Rezydent wieży. Rezydent wieży - Andrzej Tuchorski - ebook

Rezydent wieży. Rezydent wieży ebook

Andrzej Tuchorski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kto sprzedaje herosom broń? Kto posiada mapy prowadzące do skarbów? Kto wie o magii więcej niż inni? Rezydent wieży!

Tylko najpotężniejsi magowie mogą liczyć na ten zaszczytny tytuł. Każdy z nich jest niesamowity, lecz Klavres z wieży Irrum jest wyjątkowy. Kiedy do drzwi puka przygoda, nie potrafi się powstrzymać i zawsze jej otwiera. Gra o najwyższe stawki i świetnie się bawi. Co byłoby warte życie maga bez dreszczyku emocji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 225

Oceny
4,3 (12 ocen)
7
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

…I tak, szukając odpowiedzi, dotarli do magicznej wieży…

Ludzie widzą tylko to, co jest na pierwszym planie. A szkoda, bo w tle dzieją się rzeczy równie ciekawe.

Justus Helmonius, autor obrazu Lecą pegazy

POSZUKIWACZE

Do wieży zbliżało się dwóch osobliwie wyglądających jeźdźców. Wprawdzie czarnobrodego krasnoluda, w wojskowej galei na głowie, trudno zaliczyć do zjawisk wyjątkowych, ale jego towarzysz, człowiek o poznaczonej bliznami twarzy, mógł budzić zdumienie. Siwowłosy nieznajomy znacznie zawyżał średnią wieku wędrowców odwiedzających moją siedzibę, a konkretnie ludzkich wędrowców, bo gdyby uwzględnić w obliczeniach także przedstawicieli innych ras, średnia byłaby wręcz niewiarygodnie wysoka. Przytroczony do pasa gladius i jadowicie czerwona tunika widoczna spod łańcuszkowej loriki sprawiały, że przybysz wyglądał, jakby właśnie wyszedł z koszar. I chociaż zamiast legionowych caligów nosił zwyczajne skórzane buty, a zamiast bracajów – długie, ciemne spodnie, miałem wrażenie, że stoi przede mną żołnierz.

– Salve, czarodzieju – rzucił, gdy tylko otworzyłem wrota.

Moja krótka czarna bródka i długi ciemny płaszcz z kapturem okazały się wystarczającą wskazówką, by obcy nie miał wątpliwości, kim jestem. Dbałem pieczołowicie o wizerunek typowego, wręcz podręcznikoweg o maga, właśnie żeby unikać nieporozumień. A poza tym nie ukończyłem jeszcze czterdziestki, ba, nawet trzydziestki, na długą i dostojną białą brodę było jeszcze za wcześnie.

– Salve. – Uniosłem dłoń w wojskowym pozdrowieniu. – W czym mogę pomóc?

– Klavres, czarodziej z wieży Irrum? – upewnił się nieznajomy; mówił ostrym i donośnym głosem. Rozpoznałem ten głos od razu. Tak mówili doświadczeni żołnierze, którzy przez lata wydawali komendy na froncie.

– Tak – odparłem.

Obcy skinął głową i zwinnie zeskoczył z gniadego rumaka. Poklepał go po grzbiecie, po czym przekazał wodze niższemu przyjacielowi. Żołnierz nie był wysoki, prawie mojego wzrostu, więc zaliczał się do średniaków.

– Nazywam się Gajus Galerius Nerva, a to Handar Gorim. – Siwowłosy wskazał na krępego brodacza, który przywiązywał wierzchowce do pachołków na dziedzińcu.

Krasnolud, usłyszawszy swoje imię, spojrzał w moją stronę i lekko skinął głową. Odwzajemniłem się tym samym, patrząc z podziwem na jego kolczugę z długimi rękawami – musiała być tak samo ciężka jak niewygodna.

Handar zdjął z siodła przytroczoną do przedniego łęku broń, potężnych rozmiarów labrys, topór o podwójnym ostrzu i drewnianym stylisku. Musiał być dla niego niezwykle cenny, gdyż dzierżył go z ostrożnością cyklopa przechodzącego obok stada jednorożców.

– Szukamy pewnych informacji – oznajmił Galerius.

– Postaram się być pomocny. – Uprzejmym uśmiechem starałem się maskować niezadowolenie.

Nie lubiłem udzielać informacji, ponieważ nigdy nie wiedziałem, ile mogą być warte. To z kolei prowadziło do niepotrzebnych targów i co za tym idzie nerwowości u klientów; często zapominali o dobrych manierach, zachowując się jak pijane centaury w publicznej bibliotece. W dodatku niektórym się wydawało, że pozyskanie informacji nie powinno kosztować nawet złamanej sestercji i byli zdziwieni, gdy udzieliwszy ich, żądałem gratyfikacji. Dlatego wolałem, gdy odwiedzający wieżę zlecali identyfikowanie artefaktów, odczytywanie starożytnych map albo zwyczajnie kupowali magiczne przedmioty. Wtedy przynajmniej każdy wiedział, ile zapłaci, i nikt nie mógł mieć pretensji, że z niego zdarłem. W ogólnodostępnych cennikach Gildii Magów, chociaż dość elastycznych, obowiązywały pewne widełki.

Nie licząc na wysoki zysk, gestem zaprosiłem Galeriusa i jego towarzysza do środka.

Siwowłosy nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat i choć był chudy, wyglądał na energicznego i silnego. Właśnie do takich jak on pasowało określenie „żylasty ”. Właściwie też mogłoby się odnosić do mnie, gdyby nie lekko zaokrąglony brzuch. Cóż, wciąż trochę mi brakowało, żeby zmienić kategorię ze „szczupły ” na „korpulentny ”, więc na dietę przechodzić nie musiałem.

– Jesteście żołnierzami? – zagadnąłem. Znałem odpowiedź, ale chciałem jakoś nawiązać rozmowę.

– Byliśmy. – Galerius z ciekawością przyglądał się obrazom – wiejskim krajobrazom – na kamiennych ścianach podłużnej komnaty wejściowej, oświetlonej lampami oliwnymi. Komnata nie robiła szczególnego wrażenia. I nie miała go robić. Za dużo ludzi przewijał o się przez nią, żeby zostawiać tutaj coś cennego.

– Również służyłem w armii – powiedziałem z powagą.

– Rok po studiach? – Galerius spoglądał mi w oczy. Starałem się zachować kamienny wyraz twarzy, więc jego błękitna ironia napotkała moją brązową obojętność. Cóż, widocznie wiedział, że absolwenci Uniwersytetu Magii w Triwerii muszą odbyć obowiązkową dwunastomiesięczną służbę w Legionach Averyńskich.

Podjąłem jeszcze jedną próbę, by zyskać szacunek doświadczonego wojownika.

– Służyłem w Szesnastym.

Pokiwał głową. Mam go, pomyślałem z satysfakcją. Szesnasty Legion stacjonował na niebezpiecznej granicy północno-wschodniej i często walczył z groźnymi barbarzyńcami, należącymi do plemion koczowniczowojowniczych.

– Ja byłem centurionem w Siedemnastym. Pogładził w zamyśleniu nieogolony policzek. – Handar dowodził balistariuszami w mojej kohorcie.

I to tyle, jeśli chodzi o imponowanie wojskowym doświadczeniem. Co prawda Szesnasty rzeczywiście walczył z groźnymi barbarzyńcami, lecz niestety ci, z którymi walczył Siedemnasty, byli jeszcze groźniejsi, silniejsi i przeważali liczebnie.

– Balistariusz, tak? – spytałem szybko, aby odwrócić uwagę od mojego niezbyt imponującego doświadczenia wojskowego.

– Najlepszy, jakiego znam – rzekł Galerius twardo. Spojrzałem na Handara, który próbował uporać się z kłopotliwymi wiązaniami hełmu. Gęsta broda utrudniała rozsupłanie rzemyków. Konstruktor galei nie uwzględnił owłosienia krasnoludów.

– Z pewnością – odparłem.

Rekomendacja centuriona nie była potrzebna. Wiedziałem, że krasnoludy służące w armii to prawdziwi artyści w posługiwaniu się skorpionami, onagerami i balistami. Machiny oblężnicze w ich rękach stawały się morderczą bronią, a gdy zachodziła taka konieczność, wielkie topory potrafiły wyrządzić nie mniejszą krzywdę niż gladiusy legionistów.

Poprowadziłem gości krętymi schodami do komnaty na pierwszym piętrze, do gabinetu.

W jasnym pokoju z dużymi oknami oprócz dębowego biurka z mnóstwem szufladek i drzwiczek stało kilka prostych krzeseł, miękka sofa oraz regały z półkami uginającymi się od książek. Dzięki nim komnata sprawiała wrażenie świątyni mądrości i wiedzy.

Usiadłem w fotelu za biurkiem, byłym żołnierzom z Siedemnastego wskazałem miejsce na sofie.

Handar skwapliwie skorzystał z zaproszenia, oparł ciężki topór o wyściełaną poręcz. Zanim zdążyłem zwrócić mu uwagę, Galerius, przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw mnie i położył na blacie kartkę z wizerunkiem jakiegoś mężczyzny.

– To mój syn Julius – powiedział, wskazując na obrazek.

Pochyliłem się i spojrzałem na portret młodzieńca, namalowany niezbyt dobrej jakości farbą olejną. Chłopak wyglądał całkiem przeciętnie, o ile oczywiście malarz nie był partaczem i wiernie oddał rysy twarzy.

– Powinienem go znać? – spytałem ze spokojem, maskując lekki niepokój. Wciąż nie znałem intencji gości i na wszelki wypadek wolałem zachować ostrożność.

