Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
DOSKONALE NAPISANY, NIEPOKOJĄCO AKTUALNY, ODKRYTY NA NOWO KLEJNOT BRYTYJSKIEJ LITERATURY.
Zachwycająca książka, na przemian zabawna i tragiczna. (…) Zgrabnie przechodzi od skrajnej rozpaczy do starego, dobrego angielskiego stoicyzmu. Czysta magia. - Jeff Noon.
Tysiąc lat po upadku cywilizacji zachodniej pionierska ekspedycja Królewskiego Towarzystwa Abisynii bada Wyspę Brytyjską. Znajduje tam rękopis, którego autorem jest Edgar Hopkins. Ten były nauczyciel i dumny hodowca drobiu, astronom amator i członek Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego, spisał swoją relację w ruinach Londynu. Nadchodzący kataklizm śledzimy z perspektywy mieszkańców angielskiego miasteczka, którzy egzystencjalne zagrożenie traktują z obojętnością, apatią, ignorancją i lekceważeniem. Mistrzowsko ukazany Hopkins to nadęty nudziarz, próżny, trochę żałosny i niezamierzenie komiczny, ale wszystkie te przywary sprawiają, że jego opowieść o upadku cywilizacji jest głęboko ludzka i poruszająca, choć również pełna doskonałego angielskiego humoru. Opublikowana w 1939 roku powieść nabiera przerażająco aktualnego znaczenia, przedstawiając wypieranie niewygodnej prawdy niczym we współczesnym filmie Nie patrz w górę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Wszystkie postacie w tej książce są całkowicie fikcyjne, a ich podobieństwo do jakichkolwiek żyjących osób jest czysto przypadkowe.
(Centralne Wydawnictwo Naukowe w Addis Abebie)
Gdy Królewskie Towarzystwo Abisynii przed dwoma laty znalazło Rękopis Hopkinsa w ruinach Notting Hill, liczono, że w końcu rzuci on trochę światła na ostatnie, tragiczne dni Londynu.
Jednak dogłębna analiza tego rękopisu dowiodła, że były to próżne nadzieje. Jego autor, Edgar Hopkins, był człowiekiem tak egocentrycznym i ograniczonym, że jego relacja jest niemal bezwartościowa dla naukowców i historyków, tak więc zaledwie wspomniano o niej w obszernych i wyczerpujących Badaniach nad upadłymi cywilizacjami Europy Zachodniej.
Pomimo wszystkich mankamentów Rękopis Hopkinsa ma jedną wyjątkową cechę. Jest jedynym odkrytym dotychczas osobistym dziennikiem, który przekazuje nam codzienne osobiste odczucia Anglika podczas Kataklizmu. Brak informacji o historii Anglii wywołał wiele krytycznych uwag podczas ostatnich dyskusji, ale należy pamiętać, że przez sto lat po upadku tak zwanej „zachodniej cywilizacji” odrodzone narody Wschodu pławiły się w orgii bezmyślnego niszczenia wszystkiego, co w ich krajach przypominało im o czasach podległości „białemu człowiekowi”. Każda wydana książka, każde ocalałe dzieło sztuki z Europy Zachodniej było systematycznie tropione i niszczone. Przez następne siedemset lat wilgotny klimat Anglii dopełnił dzieła zniszczenia i tragedią naszego ponownego zainteresowania dawnymi narodami Europy jest to, że obudziło się za późno. Nasza wiedza o Anglii być może już zawsze będzie oparta na takich skąpych i fragmentarycznych przekazach jak Rękopis Hopkinsa, który ocalał cudownym zrządzeniem losu.
Należy wspomnieć o okolicznościach tego odkrycia.
Europa Zachodnia, niegdyś zamieszkana przez Francuzów, Niemców, Włochów i Hiszpanów, już dawno została zasiedlona i wszelkie ślady dawnej cywilizacji znikły. Tylko na Wyspie Brytyjskiej można liczyć na odkrycie jakiegoś świadectwa pozwalającego zrekonstruować minioną chwałę „białego człowieka”.
Wilgotny brytyjski klimat nie przyciągał ludów Wschodu i przez prawie tysiąc lat, od kiedy jego ostatni nieszczęśni mieszkańcy pomarli z głodu w ruinach swych niegdyś wspaniałych miast, Wyspa pozostała jałowym, upiornym pustkowiem, a jej miasta i wioski stopniowo tonęły w gąszczu lasów i bagnach.
Trudności, przed jakimi stanęli członkowie pionierskiej ekspedycji Królewskiego Towarzystwa Abisynii, mogły zniechęcić nawet najdzielniejszych eksploratorów, więc trudno się dziwić, że wrócili z niemal pustymi rękami.
Anglicy zapisywali swoje życiorysy i osiągnięcia na papierze tak cienkim, że każdy jego skrawek rozłożył się w zawsze wilgotnym klimacie Wyspy, a inskrypcje na metalu czy kamieniu są bardzo kiepsko zachowane.
