Rodzina Połanieckich - Henryk Sienkiewicz - ebook + audiobook

Rodzina Połanieckich audiobook

Henryk Sienkiewicz

4,5

Opis

Zmieniający się obraz życia polskiego ziemiaństwa końca XIX wieku. Ścieranie się i przenikanie tradycji z wyzwaniami nowych czasów, w których dorabianie się majątku przestaje być czymś wstydliwym dla szlachcica, zwłaszcza gdy celem jest odzyskanie rodzinnego gniazda.

Wspaniała opowieść o miłości.

Według niektórych badaczy literatury, książka zawiera wątki autobiograficzne.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 25 godz. 6 min

Lektor: Anna Nehrebecka
Oceny
4,5 (43 oceny)
29
8
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TOM I

Rozdział I

I

Była godzina pierw­sza po pół­nocy, gdy Poła­niecki zbli­żał się do dworu w Krze­mie­niu. Za swo­ich dzie­cin­nych lat był on dwu­krot­nie w tej wsi, dokąd jego matka, daleka krewna pierw­szej żony dzi­siej­szego wła­ści­ciela Krze­mie­nia, woziła go na waka­cje. Poła­niecki usi­ło­wał teraz przy­po­mnieć sobie tę miej­sco­wość, ale przy­cho­dziło mu to z trud­no­ścią. Po nocy, przy księ­życu, wszystko brało kształty odmienne. Nad zaro­ślami, łąkami i gru­dzią leżał nisko biały tuman, zmie­nia­jąc całą oko­licę w bez­brzeżne jezioro, które to złu­dze­nie powięk­szały jesz­cze odzy­wa­jące się w tuma­nie chóry żab. Noc była lip­cowa, bar­dzo pogodna i oświe­cona peł­nią. Chwi­lami, gdy żaby mil­kły, sły­chać było der­ka­cze, gra­jące po rosie, a cza­sem z daleka, od błot­ni­stych sta­wów, ukry­tych za olszy­nami, odzy­wał się, jakby z pod ziemi, głos bąka.

Poła­niecki nie mógł się oprzeć uro­kowi tej nocy. Była mu ona jakaś swoja i tę swoj­skość odczu­wał tym lepiej, że daw­niej nie­czę­sto bywał w kraju, a dopiero przed dwoma laty powró­cił na stałe z za gra­nicy, gdzie spę­dził pierw­szą mło­dość, a póź­niej zaj­mo­wał się spra­wami han­dlo­wymi. Teraz, gdy wjeż­dżał do tej śpią­cej wio­ski, przy­po­mniało mu się także wła­sne dzie­ciń­stwo, pamiętne ze względu na matkę, która od pię­ciu lat nie żyła, i dla­tego, że przy­kro­ści i tro­ski tego dzie­ciń­stwa, w porów­na­niu do dzi­siej­szych, wyda­wały się zupeł­nie błahe.

Bryczka wto­czyła się na koniec do wsi, którą poczy­nał krzyż, sto­jący na wydmie. Pochy­lił się on już bar­dzo i gro­ził upad­kiem. Poła­niecki pamię­tał go dla­tego, że w swoim cza­sie pocho­wano pod tą wydmą wisielca, któ­rego zna­le­ziono na gałęzi w pobli­skim lesie, a potem ludzie bali się tam­tędy nocą prze­cho­dzić.

Za figurą poczy­nały się pierw­sze chaty. Ale ludzie już spali. W żad­nym oknie nie było świa­tła. Jak okiem się­gnąć, poły­ski­wały tylko na noc­nym tle nieba oświe­cone księ­ży­cem dachy cha­łup, które w tym bla­sku wyda­wały się srebrne i siwe. Nie­które cha­łupy były uma­zane wap­nem i świe­ciły jasno-zie­lono, inne, ukryte w sad­kach wiśnio­wych, w gąsz­czu sło­necz­ni­ków lub tycz­ko­wej fasoli, zale­d­wie wychy­lały się z cie­nia. Po podwór­kach szcze­kały psy, ale jakby przez sen, dając wtór rze­cho­ta­niu żab, gra­niu der­ka­czy, bąków i tym wszyst­kim woła­niom, któ­rymi odzywa się let­nia noc, a które potę­gują jesz­cze wra­że­nie ciszy.

Bryczka, posu­wa­jąc się z wolna sypką, piasz­czy­stą drogą, wto­czyła się na koniec w ciemną aleję, popstrzoną tylko tu i owdzie świa­tłem, wdzie­ra­ją­cym się przez liście. Na końcu tej alei poświ­sty­wali stróże nocni. Przy ujściu bie­lił się dwór, w któ­rym kilka okien było oświe­co­nych. Gdy bryczka zatur­ko­tała przed gan­kiem, z domu wybiegł słu­żący chło­pak, który począł poma­gać Poła­niec­kiemu przy wysia­da­niu, a oprócz tego zbli­żył się stróż nocny i dwa białe psy, widocz­nie bar­dzo młode i łagodne, gdyż, zamiast szcze­kać, jęły łasić się, wspi­nać się na gościa i oka­zy­wać z jego przy­by­cia radość tak wielką, iż stróż musiał miar­ko­wać jej wylew za pomocą kija.

Chło­pak zdjął z bryczki rze­czy Poła­niec­kiego, on sam zaś zna­lazł się po chwili w jadal­nym pokoju, gdzie cze­kała na niego her­bata. Przy jed­nej ścia­nie stał orze­chowy kre­dens, obok zegar z wiel­kimi wagami i kukułką, z dru­giej strony dwa liche por­trety kobiece w stro­jach z osiem­na­stego wieku, na środku zaś stół, nakryty białą ser­wetą, oto­czony krze­słami o wyso­kich porę­czach. Pokój ten, oświe­cony jasno, pełen pary, uno­szą­cej się z samo­wara, wyglą­dał dość gościn­nie i wesoło.

Poła­niecki począł prze­cha­dzać się wzdłuż stołu, ale skrzy­pie­nie wła­snych butów raziło go w tej ciszy, poszedł więc ku oknu i patrzał przez szyby na oświe­cone księ­ży­cem podwó­rze, po któ­rym te same dwa białe psy, które witały go z takim wyla­niem, goniły się teraz ze sobą.

Po nie­ja­kim cza­sie drzwi przy­le­głego pokoju otwo­rzyły się i weszła młoda osoba, w któ­rej Poła­niecki domy­ślił się córki wła­ści­ciela Krze­mie­nia, uro­dzo­nej z dru­giej jego żony. Na jej widok wyszedł więc z fra­mugi okna i, zbli­żyw­szy się w swo­ich skrzy­pią­cych butach do stołu, skło­nił się i powie­dział swoje nazwi­sko.

Panna wycią­gnęła do niego rękę i rze­kła:

– Wie­dzie­li­śmy z depe­szy o pań­skim przy­jeź­dzie. Tatko tro­chę chory i musiał się poło­żyć, ale jutro rad będzie pana zoba­czyć.

– Nie moja wina, żem przy­je­chał tak późno – odpo­wie­dział Poła­niecki – pociąg przy­cho­dzi dopiero o jede­na­stej do Czer­niowa.

– A z Czer­niowa jesz­cze dwie mile do Krze­mie­nia. Mówił mi ojciec, że pan tu nie pierw­szy raz.

– Przy­jeż­dża­łem tu z matką, gdy pani nie było jesz­cze na świe­cie.

– Wiem. Pan jest krewny ojca.

– Ja jestem krewny pierw­szej żony pana Pła­wic­kiego.

– Ojciec bar­dzo ceni związki rodzinne, choćby naj­dal­sze – odrze­kła panna.

I zaczęła nale­wać her­batę, odga­nia­jąc od czasu do czasu drugą ręką parę, która, pod­no­sząc się z samo­waru, prze­sła­niała jej oczy. Gdy roz­mowa się prze­rwała, sły­chać było tylko tyk zegara. Poła­niecki, któ­rego inte­re­so­wały młode kobiety, przy­pa­try­wał się pan­nie Pła­wic­kiej. Była to osoba śred­niego wzro­stu, dość wysmu­kła; włosy miała ciemne, twarz łagodną, ale jakby zga­szoną, płeć nieco opa­loną od słońca, oczy nie­bie­skie i prze­śliczne usta. W ogóle była to twarz kobiety spo­koj­nej i deli­kat­nej. Poła­niecki, któ­remu nie wydała się brzydka, ale też nie wydała się piękna, myślał jed­nak, że jest dość miła, że może być dobra i że pod tą powierz­chow­no­ścią nie­zbyt świetną może posia­dać mnó­stwo tych roz­ma­itych przy­mio­tów, które posia­dają zwy­kle wiej­skie panny. Jak­kol­wiek był młody, życie nauczyło go jed­nej prawdy, że kobiety, przy bliż­szym pozna­niu, w ogóle zyskują, męż­czyźni w ogóle tracą. Sły­szał także o pan­nie Pła­wic­kiej, że całe gospo­dar­stwo w Krze­mie­niu, pra­wie zresztą zruj­no­wane, polega na jej gło­wie, i że to jest jedna z naj­bar­dziej zapra­co­wa­nych istot na świe­cie. Otóż w sto­sunku do tych kło­po­tów, które musiały ją obar­czać, wydała mu się spo­kojną i pogodną. Prócz tego pomy­ślał, że zapewne jej się spać chce. Widać to było nawet po jej oczach, mru­żą­cych się mimo woli pod świa­tłem wiszą­cej lampy.

Egza­min byłby wypadł w ogóle na jej korzyść, gdyby nie to, że roz­mowa z nią szła tro­chę trudno. Ale tłu­ma­czyło się to tym, że się widzieli po raz pierw­szy w życiu. Przyj­mo­wała go przy tym sama, co dla mło­dej panny mogło być kło­po­tliwe. Na koniec wie­działa, że Poła­niecki przy­je­chał do nich nie w odwie­dziny, ale po pie­nią­dze. Tak było w isto­cie. Matka jego oddała przed bar­dzo daw­nym cza­sem dwa­dzie­ścia kilka tysięcy rubli na hipo­tekę Krze­mie­nia, które Poła­niecki chciał teraz ode­brać, raz dla­tego, że zale­gano bar­dzo z pro­cen­tami, a powtóre, że, będąc wspól­ni­kiem domu han­dlo­wego w War­sza­wie, wszedł w roz­ma­ite inte­resy i potrze­bo­wał kapi­tału. Z góry też obie­cał sobie nie czy­nić żad­nych ustępstw i swoje koniecz­nie odzy­skać. W tego rodzaju spra­wach cho­dziło mu zawsze o to, by oka­zać się czło­wie­kiem nie­ugię­tym. Nie był on nim może z natury, ale uczy­nił sobie z nie­ugię­to­ści zasadę, a zara­zem sprawę miło­ści wła­snej. Skut­kiem tego czę­sto prze­sa­dzał, jak czy­nią zawsze ludzie, któ­rzy coś w sie­bie wma­wiają.

I teraz więc, patrząc na tę pannę miłą, ale widocz­nie senną, powta­rzał sobie wbrew współ­czu­ciu, które się w nim budziło:

– Wszystko to dobrze, ale musi­cie zapła­cić.

Po chwili rzekł:

– Sły­sza­łem, że pani wszyst­kim się tu zaj­muje: czy pani lubi gospo­dar­stwo?

– Lubię bar­dzo Krze­mień – odpo­wie­działa.

– I ja lubi­łem Krze­mień, gdy byłem chłop­cem. Ale gospo­da­rzyć bym w nim nie chciał… Takie trudne warunki…

– Trudne, trudne… Robimy też, co w naszej mocy.

– To jest, pani robi, co w pani mocy.

– Poma­gam ojcu, który czę­sto jest cier­piący.

– Ja się na tych rze­czach nie znam, ale z tego, co widzę i sły­szę, wno­szę, że więk­sza część rol­ni­ków nie może liczyć na przy­szłość.

– Liczymy na Opatrz­ność…

– To wolno, ale wie­rzy­cieli nie można do niej odsy­łać.

Twarz panny Pła­wic­kiej pokryła się rumień­cem – i nastała chwila kło­po­tli­wego mil­cze­nia.

A Poła­niecki powie­dział sobie:

– Sko­roś zaczął, to idź dalej.

I rzekł:

– Pani pozwoli sobie wyja­śnić cel mego przy­by­cia.

Panna spoj­rzała na niego wzro­kiem, w któ­rym Poła­niecki mógł wyczy­tać: „Dopie­roś przy­je­chał, godzina jest późna, ja led­wie żyję ze zmę­cze­nia – że też naj­prost­sza deli­kat­ność nie wstrzy­mała cię od roz­po­czę­cia takiej roz­mowy”.

Gło­śno zaś odrze­kła:

– Ja wiem, dla­czego pan przy­je­chał, ale może będzie lepiej, gdy pan z ojcem o tym pomówi.

– Dobrze; prze­pra­szam panią – odrzekł Poła­niecki.

– To ja prze­pra­szam pana. Ludzie mają prawo dopo­mi­nać się o swoje i ja jestem do tego przy­zwy­cza­jona. Ale dziś jest sobota; w sobotę ma się tyle roboty. Zresztą w tego rodzaju spra­wach, poj­muje pan… Cza­sem, gdy przy­jeż­dżają żydzi, ukła­dam się sama… Ale tym razem wola­ła­bym, żeby pan mówił z papą. Będzie nam obojgu łatwiej.

– Więc do jutra – rzekł Poła­niecki, któ­remu zabra­kło odwagi do powie­dze­nia, że w spra­wach pie­nięż­nych chce być trak­to­wany, jak żyd.

– Może pan pozwoli jesz­cze her­baty?

– Nie; dzię­kuję. Dobra­noc pani.

I, wstaw­szy, wycią­gnął rękę; panna zaś podała mu swoją daleko mniej ser­decz­nie, niż na powi­ta­nie, tak, że dotknął zale­d­wie koń­ców jej pal­ców.

Odcho­dząc, rze­kła:

– Słu­żący wskaże panu pokój…

I Poła­niecki został sam. Czuł pewien nie­smak i był nie­za­do­wo­lony z sie­bie, choć nie chciał wewnętrz­nie tego przy­znać. Począł nawet wma­wiać w sie­bie, że dobrze zro­bił, gdyż przy­je­chał tu nie dla pra­wie­nia grzecz­no­ści, ale po pie­nią­dze. Co mu panna Pła­wicka? Ani go grzeje, ani ziębi. Jeśli go będzie miała za gbura, to tym lepiej, bo zwy­kle tak się dzieje, że im wie­rzy­ciel jest bar­dziej przy­kry, tym się go sta­rają spła­cić prę­dzej.

Ale nie­smak sil­niej­szy był od tego rozu­mo­wa­nia, albo­wiem jakiś głos szep­tał Poła­niec­kiemu, że tym razem nie cho­dziło tylko o dobre wycho­wa­nie, ale tro­chę o litość nad zmę­czoną kobietą. Odczu­wał przy tym, że, postę­pu­jąc tak obce­sowo, czyni zadość swej pozie, nie swemu sercu, ani swym wro­dzo­nym instynk­tom. Był zły także i na pannę Pła­wicką, tym bar­dziej, że mu się podo­bała. Jak w tej uśpio­nej wio­sce, jak w tej nocy księ­ży­co­wej, tak i w tej pan­nie zna­lazł coś swoj­skiego, czego na próżno szu­kał w kobie­tach zagra­nicz­nych, a co wzru­szało go wię­cej, niż się spo­dzie­wał. Ale ludzie wsty­dzą się czę­sto uczuć bar­dzo dobrych. Poła­niecki wsty­dził się czę­sto wzru­szeń, więc posta­no­wił być nie­ubła­ga­nym i przy­ci­snąć naza­jutrz sta­rego Pła­wic­kiego z pomi­nię­ciem wszel­kich wzglę­dów.

Tym­cza­sem chło­pak zapro­wa­dził go do sypialni. Poła­niecki odpra­wił go zaraz i został sam. Był to ten sam pokój, który mu dawano, gdy za życia pierw­szej żony pana Pła­wic­kiego przy­jeż­dżał do nich z matką. Więc wspo­mnie­nia opa­dły go znowu. Okna wycho­dziły na ogród, za któ­rym był staw; w wodzie prze­glą­dał się księ­życ – i staw widać było lepiej, niż za daw­nych cza­sów, bo wów­czas prze­sła­niał go wielki stary jesion, który musiała zła­mać burza, gdyż w tym miej­scu ster­czał tylko pień ze świe­żym odła­ma­niem na wierz­chu. Świa­tło księ­życa zda­wało się zbie­rać na tym odła­ma­niu, które też błysz­czało bar­dzo mocno. Wszystko to razem czy­niło wra­że­nie ogrom­nego spo­koju. Poła­niecki, który żył w mie­ście wśród zajęć han­dlo­wych, zatem w usta­wicz­nym natę­że­niu władz umy­sło­wych i fizycz­nych, a zara­zem w usta­wicz­nym nie­po­koju, mimo woli odczu­wał ten nastrój ota­cza­ją­cej go wsi, tak, jak się odczuwa cie­płą kąpiel po wiel­kim tru­dzie. Wni­kała w niego ulga. Pró­bo­wał myśleć o swo­ich spra­wach, o tym, jak się one obrócą, czy dadzą straty, czy zyski, wresz­cie o swoim wspól­niku Bigielu, i o tym, jak on zała­twi roz­ma­ite inte­resy pod­czas jego nie­byt­no­ści – ale nie mógł. Nato­miast zaczął myśleć o pan­nie Pła­wic­kiej. Osoba jej, jak­kol­wiek uczy­niła na nim dobre wra­że­nie, była mu obo­jętną, choćby dla­tego, że dopiero co ją poznał. Ale zajęła go, jako typ. Miał lat trzy­dzie­ści kilka, był zatem w wieku, w któ­rym instynkt z siłą nie­mal nie­ubła­ganą popy­cha męż­czy­znę do zało­że­nia ogni­ska domo­wego, poję­cia żony i stwo­rze­nia rodziny. Naj­więk­szy pesy­mizm jest bez­silny wobec tego instynktu; nie broni od niego ani artyzm, ani żadne zada­nia życiowe. Skut­kiem tego żenią się mizan­tropi, pomimo swej filo­zo­fii, arty­ści, pomimo sztuki, jak rów­nież wszy­scy tacy ludzie, któ­rzy twier­dzą, że swoim celom oddają nie pół, ale całą duszę. Wyjątki potwier­dzają zasadę, że ogół nie może żyć kon­wen­cjo­nal­nym kłam­stwem i pły­nąć prze­ciw prą­dom natury. Po więk­szej czę­ści nie żenią się tylko ci, któ­rym do mał­żeń­stwa sta­nęła na prze­szko­dzie ta sama siła, która mał­żeń­stwa two­rzy, to jest ci, któ­rych miłość zawio­dła. Stąd sta­ro­ka­wa­ler­stwo, jeśli nie zawsze to najczę­ściej, jest ukrytą tra­ge­dią.

Poła­niecki nie był ani mizan­tro­pem, ani też czło­wie­kiem, wygła­sza­ją­cym prze­ciwne mał­żeń­stwu teo­rie. Prze­ciw­nie: chciał się oże­nić i był prze­ko­nany, że powi­nien to uczy­nić. Czuł, że przy­szedł na niego czas, więc szu­kał naokół sie­bie kobiety. Z tego wypły­wało to ogromne zaję­cie, jakie budziły w nim kobiety, a zwłasz­cza panny. Jak­kol­wiek spę­dził kilka lat we Fran­cji i w Bel­gii, nie szu­kał miło­ści u męża­tek, chyba u nazbyt łatwych. Był to czło­wiek żywy i czynny, który utrzy­my­wał, że roman­so­wać z mężat­kami mogą tylko próż­niacy, i że w ogóle oble­ga­nie cudzych żon jest moż­liwe tam, gdzie ludzie mają bar­dzo wiele pie­nię­dzy, mało uczci­wo­ści, a nic do roboty, zatem w spo­łe­czeń­stwach, gdzie ist­nieje cała klasa od dawna zbo­ga­cona i pogrą­żona w wytwor­nej bez­czyn­no­ści towa­rzy­skiego a zara­zem i szel­mow­skiego życia. On sam był istot­nie bar­dzo zajęty, że zaś kochać chciał po to, by się oże­nić, więc tylko panny budziły w nim zarówno psy­chiczne, jak i fizyczne zacie­ka­wie­nie. Gdy spo­ty­kał jaką na swej dro­dze, przede wszyst­kim i od pierw­szej chwili zada­wał sobie pyta­nie: „Czyby nie ta?” – albo przy­naj­mniej: „Czyby nie taka?”. Obec­nie myśli jego krę­ciły się w podobny spo­sób koło panny Pła­wic­kiej. Poprzed­nio sły­szał o niej wiele od jej krew­nej, zamiesz­ka­łej w War­sza­wie – i sły­szał rze­czy dobre, a nawet wzru­sza­jące. Obec­nie jej cicha, łagodna twarz sta­wała mu przed oczyma. Przy­po­mniał sobie jej ręce, bar­dzo ładne, o dłu­gich pal­cach, choć nieco opa­lone; jej ciem­no­nie­bie­skie oczy, oraz małe, czarne zna­mię, które miała nad ustami. Podo­bał mu się także jej głos. Przy tym, jak­kol­wiek powta­rzał sobie przy­rze­cze­nie, że nie poczyni żad­nych ustępstw i musi swoje ode­brać, jed­nakże zły był na los, który przy­pro­wa­dził go do Krze­mie­nia, jako wie­rzy­ciela. Mówiąc do sie­bie języ­kiem kupiec­kim, powta­rzał w duchu: gatu­nek jest dobry – ale nie będę „reflek­to­wał” – bom nie po to przy­je­chał.

Jed­nakże „reflek­to­wał” i to tak dalece, że roze­braw­szy się i poło­żyw­szy, długi czas nie mógł zasnąć. Koguty poczęły piać, szyby bled­nieć i zie­le­nieć, on zaś widział jesz­cze pod zamknię­tymi powie­kami pogodne czoło panny Pła­wic­kiej, jej zna­mię nad ustami i ręce, nale­wa­jące her­batę. Potem, gdy już sen począł go morzyć, zda­wało mu się, że trzyma te ręce w swo­ich i przy­ciąga je ku sobie. Naza­jutrz zbu­dził się późno i, przy­po­mniaw­szy sobie pannę Pła­wicką, pomy­ślał: „Aha! to ona tak wygląda!”.

Rozdział II

II

Wła­ści­wie zbu­dził go chło­pak, który przy­niósł mu kawę i wziął do czysz­cze­nia rze­czy. Gdy z niemi powró­cił, Poła­niecki spy­tał go, czy nie ma w domu zwy­czaju scho­dzić się w jadal­nym pokoju na śnia­da­nie.

– Nie – odpo­wie­dział chło­pak – bo panienka rano wstaje, a star­szy pan śpi do późna.

– A panienka wstała?

– Panienka w kościele.

– Prawda: dziś nie­dziela. A panienka nie jeź­dzi ze star­szym panem?

– Nie; star­szy pan jeź­dzi na sumę, a potem idzie do kano­nika, więc panienka woli jeź­dzić na ranną mszę.

– Co pań­stwo w nie­dzielę pora­biają?

– Sie­dzą w domu. Na obiad przy­jeż­dża pan Gątow­ski.

Tego Gątow­skiego Poła­niecki znał małym chłop­cem. Za owych cza­sów prze­zy­wał go „niedź­wiad­kiem”, był to bowiem chło­pak tłu­sty, nie­zgrabny i mru­kliwy. Słu­żący obja­śnił, że ojciec pana Gątow­skiego umarł od lat sze­ściu i młody sam gospo­da­rzy w sąsied­nim Jał­brzy­ko­wie.

– I przy­jeż­dża tu co nie­dziela? – spy­tał Poła­niecki.

– Cza­sem i w powsze­dni dzień wie­czo­rem.

– Kon­ku­rent! – pomy­ślał Poła­niecki.

Po chwili spy­tał:

– Star­szy pan wstał już?

– Musiał pan dzwo­nić, bo Józef poszedł do pana.

– Jaki Józef?

– Kamer­dy­ner.

– A ty czym jesteś?

– Ja jemu do pomocy.

– Idźże się spy­tać, kiedy można będzie widzieć się z panem.

Chło­pak wyszedł i po chwili wró­cił.

– Star­szy pan kazał powie­dzieć, że jak się ubie­rze, to poprosi.

– Dobrze.

Chło­pak wyszedł; Poła­niecki został sam i cze­kał, a raczej nudził się dość długo. Wresz­cie zaczęło mu brak­nąć cier­pli­wo­ści i chciał już wyjść do ogrodu, gdy ów Józef przy­szedł mu oznaj­mić, że star­szy pan prosi.

I przez sień popro­wa­dził go do pokoju, leżą­cego z dru­giej strony domu. Poła­niecki wszedł i w pierw­szej minu­cie nie poznał pana Pła­wic­kiego. Pamię­tał go męż­czy­zną w sile wieku i nader pięk­nym, obec­nie stał przed nim czło­wiek stary, z twa­rzą pomarsz­czoną, jak pie­czone jabłko, któ­rej małe, uczer­nione wąsiki próżno usi­ło­wały nadać pozór mło­do­ści. Tak one, jak rów­nież czarna, zacze­sana z boku czu­pryna, ozna­czały tylko nie­wy­ga­słe dotąd pre­ten­sje.

Lecz pan Pła­wicki otwo­rzył ramiona:

– Stach! Jak się masz, drogi chłop­cze! Chodź tu!

I, wska­zaw­szy na swą białą kami­zelkę, objął głowę Poła­niec­kiego i przy­ci­snął ją do piersi, która poru­szała się szyb­kim odde­chem.

Uścisk trwał przez czas długi, a nawet dla Poła­niec­kiego mocno za długi; wresz­cie pan Pła­wicki rzekł:

– Niech­że ci się przy­pa­trzę. Wyka­pana Anna, wyka­pana Anna! Moja biedna, kochana Anna!

I pan Pła­wicki zaszlo­chał, następ­nie otarł ser­decz­nym pal­cem prawą powiekę, na któ­rej zresztą nie było łzy – i powtó­rzył:

– Wyka­pana Anna!… Twoja matka była zawsze dla mnie naj­lep­szą i naj­życz­liw­szą krewną.

Poła­niecki stał przed nim zmie­szany, oraz nieco odu­rzony i przy­ję­ciem, jakiego się nie spo­dzie­wał, i zapa­chem fik­sa­tu­aru, pudru i róż­nych per­fum, któ­rymi pach­niały twarz, wąsy i kami­zelka pana Pła­wic­kiego.

– Jak się wuja­szek ma? – spy­tał wresz­cie, sądząc, że ten tytuł, jaki zresztą dawał w latach dzie­cin­nych panu Pła­wic­kiemu, będzie naj­le­piej odpo­wia­dał uro­czy­stemu nastro­jowi przy­ję­cia.

– Jak się mam? – powtó­rzył pan Pła­wicki – nie długo mi już! nie długo! Ale wła­śnie dla­tego witam cię tym ser­decz­niej w moim domu… po ojcow­sku!… I jeśli bło­go­sła­wień­stwo czło­wieka, sto­ją­cego nad gro­bem, a zara­zem naj­star­szego członka rodziny, ma w two­ich oczach jaką cenę, to ci je daję.

I, chwy­ciw­szy powtór­nie za głowę Poła­niec­kiego, uca­ło­wał ją i prze­że­gnał. Młody czło­wiek zmie­szał się jesz­cze bar­dziej i na twa­rzy jego odbił się przy­mus. Matka jego była krewną i przy­ja­ciółką pierw­szej żony pana Pła­wic­kiego. Z nim samym nie łączyły jej ni­gdy, o ile pamię­tał, ser­decz­niej­sze sto­sunki, więc ta uro­czy­stość przy­ję­cia, do któ­rej jed­nak mimo woli musiał się dostra­jać, była mu ogrom­nie przy­kra. Sam Poła­niecki nie miał naj­mniej­szych uczuć rodzin­nych dla pana Pła­wic­kiego, więc myślał w duchu: „Ta małpa bło­go­sławi mnie, zamiast gadać o pie­nią­dzach” – i chwy­ciła go pewna złość, która mogła mu być pomocną do posta­wie­nia jasno rze­czy. Tym­cza­sem pan Pła­wicki rzekł:

– Sia­daj teraz, drogi chłop­cze, i bądź, jak u sie­bie.

Poła­niecki siadł i zaczął mówić:

– Kochany wuju, bar­dzo mi jest przy­jem­nie wuja odwie­dzić; był­bym to pew­nie zro­bił, nawet nie mając inte­resu, ale wuj wie, że przy­je­cha­łem także w tej spra­wie, którą moja matka…

Tu pan Pła­wicki poło­żył mu nagle rękę na kola­nie:

– A kawę piłeś? – spy­tał.

– Piłem – odpo­wie­dział zbity z tropu Poła­niecki.

– Bo to Mary­nia rano wyjeż­dża do kościoła. Prze­pra­szam cię także, żem ci nie odstą­pił mego pokoju, ale ja, stary, przy­zwy­cza­iłem się tu spać. To moje gniazdo…

To rze­kł­szy, okrą­głym ruchem ręki wska­zał na pokój.

Poła­niecki powiódł mimo woli oczyma za ruchem ręki. Nie­gdyś ten pokój był dla niego usta­wiczną pokusą, wisiała w nim bowiem broń pana Pła­wic­kiego. Od daw­nych cza­sów zmie­niło się w nim tylko obi­cie, które teraz było różowe, przed­sta­wia­jące w nie­skoń­czo­nej ilo­ści kwa­dra­tów młode pasterki, ubrane à la Wat­teau i łowiące ryby na wędkę. W oknie stała tualeta, biało nakryta, z lustrem w srebr­nych ramach, zasta­wiona mnó­stwem sło­ików, pude­łek, fla­sze­czek, szczo­tek, grze­bieni, pil­nicz­ków do paznokci i t. d. Obok, w kącie, faj­czar­nia – z bursz­ty­no­wymi gło­wami cybu­chów; na ścia­nie, nad kanapką, dzi­cza głowa, pod nią dwie dubel­tówki, torba, trąbki, i w ogóle przy­bory myśliw­skie; w głębi stół z papie­rami, dębowe półeczki z pewną ilo­ścią ksią­żek, wszędy pełno gra­tów, mniej wię­cej potrzeb­nych i ład­nych, zwia­stu­ją­cych jed­nak, że miesz­ka­niec tego pokoju jest osią, naokoło któ­rej obraca się wszystko w domu, i że sam o sie­bie dba wielce. Jed­nym sło­wem, był to pokój sta­rego kawa­lera i ego­isty, peł­nego dro­bia­zgo­wej tro­skli­wo­ści o swą wygodę i peł­nego pre­ten­sji. Poła­niecki nie potrze­bo­wał też wiele domyśl­no­ści, by odgad­nąć, że pan Pła­wicki za nic i dla nikogo nie odstą­piłby swego pokoju.

Lecz gościnny gospo­darz pytał dalej:

– Było ci tam dosyć wygod­nie? Jak spę­dzi­łeś noc?

– Dzię­kuję; dosko­nale: wsta­łem późno.

– Z tydzień jaki prze­cie u mnie zaba­wisz.

Poła­niecki, który był bar­dzo żywy, pod­sko­czył na krze­śle.

– Chyba wuj wie, że ja mam inte­resy w War­sza­wie i wspól­nika, który sam jeden pil­nuje teraz całej roboty. Dla­tego muszę wyje­chać jak naj­wcze­śniej i pra­gnął­bym dziś jesz­cze zała­twić sprawę, dla któ­rej przy­je­cha­łem.

Na to pan Pła­wicki ode­zwał się z pewną ser­deczną powagą:

– Nie, mój chłop­cze. Dziś jest nie­dziela, a oprócz tego uczu­cia rodzinne powinny iść przed inte­re­sami. Dziś witam cię i przyj­muję, jako krew­nego – jutro, jeśli chcesz, wystą­pisz jako wie­rzy­ciel. Tak jest. Dziś przy­je­chał do mnie mój Stach, syn mojej Anny! Do jutra! Tak być powinno, Sta­chu. Mówi ci star­szy krewny, który cię kocha i dla któ­rego powi­nie­neś to zro­bić…

Poła­niecki zmarsz­czył się nieco, ale po chwili odrzekł:

– Niech­że będzie do jutra.

– Teraz prze­mó­wiła przez cie­bie Anna… Czy palisz fajkę?

– Nie. Palę tylko papie­rosy.

– Wie­rzaj mi, że źle robisz. Ale mam dla gości i papie­rosy.

Dal­szą roz­mowę prze­rwał tur­kot powozu przed gan­kiem.

– To Mary­nia przy­je­chała z ran­nej mszy – rzekł pan Pła­wicki.

Poła­niecki, spoj­rzaw­szy w okno, doj­rzał różową panienkę w sło­mia­nym kape­lu­szu, wysia­da­jącą z powo­ziku.

– Pozna­łeś Mary­nię? – spy­tał pan Pła­wicki.

– Mia­łem przy­jem­ność – wczo­raj.

– Dro­gie dziecko. Nie potrze­buję ci mówić, że żyję tylko dla niej…

W tej chwili uchy­liły się drzwi i młody głos spy­tał:

– Można?

– Można, można: jest tu Stach! – odpo­wie­dział pan Pła­wicki.

Mary­nia weszła szybko z kape­lu­szem, prze­wie­szo­nym na wstąż­kach przez ramię, i uści­skaw­szy ojca, podała rękę Poła­niec­kiemu. W różo­wej, per­ka­lo­wej sukni wyglą­dała nad­zwy­czaj zgrabna i ładna. Było coś w niej z nastroju nie­dziel­nego, a przy tym z rzeź­wo­ści poranku, który był pogodny i jasny. Włosy miała nieco roz­tar­gane przez kape­lusz, policzki zaru­mie­nione – mło­dość biła od niej. Poła­niec­kiemu wydała się dziś i wesel­sza, i ład­niej­sza, niż była wczo­raj.

– Suma będzie dziś tro­chę póź­niej – rze­kła do ojca – bo kano­nik zaraz po ran­nej mszy poje­chał do młyna dys­po­no­wać Siat­kow­ską. Ona bar­dzo źle. Ma papa jesz­cze z pół godziny czasu.

– Dobrze – odrzekł Pła­wicki – przez ten czas pozna­cie się bli­żej ze Sta­chem Poła­niec­kim. Mówię ci, wyka­pana Anna! Ale tyś jej ni­gdy nie widziała. Pamię­taj też Mary­niu, że on jutro, jeśli zechce, będzie naszym wie­rzy­cie­lem, ale dziś, to tylko krewny i gość.

– Dobrze – odpo­wie­działa panna – będziemy mieli wesołą nie­dzielę.

– Pani tak późno poszła spać wczo­raj – rzekł Poła­niecki – a dziś była na ran­nej mszy.

A ona odrze­kła wesoło:

– Na ran­nej mszy bywam ja i kucharz, żeby­śmy mieli czas potem pomy­śleć o obie­dzie.

– Zapo­mnia­łem wczo­raj powie­dzieć – rzekł Poła­niecki – że przy­wożę pani ukłony od pani Emi­lii Chwa­stow­skiej.

– Nie widzia­łam Emilki już pół­tora roku, ale pisu­jemy do sie­bie dość czę­sto. Ona ma wyje­chać do Reichen­hall, dla swo­jej małej.

– Była na wyjezd­nym.

– A mała jak się ma?

– Na swoje dwa­na­ście lat wyro­sła nad miarę i bar­dzo ane­miczna. Nie zdaje się, żeby była bar­dzo zdrowa.

– Pan czę­sto bywa u Emilki?

– Dosyć. To pra­wie jedyna moja zna­jo­mość w War­sza­wie. I przy tym bar­dzo lubię panią Emi­lię.

– Powiedz mi, mój chłop­cze – spy­tał pan Pła­wicki, bio­rąc ze stołu parę świe­żych ręka­wi­czek i wkła­da­jąc je do kie­szeni na pier­siach – czym ty się wła­ści­wie zaj­mu­jesz w War­sza­wie?

– Ja jestem tym, co nazy­wają „afe­rzy­sta”. Mam dom komi­sowo-han­dlowy na spółkę z nie­ja­kim Bigie­lem. Spe­ku­luję na zbożu, na cukrze, cza­sem na lasach i na czym się da.

– Bo ja sły­sza­łem, że ty jesteś inży­nier?

– Jestem tech­nik. Ale nie mogłem po powro­cie zna­leźć zaję­cia przy żad­nej fabryce i puści­łem się na han­del, tym bar­dziej, że mia­łem i o tym jakie takie poję­cie i że we współce byłem już od lat czte­rech, choć inte­resy pro­wa­dził sam Bigiel. Ale wła­ści­wym moim zawo­dem jest far­biar­stwo.

– Jak powia­dasz? – spy­tał pan Pła­wicki.

– Far­biar­stwo.

– Teraz takie czasy, że trzeba się do wszyst­kiego brać – rzekł z god­no­ścią pan Pła­wicki. – Nie ja ci to będę brał za złe. Byle zacho­wać dawne uczciwe tra­dy­cje rodzinne – żadne zaję­cie nie hańbi czło­wieka.

A Poła­niecki, któ­remu na widok panny powró­cił dobry humor i któ­rego roz­ba­wiła nagle gran­dezza pana Pła­wic­kiego, poka­zał swoje zdrowe zęby w uśmie­chu i odpo­wie­dział:

– To chwała Bogu.

Panna Mary­nia uśmiech­nęła się rów­nież i rze­kła:

– Emilka, która także pana bar­dzo lubi, pisała mi kie­dyś, że pan dosko­nale pro­wa­dzi swoje inte­resy.

– Bo tu tylko z żydami trudno, a zresztą kon­ku­ren­cja łatwa. Ale i z żydami, byle nie wyda­wać mani­fe­stów anty­se­mic­kich i spo­koj­nie swoje robić, można tra­fić też do ładu. Co do pani Emi­lii jed­nak, ona się tyle zna na inte­re­sach, ile jej mała Litka.

– Tak, ona ni­gdy nie była prak­tyczna. Żeby nie brat męża, pan Teo­fil Chwa­stow­ski, byłaby stra­ciła cały mają­tek. Ale pan Teo­fil bar­dzo Lit­kę­ko­cha.

– Kto Litki nie kocha? Ja pierw­szy prze­pa­dam za nią. To takie dziwne dziecko i takie kochane. Mówię pani, że mam do niej zupełną sła­bość.

A panna Mary­nia spoj­rzała uważ­niej na jego szczerą, żywą twarz i pomy­ślała:

– Musi być tro­chę rap­tus, ale ma dobre serce.

Pan Pła­wicki zauwa­żył tym­cza­sem, że czas na sumę i począł się żegnać z panną Mary­nią tak, jakby wyjeż­dżał w kil­ku­mie­sięczną podróż, następ­nie uczy­nił jej na gło­wie znak krzyża i wziął kape­lusz. Panienka uści­snęła rękę Poła­niec­kiego żywiej, niż przy poran­nym powi­ta­niu, ten zaś, sia­da­jąc do powo­ziku, powta­rzał sobie w duchu:

– O, mocno ładna! mocno sym­pa­tyczna!…

Za aleją, którą Poła­niecki przy­je­chał dnia wczo­raj­szego, powo­zik wyto­czył się na drogę, gdzie­nie­gdzie tylko wysa­dzoną sta­rymi i popróch­nia­łymi brzo­zami, sto­ją­cymi w nie­rów­nych odstę­pach. Po jed­nej stro­nie cią­gnęło się pole kar­to­flane, po dru­giej jeden ogromny łan żyta, z ocię­ża­łymi już i pochy­lo­nymi kło­sami, który zda­wał się spać w spo­koj­nym powie­trzu i w peł­nym świe­tle sło­necz­nym. Mię­dzy brzo­zami prze­la­ty­wały przed powo­zem sroki i dudki. W dali widać było, idące ścież­kami przez płową toń zbóż i zanu­rzone w niej po pachy, dziewki wiej­skie, w czer­wo­nych chust­kach na gło­wie, podobne do kwit­ną­cych maków.

– Dobre żyto – rzekł Poła­niecki.

– Nie­złe. Robi się, co w ludz­kich siłach, a co Bóg da, to da. Jesteś młody, mój drogi, więc dam ci jedną prze­strogę, która ci się w przy­szło­ści przyda. Zrób zawsze, co do cie­bie należy, a resztę zdaj na Pana Boga. On naj­le­piej wie, czego nam potrzeba. Uro­dzaj tego roku będzie dobry – i wie­dzia­łem to z góry, bo jak mnie ma Bóg czym dotknąć, to mi zsyła znak.

– Co takiego? – spy­tał ze zdzi­wie­niem Poła­niecki.

– Za faj­czar­nią – nie wiem, czy uwa­ża­łeś, gdzie ona stoi – ile razy ma być coś złego, tyle razy poka­zuje mi się mysz przez kilka dni z rzędu.

– Musi być dziura w pod­ło­dze.

– Nie ma dziury – rzekł, przy­my­ka­jąc oczy i potrzą­sa­jąc tajem­ni­czo głową, pan Pła­wicki.

– A żeby kota spro­wa­dzić?

– Nie spro­wa­dzę, bo jeśli taka jest wola Boża, żeby ta mysz była dla mnie zna­kiem i ostrze­że­niem, to nie chcę iść prze­ciw tej woli. Otóż tego roku nic mi się nie poka­zało. Mówi­łem to Maryni… Może Bóg zechce w jaki­kol­wiek spo­sób oka­zać, że czuwa nad naszą rodziną. Słu­chaj, mój drogi: wiem, że ludzie gadają, że jeste­śmy zruj­no­wani, a przy­naj­mniej w bar­dzo złych inte­re­sach. Otóż sam osądź: Krze­mień, wraz ze Sko­kami, z Magie­rówką i Sucho­ci­nem, ma około dwu­stu pięć­dzie­się­ciu włók. Jest tam około sześć­dzie­się­ciu tysięcy rubli Towa­rzy­stwa – i nic wię­cej, i około stu tysięcy dłu­gów hipo­tecz­nych, wraz z twoją sumą. Więc mamy już sto sześć­dzie­siąt tysięcy. Liczmy teraz tylko po trzy tysiące rubli za włókę, to uczyni siedm­set pięć­dzie­siąt tysięcy – razem: dzie­więć­set dzie­sięć tysięcy…

– Jak to? – prze­rwał ze zdu­mie­niem Poła­niecki – to wuj liczysz długi do swego majątku?

– Żeby mają­tek był nic nie wart, toby mi nikt gro­sza na niego nie dał, więc muszę doli­czyć dług do war­to­ści majątku…

A Poła­niecki pomy­ślał: „Wariat, z któ­rym nie ma co gadać” – i słu­chał dalej w mil­cze­niu.

Pan Pła­wicki zaś mówił:

– Magie­rówkę chcę roz­par­ce­lo­wać. Młyn sprze­dam, a w Sko­kach i Sucho­ci­nie mam mar­giel – i wiesz, na ile go obli­czy­łem? Na dwa miliony rubli.

– Ma wuj kupca?

– Dwa lata temu przy­je­chał tu nie­jaki Schaum i roz­pa­try­wał pola. Wpraw­dzie poje­chał, nic nie wspo­mi­na­jąc o inte­re­sie, ale jestem pewny, że wróci. Ina­czej, byłaby mi się poka­zała mysz za faj­czar­nią…

– Ha! niech­że wraca.

– Wiesz, co mi także przy­cho­dzi do głowy. Skoro jesteś „afe­rzy­stą”, weź ty się do tego inte­resu. Znajdź sobie tylko wspól­ni­ków.

– To za gruba dla mnie sprawa.

– Więc znajdź mi kupca: dam ci dzie­sięć pro­cent od zysków.

– Co panna Maria myśli o tym mar­glu?

– Mary­nia, jak to Mary­nia. Złote dziecko, ale dziecko! I ona jed­nak wie­rzy, że Opatrz­ność czuwa nad naszą rodziną.

– Sły­sza­łem to od niej wczo­raj.

Tym­cza­sem zaczęli się zbli­żać do Wąto­rów i do leżą­cego na wzgó­rzu wśród lip kościoła. Pod wzgó­rzem stało kil­ka­na­ście chłop­skich dra­bi­nia­stych wóz­ków, oraz kilka bry­czek i powo­zi­ków.

Pan Pła­wicki prze­że­gnał się.

– To nasz kośció­łek, który musisz pamię­tać. Wszy­scy Pła­wiccy tu leżą i ja wkrótce będę leżał. Ni­gdzie nie modlę się lepiej, jak tu.

– Widzę, że będzie sporo ludzi – rzekł Poła­niecki.

– Jest bryczka Gątow­skiego, kocz Zazim­skich, powo­zik Jami­szów i kilka innych. Jami­szów musisz także pamię­tać. Ona nie­po­spo­lita kobieta, on, niby wielki agro­nom i radca, ale safan­duła, który nie rozu­miał jej ni­gdy.

W tej chwili poczęto dzwo­nić na wie­życzce kościel­nej.

– Spo­strze­gli nas i dzwo­nią – rzekł pan Pła­wicki – suma zaraz wyj­dzie… Zapro­wa­dzę cię po mszy na grób mojej pierw­szej żony; pomódl się za nią, bo to prze­cie twoja ciotka… Zacna była kobieta, świeć jej Panie!

Tu pan Pła­wicki pod­niósł znów palec, by obe­trzeć prawe oko, Poła­niecki zaś spy­tał, chcąc zmie­nić nastrój roz­mowy:

– A pani Jami­szowa była kie­dyś bar­dzo piękna? Czy to ta sama?

Twarz pana Pła­wic­kiego roz­ja­śniła się nagle. Na chwilę wysu­nął koniec języka z uczer­nio­nych wąsi­ków, następ­nie zaczął kle­pać Poła­niec­kiego po łydce i rzekł:

– Warta jesz­cze grze­chu, warta, warta!…

Tym­cza­sem zaje­chali i, obszedł­szy kościół, weszli bokiem do zakry­stii, nie chcąc prze­ci­skać się przez tłum. Panie sie­działy w bocz­nych ław­kach, tuż przed stal­lami. Pan Pła­wicki zajął ławkę kol­la­tor­ską, w któ­rej byli tylko pań­stwo Jami­szo­wie: on, czło­wiek, wyglą­da­jący bar­dzo staro, z twa­rzą inte­li­gentną i zgnę­bioną, ona, kobieta dobrze pod sześć­dzie­siąt, ubrana nie­mal tak, jak panna Mary­nia, to jest w suk­nię per­ka­lową i sło­miany kape­lusz. Pełne grzecz­no­ści ukłony, jakie jej począł skła­dać pan Pła­wicki, i uprzejmy uśmiech, z jakim mu je odda­wała, wska­zy­wały, że panują mię­dzy nimi bli­skie i oparte na wza­jem­nej ado­ra­cji sto­sunki. Po chwili pani, pod­nió­sł­szy lor­netkę do oczu, zaczęła przy­glą­dać się Poła­niec­kiemu, nie rozu­mie­jąc widocz­nie, kto mógł panu Pła­wickiemu towa­rzy­szyć. W tyl­nej ławce za nimi, jeden z sąsia­dów, korzy­sta­jąc z tego, że msza jesz­cze nie roz­po­częta, koń­czył jakieś opo­wia­da­nie o polo­wa­niu, powtó­rzył bowiem kil­ka­krot­nie dru­giemu sąsia­dowi: „Moje psy dobrze gonią…”; potem obaj prze­rwali tę roz­mowę i zaczęli obma­wiać Pła­wickiego i panią Jami­szową tak gło­śno, że każde słowo docho­dziło do uszu Poła­niec­kiego.

Potem wyszedł ksiądz ze mszą. Na widok tej mszy i tego kościółka pamięć Poła­niec­kiego znów wró­ciła do lat dzie­cin­nych, gdy bywał tu z matką. Mimo woli rodziło się w nim zdzi­wie­nie, jak dalece na wsi nic się nie zmie­nia, prócz ludzi. Jed­nych skła­dają na księ­żej gru­dzi, dru­dzy się rodzą, ale nowe życie pod­sta­wia się w dawne formy, i kto przy­jeż­dża po dłu­giej nie­byt­no­ści, z daleka, temu się zdaje, że to wszystko, co poprzed­nio widział, było wczo­raj. Kościół był ten sam; nawa była rów­nie pełna pło­wych głów chłop­skich, sza­rych suk­man, czer­wo­nych i żół­tych chu­s­tek, oraz kwia­tów na gło­wach dzie­wek; tak samo pach­niało kadzi­dłem, świe­żym tata­ra­kiem i wyzie­wami ludz­kimi. Za jed­nym z okien rosła ta sama brzoza, któ­rej cien­kie gałązki wiatr, gdy się pod­niósł, rzu­cał na okno i, prze­sła­nia­jąc je, napeł­niał kościół zie­lo­na­wym świa­tłem; tylko ludzie byli nie ci sami: część tam­tych roz­sy­py­wała się sobie spo­koj­nie w proch, lub wydo­sta­wała się trawą z pod ziemi; ci zaś, któ­rzy zostali jesz­cze, byli jacyś pochy­leni, zgar­bieni, mniejsi, jakby powoli zasu­wali się pod zie­mię. Poła­niecki, który chlu­bił się tym, że unika wszel­kich zagad­nień ogól­nych, a który w grun­cie rze­czy, mając jakby nie wyło­nioną jesz­cze dosta­tecz­nie z wszech­bytu sło­wiań­ską głowę, zaj­mo­wał się niemi mimo woli cią­gle, myślał teraz, że jed­nak jest okropna prze­paść mię­dzy tą wro­dzoną ludziom namięt­no­ścią życia, a koniecz­no­ścią śmierci. Myślał także, że może dla­tego wszyst­kie sys­temy filo­zo­ficzne mijają, jak cie­nie, a msza po sta­remu się odpra­wia, iż ona jedna obie­cuje dal­szy i nie­prze­rwany ciąg.

Sam, wycho­wany za gra­nicą, nie bar­dzo weń wie­rzył, przy­naj­mniej nie był go pewny. Czuł on w sobie, jak wszy­scy dzi­siejsi, naj­nowsi ludzie, nie­po­ha­mo­wany wstręt do mate­ria­li­zmu, ale wyj­ścia jesz­cze nie zna­lazł, i co wię­cej, zda­wało mu się, że go nie szuka. Był nie­świa­do­mym pesy­mi­stą, jak ci, któ­rzy szu­kają cze­goś, czego nie mogą zna­leźć. Odu­rzał się zaję­ciami, do któ­rych przy­wykł, i tylko w chwi­lach wiel­kiego przy­pływu owego pesy­mi­zmu pytał sie­bie: na co to wszystko? na co się zdało robić mają­tek, pra­co­wać, żenić się, pło­dzić dzieci – skoro wszystko koń­czy się prze­pa­ścią? Ale to było cza­sem i nie zmie­niało się w stałą zasadę. Rato­wała go od niej mło­dość – nie pierw­sza – ale też jesz­cze nie gasnąca, pewna tęgość duchowa i fizyczna, samo­za­cho­waw­czy instynkt, przy­zwy­cza­je­nie do pracy, żywość cha­rak­teru i wresz­cie ta siła ele­men­tarna, która popy­cha męż­czy­znę w obję­cia kobiety. I teraz więc od wspo­mnień dzie­cin­nych, od myśli o śmierci, od zwąt­pie­nia o celo­wo­ści mał­żeń­stwa, prze­szedł do myśli wła­śnie o tym, że tego, co w nim jest lep­sze, nie ma komu oddać, a dalej prze­szedł do panny Maryni Pła­wic­kiej, któ­rej per­ka­lowa suk­nia, pokry­wa­jąca młode i wysmu­kłe ciało, nie scho­dziła mu z oczu. Przy­po­mniał sobie, że gdy wyjeż­dżał, pani Emi­lia Chwa­stow­ska, wielka przy­ja­ciółka jego i panny Maryni, powie­działa mu, śmie­jąc się: „Jeśli pan, będąc w Krze­mie­niu, nie zako­cha się w Maryni, to zamknę przed panem drzwi”. On jej odpo­wie­dział z wielką fan­ta­zją, że jedzie tylko wydu­sić pie­nią­dze, nie zako­chać się, ale to nie była prawda. Gdyby w Krze­mie­niu nie było panny Pła­wic­kiej, byłby zapewne dusił pana Pła­wic­kiego w dal­szym ciągu listow­nie, albo spo­so­bami praw­nymi. Myślał też o niej i o tym, jak ona wygląda, już w dro­dze, i był zły, że jedzie także po pie­nią­dze. Wma­wia­jąc w sie­bie wielką sta­now­czość w takich razach, posta­no­wił przede wszyst­kim docho­dzić swej należ­no­ści i raczej gotów był prze­sa­dzić, niż nie dosa­dzić w ter­mi­nie. Obie­cy­wał to sobie, zwłasz­cza pierw­szego wie­czora, gdyż Mary­nia, jak­kol­wiek podo­bała mu się dosyć, nie uczy­niła na nim tak wiel­kiego wra­że­nia, jak myślał, a raczej uczy­niła inne. Ale dzi­siej­szego rana bar­dzo wpa­dła mu w oko. „Sama jest, jak ranek – mówił sobie – ładna, i wie, że ładna! Kobiety zawsze to wie­dzą!”.

To ostat­nie odkry­cie uspo­so­biło go dość nie­cier­pli­wie, albo­wiem pra­gnął wró­cić jak naj­prę­dzej do Krze­mie­nia, by dalej obser­wo­wać kobiety na tym oka­zie, który w Krze­mie­niu miesz­kał. Jakoż msza skoń­czyła się nie­ba­wem, pan Pła­wicki wyszedł zaraz po prze­że­gna­niu, miał bowiem jesz­cze przed sobą dwa obo­wiązki: pierw­szy, pomo­dle­nia się na gro­bach obu żon, które leżały pod kościo­łem, drugi – odpro­wa­dze­nia pani Jami­szo­wej do powozu; że zaś żad­nego nie chciał opu­ścić, więc musiał się liczyć z cza­sem. Poła­niecki wyszedł z nim razem, i wkrótce zna­leźli się przed pły­tami kamien­nymi, wpra­wio­nymi tuż obok sie­bie w ścianę kościelną. Pan Pła­wicki klęk­nął i modlił się przez chwilę w sku­pie­niu, potem, wstaw­szy, obtarł łzy, które naprawdę zawi­sły mu na rzę­sach, a wresz­cie, wziąw­szy Poła­nieckiego pod ramię, rzekł:

– Tak! stra­ci­łem obie – i żyć muszę.

Tym­cza­sem przed kościel­nymi drzwiami uka­zała się pani Jami­szowa w towa­rzy­stwie męża, tych dwóch sąsia­dów, któ­rzy ją obma­wiali przede mszą i mło­dego pana Gątow­skiego. Na jej widok pan Pła­wicki pochy­lił się do ucha Poła­niec­kiego i rzekł:

– Jak będzie wsia­dała do powozu, uważ, jaką ma jesz­cze nogę.

Po chwili złą­czyli się obaj z towa­rzy­stwem; roz­po­częły się ukłony i powi­ta­nia. Pan Pła­wicki przed­sta­wił Poła­niec­kiego, potem, zwra­ca­jąc się do pani Jami­szo­wej, dodał z uśmie­chem czło­wieka, prze­ko­na­nego, że mówi coś, na co nie byle kto by się zdo­był:

– Mój krewny, który przy­je­chał wujaszka uści­snąć i… przy­ci­snąć…

– Pozwa­lamy tylko na pierw­sze, ina­czej będzie z nami sprawa – odrze­kła dama.

– Ale Krze­mień, to twarda rzecz – mówił dalej Pła­wicki – poła­mie sobie na nim zęby, choć młody.

Pani Jami­szowa przy­mknęła oczy.

– Ta łatwość – rze­kła – z jaką pan tymi iskrami sypie… c’est inoui! Jak dziś zdro­wie pana?

– W tej chwili czuję się zdrów i młody.

– A Mary­nia?

– Była na ran­nej mszy. Cze­kamy pań­stwa o pią­tej. Moja mała gospo­sia łamie sobie tam główkę nad pod­wie­czor­kiem. Śliczny dzień…

– Więc przy­je­dziemy, jeśli moja new­ral­gia mi pozwoli… i jeśli pan mąż pozwoli.

– Sąsie­dzie? jakże? – spy­tał pan Pła­wicki.

– Zawsze chęt­nie, ow­szem! – odpo­wie­dział zgnę­bio­nym gło­sem sąsiad.

– Zatem, au revoir!

– Au revoir! odpo­wie­działa pani.

I, zwró­ciw­szy się do Poła­niec­kiego, wycią­gnęła do niego rękę:

– Miło mi było poznać pana.

Pan Pła­wicki podał jej ramię i odpro­wa­dził do powo­ziku. Dwaj sąsie­dzi odje­chali rów­nież, Poła­niecki został przez chwilę sam z panem Gątow­skim, który przy­pa­try­wał mu się dość nie­chęt­nie. Poła­niecki pamię­tał go nie­zgrab­nym chło­pa­kiem, teraz zaś z „niedź­wiadka” wyrósł męż­czy­zna duży i może przy­ciężki w ruchach, ale raczej przy­stojny, z bar­dzo pięk­nym, jasnym wąsem. Poła­niecki nie zaczy­nał z nim roz­mowy, cze­ka­jąc, aż tam­ten pierw­szy się ode­zwie, lecz ów, zasa­dziw­szy ręce w kie­sze­nie, mil­czał upar­cie.

– Dawne maniery mu zostały – pomy­ślał Poła­niecki.

I z kolei uczuł także nie­chęć do tego mruka.

Tym­cza­sem pan Pła­wicki, wró­ciw­szy od powozu Jami­szów, spy­tał naprzód Poła­niec­kiego: „Uwa­ża­łeś”? – a potem rzekł:

– No, Gąto­siu, poje­dziesz swoją bryczką, bo w koczu tylko dwa miej­sca.

– Pojadę bryką, bo wiozę psa dla panny Maryi – odpo­wie­dział młody czło­wiek.

I, skło­niw­szy się, odszedł. Po chwili Pła­wicki i Poła­niecki zna­leźli się na dro­dze do Krze­mie­nia.

– Ten Gątow­ski, to też podobno jakiś powi­no­waty wuja? – spy­tał Poła­niecki.

– Dzie­wiąta woda po kisielu. Oni bar­dzo pod­upa­dli. Ten, Adolf, ma jeden fol­war­czek i pustki w kie­szeni.

– Ale w sercu pew­nie nie pustki?

Pan Pła­wicki wydął usta:

– Tym gorzej dla niego, jeśli mu się coś marzy. Może on i dobry czło­wiek, ale sym­plak. Ani to wycho­wa­nia, ani wykształ­ce­nia, ani majątku. Mary­nia lubi go – raczej: znosi.

– A, znosi?

– Widzisz, jest tak: ja poświę­cam się dla niej i sie­dzę na wsi, ona poświęca się dla mnie i sie­dzi na wsi. Tu są pustki; pani Jami­szowa jest znacz­nie od niej star­sza, mło­dzieży w ogóle nie ma, życie nudne, ale co robić? Pamię­taj, mój chłop­cze, że życie to sze­reg poświę­ceń. Trzeba tę zasadę nosić w sercu i w gło­wie. Zwłasz­cza ci, co należą do uczci­wych i tro­chę wid­niej­szych rodzin, nie powinni o niej zapo­mi­nać. A Gątow­ski bywa zawsze u nas w nie­dzielę na obie­dzie – i dziś, jak sły­sza­łeś, wie­zie psa.

Umil­kli i jechali wol­niej po pia­sku. Sroki prze­la­ty­wały teraz przed nimi z brzozy na brzozę w stronę Krze­mie­nia. Za powo­zi­kiem jechał na bryczce pan Gątow­ski, który, roz­my­śla­jąc o Poła­niec­kim, mówił sobie:

– Jeśli przy­je­chał ich gnę­bić, jako wie­rzy­ciel, nad­kręcę mu karku, jeśli jako kon­ku­rent – nad­kręcę mu też.

Z dzie­cin­nych lat miał on nie­przy­ja­zne dla Poła­niec­kiego uczu­cia. Nie­gdyś spo­ty­kali się oni cza­sem i wów­czas Poła­niecki go wyśmie­wał, albo, jako star­szy o parę lat, nawet bijał.

Wresz­cie przy­je­chali i w pół godziny póź­niej zna­leźli się wszy­scy wraz z panną Mary­nią w jadal­nym pokoju przy stole. Młody psiak, przy­wie­ziony przez Gątow­skiego, korzy­sta­jąc z przy­wi­leju gościa, krę­cił się pod sto­łem, a cza­sem wspi­nał się na kolana obec­nych z wiel­kim zaufa­niem i rado­ścią, obja­wianą za pomocą kiwa­nia ogo­nem.

– To jest Gor­don, seter – mówił Gątow­ski – on jest jesz­cze głupi, ale to mądre psy i przy­wią­zują się okrut­nie.

– Śliczny jest i bar­dzo panu wdzięczna – odpo­wie­działa panna Pła­wicka, patrząc na lśniąco-czarną sierść i żółte piętna nad oczyma psa.

– Zanadto przy­jemny – dodał pan Pła­wicki, pokry­wa­jąc kolana ser­wetą.

– Do pola też takie lep­sze od zwy­czaj­nych cete­rów.

– Pani i poluje? – spy­tał Poła­niecki.

– Nie, ni­gdy nie mia­łam do tego ochoty. A pan?

– A ja cza­sem. Zresztą żyję w mie­ście.

– Dużo bywasz? – spy­tał pan Pła­wicki.

– Pra­wie ni­gdzie. U pani Emi­lii, u mojego wspól­nika Bigiela, u Waskow­skiego, który był nie­gdyś moim pro­fe­so­rem, a który teraz jest dzi­wa­kiem – i oto wszystko. Oczy­wi­ście cza­sem cho­dzę do ludzi, gdy mam do nich inte­resy.

– To źle, mój chłop­cze. Młody czło­wiek powi­nien mieć i utrzy­my­wać dobre sto­sunki towa­rzy­skie, zwłasz­cza, gdy ma do nich prawo. Kto się potrze­buje piąć, to co innego, ale ty, jako Poła­niecki, możesz wszę­dzie bywać. Ja ci to powia­dam. Z Mary­nią wiecz­nie mam te same histo­rię. Dwa lata temu, gdy skoń­czyła osiem­na­ście lat, zawio­złem ją w zimie do War­szawy. Rozu­miesz, że tego się darmo nie robi i że to wyma­gało pew­nych ofiar z mojej strony. No i cóż? Sie­działa po całych dniach u pani Emi­lii i czy­ta­wały książki. Dzi­kus mi się uro­dził i dzi­kus pozo­sta­nie: może­cie sobie podać ręce.

– Podajmy sobie ręce! – zawo­łał wesoło Poła­niecki.

A ona odrze­kła, śmie­jąc się:

– Kiedy, sumien­nie, nie mogę, bo to nie­zu­peł­nie tak było: czy­ty­wa­łam książki z Emilką, prawda, ale bywa­li­śmy z papą dużo i wytań­czy­łam się na całe życie.

– Niech się pani nie zarzeka.

– Nie! ja się nie zarze­kam, tylko nie tęsk­nię.

– To widocz­nie nie wywio­zła pani wspo­mnień.

– Widocz­nie. Została mi tylko pamięć, ale to jest co innego.

– Tego ja, pani, nie rozu­miem.

– Bo pamięć, to jest skład, w któ­rym leży prze­szłość, a wspo­mnie­nie ma miej­sce wów­czas, gdy się do tego składu wcho­dzi, żeby coś wydo­być.

Tu panna Mary­nia prze­stra­szyła się nieco wła­sną odwagą, z jaką zapu­ściła się w filo­zo­ficzny wywód nad róż­nicą pamięci i wspo­mnień, skut­kiem czego zaczer­wie­niła się dość mocno; Poła­niecki zaś pomy­ślał:

– I nie­głu­pia, i śliczna.

Gło­śno zaś rzekł:

– Mnie to do głowy nie przy­szło, a to takie łatwe.

I objął ją oczyma, peł­nymi sym­pa­tii. Była rze­czy­wi­ście bar­dzo ładna, bo uśmiech­nięta, nieco zmie­szana pochwałą, a zara­zem i ura­do­wana nią szcze­rze. Zaru­mie­niła się jesz­cze wię­cej, gdy śmiały młody czło­wiek rzekł:

– Jutro, przed wyjaz­dem, popro­szę o miej­sce… choć w skła­dzie.

Ale on mówił to tak wesoło, że nie można się było na niego gnie­wać, i że panna Mary­nia odpo­wie­działa mu nie bez pew­nej kokie­te­rii:

– Dobrze, ale i ja wza­jem­nie…

– W takim razie musiał­bym scho­dzić do składu tak czę­sto, że wolę od razu w nim zamiesz­kać.

To wydało się pan­nie Pła­wic­kiej nieco za śmiałe na tak krótką zna­jo­mość, ale tym­cza­sem pan Pła­wicki ozwał się:

– Podoba mi się Poła­niecki. Wolę go od Gąto­sia, który sie­dzi, jak mruk.

– Bo ja umiem mówić tylko o tym, co się da wziąć w rękę – odpo­wie­dział z pew­nym smut­kiem młody czło­wiek.

– To weź w rękę wide­lec – i jedz.

Poła­niecki uśmiech­nął się, panna Mary­nia nie, gdyż żal jej się zro­biło Gątow­skiego, skut­kiem czego skie­ro­wała roz­mowę na rze­czy, które dadzą się wziąć w rękę.

– Albo kokietka, albo ma dobre serce – pomy­ślał znów Poła­niecki.

Lecz pan Pła­wicki, który widocz­nie przy­po­mniał sobie ostatni pobyt zimowy w War­sza­wie, spy­tał:

– Powiedz mi Sta­chu, ty znasz Bukac­kiego?

– Jakże. To prze­cie mój bliż­szy krewny, niż wuja.

– My z całym świa­tem jeste­śmy krewni – lite­ral­nie z całym świa­tem. Bukacki, to był naj­gor­liw­szy tan­cerz Maryni. Obtań­co­wy­wał ją na wszyst­kich wie­czo­rach.

Poła­niecki zaczął się znowu śmiać.

– I za całą nagrodę poszedł do składu, w kurz. No, ale tego przy­naj­mniej odku­rzać nie trzeba, bo taki koło sie­bie sta­ranny, jak np. wuja­szek. To naj­więk­szy ele­gant w War­sza­wie. Co on pora­bia? Admi­ni­struje świe­żym powie­trzem, to się zna­czy, że jak pogoda, wycho­dzi lub wyjeż­dża na spa­cer. Przy tym jest ory­gi­nał, który ma jakieś szcze­gólne zako­mórki w gło­wie. Ten czło­wiek pod­pa­truje takie roz­ma­ite rze­czy, któ­rymi nikt inny by się nie zaj­mo­wał. Kie­dyś, po jego powro­cie z Wene­cji, spo­ty­kam go i pytam, co tam widział, a on mi odpo­wiada: „Widzia­łem na Riva degli Schia­voni, jak raz pły­nęło pół sko­rupki od jajka i pół cytryny: sty­kały się, potrą­cały, odda­lały, zbli­żały, wresz­cie – paf! pół cytryny wpa­dło w pół jajka i popły­nęły razem. Patrz, co to zna­czy har­mo­nia!” Oto, czym zaj­muje się Bukacki, choć dużo umie i np. na sztuce zna się dobrze.

– A mówią o nim, że bar­dzo zdolny?

– Może, ale do niczego. Zjada chleb – i na tym koniec. Żeby przy­naj­mniej był przy tym wesoły, ale on jest w grun­cie rze­czy melan­cho­lik. Zapo­mnia­łem powie­dzieć: i kocha się w pani Emi­lii.

– Emilka dużo przyj­muje? – spy­tała panna Mary­nia.

– Nie. Bywam ja, Waskow­ski, bywa Bukacki, no i jesz­cze Maszko, adwo­kat, ten, co to kupuje i sprze­daje majątki ziem­skie.

– Ona pew­nie i nie bar­dzo może przyj­mo­wać, bo dużo czasu musi poświę­cać Litce.

– Bie­dac­two dro­gie – rzekł Poła­niecki – Pan Bóg by dał, żeby jej przy­naj­mniej pomógł ten Reichen­hall!

I wesoła twarz jego pokryła się w jed­nej chwili praw­dzi­wym smut­kiem. Teraz panna Mary­nia spoj­rzała na niego oczyma, peł­nymi sym­pa­tii – i z kolei pomy­ślała po raz drugi:

– On jed­nak musi być naprawdę dobry.

A pan Pła­wicki zaczął mówić, jakby sam do sie­bie:

– Maszko, Maszko… Ten także krę­cił się koło Maryni. Ale ona go nie lubiła. Co do mająt­ków, ceny teraz takie, że pożal się Boże.

– Wła­śnie Maszko twier­dzi, że w tych warun­kach dobrze jest kupo­wać.

Tym­cza­sem obiad się skoń­czył i prze­szli do salonu na kawę, pod­czas któ­rej pan Pła­wicki dwo­ro­wał sobie z pana Gątow­skiego, co zwykł był czy­nić w chwi­lach dobrego humoru i co młody czło­wiek zno­sił cier­pli­wie ze względu na pannę Mary­nię, ale z miną, która zda­wała się mówić: „Ej, żeby nie ona, wytrząsł­bym z cie­bie wszyst­kie kości!” Po kawie panna Mary­nia sia­dła do for­te­pianu, pod­czas gdy ojciec kładł pasjansa. Grała nie­szcze­gól­nie, ale jej jasne i spo­kojne czoło ład­nie ryso­wało się nad pul­pi­tem. Koło pią­tej pan Pła­wicki spoj­rzał na zega­rek i rzekł:

– Jami­szo­wie nie przy­jeż­dżają.

– Przy­jadą jesz­cze – odpo­wie­działa Mary­nia.

Ale on od tej pory cią­gle spo­glą­dał na zega­rek i co chwila ogła­szał nowinę, że Jami­szo­wie nie przy­jeż­dżają. Na koniec koło szó­stej rzekł gro­bo­wym gło­sem:

– Musiało się zda­rzyć nie­szczę­ście.

Poła­niecki stał w tej chwili koło panny Maryni, która rze­kła przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Oto i bieda! Tam się pew­nie nic nie stało, ale papa będzie do wie­czora w złym humo­rze.

Poła­niecki chciał w pierw­szej chwili odpo­wie­dzieć, że za to naza­jutrz, jak się wyśpi, to będzie w dobrym, ale widząc istotną tro­skę na twa­rzy panny, odrzekł:

– To, ile pamię­tam, nie­da­leko: niech pani pośle kogo dowie­dzieć się, co się stało.

– Możeby posłać kogo, papo?

Lecz on odpo­wie­dział z gory­czą:

– Zby­tek łaski. Pojadę sam.

I, zadzwo­niw­szy na słu­żą­cego, wydał pole­ce­nie, by zaprzę­gano. Po czym zasta­no­wił się przez chwilę i rzekł:

– Enfin, na wsi zawsze może się tra­fić, że ktoś przy­je­dzie i zasta­nie moją córkę samą. To nie mia­sto. Przy tym jeste­ście krewni. Ty, Gątow­ski, możesz mi być potrzebny, więc bądź łaskaw poje­chać ze mną.

Wyraz naj­wyż­szej nie­chęci i nie­za­do­wo­le­nia odbił się na twa­rzy mło­dego czło­wieka. Prze­cią­gnął ręką po swej pło­wej czu­pry­nie i rzekł:

– Nad sta­wem jest wycią­gnięte czółno, któ­rego ogrod­nik nie może zepchnąć; obie­ca­łem pan­nie Maryi, że je zepchnę, tylko ostat­niej nie­dzieli nie puściła mnie, bo lało, jak z cebra.

– To skocz i spró­buj, do stawu trzy­dzie­ści kro­ków, za parę minut wró­cisz.

Gątow­ski, rad nie rad, wyszedł do ogrodu, pan Pła­wicki zaś, nie zwra­ca­jąc uwagi na Poła­niec­kiego i córkę, powta­rzał, cho­dząc po pokoju:

– New­ral­gia w gło­wie, zało­żył­bym się, że new­ral­gia w gło­wie; Gątow­ski, w razie potrzeby, może sko­czyć po dok­tora. Ten safan­duła, ten radca bez rady, pewno by nie posłał.

I, potrze­bu­jąc widocz­nie wywrzeć na kimś swój zły humor, dodał, zwra­ca­jąc się do Poła­niec­kiego:

– Nie uwie­rzysz, co to za cym­bał!

– Kto taki?

– Jamisz.

– Ale, papo… – zaczęła panna Mary­nia.

Lecz pan Pła­wicki nie dał jej skoń­czyć i rzekł ze wzra­sta­ją­cym złym humo­rem:

– Wiem! Nie podoba ci się to, że ona oka­zuje mi tro­chę przy­jaźni i tro­skli­wo­ści. Czy­taj sobie arty­kuły rol­ni­cze pana Jami­sza, uwiel­biaj go, sta­wiaj mu posągi, ale pozwól mi mieć moje sym­pa­tie.

Tu Poła­niecki mógł podzi­wiać istotną sło­dycz panny Maryni, gdyż, zamiast się znie­cier­pli­wić, pod­bie­gła do ojca i, pod­su­wa­jąc czoło pod jego uczer­nione wąsiki, rze­kła:

– Zaraz zaprzę­gną, zaraz! Może trzeba, żebym i ja poje­chała, a tym­cza­sem niech się brzydki tatuś nie gniewa, bo sobie zaszko­dzi.

Pan Pła­wicki, który rze­czy­wi­ście był do niej mocno przy­wią­zany, poca­ło­wał ją w czoło i rzekł:

– Wiem, że w grun­cie rze­czy masz dobre serce, ale co tam znów Gątow­ski robi?

I przez otwarte drzwi ogro­dowe począł wołać na mło­dego czło­wieka, który też powró­cił nie­ba­wem zmę­czony i rzekł:

– W środku stoi woda i za daleko wycią­gnięte; pró­bo­wa­łem i nie mogę.

– To bierz czapkę i ruszajmy, bo sły­szę, że zaje­chali.

W chwilę potem mło­dzi ludzie zostali sami.

– Papa przy­wykł do tro­chę wykwint­niej­szego towa­rzy­stwa, niż jest na wsi – rze­kła panna Mary­nia – więc dla­tego lubi panią Jami­szową, ale i pan Jamisz jest bar­dzo zacny i rozumny czło­wiek.

– Widzia­łem go w kościele. Wydał mi się, jakby przy­bity.

– Bo naprawdę, to on jest chory, a przy tym bar­dzo zapra­co­wany.

– Tak, jak pani.

– Nie. Pan Jamisz dosko­nale pro­wa­dzi gospo­dar­stwo, a przy tym dużo pisuje o rze­czach rol­ni­czych. Naprawdę jest to lumen naszej oko­licy. I taki zacny czło­wiek! Ona rów­nież dobra kobieta, tylko dla mnie nieco prze­sadna.

– Ex-pięk­ność!

– Tak. Przy­czy­nia się też do jej prze­sady i to cią­głe życie na wsi, przez które się tro­chę rdze­wieje. Myślę, że w mie­ście wszyst­kie dzi­wac­twa ludz­kie i śmiesz­no­ści ście­rają się wza­jem­nie, a na wsi łatwiej ludzie zmie­niają się w ory­gi­na­łów. Z wolna odwyka się od towa­rzy­stwa, zacho­wuje się jakiś prze­sta­rzały spo­sób w obej­ściu z ludźmi i docho­dzi się do prze­sady. My wszy­scy musimy się ludziom z wiel­kich miast wyda­wać zardze­wiali i tro­chę śmieszni.

– Nie wszy­scy. By­naj­mniej! – odpo­wie­dział Poła­niecki. – Pani na przy­kład – by­naj­mniej!

– Więc to przyj­dzie z cza­sem – odpo­wie­działa z uśmie­chem.

– Czas może także przy­nieść zmiany.

– U nas tak mało się zmie­nia – i naj­czę­ściej na gor­sze.

– Ale w życiu panien w ogóle zmiany są prze­wi­dy­wane.

– Chcia­ła­bym naprzód, byśmy z papą mogli przyjść do ładu z Krze­mie­niem.

– Więc ojciec i Krze­mień, to dwa główne, jedyne cele w życiu pani?

– Tak. Ale mało mogę pomóc, bo się mało znam na czem­kol­wiek.

– Papa, Krze­mień – i nic wię­cej! – powtó­rzył Poła­niecki.

Nastała chwila prze­rwy w roz­mo­wie, po któ­rej panna Mary­nia spy­tała Poła­niec­kiego, czy nie zechce pójść do ogrodu. Poszli i wkrótce zna­leźli się nad brze­giem stawu. Poła­niecki, który za gra­nicą nale­żał do róż­nych sto­wa­rzy­szeń spor­to­wych, zepchnął na wodę czółno, któ­remu Gątow­ski nie mógł pora­dzić, ale poka­zało się, że jest dziu­rawe i że nie można niem pły­wać.

– Oto przy­kład, co jest moje gospo­dar­stwo! – rze­kła, śmie­jąc się, panna Mary­nia. – We wszyst­kim i wszę­dzie woda prze­cieka. I nie wiem, jak się uspra­wie­dli­wić, bo ogród i staw należą wyłącz­nie do mnie. Ale przed spu­stem każę czółno napra­wić.

– Bodaj, że to jesz­cze to samo, w któ­rym zaka­zy­wano mi jeź­dzić, gdy byłem małym chłop­cem.

– Bar­dzo być może. Czy pan uwa­żał, że rze­czy daleko się mniej zmie­niają i dłu­żej trwają, niż ludzie. Cza­sem smutno o tym myśleć.

– Miejmy nadzieję, że będziemy trwali dłu­żej, niż to czółno zmur­szałe i nasiąk­nięte, jak gąbka, wodą. Jeżeli to samo, co za moich dzie­cin­nych lat, to nie mam do niego szczę­ścia. Daw­niej nie pozwa­lano mi na niem jeź­dzić, a teraz ska­le­czy­łem sobie rękę o jakiś spróch­niały gwóźdź.

To rze­kł­szy, wydo­był z kie­szeni chustkę i począł lewą ręką owi­jać palec pra­wej. Ale szło mu tak nie­zgrab­nie, że panna Mary­nia, widząc to, rze­kła:

– Nie da pan sobie rady, trzeba pomóc.

I poczęła obwią­zy­wać mu dłoń, którą on krę­cił nie­znacz­nie, by jej utrud­nić zada­nie, bo miło mu było czuć jej deli­katne palce przy swo­ich. Ona spo­strze­gła, że jej prze­szka­dza i spoj­rzała na niego, ale w chwili, gdy ich oczy się spo­tkały, pojęła powód i, zaru­mie­niona, schy­liła się, chcąc niby wią­zać uważ­niej. Poła­niecki uczuł ją bli­sko, uczuł cie­pło, bijące od niej, więc i jemu serce zabiło żywiej.

– Mam bar­dzo miłe wspo­mnie­nia – rzekł – z daw­nych moich tutej­szych waka­cji, ale teraz wywiozę jesz­cze mil­sze. Pani jest bar­dzo dobra, a przy tym zupeł­nie, jak jaki kwiat, w tym Krze­mie­niu. Pod sło­wem, nie prze­sa­dzam.

Panna Mary­nia zro­zu­miała, że młody czło­wiek mówi to szcze­rze, może nieco za śmiało, ale raczej przez wro­dzoną żywość, niż dla­tego, że został z nią sam na sam; więc nie obra­ziła się, tylko zaczęła niby gde­rać żar­to­bli­wie swoim miłym, przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Pro­szę mi nie mówić grzecz­no­ści, bo naprzód źle obwiążę rękę, a powtóre ucieknę.

– To niech pani źle obwiąże rękę, ale zosta­nie. Taki śliczny wie­czór.

Mary­nia skoń­czyła robotę z chustką i poszli dalej. Wie­czór rze­czy­wi­ście zapo­wia­dał się śliczny. Słońce zni­żało się, staw, nie marsz­czony powie­wem wia­tru, lśnił ogniem i zło­tem. W dali, za wodą, maja­czały spo­koj­nie olszyny; bliż­sze drzewa ryso­wały się w zaru­mie­nio­nym już powie­trzu bar­dzo czy­sto. Na podwó­rzu, za domem, kle­ko­tały bociany.

– Miły Krze­mień, bar­dzo miły! – powta­rzał Poła­niecki.

– Bar­dzo – odpo­wie­działa Mary­nia.

– To też ja rozu­miem pani przy­wią­za­nie do tego miej­sca. Przy tym, jak się w coś wkłada pracę, to to jesz­cze bar­dziej przy­wią­zuje. Rozu­miem też, że na wsi można mieć dobre chwile… Ot, jak teraz. Prze­cie tu jest tak dobrze. W mie­ście ogar­nia cza­sem zmę­cze­nie, zwłasz­cza tych, któ­rzy, jak ja, sie­dzą po uszy w rachun­kach, a przy tym są samotni. Bigiel, mój wspól­nik, ma żonę i dzieci – to dobrze! Ale ja co? Ja nie­raz mówię sobie: Ot, pra­cuję i co mi z tego? Dajmy na to, że będę miał tro­chę pie­nię­dzy – i co dalej? – nic. Jutro zawsze takie same, jak dziś, robota i robota! Widzi pani, jak się czło­wiek wcią­gnie w coś, jak idzie tym pędem, np. robie­nia pie­nię­dzy, to mu się zdaje, że to cel. Ale przy­cho­dzą chwile, w któ­rych myślę, że mój ory­gi­nał Waskow­ski ma słusz­ność, i że nikt, kto się koń­czy na ski, albo na wicz, nie potrafi wło­żyć w to całej duszy i poprze­stać na tym wyłącz­nie. On powiada, że w nas jesz­cze za świeża pamięć poprzed­niego ist­nie­nia, i że w ogóle Sło­wia­nie mają inną misję. To jest wielki ory­gi­nał i filo­zof i mistyk. Ja się z nim sprze­czam i robię pie­nią­dze, jak mogę, ale teraz na przy­kład, jak tak cho­dzę z panią po tym ogro­dzie, to, doprawdy, zdaje mi się, że on ma słusz­ność.

I przez chwilę szli w mil­cze­niu. Świa­tło sta­wało się coraz bar­dziej rumiane i twa­rze mieli jakby zanu­rzone w czer­wo­nym bla­sku. Przy­ja­zne, wza­jemne uczu­cia wzra­stały w nich z każdą chwilą. Było im z sobą dobrze i spo­koj­nie.

Poła­niecki odczu­wał to widocz­nie, gdyż po nie­ja­kim cza­sie rzekł:

– Co mnie pani Chwa­stow­ska mówiła i co jest prawda, to, że do pani ma się w godzinę po pozna­niu wię­cej ufno­ści i bli­żej się jest z nią, niż z kim innym w mie­siąc. Teraz to spraw­dzi­łem. Zdaje mi się, że panią znam od dawna. Myślę, że tylko osoby nie­zwy­kle dobre robią takie wra­że­nie.

A panna Mary­nia odpo­wie­działa z pro­stotą:

– Emilka kocha mnie bar­dzo i dla­tego mnie chwali. Choćby to była prawda, co ona mówi, to jed­nak przy­pusz­czam, że nie ze wszyst­kimi taka być potra­fię.

– Wczo­raj, rze­czy­wi­ście, zro­biła pani na mnie inne wra­że­nie, ale była pani zmę­czona i senna.

– Byłam tro­chę.

– I czemu pani spać nie poszła! Słu­żący mógł mi zro­bić her­baty, a wresz­cie byłoby się i bez tego obe­szło.

– Nie, tak mało gościnni nie jeste­śmy. Papa mówił, że wypada, by które z nas pana przy­jęło. Bałam się, że zechce sam cze­kać, a jemu to szko­dzi, więc wola­łam go zastą­pić.

Poła­niecki pomy­ślał: „Pod tym wzglę­dem mogłaś być spo­kojną, ale jesteś poczciwa, że sta­rego ego­istę osła­niasz”.

Następ­nie rzekł:

– Prze­pra­szam panią i za to, że zaraz zaczą­łem mówić o inte­re­sach. To kupiec­kie przy­zwy­cza­je­nie. Ale też potem sam sobie powie­dzia­łem: „Jesteś taki, owaki!” – i ze wsty­dem prze­pra­szam.

– Nie ma za co, bo nie ma winy. Panu powie­dziano, że ja się wszyst­kim zaj­muję, więc pan udał się do mnie.

Z wolna zorze roz­pa­lały się coraz moc­niej. Po nie­ja­kim cza­sie wró­cili ku domowi, o ile że wie­czór zapo­wia­dał się piękny, więc sie­dli na weran­dzie ogro­do­wej. Poła­niecki wszedł na chwilę do salonu, po czym wró­cił ze sto­łecz­kiem od nóg i, przy­klęk­nąw­szy, zaczął go pod­su­wać pod stopy panny Maryni.

– Dzię­kuję, bar­dzo dzię­kuję – odpo­wie­działa, pochy­la­jąc się i obej­mu­jąc rękoma suk­nię – jaki pan dobry! dzię­kuję bar­dzo!

A on mówił:

– Ja jestem z natury nie­uważny, ale wie pani, kto mnie nauczył tro­chę tro­skli­wo­ści? Litka. Ją trzeba nad­zwy­czaj ochra­niać i pani Chwa­stow­ska musi o tym pamię­tać.

– I ona pamięta – odrze­kła panna Mary­nia – i wszy­scy będziemy jej w tym poma­gali. Gdyby była nie wyje­chała do Reichen­hallu, była­bym ją zapro­siła do nas.

– A jabym przy­je­chał za Litką bez zapro­sze­nia.

– Więc zapra­szam pana w imie­niu papy raz na zawsze.

– Niech pani tego lekko nie mówi, bom gotów nad­użyć grzecz­no­ści. Mnie tu jest bar­dzo dobrze, więc, ile­kroć będzie mi źle w War­sza­wie, to tu ucieknę – pod opiekę pani…

Teraz Poła­niecki wie­dział już, że słowa jego prze­zna­czone są na to, by ich zbli­żyć, by nawią­zać mię­dzy nimi sym­pa­tię, i mówił je rów­nie umyśl­nie, jak szcze­rze, a mówiąc, patrzył na tę łagodną, młodą twarz, która, oświe­cona zacho­dzą­cym słoń­cem, wyda­wała się jesz­cze spo­koj­niej­sza niż zwy­kle. Panna Mary­nia pod­nio­sła też na niego swe nie­bie­skie oczy, w któ­rych było jakby pyta­nie: „Czy mówisz to wypad­kiem, czy umyśl­nie?” i odrze­kła nieco ciszej:

– Dobrze.

I oboje umil­kli, czu­jąc, że istot­nie coś zawią­zuje się mię­dzy nimi.

– Dziwi mnie, że papa nie wraca – rze­kła wresz­cie panna Mary­nia.

Rze­czy­wi­ście słońce zaszło; w czer­wo­nym zmierz­chu począł krą­żyć cichym lotem lelek, a w sta­wie ozwały się żaby.

Lecz Poła­niecki nie odpo­wie­dział na uwagę panienki i, jakby pogrą­żony we wła­snych myślach, zaczął mówić:

– Ja nie ana­li­zuję życia, bo nie mam na to czasu. Gdy mi jest dobrze, jak na przy­kład w tej chwili, to czuję, że dobrze, gdy źle, to źle – ot i wszystko. Ale przed pię­ciu lub sze­ściu laty było ina­czej. Była nas cała paczka ludzi, któ­rzy się scho­dzili na roz­prawy o zna­cze­niu życia. Było kilku uczo­nych i jeden lite­rat, dziś dość znany w Bel­gii. Zada­wa­li­śmy sobie pyta­nia: dokąd idziemy, jaki wszystko ma sens, jaką war­tość i jaki koniec? Czy­ty­wa­li­śmy pesy­mi­stów i gubi­li­śmy się w roz­ma­itych pyta­niach, bez dna, tak jak mój jeden zna­jomy, asy­stent przy kate­drze astro­no­mii, który, jak zaczął się gubić w prze­strze­niach mię­dzy­pla­ne­tar­nych, tak zgu­bił w nich mózg… I potem mu się zda­wało, że jego głowa krąży po para­boli w nie­skoń­czo­no­ści… Póź­niej wyzdro­wiał i został księ­dzem. My rów­nież nie mogli­śmy do niczego dojść, na niczym odpo­cząć… Zupeł­nie jak to ptac­two, które leci przez morza i nie ma na czym usiąść. Ale ja wresz­cie spo­strze­głem dwie rze­czy: oto naprzód, że moi Bel­go­wie biorą to wszystko mniej do serca, niż ja… my jeste­śmy naiw­niejsi… Powtóre, że mi się ochota do roboty psuje i że robię się nie­do­łęgą. Wów­czas wzią­łem się za uszy i zaczą­łem na umor far­bo­wać per­ka­liki. Potem też powie­dzia­łem sobie tak: życie jest w pra­wach natury – czy mądrych, czy głu­pich, mniej­sza z tym – ale jest. Żyć trzeba, więc trzeba z życia wydo­być, co się da. I chcę coś wydo­być. Waskow­ski powiada wpraw­dzie, że my, Sło­wia­nie, nie potra­fimy na tym poprze­stać, ale to się tak gada. Że na samych pie­nią­dzach nie potra­fimy – na to od biedy zgoda. Ale ja sobie powie­dzia­łem, że prócz pie­nię­dzy są jesz­cze dwie rze­czy: spo­kój – i wie pani co? – kobieta. Bo trzeba, żeby czło­wiek miał się z kimś wszyst­kim podzie­lić. Potem musi być śmierć – dobrze! ale gdzie się zaczyna śmierć, tam się ludzka głowa koń­czy. „That’s not my busi­ness!” jak powiada Anglik. Tym­cza­sem trzeba mieć komu to oddać, co czło­wiek ma i zdo­bywa – czy to pie­nią­dze, czy zasługę, czy sławę… Jeśli są dia­menty na księ­życu, to wszystko jedno, bo nie ma nikogo, kto by uznał, że one coś warte. Tak samo i czło­wiek musi mieć kogoś, kto by go uzna­wał. A ja sobie myślę: kto mnie uzna, jeśli nie kobieta – byle była ogrom­nie dobra, ogrom­nie pewna i bar­dzo moja i bar­dzo kochana. To wszystko, czego można chcieć, bo z tego idzie spo­kój – i to jest jedyna rzecz, która ma sens. Ja to mówię nie jako poeta, ale jako czło­wiek pozy­tywny i kupiec. Mieć przy sobie drugą głowę – to jest i cel. A potem niech będzie co chce. Oto moja filo­zo­fia.

Poła­niecki twier­dził, że mówi jak kupiec, ale mówił także jak czło­wiek roz­ma­rzony, bo tak podzia­łał na niego i ten wie­czór letni, i obec­ność tej mło­dej dziew­czyny, która pod tak wie­loma wzglę­dami odpo­wia­dała tym wygło­szo­nym przed chwilą poglą­dom. Poła­nieckiemu rów­nież musiało to przyjść do głowy, gdyż, zwró­ciw­szy się wprost do niej, rzekł:

– Ja tak ot myślę, ale i z tym się zwy­kle przed ludźmi nie wyga­duję. Dziś mi się jakoś na to zebrało, bo powta­rzam, że pani Emi­lia ma słusz­ność: z panią się jest w jeden dzień bli­żej, niż z innymi w rok. Pani musi być bajecz­nie dobra! Oto, był­bym głup­stwo zro­bił, gdy­bym nie przy­je­chał do Krze­mie­nia. I będę przy­jeż­dżał tak czę­sto, jak pani pozwoli.

– Niech pan przy­jeż­dża… czę­sto.

– Dzię­kuję.

I wycią­gnął rękę, a panna Mary­nia podała mu także dłoń, jakby na znak przy­mie­rza.

Ach, jak i on się jej podo­bał, ze swoją twa­rzą szczerą, męską, ze swoją ciemną czu­pryną i pewną dziel­no­ścią w całej posta­wie, ze swymi żywymi oczyma! Przy­wiózł przy tym tyle tych tchnień, któ­rych jej w Krze­mie­niu bra­kło; jakieś nowe wid­no­kręgi, wybie­ga­jące daleko poza staw i olszyny, które zamy­kały wid­no­krąg krze­mień­ski. Zro­bili też jed­nego dnia tyle drogi, ile jej można było zro­bić.

Sie­dzieli więc znowu jakiś czas w mil­cze­niu i wędro­wali dalej, w mil­cze­niu rów­nie pospiesz­nie, jak w roz­mo­wie. Mary­nia wska­zała wresz­cie ręką na świa­tło, które się zwięk­szało za olszy­nami, i rze­kła:

– Księ­życ.

– Aha! księ­życ! – powtó­rzył Poła­niecki.

Ów zaś rze­czy­wi­ście wysu­wał się z wolna z za olszyn, czer­wony i wielki jak koło. Ale tym­cza­sem psy zaszcze­kały, powo­zik zatur­ko­tał z dru­giej strony domu, i po chwili, w salo­nie, do któ­rego poprzed­nio już wnie­siono lampy, uka­zał się pan Pła­wicki.

Mary­nia weszła do salonu, Poła­niecki za nią.

– Nic się nie stało – rzekł pan Pła­wicki. – Zaje­chała ich Chro­mecka, że zaś myśleli, że odje­dzie wkrótce, więc nie dawali znać. Jamisz tro­chę chory, ale jutro wybiera się do War­szawy. Ona obie­cała się tu poju­trze.

– Więc wszystko dobrze? – spy­tała Mary­nia.

– Dobrze. A wy coście tu pora­biali?

– Słu­cha­li­śmy żab – odpo­wie­dział Poła­niecki – i dobrze nam było.

– Pan Bóg wie­dział na co i żaby stwo­rzył, więc choć mi spać po nocy nie dają, nie narze­kam. Ale tym­cza­sem niech Mary­nia da her­baty.

Her­bata cze­kała gotowa w dru­gim pokoju. Pan Pła­wicki opo­wia­dał przy niej o swo­jej wizy­cie u Jami­szów. Mło­dzi byli mil­czący, tylko od czasu do czasu spo­glą­dali na sie­bie peł­nymi świa­tła oczyma i na dobra­noc uści­snęli się bar­dzo mocno za ręce.

Panna Mary­nia czuła pewną ocię­ża­łość, roz­bie­ra­jąc się, jakby ją ten dzień zmę­czył; ale było to dziwne jakieś i miłe zmę­cze­nie. Potem, gdy już jej główka wsparła się na poduszce, nie myślała o tym, że jutro ponie­dzia­łek, że zaczyna się nowy tydzień powsze­dniej roboty, tylko myślała o Poła­niec­kim i w uszach jej brzmiały jego wyrazy:

– Kto mnie uzna, jeśli nie kobieta, byle była ogrom­nie dobra, ogrom­nie pewna, bar­dzo moja i bar­dzo kochana.

Poła­niecki zaś mówił sobie, zapa­la­jąc w łóżku papie­rosa:

– Dobre to, śliczne, miłe – gdzie taka druga?

Rozdział III

III

Lecz naza­jutrz był szary dzień i panna Pła­wicka obu­dziła się z wyrzu­tami. Zda­wało jej się, że wczo­raj dała się unieść jakie­muś prą­dowi dalej, niż nale­żało i że wprost była z Poła­niec­kim kokietką. Przej­mo­wało ją to szcze­gól­nym nie­sma­kiem z tego głów­nie powodu, że jed­nak ów Poła­niecki przy­je­chał jako wie­rzy­ciel. Wczo­raj o tym zapo­mniała, dziś zaś mówiła sobie: „Nie­chyb­nie przyj­dzie mu do głowy, żem go chciała ująć lub uła­go­dzić” – i na tę myśl krew napły­nęła jej do policz­ków i czoła. Miała ona naturę prawą i wiele ambi­cji, która wzbu­rzała się na każde przy­pusz­cze­nie, że może być posą­dzoną o wyra­cho­wa­nie. Teraz, uwie­rzyw­szy w moż­li­wość takiego posą­dze­nia, uczuła z góry jakby urazę do Poła­nieckiego. Jedna jesz­cze przy tym myśl była nad wszelki wyraz przy­krą: oto wie­działa, że w ogóle w kasie krze­mie­niec­kiej grosz nie może gro­sza dogo­nić, że pie­nię­dzy nie ma, i że, jeżeli, wsku­tek zamie­rzo­nej par­ce­la­cji Magie­rówki, były na nie w przy­szło­ści widoki, to ojciec będzie się wykrę­cał, gdyż inne długi uważa za pil­niej­sze od długu Poła­nieckiego. Obie­cy­wała sobie wpraw­dzie, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, by Poła­niecki został koniecz­nie i przed innymi spła­cony, ale wie­działa, że nie­wiele może wskó­rać. Ojciec wyrę­czał się nią chęt­nie w gospo­dar­stwie, ale w spra­wach pie­nięż­nych rzą­dził się sam i rzadko kiedy słu­chał jej zda­nia. Rola jego pod tym wzglę­dem pole­gała wpraw­dzie na wykrę­ca­niu się wszyst­kim ze wszyst­kiego, na obiet­ni­cach ni­gdy nie­do­trzy­my­wa­nych, na zwło­kach i na przed­sta­wia­niu uro­jo­nych obli­czeń i nadziei za rze­czy­wi­stość. Ponie­waż docho­dze­nia wie­rzy­tel­no­ści, opar­tych na hipo­te­kach ziem­skich, same przez się są trudne i powolne, a obrona daje się prze­dłu­żać nie­mal dowol­nie, przeto pan Pła­wicki trzy­mał się istot­nie przy Krze­mie­niu dzięki swemu sys­te­mowi. W końcu gro­ziło to wszystko rów­nie nie­ubła­ganą, jak zupełną ruiną, tym­cza­sem jed­nak stary czło­wiek uwa­żał się za „głowę od inte­re­sów” i tym niechęt­niej słu­chał zdań i rad córki, że zaraz posą­dzał ją, iż wątpi o jego „gło­wie” – to zaś obra­żało w naj­wyż­szym stop­niu jego miłość wła­sną.