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Dowiedziałem się, że kilka miesięcy temu przybył do wieży razem ze swoją drużyną. Potem prawdopodobnie wyruszyli na północ w poszukiwaniu skarbu. Musisz go pamiętać – rzekł twardo, stukając nerwowo w podobiznę.

– Przykro mi, ale zbyt dużo takich drużyn mnie odwiedza. A ja, niestety, nie mam dobrej pamięci do twarzy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Naprawdę nikogo nie pamiętasz?

– Obawiam się, że nie. Młodzi szukają wrażeń, a Imperium Averyńskie jest miejscem raczej nudnym. Tak naprawdę wyścigi kwadryg interesują najbardziej hazardzistów, a walki gladiatorów, choć emocjonujące, nie mogą się równać z wyprawą na dalekie pustkowia.

– A ilu wraca z takich wypraw?

– Nie wiem ilu, nie meldują się u mnie po powrocie.

– Ale przygody śmiałków, o których wspomniałeś, są opisywane w książkach, więc na pewno wiesz, kto wrócił.

– To nie takie proste. – Pogładziłem w zamyśleniu bródkę. – Wielu rezygnuje po spędzeniu ledwie jednej nocy pod mroźnym niebem. Inni po wielomiesięcznych poszukiwaniach wracają z niczym. Ci, którzy naprawdę coś znaleźli i na dodatek są warci opisania, stanowią nieliczną grupę.

– Mój syn zawsze lubił historie o bohaterach. – Galerius uśmiechnał się smutno. – Podobały mu się zwłaszcza przygody Herenusa i jego drużyny. Walki z potworami, tajemne twierdze, skarby... Całymi dniami o tym opowiadał. Nigdy nie chciał być zwykłym jurystą czy medykiem. Nawet zaczął mówić jak w opowieściach.

– To znaczy onegdaj, zawżdy i azaliż? – Uśmiechnąłem się szeroko.

– Mniej więcej. Skąd wiesz?

– Nie tylko on lubi czytać książki. – Wzruszyłem ramionami. – Niektórzy wczuwają się tak bardzo, że używają na co dzień dawnej mowy. Chociaż moim zdaniem nie powinno się opisywać przygód bohaterów archaicznym językiem jedynie po to, żeby stworzyć odpowiedni klimat. Przecież obecnie posługują się nim tylko kronikarze i bardowie. Znaczy minstrele – poprawiłem się, używając swojskiego określenia wędrownych śpiewaków.

– Myślałem, że czarodzieje są zwolennikami tradycji – zdziwił się centurion.

– Nie w tym wypadku. Tak samo możemy wyrzucić spodnie i znów chodzić w togach. Trzeba iść z duchem czasu.

– Ech... Mój syn też często to powtarzał. Ciągle szukał czegoś nowego.

– Mógł zostać żołnierzem, jak ojciec. Z pewnością przeżyłby wiele przygód...

– To nie jest dobre życie! – przerwał Galerius gniewnie. – Nie dla niego. Nie po to się uczył w najlepszych szkołach, żeby teraz ginąć bez sensu. Muszę go znaleźć!

Bardzo szybko przeszedł ze stanu ironicznej obojętności do gniewnej zapalczywości, gdzieś po drodze zahaczając o lekką melancholię. Nieprzypadkowo nosił przydomek Nerva.

– Chętnie bym pomógł, bo lubię pomagać ludziom – skłamałem – ale, niestety, nic nie pamiętam.

– Jest mojego wzrostu, ma długie brązowe włosy i zwykle nosi szarą tunikę, ale mógł też mieć lorikę albo kolczugę. Jestem pewien, że był w tej wieży – rzekł z naciskiem. – Mógł tu przybyć w aprilisie lub majusie.

Święta spędził w domu, więc musiało to być niedługo po ceraliach.

Przez chwilę milczałem, wpatrując się w punkt na przeciwległej ścianie, tak by Galerius odniósł wrażenie, że próbuję sobie przypomnieć wizytę młodego Juliusa.

– Niestety. – Rozłożyłem ręce. – Nie pamiętam go. Żołnierz pogładził nieogolony policzek.

– Ech... – Westchnął zawiedziony. – A może pamiętasz jego miecz? Charakterystyczny, miał na głowicy wyrysowane dwa stojące niedźwiedzie...

– Obosieczny półtorak, głowica okrągła, jelec prosty, ciemna rękojeść z bawolej skóry? – powiedziałem z uśmiechem, gdyż miecz rozpoznałem od razu. Zapamiętywanie magicznych przedmiotów szło mi lepiej niż zapamiętywanie ludzi.

– Tak! – Galerius się uradował. – Ten miecz jest w naszej rodzinie od kilku pokoleń, mój pradziadek zdobył go podczas walk na granicy.

– Od razu trzeba było o tym wspomnieć, a nie pokazywać rysunki. Znaczy że syn zabrał miecz pradziadka i ruszył na poszukiwanie skarbu?

– Dokładnie! Tyle że nie bardzo wiem dokąd.

– Tak, już o tym mówiłeś. – Wstałem zza biurka.

– Przejdźmy do komnaty obok, tam trzymam księgi rachunkowe. Być może zapisałem w nich coś, co okaże się pomocne.

– Nie wiesz, dokąd mieli jechać? – dopytywał się Galerius, zawiedziony lukami w mojej pamięci.

– Pamiętam tylko miecz.

Krasnolud mruknął coś niezrozumiale, co przypuszczalnie było oznaką dezaprobaty. Trochę mnie to zaskoczyło, bo już myślałem, że jest niemową. Jak widać z uwagą przysłuchiwał się rozmowie, choć sprawiał wrażenie, że jest nią zainteresowany tak samo jak górski ork nowymi trendami w poezji romantycznej.

– Proszę za mną – powiedziałem uprzejmie, podchodząc do drzwi.

Po drugiej stronie klatki schodowej znajdował się niewielki sklepik. Tak go nazywałem, ponieważ broń ustawiona na stojakach oraz mapy i mikstury na regałach miały przyczepione karteczki z cenami. Nie lubiłem tego miejsca. Czułem się w nim jak pospolity handlarz, nie jak czarodziej mieszkający w magicznej wieży. Niestety, z pieniędzmi jest jak z dobrą opowieścią – szybko się kończą. Wieża sama w sobie nie była kosztowna w utrzymaniu, ale opłaty na rzecz Gildii stanowiły spory wydatek. Nie wspominając o utrzymaniu mojej skromnej osoby i Gorga, wiernego sługi, należącego do rasy górskich orków.

– Ciekawe miejsce – stwierdził Galerius, rozglądając się.

– Yhm. – Podszedłem do gabloty, gdzie trzymałem księgi rachunkowe.

Rzuciłem na ladę opasłe tomisko o nieco pożółkłych stronicach. Otworzyłem w przypadkowym miejscu, po czym zacząłem przerzucać kartki, szukając właściwej daty. Kątem oka obserwowałem centuriona i balistariusza – spacerowali po komnacie i przyglądali się uważnie zgromadzonym przedmiotom.

– Nie dotykać towaru! – krzyknąłem, gdy krasnolud przybliżył dłoń do miecza.

Handar rzucił okiem w moją stronę, ale ręki cofnąć nie zdążył.

– Auuuu! – Chwycił się za nadgarstek.

– Lodowy miecz, mrozi przy dotyku – wyjaśniłem.

– I na co to komu – mruknął brodacz chrapliwie.

– Niektórzy lubią takie dodatki – odparłem spokojnie, próbując rozdzielić dwie sklejone kartki.

– Bardzo drogie dodatki – wtrącił Galerius, zerknąwszy na karteczkę z ceną.

– Nie jest łatwo stworzyć coś takiego. Nadawanie przedmiotom niezwykłych właściwości to wyższa szkoła magii. – Spojrzałem z wyrzutem na żołnierza.

– Nie wyobrażacie sobie, ile czasu i energii potrzeba, żeby zwykły miecz zmienić w magiczną broń.

– Bez sensu – podsumował krasnolud, rozcierając rękę.

– Wprawdzie to nie moja sprawa – stwierdziłem rozdrażniony jego komentarzem – ale dlaczego balistariusz z Siedemnastego poszukuje syna centuriona?

– Spłacam dług.

– Naprawdę? Nie wyglądasz na hazardzistę. – Próbowałem zażartować.

– To dług wdzięczności. Galerius uratował mi życie – rzekł ze śmiertelną powagą Handar.

Pokiwałem głową. Krasnoludy to bardzo honorowa rasa, jeśli chodzi o kwestie życia i śmierci, choć w handlu już nie zawsze. Możliwe, że ten był inny niż krasnoludy, które zwykle poznawałem przy okazji wizyt drużyn poszukiwaczy i rzeczywiście szukał czegoś więcej niż złota czy okazji do bitki; za to należała mu się przynajmniej odrobina szacunku. Tylko odrobina, bo, jak przypuszczałem, nie pogardziłby skarbem znalezionym przy okazji spłacania owego długu wdzięczności.

– Bardzo szlachetnie – powiedziałem z nadzieją, że zabrzmiało to poważnie i nie wyczuł sarkazmu.

Wróciłem do wertowania stronic księgi i już po chwili natknąłem się na interesującą notatkę:

30 Aprilis

C. Sulpicjus Corvinus

Identyfikacja miecza (usługa) – 20 den. Mapa Mareos 1 szt. – 30 den.

– Czy imię Sulpicjus Corvinus coś wam mówi? – spytałem, podnosząc wzrok znad księgi.

– Tak, to przyjaciel mojego syna.

– Jak rozumiem, wyruszyli razem?

– Zgadza się.

– Sulpicjus jest starszy od twojego syna? A może potrafi dobrze walczyć?

– Nie... raczej nie – odrzekł zakłopotany Galerius, drapiąc się po policzku. – Dlaczego pytasz?

– Tylko coś sprawdzam. – Zastanawiałem się, dlaczego akurat nazwisko Sulpicjusa znalazło się w księdze. Zwykle zapisywałem imiona dowódców wyprawy, a teoretycznie powinien nim być posiadacz magicznej broni albo najlepszy wojownik w grupie.

Oczywiście zawsze pozostawała też trzecia możliwość.

– Corvinusowie to bogata rodzina?

– Bardzo. Patrycjusze z okolic Vamorum, ojciec Sulpicjusa jest senatorem.

To wiele wyjaśniało. Syn senatora z pewnością powinien zostać dowódcą wyprawy, zwłaszcza jeśli ją finansuje.

– Masz dużo szczęścia, żołnierzu – powiedziałem z uśmiechem. – Wygląda na to, że twój syn i jego drużyna kupili mapę doliny Mareos, więc przypuszczalni e tam właśnie się udali.

– Mareos – mruknął krasnolud i splunął na podłogę. Skrzywiłem się, ale tylko skarciłem go spojrzeniem.

– Przeklęte miejsce – dodał Handar. – Źle, że tam pojechał.

– Bez przesady, znam gorsze – stwierdziłem. Brodacz spojrzał lekceważąco. Nie miałem mu teg o za złe, bo wiedziałem, jak jego pobratymcy traktują dolinę Mareos, rozległą krainę położoną nieopodal gór Levanus, wchodzącą w skład ziem niczyich, powszechnie zwanych Pustkowiami Północnymi. Ponieważ rejon sąsiadował bezpośrednio z państwem krasnoludów, właśnie u nich cieszył się najgorszą sławą. Moim zdaniem dolina nie różniła się od reszty terenów położonych na północ od granic Imperium Averyńskiego. Były tam jaskinie, górskie rzeczki, ruiny starożytnych twierdz i oczywiście całą okolicę porastał gęsty las. Mieszkańcy również byli zupełnie pospolici – orkowie, rozbójnicy, dzikie zwierzęta, trochę demonicznych bestii przywołanych z mrocznej otchłani przez szalonych czarnoksiężników. Standard, jeśli chodzi o Pustkowia Północne.

Historia Pustkowi Północnych sięgała wiele wieków wstecz, kiedy władzę w opuszczonej krainie przejął czarnoksiężnik Mergan. Przeszedł do historii pod wiele mówiącym przydomkiem Czarny Władca. Był pierwszym, który zyskał taki przydomek, i przypuszczalnie jedynym, który na niego w pełni zasłużył. Rękami stworzonej przez siebie armii orków i demonicznych stworzeń zbudował sieć potężnych twierdz. Po wielu krwawych bojach połączone siły państw południowych, przy wsparciu krasnoludów i elfów, zdołały pokonać wojska Mergana. Krainę zaczęto nazywać Pustkowiami Północnymi. Było to miejsce pełne magii, istot z innego świata, a przede wszystkim był to dom dla całych zgrai orków. Zdarzało się, że ambicje gnały na północ pomniejszego czarodzieja lub innego awanturnika, który osiadał w opuszczonej warowni, organizował armię i próbował podbić południowe krainy. Czasami zyskiwał chwytliwy przydomek w rodzaju „Mroczny ”,

„Straszny ” czy nawet „Pan Ciemności”.

Cóż, jeśli Galerius chciał wyprawić się do Mareos, nie miałem prawa mu tego zabraniać. Pustkowia Północne były otwarte dla wszystkich chętnych przez całą dobę, w każdy dzień tygodnia. Mogłem co najwyżej udzielić pomocy i trochę na tym zarobić.

– A może bylibyście zainteresowani kupnem mapy?

– Dlaczego mielibyśmy kupować ją tutaj, a nie u kartografa? – spytał całkiem logicznie Galerius.

– Hm... – Pogładziłem w zamyśleniu bródkę. – Sprzedam taką samą, jaką sprzedałem twojemu synowi. Szybciej go odnajdziecie, jeśli będziecie wiedzieć, dokąd mógł się udać. Może nie jest to duże ułatwienie, ale myślę, że w tym wypadku liczy się każdy drobiazg, mogący naprowadzić was na właściwą drogę. Tylko trzydzieści denarów, tyle co w zwykłym sklepie.

– Dobry z ciebie handlarz, magu. – Galerius uśmiechnął się drwiąco.

– Staram się pomóc, jeśli nie chcecie, trudno. Żołnierz zapewne wyczuł w moim głosie urazę, gdyż szybko zmienił ton.

– Nie lubisz tego, prawda? – spytał z powagą.

– Czego?

– Tego wszystkiego. – Zrobił nieokreślony ruch ręką. Spojrzałem na niego z niepokojem. Czyżby moja niechęć do pracy była aż tak widoczna? Nie lubiłem się bawić w handlarza, choć nieskromnie mówiąc, całkiem dobrze sobie radziłem. Nie podobała mi się fałszywa uprzejmość, którą musiałem udawać wobec każdego potencjalnego dostarczyciela pieniędzy. Nie cierpiałem młodych zarozumialców sądzących, że za garść monet mogą kupić wszystko, czego zapragną. Chcę miecz, który uczyni mnie niepokonanym szermierzem. Chcę zbroję odporną na każdy cios. Chcę magiczny łuk, który zawsze trafia do celu... Takie prośby mogły wytrącić z równowagi nawet najbardziej cierpliwego człowieka.

– Co mam odpowiedzieć? – stwierdziłem po chwili milczenia. – Że wolałbym ruszyć na północ i szukać skarbów? Że nie chcę do końca życia użerać się z bezczelnymi młodzikami uważającymi się za wybrańców? Ta wieża...

Zamilkłem gwałtownie, zdając sobie sprawę, że ujawniłem głęboko skrywane myśli przed obcymi osobami. Takie zachowanie nie przystoi poważnemu czarodziejowi za jakiego chciałem uchodzić.

– Nie musisz tu chyba mieszkać do końca życia, magowie często towarzyszą bohaterom – zauważył były centurion. – O nich też powstają opowieści.

– Rezydenci wieży raczej z niej nie rezygnują – powiedziałem w zamyśleniu. – Własna wieża to przywilej, marzenie każdego adepta magii.

– Twoje też?

– Może... – odparłem niepewnie, ale po chwili dodałem: – Tak, moje też.

– Jakoś nie jesteś przekonany. – Galerius się uśmiechnął. – Czyżbyś tęsknił za przygodami? Za sławą i fortuną?

– Za sławą? – prychnąłem. – Sława to coś, czego pragną poszukiwacze uważający się za wybranych, wojownicy z misją ratowania świata. Tacy jak ja i tak zawsze są w cieniu, na dalszym planie. Czasem pojawiają się na drodze wielkich bohaterów, aby służyć radą i pomocą, to wszystko.

– Każdy ma swoje miejsce i nie zawsze jest to miejsce w pierwszym szeregu. – Galerius skwitował uśmiechem moje uwagi. – Niektórzy poszukują go przez całe życie. Większość zawsze będzie stać gdzieś z tyłu, ale to nie znaczy, że nie są ważni.

– Szukają swojego miejsca przez całe życie... – powtórzyłem szeptem jego słowa i dodałem głośniej filozoficznie: – Właściwie każdy z nas jest w pewnym sensie poszukiwaczem.

Spojrzał na mnie z ciekawością, jakby zastanawiał się, o czym myślę. Pewnie był tak samo zaskoczony moimi słowami jak ja sam. Nieczęsto oddawałem się rozmyślaniom na temat życia i natury ludzkiej.

– Właściwie ta praca nie jest zła – stwierdziłem po krępującej chwili milczenia. – Mam kontakt z magicznymi przedmiotami, spotykam ciekawych ludzi. I nawet nie wszyscy mnie denerwują.

– To dobrze. – Galerius skinął głową, uśmiechając się szeroko. – Cieszę się, że nie wszyscy.

– Szanuję doświadczonych wojowników – rzekłem szybko. – Twój syn był uprzejmy, z tego co pamiętam.

– A jednak go pamiętasz! – Centurion się ożywił.

– Tak... coś sobie przypominam. – Patrzyłem w zamyśleniu na notatkę w księdze. – Było ich troje, Sulpicjus, on płacił, jakaś blondynka i twój syn... Mieli magiczny miecz.

– Blondynka?

– Tak, młoda i ładna. Miecz był bardzo interesujący, nie od razu mogłem rozpoznać, jaka moc w nim drzemie. Przez te niedźwiedzie myślałem, że chodzi o dodanie siły posiadaczowi, lecz okazało się coś zupełnie innego...

– No dobrze, ale co z dziewczyną? – dopytywał się Galerius.

– Jak to co? Przyjechała razem z nimi. W każdym razie powiedzieli, że miecz świeci w ciemnościach, więc musi być magiczny. Nie wiedzieli tylko, jaką posiada moc...

– Padło jej imię? – Były centurion jak widać interesował się bardziej dziewczyną niż ostrzem.

– Jakoś na N chyba... – Wzruszyłem ramionami.

– Kiedy badałem miecz, okazało się, że nie ma dodatkowej mocy. Jedyna jego zdolność magiczna to świecenie w ciemności. Przydatna rzecz podczas przeszukiwania podziemi, ale chyba liczyli na coś więcej.

– Ech... – Żołnierz westchnął. – Chyba bardziej ciekawią cię przedmioty niż ludzie.

– Magiczne przedmioty to moja specjalność.

– Uśmiechnąłem się. – Może chcielibyście jakiś kupić? Zauważyłem, że nie macie tarcz, więc może zainteresuje was Tarcza Ognia. – Wskazałem na czerwony puklerz w głębi komnaty.

– Nie, podziękujemy. – Galerius nawet nie spojrzał w tamtą stronę.

– Na pewno? Mam też wojskowe scutum, prostokątne i owalne, wedle uznania.

– Ech... – Centurion znów westchnął. – Twierdzisz, że nie lubisz tej pracy, chociaż nadajesz się do niej jak mało kto. Weźmiemy tylko mapę.

– Trzydzieści denarów.

Stary żołnierz skinął głową.

– Dobrze. Umowa stoi.

Zadowolony z przebiegu rozmowy, odwróciłem się w stronę regału i wyciągnąłem z półki papierowy zwój.

– Proszę bardzo, oto dolina Mareos. – Rozwinąłem rulon na kontuarze.

Handar i Galerius wpatrywali się w mapę z uwagą.

– To mapa z krasnoludzkiej drukarni. – Brodacz wskazał palcem na emblemat w narożniku, przedstawiający dwa skrzyżowane topory.

– Zgadza się. Gereb i Hens, najlepsza drukarnia w stolicy.

– Szczerze mówiąc, myślałem, że będzie rysowana ręcznie – stwierdził z ironicznym uśmiechem Galerius.

– Dlaczego? Bo znajduje się w magicznej wieży? Trzeba iść z duchem czasu. Drzeworyt poprzeczny to całkiem dobry wynalazek...

– Krasnoludzki – wtrącił Handar.

– Tak, wiem, że krasnoludzki. Ale za to papier jest nasz, najlepszej jakości, z miejscowej papierni. To jak? Kupujecie?

– Kupujemy. – Żołnierz sięgnął do sakiewki. – A to coś ekstra, za informacje. – Położył na ladzie srebrne denary. Trochę mnie tym zaskoczył, lecz było ich tyle, że nawet nie pomyślałem, by się targować.

– Mam nadzieję, że odszukasz swojego syna – powiedziałem, zgarniając przyjemnie brzęczące monety. Co prawda szanse na odnalezienie Juliusa i jego drużyny całych i zdrowych były takie jak na spotkanie jednorożca w lupanarze, ale to akurat wolałem przemilczeć.

– A ja mam nadzieję, że odnajdziesz swoje miejsce, magu – rzekł na pożegnanie były centurion z legionu Siedemnastego.

Po raz ostatni widziałem Galeriusa i Handara, gdy przejeżdżali pod arkadami pobliskich akweduktów; skierowali się na trakt łączący stolicę z północnymi prowincjami. Wtedy nie mogłem wiedzieć, jak potoczą się ich dalsze losy. Nie przypuszczałem, że właśnie spotkałem jednego z najsłynniejszych bohaterów w dziejach imperium.

Kiedy czytam opowieści o wspaniałych przygodach Galeriusa i jego drużyny, trochę żałuję, że nie poznałem go lepiej. Kto by pomyślał, że stary centurion, jego syn, przyjaciele i krasnoludzki towarzysz uratują świat przed zagładą. Ich przygody, pełne niesamowitych zdarzeń, efektownych walk i dramatycznych zwrotów akcji stały się jedną z najlepiej sprzedających się książek na kontynencie. I choć dla wszystkich jest to epicka historia o walce dobra ze złem, o wielkiej miłości i bohaterskich czynach, dla mnie to zawsze będzie opowieść o poszukiwaczach. Ojciec szukający syna. Syn szukający skarbu. Krasnolud szukający okazji do rewanżu.

O skromnym czarodzieju Klavresie jest ledwie kilka akapitów. Parę zdań opisujących wizytę Juliusa, jego przyjaciela Sulpicjusa i ukochanej Numerii, niezrównanej łuczniczki. Krótka wzmianka o odwiedzinach Galeriusa i Handara. Ktoś mógłby stwierdzić, że to niewiele. Ktoś mógłby uznać, że to nie miało znaczenia. Wszystko ma znaczenie. I wszyscy ludzie, których spotykamy na swojej drodze. Tak jak powiedział Galerius – nie trzeba stać w pierwszym szeregu, żeby być kimś ważnym.

Jego słowa zapamiętałem na całe życie.

Od spotkania z byłymi legionistami z Siedemnastego minęło wiele lat i od tego czasu moje imię pojawiało się w wielu opowieściach. Niekiedy tylko w jednym zdaniu, innym razem przewijało się przez cały rozdział. Czarodziej odczytujący niewidzialną mapę. Tłumacz starożytnych run wymalowanych krwią na pożółkłym ze starości pergaminie. Mag, który widział śmierć legendarnego Herenusa i rozwiązał zagadkę przeklętego hełmu. Mag, który doradza, pomaga i wskazuje drogę bohaterom. Klavres, czarodziej z wieży Irrum, ekspert od magicznych przedmiotów.

Odnalazłem swoje miejsce.

NAJWIĘKSZY BOHATER

Nigdy nie uważałem się za szczęściarza. Nie byłem wybrańcem losu i mogłem się założyć z każdym, że bogini Fortuna nawet nie znała mojego imienia. Nie należałem do odważnych, więc czemu miałaby mi sprzyjać? Nie, z pewnością nie mogłem liczyć na jej przychylność. Tak przynajmniej sądziłem do dnia, w którym niewielki statek o wdzięcznej nazwie „Aquila” zatonął w odmętach morza i tylko ja ocalałem...

Byłem rozbitkiem. Takich rzeczy się nie planuje i kiedy dotarłem do plaży, skrajnie wyczerpany i przemoczony do suchej nitki, nie miałem pojęcia, co robić dalej. Nie myślałem o przyszłości. Leżałem na brzuchu, rozkoszując się zapachem mokrego piasku, a fale przyboju były balsamem na spalone słońcem plecy. Ostatnie dni spędziłem w dziurawej szalupie, która dryfowała w nieznanym kierunku, więc miałem serdecznie dość morza. Tęskniłem za stałym lądem jak krasnolud za kopalnią.

Powoli podniosłem się i usiadłem na zmurszałej kłodzie.

Niewielka zatoczka, usiana drobnymi muszlami, przypominała plaże na południu Imperium Averyńskiego, gdzie bogaci patrycjusze trwonili łatwo zarobione denary. Z tą różnicą, że wyglądała naturalnie, a to nie wróżyło nic dobrego. Nieskazitelnie piękna i jednocześnie pusta plaża mogła znaczyć tylko jedno – znalazłem się na bezludnej wyspie.

Sięgnąłem po przytroczony do pasa bukłak i wysączyłem ostatnie krople wody. Szum morskich fal, który jeszcze wczoraj doprowadzał mnie do szaleństwa, działał uspokajająco, jednak wspomnienie katastrofy powracało natrętnie jak wędrowny sprzedawca relikwii.

To miał być zwykły rejs na Południowy Kontynent, coś, o czym można opowiedzieć wnukom po latach lub, nie wybiegając tak daleko w przyszłość, kolegom czy znajomym. Niestety, podczas podróży powrotnej rozpętała się burza i zepchnęła okręt na nieznane wody. Nie widziałem w tym zagrożenia, ale kiedy kapitan oznajmił, że ster jest zniszczony, a nawigator wypadł za burtę, zacząłem się martwić. Załoga statku, oczekująca na pomoc magiczną, nie była zadowolona, że takiej pomocy udzielić nie mogę. Chociaż wyjaśniłem, że jestem studentem dopiero drugiego roku Uniwersytetu Magicznego w Triwerii i znam ograniczoną liczbę zaklęć, a żadne nie przyda się do nawigacji, wszyscy zaczęli odnosić się do mnie nieprzyjaźnie. No, może przesadziłem – powiedzmy, że byli pasywno-agresywni.

Być może dlatego zignorowano moje zdanie, gdy odradzałem kurs na Wyspy Szczęśliwe.

Położone na krańcu ziem znanych ludziom, nie stanowiły dobrego celu podróży dla statku bez nawigatora. Wiedziałem, że można łatwo je ominąć, a dalej znajdował się obszar, który na mapach opatrywano uwagą: „Tu żyją smoki”. I nie było to wcale wymyślone przez kartografów hasło, lecz ostrzeżenie; smoki tam naprawdę mieszkały i nie lubiły nieproszonych gości. Niestety, niepomny moich uwag kapitan wyliczył z położenia gwiazd, że bliżej jest do wysp niż do kontynentu. Nawigatorem był kiepskim, ale i tak wyboru nie mieliśmy – prowizorycznie naprawiony ster nie pozwalał na finezyjne manewry.

Tak jak przypuszczałem, obliczenia nie były dokładne i po kilku dniach żeglugi trafiliśmy na sztorm, tym razem zabójczy dla załogi „Aquili”. Burza trwała ledwie chwilę, ale to w zupełności wystarczyło. Nie pamiętałem, jak znalazłem się w szalupie, lecz patrząc na unoszące się na wodzie zniszczone fragmenty statku, miałem pewność, że nikt inny nie przeżył.

Dni mijały powoli, a ja, typowy szczur lądowy, nie wiedziałem, gdzie jestem i dokąd płynę. Na szczęście morze było spokojne i tylko słońce dawało się mocno we znaki. W katastrofie straciłem broń i bagaże, zostały mi spodnie z podartymi nogawkami i tunika, którą szybko wyrzuciłem; gdy wyżymałem ją ze słonej wody, rozpadła się w dłoniach. Postanowiłem wtedy, że już nigdy nie kupię ubrań na targu, jeśli oczywiście jeszcze kiedykolwiek nadarzy się taka okazja. Równa błękitna tafla sięgająca po horyzont w każdym kierunku nie napawała optymizmem.