Dwanaście mil na południowy zachód od Londynu znaleziono bardzo mocno zardzewiałą tabliczkę. Widniejący na niej napis został odczytany przez doktora Shangula z Uniwersytetu Aduańskiego jako „NIE DEPTAĆ TRAWNIKA” i obecnie znajduje się w zbiorach Królewskiego Muzeum w Addis Abebie.
Prostokątną kamienną kolumnę z napisem „PECKHAM 3 MILE” można oglądać w Cesarskim Muzeum Afganistanu.
Znalezienie w Anglii trzeciego i dotychczas ostatniego artefaktu z napisami początkowo budziło wielkie nadzieje. Choć widniało na nim wiele nazwisk, okazał się największym rozczarowaniem. Tablica upamiętniająca otwarcie basenu w północnym Londynie wymienia wszystkich członków rady gminy, architekta i wykonawcy, ale pomija nazwiska monarchy i premiera — co jest przykładem mieszczańskiej pychy budzącej zgrozę współczesnego człowieka.
Rękopis Hopkinsa odkryto zupełnie przypadkowo. Ścinając krzaki na ognisko, które ekspedycja rozpalała każdej nocy, by chronić się przed stadami dzikich psów włóczących się po Wyspie, młody naukowiec odkrył mocno zmurszały mur z czerwonej cegły, który rozpadł się pod dotknięciem i odsłonił wnękę z ukrytą szczelnie zamkniętą butlą. Znajdujący się w niej rękopis przetrwał, podczas gdy miliony książek wystawionych na kaprysy klimatu uległy zniszczeniu.
I tak otrzymaliśmy Rękopis Hopkinsa — słaby, samotny krzyk udręki z gęstniejącego mroku umierającej Anglii — bezgranicznie żałosny dokument ukazujący ciasne horyzonty i egocentryzm jego autora. Ukazuje tylko nikłe cienie świetności niegdyś potężnego narodu, jak konary uschniętego drzewa ledwie widoczne w blasku zapałki niemogącej rozproszyć pustynnych ciemności Sahary, lecz to wszystko, co mamy — i być może wszystko, co kiedykolwiek będzie nam przypominało o chwale wymarłego ludu.
Wiemy, że Juliusz Cezar najechał Brytanię, ponieważ upamiętniono to na niezniszczalnym kamieniu we Włoszech, ale to, co się zdarzyło po tym najeździe, pozostaje tajemnicą, której nasi uczeni zapewne nigdy nie rozwiążą.
To popularne wydanie Rękopisu Hopkinsa ukazuje się bez żadnych poprawek, natomiast wydanie opatrzone wyczerpującymi przypisami doskonałego znawcy języka angielskiego, doktora Shangula z Uniwersytetu Aduańskiego, który poprawił wszystkie błędy gramatyczne autora, zostało opublikowane przez Królewskie Towarzystwo Abisynii.
Piszę przy świetle knota z kawałka sznurówki wepchniętej w skrawek tłuszczu odkrojony z boczku i umieszczony w połówce skorupki jajka. Będę pisał nocą, po części dlatego, że już nie mogę spać w przepastnych bezksiężycowych ciemnościach, a po części dlatego, że za dnia szukam pożywienia, a dni są krótkie.
Trudno uwierzyć, że to jest Notting Hill, a ta atramentowo czarna i cicha otchłań pode mną to Londyn. Niegdyś za tym oknem widziałem milion świateł oraz Bayswater Road i Oxford Street przeszywające serce Londynu niczym lśniący diamentowy miecz. Niegdyś przez to okno szum ulicznego ruchu wpadał jak pomruk morza przy cichnącym sztormie, lecz teraz zdaję się zawieszony na tym połamanym drewnianym krześle w nieprzeniknionym mroku i złowieszczej ciszy.
Jakaś sowa pohukiwała na Ladbroke Square, ale nagle przestała, jakby się zawstydziła, niczym człowiek, który parsknął śmiechem w katedrze.
Wcześniej tego wieczoru dostrzegłem w dole kilka żałośnie nikłych światełek, migotliwych i gasnących, gdy ludzie w swych zrujnowanych domach daremnie usiłowali zapalić prymitywne lampy domowej roboty. Tylko nieliczni wciąż próbowali walczyć z tymi okropnymi nocnymi ciemnościami. Większość ludzi jak dzikusy wpełzała o zachodzie słońca do swoich nor i leżała tam w swego rodzaju stuporze do świtu.
Zastanawiam się, o czym myślą, gdy tak tam leżą — gdyż większość z nich jest samotna, a nikt z nas już nie ma nadziei. Wszyscy tylko czekamy na koniec.
Mężczyzna, którego wczoraj spotkałem w Kensington Gardens, gdy wyciągałem wiadro wody, powiedział mi, że teraz w Londynie mieszka zaledwie siedemset osób i każdy z nas może mieć na własność cały kwartał domów, jeśli chce.
Starsza pani, która kiedyś mieszkała naprzeciwko mnie pod numerem 10 przy Notting Hill Crescent, zamieszkała w Galerii Narodowej. Usłyszała, że jest opuszczona, i w ostatnich dniach życia chciała zaspokoić swoje umiłowanie sztuki i żądzę posiadania.
Dziś poszedłem do niej na herbatkę. Żywi się gołębiami, które spadają martwe z kolumny Nelsona na Trafalgar Square. Piecze je na ognisku rozpalanym na kamiennej posadzce holu i podsycanym flamandzkimi arcydziełami. Nie lubi flamandzkiego malarstwa i napawa się ich niszczeniem tak samo jak gołębim mięsem.
Po herbatce oprowadziła mnie po galerii, żeby pokazać swoją kolekcję dzieł Turnera, Constable’a i Gainsborougha. Niektóre znudziły jej się tak, że tego wieczoru podarła je na opał. Podarowała mi mały średniowieczny obraz na desce, wart pięć tysięcy funtów. Przyjąłem prezent, gdyż tak nakazywała uprzejmość, ale wyrzuciłem go, kiedy wracałem do domu. Nikt nie podważa jej prawa do tych arcydzieł i jestem rad, że jest choć jedna szczęśliwa osoba w tym umierającym mieście.
Jednak to nie czas na anegdoty. Muszę pisać moją opowieść, jasno i prosto, dopóki mam siłę i światło, przy którym coś widać.
Pomysł spisania mojej opowieści sprawił mi wielką radość. Tylko ja, ze wszystkich tych pozbawionych nadziei ludzi, umrę ze świadomością, że zostawiam po sobie coś, co pewnego dnia może zostanie znalezione i równie docenione jak kamień z Rosetty lub bezcenne egipskie papirusy.
W tych szczęśliwych, spokojnych czasach przed Kataklizmem często studiowałem spuściznę ludzi żyjących u zarania dziejów. Teraz historia ludzkości się kończy, lecz pewnego dnia może znów się zacznie — więc pewnego dnia moja opowieść może zostanie znaleziona i wprowadzi mnie do grona nieśmiertelnych. Tacyt, Ptolemeusz i Beda Czcigodny stworzyli dzieła, które rozświetliły mrok średniowiecza. Moja opowieść może być jedyną pochodnią rozjaśniającą mrok, który zapadł po Kataklizmie, bo po ukończeniu umieszczę ją w szczelnie zakorkowanym termosie i ukryję za cegłami mojego kominka.
Jestem kawalerem i mam pięćdziesiąt trzy lata. Nazywam się Edgar Hopkins, pochodzę ze starego i szacownego szlacheckiego rodu z Worcestershire. Majątek mojej rodziny nieco podupadł w ostatnich latach i w 1912 roku mój ojciec sprzedał naszą starą rodzinną posiadłość w Stoatcastle firmie Victrix Sand and Gravel, po czym osiadł jako emeryt w Chislehurst.
Ukończyłem Winchester i Jesus College w Cambridge. Po uzyskaniu stopnia magistra nauk podjąłem pracę nauczyciela w szkole podstawowej w Portsea, którą godnie, jak sądzę, wykonywałem przez dwadzieścia trzy lata, do czasu, gdy po śmierci ojca w końcu otrzymałem spadek, niewielki, lecz wystarczający, by przejść na emeryturę.
Zawsze żywo interesowałem się hodowlą drobiu. Przez trzy kolejne lata moje młode karmazyny zdobywały pierwsze miejsce na wystawie drobiu w Portsea, a moja broszura o dochodowej hodowli drobiu została bardzo życzliwie zrecenzowana przez „Poultry Gazette”. Cierpka i zawistna krytyka w „Our Feathered Freinds” ani mnie nie zmartwiła, ani zaskoczyła, gdyż niestety zazdrość jest wśród hodowców drobiu równie częsta jak wśród metalurgów, w których to kręgach również mam dobre rozeznanie.
Po przejściu na emeryturę mogłem pogłębić moje zainteresowanie hodowlą drobiu. W lecie 1940 roku zakupiłem niewielką, lecz uroczą posiadłość na przedmieściach wioski Beadle w Hampshire. Nazywana Buczynowym Pagórkiem, obejmowała mały domek na szczycie niewielkiego wzgórza, 580 stóp nad poziomem morza (co uratowało mi życie). Tarasowy ogród, porośnięty starymi ostrokrzewami i cisami, łagodnie opadał ku dobrze zmeliorowanej, osłoniętej łące o powierzchni około pięciu akrów — istnemu rajowi dla drobiu.
Sprowadziłem z Portsea moje najlepsze kury, w dobrej fermie hodowlanej w hrabstwie Kent zakupiłem sześć doskonałych kogutów i zacząłem wieść proste, lecz pracowite życie.
Natura obdarzyła mnie łatwością zdobywania przyjaciół, ciętym, lecz nie złośliwym językiem oraz, jak sądzę, łagodnym i miłym charakterem. Wkrótce dobrze poznałem moich sąsiadów, z których doktora Percevala i pułkownika Johna Harrisona wybrałem na swoich najlepszych przyjaciół. Z tymi dwoma dżentelmenami spędzałem wiele wieczorów, do późnych godzin nocnych rozmawiając o moim drobiu, i bardzo żałowałem, gdy obaj postanowili wyjechać i zamieszkać daleko od Beadle.
Jednak doktor Perceval przed wyjazdem zainteresował mnie hobby, które miało odegrać ogromną rolę w moim życiu i bez którego nigdy nie miałbym wiedzy i umożliwiającej mi napisanie tej opowieści.
Doktor Perceval był astronomem amatorem i w letnim domku stojącym w ogrodzie stworzył sobie małe obserwatorium. Obrazy Księżyca oglądane przez jego wspaniały teleskop pobudziły moją żywą wyobraźnię. Zafascynował mnie ten jasny, pokryty kraterami mały świat usianej skałami ciszy i spędziłem wiele godzin z okiem przyciśniętym do okularu, podczas gdy stary doktor cierpliwie podawał mi nazwy tych odległych gór i budzących nabożny podziw przepaści.
W ciągu kilku miesięcy dzięki wpływom doktora zostałem członkiem rzeczywistym Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego — uczonego gremium całkowicie skupionego na badaniu Księżyca.
Główna siedziba Towarzystwa mieściła się pod numerem 76 przy Barbara Street w Covent Garden i zajmowała całe najwyższe piętro. Była tam duża sala prelekcyjna, mały gabinet sekretarza i pomieszczenie socjalne, które szybko rozsławiły kanapki z mięsem wyhodowanych przeze mnie kurczaków.
W każdy drugi wtorek miesiąca słuchaliśmy odczytu wygłaszanego przez jakiegoś szacownego gościa lub członka naszego Towarzystwa. Później zaczynała się inspirująca dyskusja, a wieczór kończył się przyjemnym nieformalnym spotkaniem przy kawie i kanapkach. To ostatnie pół godziny wieczoru przebiegało w tak miłej i swobodnej atmosferze, że szacowny gość często się odprężał i niemal stawał jednym z nas. Pewnego razu przeprowadziłem prawie dwudziestominutową rozmowę z profesorem Rollestonem-Millsem z obserwatorium w Greenwich. Wyjaśniłem mu, że niezwykła biel kurzego mięsa w kanapkach i jego nadzwyczaj delikatny smak są rezultatem krzyżowania specjalnie dobranych okazów rasy Wyandotte. Zdrowo się uśmialiśmy, gdy nazwał mnie „kurzym geniuszem”!
To comiesięczne spotkanie Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego stało się najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem w moim spokojnym życiu. W każdy drugi wtorek miesiąca wstawałem szczególnie wcześnie, jak najszybciej wykonywałem niezbędne czynności przy moich kurczakach, pospiesznie zjadałem lunch i o 14:14 jechałem pociągiem do Londynu.
Ten pociąg przyjeżdżał na dworzec Waterloo o 16:23, dzięki czemu mogłem jeszcze pójść do kina przed naszym spotkaniem zaczynającym się o 18:30. Zwykle rozchodziliśmy się około dwudziestej, więc miałem czas, by spokojnie zjeść kolację w przyjemnej restauracyjce w Soho, ponieważ mój powrotny pociąg do domu odjeżdżał o 21:52.
W ten sposób miałem „wolny wieczór”, który cieszył mnie tym bardziej, że w ciągu kilku minionych lat stałem się „wiejskim odludkiem”, więc zawsze wracałem do domu z poczuciem satysfakcji.
Obawiam się, że stary posterunkowy Wilson krzywo na mnie patrzył, gdy dobrze po północy maszerowałem w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu po Burntash Lane do mojego domu i zapewne z niezrozumiałą dla niego swadą, z niedbałym machnięciem parasola życzyłem mu dobrej nocy.
To comiesięczne spotkanie Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego nie tylko było intelektualnie odświeżające, ale budziło szacunek miejscowych, uważających mnie za „niezwykłego faceta”!
Moja opowieść tak naprawdę zaczyna się w pewien letni wieczór przed siedmioma laty. Czy to możliwe, że upłynęło zaledwie siedem lat? Wydaje się, że minęły wieki, ale dokładne obliczenia dowodzą słuszności tego stwierdzenia. Nawet słowa „letni wieczór” wychodzą opornie spod mojego pióra i dziwnie wyglądają na papierze w świecie, w którym już od dawna nie ma letnich wieczorów.
Ponieważ nie ma wieczorów — nie ma zmierzchu w krainie, w której słońce zapada za horyzont upiornym, krwawoczerwonym susem. Jest żółtawy blask dnia — a potem nagle czarna ciemność nocy.
Pamiętam, że w tamten letni wieczór po podwieczorku poszedłem do wioski, by zobaczyć się z panem Flidale’em, przewoźnikiem. Musiałem omówić z nim szczegóły transportu moich trzech wyjątkowych kogutów rasy Wyandotte na wystawę drobiu w Brigtree i uzgodniliśmy, że zabierze je następnego dnia wieczorem po zachodzie słońca. Jestem głęboko przekonany, że wystawowe ptactwo domowe należy przewozić wyłącznie w nocy, gdy senność zapobiega nadmiernej ekscytacji i stresowi, które tak negatywnie wpływają na zaniepokojone ptaki i ich wygląd następnego ranka.
Gdy w drodze do domu minąłem zakręt, ujrzałem pana Barlowa, naszego listonosza, otwierającego moją furtkę. Ponieważ ścieżka do moich frontowych drzwi była stroma, a pan Barlow był mężczyzną w podeszłym wieku, zawołałem do niego, że wezmę od niego listy i oszczędzę mu zbytecznego wysiłku.
Pan Barlow był mi wdzięczny i staliśmy przez chwilę przy furtce, rozmawiając w łagodnym świetle zachodzącego słońca.
— Ładny wieczór, Barlow — powiedziałem (ponieważ uważam, że zawsze należy życzliwie traktować zacnych mieszkańców wioski).
— Istotnie ładny, panie Hopkins — odrzekł Barlow. — Ładny zachód słońca, chociaż znów rdzawy.
Obaj obróciliśmy głowy w kierunku blasku sączącego się przez stare buki wokół Manor House i przez chwilę patrzyliśmy w dziwnej ciszy.
„Znów rdzawy”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem ujęte w słowa zdziwienie, jakie to zjawisko budziło we mnie kilkakrotnie w ciągu minionych tygodni…
— Przez całe życie nie widziałem takiego rdzawego koloru — dodał Barlow.
W milczeniu skinąłem głową, ale nie mogłem tak jak Barlow uznać tego jedynie za kaprys pogody. Właściwie wygląd słońca wcale się nie zmienił, tak samo jak kształt obłoczków, które otaczały je, gdy powoli chowało się za drzewami. Jednak zapadając za nie, pozostawiało na niebie ponurą smugę — niezdrową jadowitą poświatę, która bynajmniej nie była piękna i mocno mnie zaniepokoiła.
Gazety, zwykle tak szybko dostrzegające i relacjonujące wszelkie kaprysy pogody, najwyraźniej przeoczyły to zjawisko, a mieszkańcy wsi skwitowali je zaledwie kilkoma zdawkowymi uwagami rzucanymi przy barze Fox & Hounds.
Jednak za sprawą mojej astronomicznej pasji uważniej niż moi sąsiedzi przyjrzałem się temu zjawisku. Z początku patrzyłem na nie z zaciekawieniem i naukowym zainteresowaniem — a potem, gdy się powtarzało, co wieczór z rosnącym zdumieniem i niepokojem obserwowałem je z mojego ogrodu.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu naprawdę mocno przestraszony. Tamtego dnia chmury zasnuły niebo i słońce było niewidoczne już od południa. Kiedy jednak obserwowałem niebo, za bukami dostrzegłem tę samą rdzawą poświatę — ledwie widoczną, bo przesłoniętą chmurą — która jednak zdawała się za nią pulsować niczym jakaś okropna, jątrząca się rana pod brudnożółtym bandażem.
Tak mnie to zaniepokoiło, że po kolacji usiadłem i napisałem list do „Timesa”. Wysłałem go następnego dnia rano, ale daremnie czekałem na jego zamieszczenie. A potem na krótko to zjawisko znikło i słońce znów zachodziło w swoich starych, przyjaznych szatach ze złota i szkarłatu. Zacząłem sądzić, że tamta dziwna poświata była jedynie chwilowym złudzeniem; przestałem obserwować niebo wieczorami i niemal zapomniałem o wszystkim, a teraz zachód był „znów rdzawy”, jak celnie ujął to Barlow.
— Ta poświata znikła trzy tygodnie temu — powiedziałem. — Zniknie znowu.
Wziąłem od starego listonosza moje listy, życzyłem mu dobrej nocy i zamknąłem furtkę.
W połowie ścieżki wiodącej na szczyt mojego pagórka znajdowała się altana spleciona z gałęzi starych cisów. Była moim ulubionym miejscem odpoczynku, z którego widziałem uroczą panoramę okolicy, a w pogodne dni mogłem dostrzec srebrzysty pas morza.
Zatrzymałem się przy niej i usiadłem, żeby przejrzeć pocztę. Tego wieczoru otrzymałem trzy listy. Pierwszym był rachunek na 18 funtów, 12 szylingów i 3 pensy za nowe kurniki, które niedawno kupiłem w firmie Haggard & Jackson z Winchesteru. Drugi był zaproszeniem na doroczne rozdanie nagród i występy uczniów szkoły podstawowej w Portsea — które to zaproszenie zawsze sobie ceniłem i przyjmowałem, często kosztem różnych ważnych spraw. W trzeciej kopercie był list, który zakończył moją dotychczas spokojną egzystencję; od tamtej chwili szczęśliwe dni już nie wróciły i nigdy nie wrócą.
W ciągu tych siedmiu ostatnich okropnych lat często wspominałem tamten wieczór i często na nowo odtwarzałem tamtą ostatnią szczęśliwą godzinę, jaką miałem przeżyć na tej ziemi: ten spokojny spacer po wiosce; moją cichą rozmowę z panem Flidale’em, przewoźnikiem, w jego chacie przy moście; chwilę przerwy na przyglądanie się chłopcom grającym w piłkę na murawie; odgłosy wsi; zapach siana; powolną wędrówkę do domu i pogawędkę ze starym Barlowem przy furtce. Tę ostatnią w moim życiu godzinę, w której dane mi było zaznać spokoju…
Do dziś trzymam między stronami notatnika ten list, pomięty i potargany przez straszliwe nieszczęścia, które dotknęły mnie i mój dobytek. Przytoczę go tu w całości:
Brytyjskie Towarzystwo Księżycowe
Sekretarz: Barbara Street 76
Humphrey H. Tugwall WC1
18 września 1945
Szanowny Panie,
przewodniczący oraz Komitet polecają mi wezwać Pana na nadzwyczajne posiedzenie Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego, które odbędzie się w siedzibie Towarzystwa 8 października o godzinie 18:00.
Ze względu na wysoce poufny charakter sprawy omawianej podczas tego posiedzenia nie zostaną zaproszeni żadni goście, a członków Towarzystwa uprasza się o zachowanie zarówno tego zawiadomienia, jak tematu posiedzenia w ścisłej tajemnicy.
Z poważaniem,
Humphrey H. Tugwall
Nadszedł zmierzch, a ja siedziałem nieruchomo z tym listem w dłoniach. Rachunek za kurniki i zaproszenie na rozdanie nagród spadły z szelestem na ziemię, zapomniane.
Nagle przeszedł mnie zimny dreszcz, gdyż stało się to, czego w głębi serca obawiałem się przez ostatnie sześć miesięcy.
Wiosną tego roku profesor Hartley, nasz przewodniczący (genialny astronom i czarujący człowiek), przedstawił członkom Towarzystwa śmiałą propozycję.
Oznajmił, że Towarzystwo nie powinno poprzestawać na comiesięcznych spotkaniach i odczytach oraz omawianiu tematów związanych z Księżycem. Powinno mieć własne obserwatorium i teleskop.
Przedstawił zwięzły, lecz doskonały plan wynajęcia powierzchni na dachu wysokiego budynku fabryki radioodbiorników na wzgórzu w Hampstead. Czynsz wyniósłby 90 funtów rocznie, koszt budowy obserwatorium 800 funtów, a cena teleskopu, instrumentów i tym podobnego wyposażenia 750 funtów: łącznie 1550 funtów plus roczny czynsz.
Nasza dotychczasowa niewystarczająca siedziba kosztowała nas 120 funtów rocznie, a płacone przez 109 członków składki w wysokości dwóch gwinei dawały około 230 funtów. Mieliśmy w banku zadowalającą sumę 194 funtów, a ponieważ zbudowane obserwatorium z pewnością spowodowałoby wzrost liczby członków, moglibyśmy liczyć na zwiększenie tej sumy. Wyjaśnił potrzebę stworzenia funduszu amortyzacyjnego dla zmniejszenia kosztu instalacji, a ja słuchałem go urzeczony tym odważnym i pomysłowym planem.
Nigdy nie zapomnę, jak wzbierał we mnie gniew, gdy kolejni członkowie wstawali i nie zostawiali suchej nitki na tym pomyśle, krytykując go tchórzliwie, śmiesznie i pogardliwie. Ich leniwym móżdżkom wystarczało to, co mieli; ograniczone ciasne umysły obawiały się niebezpieczeństw rozwoju. Nie chcieli mieć teleskopu! Najwyraźniej zadowalali się czytaniem o Księżycu i słuchaniem odczytów wygłaszanych o nim przez mądrzejszych od siebie. Własne badania byłyby zbyt wielkim wyzwaniem dla ich inteligencji! Ukrywali swe tchórzostwo, podkreślając finansowe ryzyko tego planu i przepowiadając bankructwo klubu.
Nie zapomnę również roli, jaką odegrałem podczas tamtego historycznego wieczoru.
W przypływie gniewu zerwałem się na równe nogi i przemówiłem jak jeszcze nigdy przedtem. Z natury jestem cichym, spokojnym człowiekiem, aż nazbyt skłonnym do ustępowania ludziom o donośniejszym głosie i mniejszej inteligencji. Jednak siedząc tam i widząc wyraz twarzy naszego cierpliwego, dzielnego przewodniczącego, gdy ośmieszano jego starannie opracowany plan, wyszedłem z siebie.
Głośno i stanowczo zarzuciłem oponentom naszego zacnego przewodniczącego pospolite tchórzostwo, krótkowzroczność i nielojalność. Ze swadą przedstawiłem rozliczne zalety posiadania własnego teleskopu.
— Nazywamy się Brytyjskim Towarzystwem Księżycowym — powiedziałem — ale nie robimy nic, tylko słuchamy innych, którzy mówią nam o tym, co powinniśmy zobaczyć na własne oczy!
Dobrze pamiętam głupi, ironiczny śmiech, który jeszcze podsycił moją niepohamowaną pasję. Dobrze pamiętam głos, który zawołał:
— A kto zapłaci rachunek za niepowodzenie tego planu?
I nigdy nie zapomnę mojej odpowiedzi.
— Ja! — wykrzyknąłem, uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki. — Ja nie obawiam się stawić czoła konsekwencjom przedsiębiorczości i odwagi!
Byłem tak rozgniewany, że nie wiedziałem, co mówię, i chwilę potem żałowałem, że nie ugryzłem się w język.
Na moment zapadła cisza, zakończona głośnym i szczerym aplauzem wszystkich obecnych. Zanim zdałem sobie sprawę, co się dzieje, doktor Willoughby, stary i powszechnie szanowany członek Komitetu, wstał i przemówił do zebranych.
— To inspirująca chwila — powiedział — gdy bogaty członek Towarzystwa zostaje sponsorem i gwarantem szlachetnego przedsięwzięcia naukowego. Choć osobiście uważam ten plan za ryzykowny dla tak małego stowarzyszenia jak nasze, to podziwiam ten odważny pomysł. Skoro pan Edgar Hopkins tak szczodrze postanowił pokryć ewentualne straty, mogę spokojnie oczekiwać realizacji tego planu.
Oblał mnie zimny i lepki pot, ale co mogłem zrobić? Wokół mnie siedzieli ludzie, którzy próbowali storpedować ten plan i byli na mnie źli za to, że go uratowałem. Gdybym wstał i powiedział, że nie zamierzałem go finansować, jak zareagowaliby ci, którym zarzuciłem tchórzostwo? Straciłbym twarz i zostałbym wyśmiany.
Jestem gotów przyznać, że to brak doświadczenia w publicznych wystąpieniach był powodem mojej nieopatrznej wypowiedzi. Gdybym był bogatym człowiekiem mającym za dużo pieniędzy, sytuacja byłaby zupełnie inna. Jednak nie byłem bogaty. Po zakupie domu i kurzej fermy miałem 9 tysięcy funtów zainwestowanego kapitału, który przynosił mi 400 funtów zysku rocznie. To wystarczało na moje skromne potrzeby, ale nie miałem ani pensa więcej.
Jakie mogły być skutki mojego lekkomyślnego wybuchu? Fiasko planu stworzenia obserwatorium mogło pozostawić Towarzystwo z długiem sięgającym 2 tysięcy funtów! Utrata tak znacznej części moich funduszy oznaczałaby konieczność sprzedania domu — oraz mojej ukochanej kurzej fermy. Nie byłem w stanie o tym myśleć. Bezwładnie opadłem na krzesło, ja, bohater wieczoru, zaskoczony i bezradny, z głośnym aplauzem jeszcze dzwoniącym mi w uszach. Teraz nie mogłem się już wycofać, nie tracąc resztek dumy i szacunku tych ludzi, którzy mnie otaczali.
Jak w chaotycznym śnie usłyszałem głos naszego przewodniczącego dziękującego mi za hojną deklarację. Słyszałem, jak poddał plan pod głosowanie, i zobaczyłem las podniesionych rąk. Plan został przegłosowany czterdziestoma siedmioma głosami przeciwko dziewięciu.
Nie wiem, jak znalazłem siłę, by wyjść do przedsionka. Niewyraźnie pamiętam, że piłem podaną mi przez kogoś filiżankę kawy i jadłem kanapkę, której każdy kęs rósł mi w ustach, gdy próbowałem go przełknąć. Pamiętam, że ściskano moją dłoń, pamiętam uśmiechy i pochwały.
Gdy wyszedłem w noc, aby zdążyć na pociąg, szczękałem zębami w bezsilnej udręce.
Plan został niezwłocznie wcielony w życie i wydawało się, że od początku ciążyła na nim klątwa.
Wszystko szło źle. Kiedy Komitet zapłacił siedmioletni czynsz za wynajem dachu, miejski architekt przeprowadził inspekcję i orzekł, że w obecnym stanie dach nie nadaje się na obserwatorium.
Komitetowi nakazano wzmocnić dach dodatkowym kosztem 217 funtów. Ledwie otrząsnąłem się z szoku wywołanego tym ciosem, a producenci teleskopu podnieśli o 10 procent jego cenę wraz z oprzyrządowaniem, ze względu na wzrost kosztów materiałów.
Wtedy nie należałem do Komitetu, chociaż byłem pewny, że moja hojność zapewni mi w nim miejsce podczas następnych wyborów. Tak więc tylko od mojego starego przyjaciela doktora Percevala usłyszałem, co się dzieje.
Moi wrogowie — przeciwnicy teleskopu — naturalnie dowiedzieli się o tych kłopotach i nie ukrywali złośliwej radości na naszych comiesięcznych spotkaniach, ale pewnego wieczoru doktor Perceval w zaufaniu powiedział mi, że Komitet dzielnie zmaga się z tymi trudnościami i robi wszystko, żeby osiągnąć sukces bez korzystania z mojego finansowego wsparcia. Powiedział mi, że gdyby plan się nie powiódł, to zwołano by walne zgromadzenie, tak więc brak wiadomości powinienem uważać za dobrą wiadomość.
Jakże modliłem się o pokonanie wszystkich problemów i powodzenie tego planu! Nie tylko ze względu na moje finanse, ale po to, żeby utrzeć nosa moim wrogom!
Jak śmiałbym się z tych głupców podczas hucznej ceremonii otwarcia! Jak chichotałbym, gdyby Brytyjskie Towarzystwo Księżycowe rosło w siłę po zakupie teleskopu — dzięki mojej odwadze i hojności, która wbrew oczekiwaniom moich przeciwników okazała się niepotrzebna!
Każdy mijający dzień umacniał mnie w przekonaniu, że plan się powiedzie, i tego lata rozpierały mnie entuzjazm i satysfakcja, jakich nie zaznałem nigdy wcześniej. Czułem radość hazardzisty, który wygrał ryzykowną grę — zadowolenie ze swojej odwagi — i satysfakcję wywołaną tym, że znajomi uważają mnie za bardzo bogatego człowieka…
A teraz, jak grom z jasnego nieba tego jesiennego wieczoru, przyszedł ten złowieszczy list.
„Zwołamy walne zgromadzenie, jeśli plan się nie powiedzie”. Te słowa doktora Percevala dudniły mi w uszach jak plemienne bębny, gdy siedziałem w mojej ogrodowej altance na wzgórzu.
Bo cóż innego mógł oznaczać ten list? I „wysoce poufny charakter sprawy”?
Miałem wrażenie, że po raz ostatni spoglądam na moją ukochaną kurzą fermę jak na moją własność: na tę ciemnozieloną łąkę i oliwkowe stare cisy. Idąc z ciężkim jak ołów sercem na szczyt wzgórza, nie byłem w stanie patrzeć na mój dom. Ten domek, już nie mój, był taki piękny, tak nieskończenie przyjazny w półmroku, że nie mógłbym tego znieść.
Straciłem apetyt i nie zjadłem doskonałej soli ani sufletu serowego przygotowanych przez moją gospodynię, panią Buller. Ledwie skosztowawszy tych dań, poszedłem do biblioteki i machinalnie podniosłem nową książkę, którą tak ochoczo odebrałem tego ranka — Kratery Księżyca profesora Hermana Parkera z Harvardu. Otworzyłem ją, a potem upuściłem z odrazą. Podszedłem do okna i zaciągnąłem zasłony, żeby zakryć ten cienki, srebrny sierp, ze spokojnym samozadowoleniem wiszący nad łąką. Nienawidziłem Księżyca: to przez niego zostałem zrujnowany. Nienawidziłem go i wszystkiego, co z nim związane.
Już słyszałem śmiech moich uradowanych wrogów i stukot młotka licytatora — sprzedającego mój drób za śmieszne pieniądze. Przez moment myślałem o ucieczce — opuszczeniu tego nieszczęsnego zebrania 8 października — ale natychmiast uznałem, że byłoby to poniżej mojej godności. Postanowiłem wziąć udział w spotkaniu i stawić czoło konsekwencjom. Lepiej być biedakiem, ale honorowym, niż zachować pieniądze i się wstydzić.
Położyłem się na łóżku, ale nie zmrużyłem oka do świtu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Hopkins Manuscript
Copyright © 1939 by R. C. Sherriff
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Rękopis Hopkinsa, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-854-0
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer