roz­wiążą.

To popu­larne wyda­nie Ręko­pisu Hop­kinsa uka­zuje się bez żad­nych popra­wek, nato­miast wyda­nie opa­trzone wyczer­pu­ją­cymi przy­pi­sami dosko­na­łego znawcy języka angiel­skiego, dok­tora Shan­gula z Uni­wer­sy­tetu Adu­ań­skiego, który popra­wił wszyst­kie błędy gra­ma­tyczne autora, zostało opu­bli­ko­wane przez Kró­lew­skie Towa­rzy­stwo Abi­sy­nii.

Rozdział pierwszy

Piszę przy świe­tle knota z kawałka sznu­rówki wepchnię­tej w skra­wek tłusz­czu odkro­jony z boczku i umiesz­czony w połówce sko­rupki jajka. Będę pisał nocą, po czę­ści dla­tego, że już nie mogę spać w prze­past­nych bez­k­się­ży­co­wych ciem­no­ściach, a po czę­ści dla­tego, że za dnia szu­kam poży­wie­nia, a dni są krót­kie.

Trudno uwie­rzyć, że to jest Not­ting Hill, a ta atra­men­towo czarna i cicha otchłań pode mną to Lon­dyn. Nie­gdyś za tym oknem widzia­łem milion świa­teł oraz Bay­swa­ter Road i Oxford Street prze­szy­wa­jące serce Lon­dynu niczym lśniący dia­men­towy miecz. Nie­gdyś przez to okno szum ulicz­nego ruchu wpa­dał jak pomruk morza przy cich­ną­cym sztor­mie, lecz teraz zdaję się zawie­szony na tym poła­ma­nym drew­nia­nym krze­śle w nie­prze­nik­nio­nym mroku i zło­wiesz­czej ciszy.

Jakaś sowa pohu­ki­wała na Lad­broke Squ­are, ale nagle prze­stała, jakby się zawsty­dziła, niczym czło­wiek, który par­sk­nął śmie­chem w kate­drze.

Wcze­śniej tego wie­czoru dostrze­głem w dole kilka żało­śnie nikłych świa­te­łek, migo­tli­wych i gasną­cych, gdy ludzie w swych zruj­no­wa­nych domach darem­nie usi­ło­wali zapa­lić pry­mi­tywne lampy domo­wej roboty. Tylko nie­liczni wciąż pró­bo­wali wal­czyć z tymi okrop­nymi noc­nymi ciem­no­ściami. Więk­szość ludzi jak dzi­kusy wpeł­zała o zacho­dzie słońca do swo­ich nor i leżała tam w swego rodzaju stu­po­rze do świtu.

Zasta­na­wiam się, o czym myślą, gdy tak tam leżą — gdyż więk­szość z nich jest samotna, a nikt z nas już nie ma nadziei. Wszy­scy tylko cze­kamy na koniec.

Męż­czy­zna, któ­rego wczo­raj spo­tka­łem w Ken­sing­ton Gar­dens, gdy wycią­ga­łem wia­dro wody, powie­dział mi, że teraz w Lon­dy­nie mieszka zale­d­wie sie­dem­set osób i każdy z nas może mieć na wła­sność cały kwar­tał domów, jeśli chce.

Star­sza pani, która kie­dyś miesz­kała naprze­ciwko mnie pod nume­rem 10 przy Not­ting Hill Cre­scent, zamiesz­kała w Gale­rii Naro­do­wej. Usły­szała, że jest opusz­czona, i w ostat­nich dniach życia chciała zaspo­koić swoje umi­ło­wa­nie sztuki i żądzę posia­da­nia.

Dziś posze­dłem do niej na her­batkę. Żywi się gołę­biami, które spa­dają mar­twe z kolumny Nel­sona na Tra­fal­gar Squ­are. Pie­cze je na ogni­sku roz­pa­la­nym na kamien­nej posadzce holu i pod­sy­ca­nym fla­mandz­kimi arcy­dzie­łami. Nie lubi fla­mandz­kiego malar­stwa i napawa się ich nisz­cze­niem tak samo jak gołę­bim mię­sem.

Po her­batce opro­wa­dziła mnie po gale­rii, żeby poka­zać swoją kolek­cję dzieł Tur­nera, Con­sta­ble’a i Gains­bo­ro­ugha. Nie­które znu­dziły jej się tak, że tego wie­czoru podarła je na opał. Poda­ro­wała mi mały śre­dnio­wieczny obraz na desce, wart pięć tysięcy fun­tów. Przy­ją­łem pre­zent, gdyż tak naka­zy­wała uprzej­mość, ale wyrzu­ci­łem go, kiedy wra­ca­łem do domu. Nikt nie pod­waża jej prawa do tych arcy­dzieł i jestem rad, że jest choć jedna szczę­śliwa osoba w tym umie­ra­ją­cym mie­ście.

Jed­nak to nie czas na aneg­doty. Muszę pisać moją opo­wieść, jasno i pro­sto, dopóki mam siłę i świa­tło, przy któ­rym coś widać.

Pomysł spi­sa­nia mojej opo­wie­ści spra­wił mi wielką radość. Tylko ja, ze wszyst­kich tych pozba­wio­nych nadziei ludzi, umrę ze świa­do­mo­ścią, że zosta­wiam po sobie coś, co pew­nego dnia może zosta­nie zna­le­zione i rów­nie doce­nione jak kamień z Rosetty lub bez­cenne egip­skie papi­rusy.

W tych szczę­śli­wych, spo­koj­nych cza­sach przed Kata­kli­zmem czę­sto stu­dio­wa­łem spu­ści­znę ludzi żyją­cych u zara­nia dzie­jów. Teraz histo­ria ludz­ko­ści się koń­czy, lecz pew­nego dnia może znów się zacznie — więc pew­nego dnia moja opo­wieść może zosta­nie zna­le­ziona i wpro­wa­dzi mnie do grona nie­śmier­tel­nych. Tacyt, Pto­le­me­usz i Beda Czci­godny stwo­rzyli dzieła, które roz­świe­tliły mrok śre­dnio­wie­cza. Moja opo­wieść może być jedyną pochod­nią roz­ja­śnia­jącą mrok, który zapadł po Kata­kli­zmie, bo po ukoń­cze­niu umiesz­czę ją w szczel­nie zakor­ko­wa­nym ter­mo­sie i ukryję za cegłami mojego kominka.

Jestem kawa­le­rem i mam pięć­dzie­siąt trzy lata. Nazy­wam się Edgar Hop­kins, pocho­dzę ze sta­rego i sza­cow­nego szla­chec­kiego rodu z Wor­ce­ster­shire. Mają­tek mojej rodziny nieco pod­upadł w ostat­nich latach i w 1912 roku mój ojciec sprze­dał naszą starą rodzinną posia­dłość w Sto­at­ca­stle fir­mie Vic­trix Sand and Gra­vel, po czym osiadł jako eme­ryt w Chi­sle­hurst.

Ukoń­czy­łem Win­che­ster i Jesus Col­lege w Cam­bridge. Po uzy­ska­niu stop­nia magi­stra nauk pod­ją­łem pracę nauczy­ciela w szkole pod­sta­wo­wej w Por­t­sea, którą god­nie, jak sądzę, wyko­ny­wa­łem przez dwa­dzie­ścia trzy lata, do czasu, gdy po śmierci ojca w końcu otrzy­ma­łem spa­dek, nie­wielki, lecz wystar­cza­jący, by przejść na eme­ry­turę.

Zawsze żywo inte­re­so­wa­łem się hodowlą dro­biu. Przez trzy kolejne lata moje młode kar­ma­zyny zdo­by­wały pierw­sze miej­sce na wysta­wie dro­biu w Por­t­sea, a moja bro­szura o docho­do­wej hodowli dro­biu została bar­dzo życz­li­wie zre­cen­zo­wana przez „Poul­try Gazette”. Cierpka i zawistna kry­tyka w „Our Feathe­red Fre­inds” ani mnie nie zmar­twiła, ani zasko­czyła, gdyż nie­stety zazdrość jest wśród hodow­ców dro­biu rów­nie czę­sta jak wśród meta­lur­gów, w któ­rych to krę­gach rów­nież mam dobre roze­zna­nie.

Po przej­ściu na eme­ry­turę mogłem pogłę­bić moje zain­te­re­so­wa­nie hodowlą dro­biu. W lecie 1940 roku zaku­pi­łem nie­wielką, lecz uro­czą posia­dłość na przed­mie­ściach wio­ski Beadle w Hamp­shire. Nazy­wana Buczy­no­wym Pagór­kiem, obej­mo­wała mały domek na szczy­cie nie­wiel­kiego wzgó­rza, 580 stóp nad pozio­mem morza (co ura­to­wało mi życie). Tara­sowy ogród, poro­śnięty sta­rymi ostro­krze­wami i cisami, łagod­nie opa­dał ku dobrze zme­lio­ro­wa­nej, osło­nię­tej łące o powierzchni około pię­ciu akrów — ist­nemu rajowi dla dro­biu.

Spro­wa­dzi­łem z Por­t­sea moje naj­lep­sze kury, w dobrej fer­mie hodow­la­nej w hrab­stwie Kent zaku­pi­łem sześć dosko­na­łych kogu­tów i zaczą­łem wieść pro­ste, lecz pra­co­wite życie.

Natura obda­rzyła mnie łatwo­ścią zdo­by­wa­nia przy­ja­ciół, cię­tym, lecz nie zło­śli­wym języ­kiem oraz, jak sądzę, łagod­nym i miłym cha­rak­te­rem. Wkrótce dobrze pozna­łem moich sąsia­dów, z któ­rych dok­tora Per­ce­vala i puł­kow­nika Johna Har­ri­sona wybra­łem na swo­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół. Z tymi dwoma dżen­tel­me­nami spę­dza­łem wiele wie­czo­rów, do póź­nych godzin noc­nych roz­ma­wia­jąc o moim dro­biu, i bar­dzo żało­wa­łem, gdy obaj posta­no­wili wyje­chać i zamiesz­kać daleko od Beadle.

Jed­nak dok­tor Per­ce­val przed wyjaz­dem zain­te­re­so­wał mnie hobby, które miało ode­grać ogromną rolę w moim życiu i bez któ­rego ni­gdy nie miał­bym wie­dzy i umoż­li­wia­ją­cej mi napi­sa­nie tej opo­wie­ści.

Dok­tor Per­ce­val był astro­no­mem ama­to­rem i w let­nim domku sto­ją­cym w ogro­dzie stwo­rzył sobie małe obser­wa­to­rium. Obrazy Księ­życa oglą­dane przez jego wspa­niały tele­skop pobu­dziły moją żywą wyobraź­nię. Zafa­scy­no­wał mnie ten jasny, pokryty kra­te­rami mały świat usia­nej ska­łami ciszy i spę­dzi­łem wiele godzin z okiem przy­ci­śnię­tym do oku­laru, pod­czas gdy stary dok­tor cier­pli­wie poda­wał mi nazwy tych odle­głych gór i budzą­cych nabożny podziw prze­pa­ści.

W ciągu kilku mie­sięcy dzięki wpły­wom dok­tora zosta­łem człon­kiem rze­czy­wi­stym Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Księ­ży­co­wego — uczo­nego gre­mium cał­ko­wi­cie sku­pio­nego na bada­niu Księ­życa.

Główna sie­dziba Towa­rzy­stwa mie­ściła się pod nume­rem 76 przy Bar­bara Street w Covent Gar­den i zaj­mo­wała całe naj­wyż­sze pię­tro. Była tam duża sala pre­lek­cyjna, mały gabi­net sekre­ta­rza i pomiesz­cze­nie socjalne, które szybko roz­sła­wiły kanapki z mię­sem wyho­do­wa­nych przeze mnie kur­cza­ków.

W każdy drugi wto­rek mie­siąca słu­cha­li­śmy odczytu wygła­sza­nego przez jakie­goś sza­cow­nego gościa lub członka naszego Towa­rzy­stwa. Póź­niej zaczy­nała się inspi­ru­jąca dys­ku­sja, a wie­czór koń­czył się przy­jem­nym nie­for­mal­nym spo­tka­niem przy kawie i kanap­kach. To ostat­nie pół godziny wie­czoru prze­bie­gało w tak miłej i swo­bod­nej atmos­fe­rze, że sza­cowny gość czę­sto się odprę­żał i nie­mal sta­wał jed­nym z nas. Pew­nego razu prze­pro­wa­dzi­łem pra­wie dwu­dzie­sto­mi­nu­tową roz­mowę z pro­fe­so­rem Rol­le­sto­nem-Mil­l­sem z obser­wa­to­rium w Gre­en­wich. Wyja­śni­łem mu, że nie­zwy­kła biel kurzego mięsa w kanap­kach i jego nad­zwy­czaj deli­katny smak są rezul­ta­tem krzy­żo­wa­nia spe­cjal­nie dobra­nych oka­zów rasy Wyan­dotte. Zdrowo się uśmia­li­śmy, gdy nazwał mnie „kurzym geniu­szem”!

To comie­sięczne spo­tka­nie Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Księ­ży­co­wego stało się naj­bar­dziej wycze­ki­wa­nym wyda­rze­niem w moim spo­koj­nym życiu. W każdy drugi wto­rek mie­siąca wsta­wa­łem szcze­gól­nie wcze­śnie, jak naj­szyb­ciej wyko­ny­wa­łem nie­zbędne czyn­no­ści przy moich kur­cza­kach, pospiesz­nie zja­da­łem lunch i o 14:14 jecha­łem pocią­giem do Lon­dynu.

Ten pociąg przy­jeż­dżał na dwo­rzec Water­loo o 16:23, dzięki czemu mogłem jesz­cze pójść do kina przed naszym spo­tka­niem zaczy­na­ją­cym się o 18:30. Zwy­kle roz­cho­dzi­li­śmy się około dwu­dzie­stej, więc mia­łem czas, by spo­koj­nie zjeść kola­cję w przy­jem­nej restau­ra­cyjce w Soho, ponie­waż mój powrotny pociąg do domu odjeż­dżał o 21:52.

W ten spo­sób mia­łem „wolny wie­czór”, który cie­szył mnie tym bar­dziej, że w ciągu kilku minio­nych lat sta­łem się „wiej­skim odlud­kiem”, więc zawsze wra­ca­łem do domu z poczu­ciem satys­fak­cji.

Oba­wiam się, że stary poste­run­kowy Wil­son krzywo na mnie patrzył, gdy dobrze po pół­nocy masze­ro­wa­łem w zawa­diacko prze­krzy­wio­nym kape­lu­szu po Burn­tash Lane do mojego domu i zapewne z nie­zro­zu­miałą dla niego swadą, z nie­dba­łym mach­nię­ciem para­sola życzy­łem mu dobrej nocy.

To comie­sięczne spo­tka­nie Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Księ­ży­co­wego nie tylko było inte­lek­tu­al­nie odświe­ża­jące, ale budziło sza­cu­nek miej­sco­wych, uwa­ża­ją­cych mnie za „nie­zwy­kłego faceta”!

Moja opo­wieść tak naprawdę zaczyna się w pewien letni wie­czór przed sied­mioma laty. Czy to moż­liwe, że upły­nęło zale­d­wie sie­dem lat? Wydaje się, że minęły wieki, ale dokładne obli­cze­nia dowo­dzą słusz­no­ści tego stwier­dze­nia. Nawet słowa „letni wie­czór” wycho­dzą opor­nie spod mojego pióra i dziw­nie wyglą­dają na papie­rze w świe­cie, w któ­rym już od dawna nie ma let­nich wie­czo­rów.

Ponie­waż nie ma wie­czo­rów — nie ma zmierz­chu w kra­inie, w któ­rej słońce zapada za hory­zont upior­nym, krwa­wo­czer­wo­nym susem. Jest żół­tawy blask dnia — a potem nagle czarna ciem­ność nocy.

Pamię­tam, że w tam­ten letni wie­czór po pod­wie­czorku posze­dłem do wio­ski, by zoba­czyć się z panem Fli­dale’em, prze­woź­ni­kiem. Musia­łem omó­wić z nim szcze­góły trans­portu moich trzech wyjąt­ko­wych kogu­tów rasy Wyan­dotte na wystawę dro­biu w Brig­tree i uzgod­ni­li­śmy, że zabie­rze je następ­nego dnia wie­czo­rem po zacho­dzie słońca. Jestem głę­boko prze­ko­nany, że wysta­wowe ptac­two domowe należy prze­wo­zić wyłącz­nie w nocy, gdy sen­ność zapo­biega nad­mier­nej eks­cy­ta­cji i stre­sowi, które tak nega­tyw­nie wpły­wają na zanie­po­ko­jone ptaki i ich wygląd następ­nego ranka.

Gdy w dro­dze do domu miną­łem zakręt, ujrza­łem pana Bar­lowa, naszego listo­no­sza, otwie­ra­ją­cego moją furtkę. Ponie­waż ścieżka do moich fron­to­wych drzwi była stroma, a pan Bar­low był męż­czy­zną w pode­szłym wieku, zawo­ła­łem do niego, że wezmę od niego listy i oszczę­dzę mu zby­tecz­nego wysiłku.

Pan Bar­low był mi wdzięczny i sta­li­śmy przez chwilę przy furtce, roz­ma­wia­jąc w łagod­nym świe­tle zacho­dzą­cego słońca.

— Ładny wie­czór, Bar­low — powie­dzia­łem (ponie­waż uwa­żam, że zawsze należy życz­li­wie trak­to­wać zacnych miesz­kań­ców wio­ski).

— Istot­nie ładny, panie Hop­kins — odrzekł Bar­low. — Ładny zachód słońca, cho­ciaż znów rdzawy.

Obaj obró­ci­li­śmy głowy w kie­runku bla­sku sączą­cego się przez stare buki wokół Manor House i przez chwilę patrzy­li­śmy w dziw­nej ciszy.

„Znów rdzawy”. Wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem ujęte w słowa zdzi­wie­nie, jakie to zja­wi­sko budziło we mnie kil­ka­krot­nie w ciągu minio­nych tygo­dni…

— Przez całe życie nie widzia­łem takiego rdza­wego koloru — dodał Bar­low.

W mil­cze­niu ski­ną­łem głową, ale nie mogłem tak jak Bar­low uznać tego jedy­nie za kaprys pogody. Wła­ści­wie wygląd słońca wcale się nie zmie­nił, tak samo jak kształt obłocz­ków, które ota­czały je, gdy powoli cho­wało się za drze­wami. Jed­nak zapa­da­jąc za nie, pozo­sta­wiało na nie­bie ponurą smugę — nie­zdrową jado­witą poświatę, która by­naj­mniej nie była piękna i mocno mnie zanie­po­ko­iła.

Gazety, zwy­kle tak szybko dostrze­ga­jące i rela­cjo­nu­jące wszel­kie kaprysy pogody, naj­wy­raź­niej prze­oczyły to zja­wi­sko, a miesz­kańcy wsi skwi­to­wali je zale­d­wie kil­koma zdaw­ko­wymi uwa­gami rzu­ca­nymi przy barze Fox & Hounds.

Jed­nak za sprawą mojej astro­no­micz­nej pasji uważ­niej niż moi sąsie­dzi przyj­rza­łem się temu zja­wi­sku. Z początku patrzy­łem na nie z zacie­ka­wie­niem i nauko­wym zain­te­re­so­wa­niem — a potem, gdy się powta­rzało, co wie­czór z rosną­cym zdu­mie­niem i nie­po­ko­jem obser­wo­wa­łem je z mojego ogrodu.

Pew­nego wie­czoru wró­ci­łem do domu naprawdę mocno prze­stra­szony. Tam­tego dnia chmury zasnuły niebo i słońce było nie­wi­doczne już od połu­dnia. Kiedy jed­nak obser­wo­wa­łem niebo, za bukami dostrze­głem tę samą rdzawą poświatę — led­wie widoczną, bo prze­sło­niętą chmurą — która jed­nak zda­wała się za nią pul­so­wać niczym jakaś okropna, jątrząca się rana pod brud­no­żół­tym ban­da­żem.

Tak mnie to zanie­po­ko­iło, że po kola­cji usia­dłem i napi­sa­łem list do „Timesa”. Wysła­łem go następ­nego dnia rano, ale darem­nie cze­ka­łem na jego zamiesz­cze­nie. A potem na krótko to zja­wi­sko zni­kło i słońce znów zacho­dziło w swo­ich sta­rych, przy­ja­znych sza­tach ze złota i szkar­łatu. Zaczą­łem sądzić, że tamta dziwna poświata była jedy­nie chwi­lo­wym złu­dze­niem; prze­sta­łem obser­wo­wać niebo wie­czo­rami i nie­mal zapo­mnia­łem o wszyst­kim, a teraz zachód był „znów rdzawy”, jak cel­nie ujął to Bar­low.

— Ta poświata zni­kła trzy tygo­dnie temu — powie­dzia­łem. — Znik­nie znowu.

Wzią­łem od sta­rego listo­no­sza moje listy, życzy­łem mu dobrej nocy i zamkną­łem furtkę.

W poło­wie ścieżki wio­dą­cej na szczyt mojego pagórka znaj­do­wała się altana sple­ciona z gałęzi sta­rych cisów. Była moim ulu­bio­nym miej­scem odpo­czynku, z któ­rego widzia­łem uro­czą pano­ramę oko­licy, a w pogodne dni mogłem dostrzec sre­brzy­sty pas morza.

Zatrzy­ma­łem się przy niej i usia­dłem, żeby przej­rzeć pocztę. Tego wie­czoru otrzy­ma­łem trzy listy. Pierw­szym był rachu­nek na 18 fun­tów, 12 szy­lin­gów i 3 pensy za nowe kur­niki, które nie­dawno kupi­łem w fir­mie Hag­gard & Jack­son z Win­che­steru. Drugi był zapro­sze­niem na doroczne roz­da­nie nagród i występy uczniów szkoły pod­sta­wo­wej w Por­t­sea — które to zapro­sze­nie zawsze sobie ceni­łem i przyj­mo­wa­łem, czę­sto kosz­tem róż­nych waż­nych spraw. W trze­ciej koper­cie był list, który zakoń­czył moją dotych­czas spo­kojną egzy­sten­cję; od tam­tej chwili szczę­śliwe dni już nie wró­ciły i ni­gdy nie wrócą.

W ciągu tych sied­miu ostat­nich okrop­nych lat czę­sto wspo­mi­na­łem tam­ten wie­czór i czę­sto na nowo odtwa­rza­łem tamtą ostat­nią szczę­śliwą godzinę, jaką mia­łem prze­żyć na tej ziemi: ten spo­kojny spa­cer po wio­sce; moją cichą roz­mowę z panem Fli­dale’em, prze­woź­ni­kiem, w jego cha­cie przy moście; chwilę prze­rwy na przy­glą­da­nie się chłop­com gra­ją­cym w piłkę na mura­wie; odgłosy wsi; zapach siana; powolną wędrówkę do domu i poga­wędkę ze sta­rym Bar­lo­wem przy furtce. Tę ostat­nią w moim życiu godzinę, w któ­rej dane mi było zaznać spo­koju…

Do dziś trzy­mam mię­dzy stro­nami notat­nika ten list, pomięty i potar­gany przez strasz­liwe nie­szczę­ścia, które dotknęły mnie i mój doby­tek. Przy­to­czę go tu w cało­ści:

Bry­tyj­skie Towa­rzy­stwo Księ­ży­cowe

Sekre­tarz: Bar­bara Street 76

Hum­ph­rey H. Tugwall WC1

18 wrze­śnia 1945

Sza­nowny Panie,

prze­wod­ni­czący oraz Komi­tet pole­cają mi wezwać Pana na nad­zwy­czajne posie­dze­nie Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Księ­ży­co­wego, które odbę­dzie się w sie­dzi­bie Towa­rzy­stwa 8 paź­dzier­nika o godzi­nie 18:00.

Ze względu na wysoce poufny cha­rak­ter sprawy oma­wia­nej pod­czas tego posie­dze­nia nie zostaną zapro­szeni żadni goście, a człon­ków Towa­rzy­stwa upra­sza się o zacho­wa­nie zarówno tego zawia­do­mie­nia, jak tematu posie­dze­nia w ści­słej tajem­nicy.

Z powa­ża­niem,

Hum­ph­rey H. Tugwall

Nad­szedł zmierzch, a ja sie­dzia­łem nie­ru­chomo z tym listem w dło­niach. Rachu­nek za kur­niki i zapro­sze­nie na roz­da­nie nagród spa­dły z sze­le­stem na zie­mię, zapo­mniane.

Nagle prze­szedł mnie zimny dreszcz, gdyż stało się to, czego w głębi serca oba­wia­łem się przez ostat­nie sześć mie­sięcy.

Wio­sną tego roku pro­fe­sor Har­tley, nasz prze­wod­ni­czący (genialny astro­nom i cza­ru­jący czło­wiek), przed­sta­wił człon­kom Towa­rzy­stwa śmiałą pro­po­zy­cję.

Oznaj­mił, że Towa­rzy­stwo nie powinno poprze­sta­wać na comie­sięcz­nych spo­tka­niach i odczy­tach oraz oma­wia­niu tema­tów zwią­za­nych z Księ­ży­cem. Powinno mieć wła­sne obser­wa­to­rium i tele­skop.

Przed­sta­wił zwię­zły, lecz dosko­nały plan wyna­ję­cia powierzchni na dachu wyso­kiego budynku fabryki radio­od­bior­ni­ków na wzgó­rzu w Hamp­stead. Czynsz wyniósłby 90 fun­tów rocz­nie, koszt budowy obser­wa­to­rium 800 fun­tów, a cena tele­skopu, instru­men­tów i tym podob­nego wypo­sa­że­nia 750 fun­tów: łącz­nie 1550 fun­tów plus roczny czynsz.

Nasza dotych­cza­sowa nie­wy­star­cza­jąca sie­dziba kosz­to­wała nas 120 fun­tów rocz­nie, a pła­cone przez 109 człon­ków składki w wyso­ko­ści dwóch gwi­nei dawały około 230 fun­tów. Mie­li­śmy w banku zado­wa­la­jącą sumę 194 fun­tów, a ponie­waż zbu­do­wane obser­wa­to­rium z pew­no­ścią spo­wo­do­wa­łoby wzrost liczby człon­ków, mogli­by­śmy liczyć na zwięk­sze­nie tej sumy. Wyja­śnił potrzebę stwo­rze­nia fun­du­szu amor­ty­za­cyj­nego dla zmniej­sze­nia kosztu insta­la­cji, a ja słu­cha­łem go urze­czony tym odważ­nym i pomy­sło­wym pla­nem.

Ni­gdy nie zapo­mnę, jak wzbie­rał we mnie gniew, gdy kolejni człon­ko­wie wsta­wali i nie zosta­wiali suchej nitki na tym pomy­śle, kry­ty­ku­jąc go tchórz­li­wie, śmiesz­nie i pogar­dli­wie. Ich leni­wym móżdż­kom wystar­czało to, co mieli; ogra­ni­czone cia­sne umy­sły oba­wiały się nie­bez­pie­czeństw roz­woju. Nie chcieli mieć tele­skopu! Naj­wy­raź­niej zado­wa­lali się czy­ta­niem o Księ­życu i słu­cha­niem odczy­tów wygła­sza­nych o nim przez mądrzej­szych od sie­bie. Wła­sne bada­nia byłyby zbyt wiel­kim wyzwa­niem dla ich inte­li­gen­cji! Ukry­wali swe tchó­rzo­stwo, pod­kre­śla­jąc finan­sowe ryzyko tego planu i prze­po­wia­da­jąc ban­kruc­two klubu.

Nie zapo­mnę rów­nież roli, jaką ode­gra­łem pod­czas tam­tego histo­rycz­nego wie­czoru.

W przy­pły­wie gniewu zerwa­łem się na równe nogi i prze­mó­wi­łem jak jesz­cze ni­gdy przed­tem. Z natury jestem cichym, spo­koj­nym czło­wie­kiem, aż nazbyt skłon­nym do ustę­po­wa­nia ludziom o dono­śniej­szym gło­sie i mniej­szej inte­li­gen­cji. Jed­nak sie­dząc tam i widząc wyraz twa­rzy naszego cier­pli­wego, dziel­nego prze­wod­ni­czą­cego, gdy ośmie­szano jego sta­ran­nie opra­co­wany plan, wysze­dłem z sie­bie.

Gło­śno i sta­now­czo zarzu­ci­łem opo­nen­tom naszego zacnego prze­wod­ni­czą­cego pospo­lite tchó­rzo­stwo, krót­ko­wzrocz­ność i nie­lo­jal­ność. Ze swadą przed­sta­wi­łem roz­liczne zalety posia­da­nia wła­snego tele­skopu.

— Nazy­wamy się Bry­tyj­skim Towa­rzy­stwem Księ­ży­co­wym — powie­dzia­łem — ale nie robimy nic, tylko słu­chamy innych, któ­rzy mówią nam o tym, co powin­ni­śmy zoba­czyć na wła­sne oczy!

Dobrze pamię­tam głupi, iro­niczny śmiech, który jesz­cze pod­sy­cił moją nie­po­ha­mo­waną pasję. Dobrze pamię­tam głos, który zawo­łał:

— A kto zapłaci rachu­nek za nie­po­wo­dze­nie tego planu?

I ni­gdy nie zapo­mnę mojej odpo­wie­dzi.

— Ja! — wykrzyk­ną­łem, ude­rza­jąc pię­ścią w dłoń dru­giej ręki. — Ja nie oba­wiam się sta­wić czoła kon­se­kwen­cjom przed­się­bior­czo­ści i odwagi!

Byłem tak roz­gnie­wany, że nie wie­dzia­łem, co mówię, i chwilę potem żało­wa­łem, że nie ugry­złem się w język.

Na moment zapa­dła cisza, zakoń­czona gło­śnym i szcze­rym aplau­zem wszyst­kich obec­nych. Zanim zda­łem sobie sprawę, co się dzieje, dok­tor Wil­lo­ughby, stary i powszech­nie sza­no­wany czło­nek Komi­tetu, wstał i prze­mó­wił do zebra­nych.

— To inspi­ru­jąca chwila — powie­dział — gdy bogaty czło­nek Towa­rzy­stwa zostaje spon­so­rem i gwa­ran­tem szla­chet­nego przed­się­wzię­cia nauko­wego. Choć oso­bi­ście uwa­żam ten plan za ryzy­kowny dla tak małego sto­wa­rzy­sze­nia jak nasze, to podzi­wiam ten odważny pomysł. Skoro pan Edgar Hop­kins tak szczo­drze posta­no­wił pokryć ewen­tu­alne straty, mogę spo­koj­nie ocze­ki­wać reali­za­cji tego planu.

Oblał mnie zimny i lepki pot, ale co mogłem zro­bić? Wokół mnie sie­dzieli ludzie, któ­rzy pró­bo­wali stor­pe­do­wać ten plan i byli na mnie źli za to, że go ura­to­wa­łem. Gdy­bym wstał i powie­dział, że nie zamie­rza­łem go finan­so­wać, jak zare­ago­wa­liby ci, któ­rym zarzu­ci­łem tchó­rzo­stwo? Stra­cił­bym twarz i został­bym wyśmiany.

Jestem gotów przy­znać, że to brak doświad­cze­nia w publicz­nych wystą­pie­niach był powo­dem mojej nie­opatrz­nej wypo­wie­dzi. Gdy­bym był boga­tym czło­wie­kiem mają­cym za dużo pie­nię­dzy, sytu­acja byłaby zupeł­nie inna. Jed­nak nie byłem bogaty. Po zaku­pie domu i kurzej fermy mia­łem 9 tysięcy fun­tów zain­we­sto­wa­nego kapi­tału, który przy­no­sił mi 400 fun­tów zysku rocz­nie. To wystar­czało na moje skromne potrzeby, ale nie mia­łem ani pensa wię­cej.

Jakie mogły być skutki mojego lek­ko­myśl­nego wybu­chu? Fia­sko planu stwo­rze­nia obser­wa­to­rium mogło pozo­sta­wić Towa­rzy­stwo z dłu­giem się­ga­ją­cym 2 tysięcy fun­tów! Utrata tak znacz­nej czę­ści moich fun­du­szy ozna­cza­łaby koniecz­ność sprze­da­nia domu — oraz mojej uko­cha­nej kurzej fermy. Nie byłem w sta­nie o tym myśleć. Bez­wład­nie opa­dłem na krze­sło, ja, boha­ter wie­czoru, zasko­czony i bez­radny, z gło­śnym aplau­zem jesz­cze dzwo­nią­cym mi w uszach. Teraz nie mogłem się już wyco­fać, nie tra­cąc resz­tek dumy i sza­cunku tych ludzi, któ­rzy mnie ota­czali.

Jak w cha­otycz­nym śnie usły­sza­łem głos naszego prze­wod­ni­czą­cego dzię­ku­ją­cego mi za hojną dekla­ra­cję. Sły­sza­łem, jak pod­dał plan pod gło­so­wa­nie, i zoba­czy­łem las pod­nie­sio­nych rąk. Plan został prze­gło­so­wany czter­dzie­stoma sied­mioma gło­sami prze­ciwko dzie­wię­ciu.

Nie wiem, jak zna­la­złem siłę, by wyjść do przed­sionka. Nie­wy­raź­nie pamię­tam, że piłem podaną mi przez kogoś fili­żankę kawy i jadłem kanapkę, któ­rej każdy kęs rósł mi w ustach, gdy pró­bo­wa­łem go prze­łknąć. Pamię­tam, że ści­skano moją dłoń, pamię­tam uśmie­chy i pochwały.

Gdy wysze­dłem w noc, aby zdą­żyć na pociąg, szczę­ka­łem zębami w bez­sil­nej udręce.

Plan został nie­zwłocz­nie wcie­lony w życie i wyda­wało się, że od początku cią­żyła na nim klą­twa.

Wszystko szło źle. Kiedy Komi­tet zapła­cił sied­mio­letni czynsz za wyna­jem dachu, miej­ski archi­tekt prze­pro­wa­dził inspek­cję i orzekł, że w obec­nym sta­nie dach nie nadaje się na obser­wa­to­rium.

Komi­te­towi naka­zano wzmoc­nić dach dodat­ko­wym kosz­tem 217 fun­tów. Led­wie otrzą­sną­łem się z szoku wywo­ła­nego tym cio­sem, a pro­du­cenci tele­skopu pod­nie­śli o 10 pro­cent jego cenę wraz z oprzy­rzą­do­wa­niem, ze względu na wzrost kosz­tów mate­ria­łów.

Wtedy nie nale­ża­łem do Komi­tetu, cho­ciaż byłem pewny, że moja hoj­ność zapewni mi w nim miej­sce pod­czas następ­nych wybo­rów. Tak więc tylko od mojego sta­rego przy­ja­ciela dok­tora Per­ce­vala usły­sza­łem, co się dzieje.

Moi wro­go­wie — prze­ciw­nicy tele­skopu — natu­ral­nie dowie­dzieli się o tych kło­po­tach i nie ukry­wali zło­śli­wej rado­ści na naszych comie­sięcz­nych spo­tka­niach, ale pew­nego wie­czoru dok­tor Per­ce­val w zaufa­niu powie­dział mi, że Komi­tet dziel­nie zmaga się z tymi trud­no­ściami i robi wszystko, żeby osią­gnąć suk­ces bez korzy­sta­nia z mojego finan­so­wego wspar­cia. Powie­dział mi, że gdyby plan się nie powiódł, to zwo­łano by walne zgro­ma­dze­nie, tak więc brak wia­do­mo­ści powi­nie­nem uwa­żać za dobrą wia­do­mość.

Jakże modli­łem się o poko­na­nie wszyst­kich pro­ble­mów i powo­dze­nie tego planu! Nie tylko ze względu na moje finanse, ale po to, żeby utrzeć nosa moim wro­gom!

Jak śmiał­bym się z tych głup­ców pod­czas hucz­nej cere­mo­nii otwar­cia! Jak chi­cho­tał­bym, gdyby Bry­tyj­skie Towa­rzy­stwo Księ­ży­cowe rosło w siłę po zaku­pie tele­skopu — dzięki mojej odwa­dze i hoj­no­ści, która wbrew ocze­ki­wa­niom moich prze­ciw­ni­ków oka­zała się nie­po­trzebna!

Każdy mija­jący dzień umac­niał mnie w prze­ko­na­niu, że plan się powie­dzie, i tego lata roz­pie­rały mnie entu­zjazm i satys­fak­cja, jakich nie zazna­łem ni­gdy wcze­śniej. Czu­łem radość hazar­dzi­sty, który wygrał ryzy­kowną grę — zado­wo­le­nie ze swo­jej odwagi — i satys­fak­cję wywo­łaną tym, że zna­jomi uwa­żają mnie za bar­dzo boga­tego czło­wieka…

A teraz, jak grom z jasnego nieba tego jesien­nego wie­czoru, przy­szedł ten zło­wiesz­czy list.

„Zwo­łamy walne zgro­ma­dze­nie, jeśli plan się nie powie­dzie”. Te słowa dok­tora Per­ce­vala dud­niły mi w uszach jak ple­mienne bębny, gdy sie­dzia­łem w mojej ogro­do­wej altance na wzgó­rzu.

Bo cóż innego mógł ozna­czać ten list? I „wysoce poufny cha­rak­ter sprawy”?

Mia­łem wra­że­nie, że po raz ostatni spo­glą­dam na moją uko­chaną kurzą fermę jak na moją wła­sność: na tę ciem­no­zie­loną łąkę i oliw­kowe stare cisy. Idąc z cięż­kim jak ołów ser­cem na szczyt wzgó­rza, nie byłem w sta­nie patrzeć na mój dom. Ten domek, już nie mój, był taki piękny, tak nie­skoń­cze­nie przy­ja­zny w pół­mroku, że nie mógł­bym tego znieść.

Stra­ci­łem ape­tyt i nie zja­dłem dosko­na­łej soli ani sufletu sero­wego przy­go­to­wa­nych przez moją gospo­dy­nię, panią Bul­ler. Led­wie skosz­to­waw­szy tych dań, posze­dłem do biblio­teki i machi­nal­nie pod­nio­słem nową książkę, którą tak ocho­czo ode­bra­łem tego ranka — Kra­tery Księ­życa pro­fe­sora Her­mana Par­kera z Harvardu. Otwo­rzy­łem ją, a potem upu­ści­łem z odrazą. Pod­sze­dłem do okna i zacią­gną­łem zasłony, żeby zakryć ten cienki, srebrny sierp, ze spo­koj­nym samo­za­do­wo­le­niem wiszący nad łąką. Nie­na­wi­dzi­łem Księ­życa: to przez niego zosta­łem zruj­no­wany. Nie­na­wi­dzi­łem go i wszyst­kiego, co z nim zwią­zane.

Już sły­sza­łem śmiech moich ura­do­wa­nych wro­gów i stu­kot młotka licy­ta­tora — sprze­da­ją­cego mój drób za śmieszne pie­nią­dze. Przez moment myśla­łem o ucieczce — opusz­cze­niu tego nie­szczę­snego zebra­nia 8 paź­dzier­nika — ale natych­miast uzna­łem, że byłoby to poni­żej mojej god­no­ści. Posta­no­wi­łem wziąć udział w spo­tka­niu i sta­wić czoło kon­se­kwen­cjom. Lepiej być bie­da­kiem, ale hono­ro­wym, niż zacho­wać pie­nią­dze i się wsty­dzić.

Poło­ży­łem się na łóżku, ale nie zmru­ży­łem oka do świtu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Hop­kins Manu­script

Copy­ri­ght © 1939 by R. C. Sher­riff

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ręko­pis Hop­kinsa, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-854-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer