Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciągle jeszcze istnieje wiele tajemnic do dziś niepoznanych. W wielu miejscowościach krążą opowieści o ukrytych skarbach, o niezwykłych wydarzeniach, o tajemniczych organizacjach, których antyludzkie plany trzeba pokrzyżować.
Do tych wątków nawiązuje powieść „Religia krwi” dwóch autorów używających jednego nazwiska Adam Peterson. Jest to powieść akcji, więc spodziewać się można mnóstwa brutalnych epizodów, suspensu, lecz jednocześnie pojawiają się strony ukazujące czystą, rodzącą się dopiero miłość i wspaniałą, męską przyjaźń. Główny bohater - Robert Borowski z okazji urodzin dostaje od kolegów oryginalny prezent: opłacone zlecenie dla detektywa na znalezienie rodziców, których nie zna, bowiem wychował się w domu dziecka.
W trakcie odkrywania tożsamości Robert przeżywa wiele przygód: ściera się z tajną organizacją niemiecką jeszcze z czasów II wojny światowej oraz służbami specjalnymi (ABW, MOSAD, FSB), poznaje również swoją wielką miłość.
W tle wiele faktów z niedawnej historii, chociaż przefiltrowanej przez zaskakującą wyobraźnię autorów, którym nie brakuje dosadności sformułowań i ciętego dowcipu. Powieść napisana żywym i bogatym językiem, który wciąga do lektury od pierwszego zdania.
Powieść zaczyna się w latach siedemdziesiątych – wówczas właśnie ojciec bohatera powieści, wysoki oficer UB, zabija swoją żonę i próbuje zamordować dziecko. Poszukiwanie przyczyn tego desperackiego czynu stanowi kanwę opowieści.
Akcja przenosi się w czasy współczesne i krąży po Polsce, Niemczech a chwilami rozgrywa się w Szwajcarii a nawet na wzgórzach Golan.
Robert jest młodym lekarzem pisującym wiersze. Jego rozrywki to wspólne wypady z przybranymi braćmi do miejscowych lokali. Mało atrakcyjne życie zamienia się w pasmo intrygujących starć z wywiadami świata, gdy koledzy postanawiają pomóc mu odkryć przeszłość i opłacają detektywa, by odszukał jego rodziców.
Poszukiwania pozwalają niemieckiej organizacji wpaść na trop poszukiwanego od dawna „mesjasz”, z którym wiążą dalekosiężne plany. On właśnie ma pomóc przywrócić wymarzony przez faszystów „ordnung” w Europie, która oskarżają o wszelkie zło i upadek moralny, prowadzący do powszechnej zagłady. Poszukują świętej Włóczni, która ma pozwolić na panowanie nad światem, a która została utracona w ostatnich dniach wojny przez nazistów.
Do akcji włączają się wywiady polskie, rosyjskie i żydowskie – uważając, że prawdziwą przyczyną intrygi są skarby zrabowane w czasie wojny, a wciąż jeszcze rzekomo ukrywane w różnych miejsca świata. Trop prowadzi w Góry Sowie. Tam właśnie następuje rozstrzygnięcie – giną główni sprawcy niebezpiecznych przygód Roberta i jego przyjaciół oraz tajemnicza postać ukryta w sarkofagu.
Robert uchodzi z życiem i przyjaciółką, która zostaje jego żoną.
Adam Peterson to pseudonim, pod którym ukrywa się dwóch autorów:
Zbigniew Adamczyk – nauczyciel polonista, dziennikarz pism regionalnych (Gwarek, Tydzień w Jaworznie, Nowe Zagłębie, MłoDeK), twórca i pierwszy redaktor naczelny „Jaworznickiego Sokoła”
Piotr Mamcarz – lekarz – ortopeda, poeta, wydał tomik poezji „Dreny”. Dotychczas publikował m. in. w pismach Akcent, Pracownia, Kursywa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 748
Adam Peterson
Religia krwi
© Copyright by
Adam Peterson & e-bookowo
Projekt okładki Adam Peterson
ISBN 978-83-7859-658-5
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2016
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Thule? Ależ wszystko wyszło stamtąd! Pouczenie tajne, któreśmy mogli stamtąd zaczerpnąć, pomogło nam więcej w dojściu do władzy niż dywizje SA i SS. Ludzie, którzy założyli to stowarzyszenie, byli prawdziwymi magami.
Alfred Rosenberg*
Zakole Menu, opodal Frankfurtu, kwiecień 20…
Gęsta, niemal oleista ciemność zaciskała się wokół niego coraz ciaśniej. Przez ostatnie kilkanaście godzin, a może tylko minut, które ciągnęły się niczym lata, nie widział nic. Ocknął się w czeluściach grobowych. Początkowo nawet bał się, że został za życia pogrzebany. Nie mógł nic zrobić, ręce związane za plecami, w ustach knebel.
Nic nie miało sensu. Pamiętał, że wyszedł z kawiarni. Trochę wypił z kolegami, nic wielkiego. Trzy, cztery piwa. Żadne tam chlanie. Ciepłe, kwietniowe powietrze pachniało wiosną. Po drugiej stronie drogi widać było żółto kwitnące krzaki forsycji. Taksówka podjechała, jakby ją wzywał. Drzwi od strony kierowcy się uchyliły, jakby chciał o coś zapytać. Podszedł, nachylił się... I obudził z bólem w tyle głowy w nieprzeniknionych ciemnościach. Gdzie był? Po co go tu przywieźli. I kto?
Nagle ciemność nieco się rozjaśniła, zobaczył tęgie ręce wywlekające go z ciemności i rzucające na wilgotną trawę. Chciał się bronić, ale skrępowane ręce i nogi nie pozwalały mu na żaden ruch. Leżał pod bagażnikiem samochodu i widział wycelowaną w siebie lufę pistoletu z tłumikiem. Zanim zdążył rozwinąć się przed oczami film z całego swojego życia, zapadł się w ostateczny mrok.
Dwaj postawni mężczyźni wsadzili mu po cegłówce do kieszeni spodni, po jeszcze jednej do kieszeni kurtki, dwie wsunęli pod kurtkę, której ściągacz opinał mu spory brzuch, zaciągnęli zamek błyskawiczny po samą szyję i wrzucili do rzeki.
– Walter, miało być porządnie. Herr Glauer nie lubi papraniny.
– Trzeba było przywiązać do nóg kratkę ściekową. Pewniejsza. Co będzie, jeśli wypłynie?
– Nie wypłynie. Spokojnie, Herman, nie nerwowo. Tak się robiło w Stasi i nie zdarzyło, żeby wypływali. Nic nie wypływało, nawet po zburzeniu muru.
Warszawa, piątek 7 października 1977 – Centralne Archiwum SB
Wysoka, aż do dwóch trzecich pomieszczenia, wątrobiano-żółta, tu i ówdzie popękana lamperia, stanowiła jedyny ornament w ascetycznym pomieszczeniu, w którym stał drewniany stół przykryty ceratą z powycieranym deseniem i frędzlami zwisających niedbale nitek. Obok drewniane krzesło z oparciem, w którym brakowało, niczym siekacza w szczęce, jednej listewki. Na stole lampa z ciemnym, niegdyś chyba brązowym abażurem. I sterta dokumentów, ułożonych pedantycznie w równy stos po lewej stronie stołu.
Siwa, lekko przerzedzona grzywa spadała na czoło poradlone skupieniem. Podpułkownik Dobek Leszcz, jak zwykle skupiony, przygotowywał się do najcięższej przeprawy w swoim nowym życiu zawodowym. Po awansie miał nadzieje na spokojniejszą pracę. Lata niemal frontowej działalności, kiedy dzień po dniu musiał borykać się z realnym niebezpieczeństwem utraty życia, bo kontrrewolucja trwała, mimo uspokajających relacji prasy podporządkowanej urzędowi cenzury, rozstroiły nerwy i zdrowie. Obiecano mu stanowisko koordynatora czegoś tam. Taka emerytura w czynnej służbie. Przekładanie papierków z miejsca na miejsce. Jednak stanowisko Dyrektora Centralnego Archiwum Służby Bezpieczeństwa, w praktyce okazało się nie mniej odpowiedzialne, a przy tym bardziej wątpliwe etycznie. Wolał poprzednią działalność. Walka to walka. Wyraźnie określony wróg. Konkretne zadanie i konkretne niebezpieczeństwo. W tym był dobry. Doświadczenie i przekonanie o słuszności prowadzonej pacyfikacji wrogów jedynie słusznego ustroju sprawiedliwości społecznej nie tworzyło złogów na sumieniu. Krótka piłka – wy albo my. Więc wiadomo, kto. Jednak czas nawet w jego przypadku był nieubłagany. Młode wilczki miały ostrzejsze zęby, a przede wszystkim mniej skrupułów. Więc złożył podanie o przeniesienie. Miał mieć spokój, biurową posadkę.
Jednak dowództwo uznało, że tak zasłużony i sprawdzony ideowo członek Partii nie może marnować swojego talentu na przekładanie i sortowanie teczek. Został szefem Ściśle Tajnego Biura do spraw Funkcjonariuszy, odpowiedzialnym tylko przed samym Ministrem Spraw Wewnętrznych, nie przekładał ich, lecz czytał. Dokładniej mówiąc – studiował uważnie. I to nie te zawierające informacje na temat niemieckich szpiegów, pozostałości hitlerowskiego podziemia w Polsce, siatki akowskich niedobitków, reakcyjnej opozycji czy bandytyzmu, ale akta z informacjami o kolegach po fachu. Nie brał udziału w akcjach bezpośrednio, lecz decydował, kto w nich weźmie udział. Wystarczył cień wątpliwości i zamiast awansu, zsyłka do Pipidówki.
Służba wewnętrzna – najbardziej znienawidzony pion przez wszystkich. Policja w policji. Szpicle, którzy szpiegowali swoich. Wiedział, że w najbardziej doborowym stadzie może znaleźć się parszywa owca, ale dlaczego on ma wyszukiwać tych niepewnych? Buntował się całym swym jestestwem przeciw takiej degradacji, mimo że łączyła się z awansem. Przez lata działalności frontowej z trudem dobił się stopnia kapitana, teraz przeskoczył od razu trzy etapy – awansował na pułkownika. Raz dwa i będzie generałem. Generalski otok na czaku był w zasięgu ręki. I to nie kosztem bohaterskiej akcji. Wystarczy poszperać w usłużnie podsuwanych na biurko papierach, skupić się na aluzjach, intrygujących, choć mało widocznych śladach i przyszpilić nieszczęśnika, który dał się omamić zachodniej propagandzie, zachodniemu stylowi życia, albo bardziej konkretnej, zielonej mamonie.
Wcale nie cieszył go ten awans. Stara prawda przekonywała, że im wyżej się wyspinasz, tym upadek będzie boleśniejszy. Świecznik nie tylko z daleka błyszczy, lecz również przykuwa uwagę, a on wolał nie przyciągać na siebie zbyt wścibskich oczu. Z drugiej strony – to on będzie budził strach. Większy niż dotychczas. Nikt nie odważy się szperać w jego przeszłości. I najważniejsze – nie miał wyjścia. Polecenie partyjne było więcej niż rozkazem. Więc jego wzrok utkwił w teczkach pedantycznie ułożonych w równym stosie po lewej stronie stołu. Z nimi miał się zapoznać dzisiaj. Nie było ich wiele. Może pięć, może sześć. Pośród nich jedna z napisem Stanisław Kostecki. Otworzył teczkę. Akta osobowe. Nic więcej. Imię, nazwisko, przebieg służby.
– Co to jest? – syknął przez zęby pułkownik Leszcz. – Zafajdany gówniarz! Ja mu pokażę! – zagroził. Nagły szlag mnie trafi z tym Tepelenem. Młodzik z ambicjami, nasłany przez wiceministra. Ma odświeżyć wydział, odmłodzić kadrę, żeby podobała się pismakom. Niech szlag trafi politykierów, którzy po czerwcu boją się wszystkiego. Naród wyszedł na ulice, generałowie rzucają władzy ordery w twarz, a milicja urządza ścieżki zdrowia protestującym. Wszystko się rozpiernicza. Ale?... przypomniał sobie mało znany drobiazg z mitologii – w puszce Pandory bogowie umieścili wszelkie paskudztwa, jakie do dziś zatruwają ludzkie życie. Lecz na dnie ukryła się Nadzieja. Wyfrunęła tuż za zarazami. Niech więc zaraza weźmie gówniarza. Daje okazję do pozbycia się niezbyt lubianego kolegi z wydziału. Kolegi? Za dużo powiedziane, raczej konkurenta, rywala, ale nikt go o to nie prosił. Kostecki to jego sprawa. Rozprawi się z nim, ale własnoręcznie, honorowo, nie za sprawą brudnego donosu czy ohydnych przecieków.
Staszek także, jak ten młody dureń został wprowadzony do firmy przez ojca, starego ubeka zupełnie z ulicy. Miał raptem osiemnaście lat. Kończył dopiero jakieś technikum, mechaniczne, albo geologiczne. Jakieś tam. W każdym razie matury jeszcze nie miał. Nie chcieli go przyjąć do wydziału, bo na co komu żółtodziób bez wykształcenia, ale stary gdzieś nacisnął i przyszło polecenie z góry – przyjąć. Ale pod warunkiem, że skończy szkołę. Skończył. Zdał maturę, potem zrobił studia prawnicze. I tu ich drogi zawodowe rozeszły się. Kostecki zajął się reakcyjnym podziemiem, a on Werwolfem – podziemiem pohitlerowskim. Przez chwilę przyjaźnili się, żartobliwie konkurowali ze sobą, zakładali się, kto wybije więcej wrogów Ludowej Rzeczpospolitej. Obaj mieli sukcesy i prawie jednocześnie awansowali. Do czasu.
Potem on zatrzymał się na stopniu kapitana, a Kostecki pruł po stopniach jak burza. Prześcignął go na wszystkich polach. Staszek był sporo młodszy, ale jakby zdolniejszy, bardziej zacięty w tropieniu wrogów socjalizmu. Zacięty, zajadły, wściekły. Jakby chciał wszystkich wsadzić i skazać na katorgę. Najlepiej wywieźć na Sybir, w tajgu – niechby tam sczeźli – mściwie komentował w rzadkich chwilach, kiedy dawał się namówić na spotkanie przy wódce. Coś w nim siedziało mrocznego, jakaś nienawiść do wszystkich i wszystkiego – poza służbą. Na służbie był bojowy i energiczny. Poza służbą zawsze przygaszony, jakby nieobecny, niechętny do towarzyskich rozrywek. Jego rozrywką było ściganie, przesłuchiwanie i osadzanie. Kiedy dopadał podejrzanego, był niczym buldog, nie wypuszczał z zaciśniętych szczęk, póki nie zadusił ofiary. Materiały były znakomicie przygotowane, uzasadnione, dowody przekonujące, więc wyroki zapadały wysokie. Za tym szły nagrody, premie, awanse. Przy tym nie dbał o pieniądze. Zupełnie wystarczało mu, co miał. Nic wyjątkowego – starą warszawę, niewielki domek na przedmieściach, zaprzyjaźnioną gosposię, która sprzątała i gotowała mu obiady. Chyba nie najsmaczniejsze, sądząc po jego wadze. Chociaż... Siłę miał. Kiedyś jednym ciosem, zdawało się, zadanym od niechcenia, powalił wielkiego jak dąb bandytę z WiN– u. Chłopisko spojrzało z szacunkiem na szczupłego porucznika i przesłuchanie poszło jak z płatka. Podał wszystkie informacje, które pozwoliły w ciągu kilku tygodni namierzyć ukrywających się, często znakomicie zakamuflowanych, reakcjonistów, ich wspólników, którzy byli równie niebezpieczni w podcinaniu zrębów budującego się dopiero socjalizmu na ziemiach polskich. Namierzyli i zniszczyli kryjówki, w których znaleźli wcale niemały arsenał broni zdobytej na bohaterskich milicjantach lub też przerzuconej przez kapitalistycznych wrogów systemu sprawiedliwości ludowej. Z niektórych wywlekali ukrywających się wciąż złoczyńców, kopniakami, pięściami, żeby nauczyć ich respektu dla nowej władzy. Kilku trzeba było zlikwidować od razu po schwytaniu, bo nie rokowali nadziei, że zmienią postawę, na co wskazywał ich bezsensowny upór, jaki okazywali w trakcie schwytania i pogróżki, które kierowali do pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Dobry był. Miał jakiś szósty zmysł. Talent, który sprawiał, że wpadał na pomysły, które innym nie przychodziły do głowy. Choćby akcja „Cezary”. Brał niepośledni udział w tworzeniu fikcyjnej V komendy WiN. Prawdziwy majstersztyk, na który nabrali się nawet angole. Do dziś nie rozszyfrowali, kim był „Kos”.
Więc wytrzymywał upokarzającą konieczność stawania na baczność przed starszym stopniem młodszym kolegą. Dopóki... Dopóki nie przydarzyła się ta historia. No tak, dziś to już historia, ale wówczas to była miłość. Prawdziwa, wielka, boleśnie raniąca, gdy Kostecki zgarnął mu sprzed nosa Martynę i pojechał z nią na wczasy pracownicze. Ot, tak sobie, nawet przez chwilę nie miał wobec niej jakiś poważniejszych zamiarów. Ot, tak sobie, wakacyjna przygoda. Parę niefrasobliwych numerków i żegnaj. A dla niego Martyna była wszystkim. Nie pokazał po sobie, jak go zabolała jej zdrada. Teraz jest okazja na rewanż. Za wszystko, za Martynę, która po szalonych wakacjach popłakała miesiąc, może dwa i pozwoliła się uwieść następnemu oficerowi. Za przyspieszony awans, na który on musiał czekać długo i osiągnąć dopiero kosztem przyjęcia niechcianego stanowiska. Ale zrobi to sam, osobiście. Pośredników nie potrzebuje.
Tepelen jest młody i głupi, a przede wszystkim niedoświadczony. Nie wie, że jak rozpracowuje niewłaściwy obiekt, to sam się stać właściwym obiektem do rozpracowania. Da się nim manipulować. Kto szuka, ten znajdzie, jakiś raporcik, małe fałszerstwo i chłoptaś będzie w saku.
– Pani Czesiu. Co z tą kawą? Czekam! – ryknął pułkownik przez drzwi do sekretarki.
– Już niosę, panie pułkowniku. Maszynka coś dziś słabo grzeje. Woda się nie chciała zagotować. Prąd jakiś słaby, albo co.
– A gdzie jest Tepelen?
– Nie widziałam go od rana. Może jest w biurze C? Poszukać?
– Sam go znajdę. Krew mnie zaleje. Z nieodpowiedzialnymi idiotami muszę pracować.
– Chyba nie ma mnie pan pułkownik na myśli?
– Co? Panią? Nie. Zresztą, mam ważniejsze sprawy na głowie. Kawa posłodzona? Nie? A gdzie cukier? Z kim ja muszę pracować? Niekompetencja kurewska. Jaki jest numer do tego biura C? Może jest tam ten cholerny gówniarz?
– Tepelen?
– A kto? Chiński bóg? Tego też pani nie wie?
– A, Tepelen, towarzyszu pułkowniku. Wewnętrzny 357. Połączyć?
– Ale już!
– Tepelen? Nie? A kto? Czy to 357? Tak? Do gdzie jest do chole... Nie pracuje w tym wydziale? A w jakim? Podajcie mi numer. Co? Nie wolno? Mnie nie wolno?!!!! Wasze nazwisko?!!! Kutas? Do mnie tak? Ja wam pokażę? Że co? Wy się nazywacie sierżant Henryk Kutas? Aha. Wasza sprawa. Nazwiska ani rodziny się nie wybiera. To jaki ten numer? 375? Dało się?! Spocznij. Dobra, dobra, nie ma o czym mówić. Nie złożę raportu. Najwyżej wpiszę was jako osobowy kontakt informacyjny.
– Tepelen? Wreszcie was znalazłem, jak was potrzeba, to kamień w wodę. Dekujecie się pewnie, żeby się nie przemęczyć! Gdzie ten raport z obserwacji obiektu Żerdź? Nie ma? Nie było wywiadowców? Co wy tam, do kurwy mamy, robicie? Czy to jest wydział?…. czy ochronka? Nie, nie ochrana. Pierdoli wam się nomenklatura. W ochranie to pewnie wasz dziadek Polaków przesłuchiwał i na Sybir zsyłał.
– Że co? Wasz ojciec był w partyzantce? A co mnie do tego? Nie ojciec źle wykonuje czynności operacyjne, lecz wy.
– Nie pyskować. Na Śląsku potrzeba rąk do pracy, poniatno. Na was też tam czekają. Kopalnie fedrują coraz więcej czarnego skarbu, a ludzie jakoś się nie garną do bohaterskiego zawodu. A z was, Tepelen, dobry kandydat na bohatera. Nie chcecie poznać z autopsji podziemnego trudu, to natychmiast do mnie z raportem!
Nie minęła chwila, jak pułkownik usłyszał jak ktoś spuszcza łomot meta– lowym drzwiom.
– Wejść!
Przestraszony młodzik, rozczerwieniony z emocji, prężył się w pozycji zasadniczej – towarzyszu pułkowniku melduję, raport z obserwacji obiektu Żerdź będzie na jutro! – donośnym i dziarskim tonem wykrzyknął Tepelen.
– Co się tak drzecie? Głuchy nie jestem. Do rzeczy i zamknijcie drzwi. Gdzieście się wychowali, w stodole?
– Towarzyszu pułkowniku – meldował służbiście krępy funkcjonariusz – nie ma wątpliwości, a raczej jest wiele.
– Co wy, za komika w tancbudzie dorabiacie, Tepelen? Kpicie czy o drogę pytacie?
– Rozpoznanie podejrzanego daje podstawy do podejrzeń.
– Bardzo konkretnie – warknął przez zęby. Moglibyście wreszcie coś z sensem?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Melduję posłusznie, że u podejrzanego w ostatnich dniach pojawił się niemiecki ksiądz, pastor, znaczy.
– Pastor? Luteranin?
– Nie, katolicki.
– Jak katolicki, to ksiądz. Powinniście to wiedzieć, poruczniku.
– Tak jest. Zapamiętam.
– Nie udajcie, żeście taki komunista. Może jeszcze powiecie, że matka chrzestna nie kupiła wam świeczuszki do komunii.
– Ale ja...
– Dobra, dobra. Nie lubię, jak ktoś próbuje zrobić ze mnie wała. A teraz do rzeczy.
– Nachodzi małżonkę podejrzanego podczas jego nieobecności, co wskazuje, że podejrzany może nic o tym nie wiedzieć.
– Może jakiś romans – pułkownik ironicznie skrzywił wąskie wargi – jego żony. Nic dziwnego, ze dwadzieścia lat młodsza.
– Melduję posłusznie, dwadzieścia dwa – podwładny służbiście trzasnął buciorami, żeby podkreślić głębię swojej wiedzy.
– Puszczalska? – zainteresował się pułkownik.
– Ładna i młoda – zaskakująco inteligentnie odpowiedział porucznik Tepelen.
– No tak – kiwnął głową ze zrozumieniem pułkownik. Macie jakieś dowody?
– Nie, nie by...było rozkazu zajmować się życiem intymnym żony po... podejrzanego – spłoszył się tak, że aż zaczął się jąkać. Jutro dostarczę pełny raport.
– Nie dostarczycie...
– Jak to? – zająknął się zdziwiony Tepelen – przecież dobrze prowadzona…
– ... dokumentacja jest podstawą działania resortu. Wiem, nie pouczajcie mnie poruczniku! Nie dostarczycie jutro, ale natychmiast! A tak w ogóle to widzicie te teczki?
Tepelen przełknął ślinę z trwogi i wybałuszył oczy. Nigdy nie wiadomo jak się skończy wizyta w takich miejscach jak to. Bywało, że wchodził świadek, a wyprowadzano podejrzanego z sińcami pod oczami. Zawartość teczek stanowiła nieodgadnioną tajemnicą, więc nawet rozmowa o nich sprawiała, że ciarki po plecach fruwały, a pod pachami robiło się nieprzyjemnie mokro.
– Widzę – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Widzicie waszą? – zainteresował się pułkownik.
– Naszą? Znaczy się moją? A skąd by się wzięła? Towarzyszu pułkowniku, ja wiernie służę demokracji ludowej i Partii! – głos grubawego z Tepelena załamał się w piskliwy dyszkant.
– I dla tego powinniście dawać przykład, a nie łamać prawo – syknął pułkownik.
– Ja? Ja? Ja nigdy... – tym razem mruczał niskim basem.
– Znaczy się, o bimbrowni i nielegalnym magazynie nielegalnych, opozycyjnych gazet w waszej piwnicy nic nie wiecie? – słodko spytał Leszcz.
– Towarzyszu pułkowniku, ja nie mam piwnicy! – odetchnął z ulgą porucznik.
– Nie macie? Dziwne, bo są na to świadkowie i dokumenty. Nasz tajny współpracownik złożył raport, że wynajął wam piwnicę dwa lata temu, ba, nawet ma opłacone za to podatki i jest umowa z waszym podpisem.
– Sfałszowana! Nic nie podpisywałem – zaprzecza zlany potem Tepelen.
– Wygląda jak wasz, ale damy do grafologa, żeby nie było niejasności. Żyjemy przecież w państwie prawa. A co powiecie na to, że kilka osobowych źródeł informacji z naszej ukochanej opozycji w zeznaniach podało, że regularnie korzystają z waszej piwnicy jako punktu przerzutowego nielegalnych gazet. Nie muszę mówić, że podpisali, że odbywa się to za waszą zgoda i aprobatą! A może wy, poruczniku Tepelen, sprzedajecie tajne informacje wrogom państwa? To się nazywa? No jak? Sami powiedzcie, bo w prawie jesteście przecież oblatani. Nieprawdaż?
– To, to się nazywa. To, to, to się na…na…nazywa zzzdrada. Ale towarzyszu pułkowniku, ja nie, ja nie. Ja nie, nie sprzedaję. Niczego nie sprzedaję. Bimber też na własne potrzeby. A piwnicę, jeśli towarzysz pułkownik tak twierdzi, mam, prawdopodobnie mam – poddał się przekonującym argumentom Tepelen. Ale nie sprzedaję. Słowo honoru, niczego. A może towarzysz pułkownik zechciałby spróbować bimbru, bardzo dobry – zanęcał – za darmo, całkiem za darmo. Prosto z Łącka.
– Co wy mi tu, do jasnej cholery? Łapówkę proponujecie? Za to pod sąd? Bez prawa łaski. Rozstrzelać!
– Ku chwale ojczyzny! – krzyknął Tepelen. – Ale chciałem prosić o ocenę czy dobry? Towarzysz, jako frontowy towarzysz, wie przecież najlepiej.
– A, to co innego. Łącka?
– Tak jest!
– Śliwowica?
– Tak jest!
– Niech będzie, przynieście. Spróbujemy – zgodził się łaskawie. I gazetkę opozycyjną też przynieście.
– Ku chwale ojczyzny! – z ulgą krzyknął, zamykając za sobą drzwi.
Pułkownik zmarszczył krzaczaste brwi. No to mam gnojka, nie wiedział, że nagrywam rozmowę i traktuję jako przesłuchanie, przyznał się do kolportażu opozycyjnych czasopism – idiota. I dobrze. Mam go w garści. Niech spróbuje coś na swoją rękę. Jeśli tak polecę, będzie szukał haków na Kosteckiego, gdy rozkażę, będzie węszył w jego śmietniku, będzie węszył w jego brudnej bieliźnie, kiedy każę.
– Pani Czesiu – warknął pułkownik – wychodzę. Muszę coś sprawdzić. A kawa była za słaba. I numer też podałaście mi nie ten. Niekompetencja kurewska!
– Tylko nie drobnomieszczańska – fuknęła urażona, ale nie usłyszał.
Szybkim krokiem skierował się w stronę przedmieścia. Kostecki coś ukrywał. Tego był pewien. Ostatnio jest jakiś dziwny. I zamiast warszawą, podjeżdża fiatem 127. Kto wie, co za tym stoi? Młoda żona, dziecko. Potrzeby rosną. Szczególnie finansowe. Niby Gierek, „żeby polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Faktycznie podwyżki były całkiem spore. Niby stać go nawet na więcej. Ale do tej pory nie zwracał uwagi na dobrobyt, a teraz potrzeby ma coraz większe. A wróg nie śpi. Czai się, szubrawiec, w każdym kącie i czyha na uczciwych funkcjonariuszy. Jak to mówią, nie ma ludzi nieprzekupnych, wszys– tko zależy od ceny. Jeden się sprzeda za piwo butelkowe, drugi przy flaszce gębę rozpuści, trzeciemu trzeba łapę posmarować, żeby farbę puścił. Ale każdy puści. A wszędzie pełno imperialistyczno-kapitalistycznych zgniłych szpiegów, za każdym rogiem szuje czyhają na bohaterów walki o wolność i demokrację.
* * *
Przedmieście przemierzał raźnym krokiem. Szare domy, o popękanych, tu i ówdzie odłupanych tynkach, zaczęły oddalać się od drogi, którą odgradzały od trotuarów, równie popękanych jak elewacje, coraz grubsze pnie drzew. Dawniej w tym miejscu była posiadłość przedwojennego dziedzica. Teraz zamieniona na dom dziecka. Cóż, władza ludowa dbała o każdego swojego obywatela. Nawet o nieswojego. Po wojnie dziedzic miał nadzieję, że uratuje go współpraca z Armią Ludową. Przeliczył się. Dowódca oddziału, który najczęściej korzystał z dworskiego furażu, przepędził go zaraz po wkroczeniu armii czerwonej. Przecież dowódca wyzwolicieli musiał mieć odpowiednią, godną siebie kwaterę. Ale widać mu się nie podobała, bo większość mebli kazał wywieźć, a zastawą rzucał w portrety dziedzicowych przodków.
Dworek nie stracił na szczęście drzwi i okien, więc po opuszczeniu go przez dowództwo radzieckie, można w nim było umieścić bezdomne dzieci, których po wojnie było wszędzie pełno. Nikt nie patrzył swój, nieswój. Dziecko, to dziecko.
O, jest. Tu właśnie mieszkał Kostecki. Dawniej oficyna ogrodnika. Mały domek, ale spokojny, posadowiony pośród drzew, miał własny ogródek, w którym coś rosło. Jakieś warzywa. Chyba pietruszka, cebula, cząber. Klombik z kwiatuszkami. Czuć było kobiecą rękę. Pułkownik stanął za rozłożystym pniem rosochatej gruszy, na której gdzieniegdzie jeszcze wisiał przejrzały owoc. Właściwie nie wiedział, na co czeka. Jakiś impuls kazał mu przyjść pod dom kolegi z pracy. Coś w opowieści o jego żonie nie dawało mu spokoju. Kostecki był dobrym ubolem, znakomitym pracownikiem resortu bezpieczeństwa. Nieprzekupny, ideologiczny marksista. Może i oschły, kostera, służbista, ale przecież szanowali go. A jednocześnie zazdrościli. Leszczowi szczególnie leżał na wątrobie. Czuł w nim nie tyle konkurenta, co wroga. Nieprzejednanego, bo ideologicznego. Naprawdę Leszcz nazywał się przecież Leszczyński. Z arystokratycznego rodu. W każdej chwili może to ktoś wykryć. Najpewniej Kostecki, którego nazwisko, tego był pewien, wcale nie należało do szlacheckich. Pewnie dziadka przezywali Kostek, więc ojciec po odzyskaniu niepodległości skorzystał z bałaganu i zmienił nazwisko na bardziej eleganckie. Więc gdyby miał uczynić coś głupiego, warto być na miejscu i złapać za fraki. Aresztować, osadzić, przesłuchać. Może jest zazdrosny i wybuchnie. A jeśli niczego nie podejrzewa, można go będzie nakierować na właściwy trop. Do spokojnych i skorych do przebaczania zdecydowanie nie należy. Więc zrobi coś głupiego, a wtedy okazja do pozbycia się rywala i niechybny awans. Dla dobra ludowej ojczyzny, której pułkownik z oddaniem służył przez tyle lat.
Przez firanki niewiele można było dostrzec, ale ktoś w środku był. Kobieta. Krzątała się po kuchni, ale nieco ospale. Niezbyt przykładała się do pracy. Gosposia chyba już wyszła na targ, albo jeszcze nie przyszła. W każdym razie nie było jej w kuchni. Młoda. Całkiem niczego sobie, dość wysoka. Kawał biustu. Twarzy nie widać, zbyt daleko, ale słyszał, że niebrzydka. No, no. Przecież z tego Kosteckiego już nie młodzik. I poleciała na dziada. Ciekawe na co? Na forsę przecież nie. Na domek z ogródkiem? E, tam. Z taką figurą miałaby pałacyk z basenem. Stał, z ciekawością rozważając motywy, jakie skłoniły kobietę do małżeństwa ze starszym, choć, musiał to przyznać, całkiem żwawym i w zasadzie przystojnym, oficerem. Za mundurem panny sznurem – uśmiechnął się do siebie, bo całkiem sporo zdobyczy łowił na epolety i ordery. Miłość? Zadumał się tak głęboko, że byłby się dał przyłapać na inwigilacji. To by była poruta! Doświadczony oficer, a nieostrożny jak szczeniak, jak żółtodziób. Na szczęście kątem oka dostrzegł ruch gdzieś w głębi alejki. Zdążył się cofnąć za pień, przykucnął, żeby tym pewniej ukryły go krzaki jeszcze rozkwitniętych, późnych dalii.
Kostecki szedł nierównym krokiem. Szurał nogami, jakby chciał wszystkich dookoła przestrzec, że nadchodzi. Czasem przystawał na chwilę, kręcił jakby z niedowierzaniem głową, spluwał i znów szur, szur, szur. Nagle wyprostował się jak struna i defiladowym krokiem zaczął stąpać w kierunku domu. Już się nie chwiał, nie przystawał. Parł zdecydowanie. Zatoczył się i potrącił przechodzącego księdza.
– Z drogi cioto! Władza ludowa idzie!
– Entschuldigen Sie, Herr Oberst – odparł duchowny.
Kostecki, pomimo upojenia alkoholowego dobrze wiedział, kim jest ten ksiądz i dokąd zmierza. Postanowił dać klesze nauczkę.
– Ja ci dam Herr Ober! W knajpie jesteś, za kelnera mnie bierzesz? Zjeżdżaj klecho, pókim dobry. Nie wstydzisz się chodzić w sukience, transwestyto?! My wam jeszcze pokażemy! – krzyczał, a w zasadzie bełkotał do pospiesznie odchodzącego księdza. Pomachał groźnie zaciśniętym kułakiem, zakręcił się na pięcie i gwałtownie naparł na drzwi do sieni, które otwarły się z hukiem.
Zza drzewa przez firankę dostrzegł, że ma rękę na kaburze tetetki.
– Co on kombinuje? – zdumiał się, czując, że za moment coś się wydarzy. Ruszył ostrożnie, lecz zdecydowanie, aby w razie czego.... Właściwie w razie czego? Wszystko jedno. Coś było nie tak. Coś tu nie grało. Instynkt policyjny nie mógł go mylić. Podszedł bezszelestnie pod domek. Jednak nie śmiał wejść do środka. Oparł się o najbliższy budynku pień i nasłuchiwał.
Kostecki wkroczył do ciemnej sieni, gdzie znajdował się taboret wyściełany skórą, pewnie świadek dawnych czasów, jeszcze dworskich, gdy na nim zasiadał dziedzic, a wypięty służący ściągał z pańskich stóp wysokie buty do konnej jazdy, czując na pośladku pańską nogę. I teraz taboret stał obok szafki na obuwie, ale on nie zamierzał ściągać butów. Przystanął. Zaczął nasłuchiwać, jakby chciał umiejscowić domowników. Wciąż nie wchodził, usiadł na taborecie. Butów nie ściągał, chociaż obok zapraszały wygodne, domowe papucie. Zamyślił się nad czymś, twarz mu spochmurniała, stała się jeszcze bardziej surowa. Ostry nos wskazywał jakiś istotny punkt w drewnianej podłodze.
Leszcz wślizgnął się przez otwartą furtkę, bo sytuacja stawała coraz bardziej niepokojąca. Coś mogło się stać. Kostecki nigdy się tak nie zachowywał. To nie było w jego stylu. Albo działał precyzyjnie jak doskonale wyregulowany automat, albo czaił się w oczekiwaniu na okazję. Teraz był jakiś niezdecydowany.
Pięści zaciskał z całej mocy, aż zbielały knykcie. Głowę musiał mu tratować cały tabun dzikich myśli, bo unosił się na piętach, jakby chciał wstać, ruszyć do ataku, to znów siadał, opuszczał beznadziejnie głowę, to znów się unosił, gotów do akcji. Wreszcie zapiął rozchełstaną koszulę, poprawił krawat, obciągnął regulaminowo marynarkę i wszedł do kuchni.
– Jesteś – stwierdził.
Eliza spojrzała lekceważąco na męża – co znowu?
– Jesteś kurwą – rozwinął zdanie.
– Upiłeś się – wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Jesteś faszystowską kurwą – doprecyzował. – Zginiesz i twój bękart zginie z tobą.
Tym razem nie zlekceważyła oficera. Sprężyła się jak dzikie zwierzę, albo wyćwiczony w podobnych przypadkach żołnierz. Na pozór była spokojna, nawet lekko uśmiechnęła się do spiętego męża, ale niewidocznym ruchem sięgała za siebie, do pojemnika z nożami.
– Ani drgnij – polecił Kostecki. Miał znacznie dłuższą praktykę bojową. Niejednego bandytę osaczał, unieszkodliwiał albo nawet likwidował. Potrafił więc przewidzieć, co może kombinować.
– Kim jesteś? – zapytał ponuro.
– Kim ty jesteś? – takiej riposty się nie spodziewał.
– Bo co?
– Bo pstro. Wiem na twój temat więcej od ciebie.
– I zachowasz tę wiedzę dla siebie – nacisnął spust.
Huk wystrzału nie był szczególnie głośny.
Pewnie założył tłumik – pomyślał Leszcz. Czyli premedytacja, nie afekt – rozumował ściśle. O co mu chodzi? Dlaczego zabił z takim spokojem. Na zazdrość to bynajmniej nie wyglądało.
Chwycił taboret w rękę i wślizgnął się za Kosteckim w tej chwili, gdy ten mierzył w piersi dziecka. Nie namyślając się długo, uderzył go taboretem w głowę i wrzasnął – odjebało ci? Coś ty chciał zrobić? Własne dziecko?
Kostecki został ogłuszony, więc nie mógł odpowiedzieć. Dzieciak w łóżeczku gaworzył coś do siebie, więc również nie wyjaśnił, dlaczego własny ojciec chciał pozbawić go szansy na szczęśliwe dzieciństwo.
Przez głowę Leszcza przelatywały miliony myśli, układały się w jakieś kombinacje, jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Już nieważne stało się uwalenie rywala. Sam się udupił. Załatwił na amen. Teraz trzeba było ratować firmę. I liczyła się więź służbowa. Ubek w pudle? Absurd. Ale by miała Wolna Europa używanie. Jeszcze czego! Od razu na cały świat by poszło, że esbecja puszczalskie żony zabija z pistoletu służbowego, jak w kiepskich romansidłach. A gdzie świadomość klasowa? Gdzie sprawiedliwość? Mafijna wendetta? Niedoczekanie. Na to nie mógł pozwolić. Zachód obrabiałby temat przez cały sezon. A jego udział? Szefowie nie pozwoliliby gamoniowi, który stał obok i nie zapobiegł, zbyt długo cieszyć się stopniem. Jak z tego wybrnąć? No i Stacha szkoda. Jaki był, to był, konkurent, ale przecież kolega. Co innego wyślizgać z posady, co innego odstawić do kicia. Za zabójstwo trafi do pudła na wiele lat. Stary ubek nie ma szans przeżyć w pierdlu z zawodowymi przestępcami ani roku, nawet jednego miesiąca. Najpierw zostałby zcwelowany, potem pobity, wreszcie, na pierwszym lepszy spacerze, ktoś by mu sprzedał kosę pod żebra. Może i dobrze? Mniej by się męczył ze świadomością zamordowania żony, z wyrzutami sumienia. O ile je ma? Ale ani przestępcom, ani nikomu nie może nawet zaświtać myśl, że oficera służby bezpieczeństwa można bezkarnie tknąć. Niejeden by zechciał.
Tak być nie może. Więc co? Psychuszka. Tak, to było to. Najpierw psychiatryk, później się zobaczy. Nawet lepiej – w pierdlu wyrok kończy się w przepisanym czasie, w wariatkowie po przepisanych przez lekarza lekach. Czyli, kiedy zechce góra. A rychło nie zechce. Już on tego dopilnuje...