Rodzinne strony. Miasteczko Anielin. Tom 2 - Iwona Mejza - ebook

Rodzinne strony. Miasteczko Anielin. Tom 2 ebook

Mejza Iwona

4,4

Opis

Marcin wraca do Anielina. Mężczyzna czuje, że z każdym dniem coraz bardziej zależy mu na Marcie i Poli. Obawia się jednak, że przez to, co przeszedł w dzieciństwie, nie będzie potrafił okazać im swoich uczuć. Poza tym musi stawić czoła nieuchronnie zbliżającemu się odejściu cioci Anieli. Marta wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią Tadzika i Marylki. Nieufnie podchodzi też do Marcina, obawiając się kolejnej straty. Tylko mała Pola wydaje się cieszyć z jego powrotu. Spędzają razem sporo czasu i dziewczynka nabiera do niego coraz większego zaufania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (31 ocen)
20
6
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Z racji zawodu wiele razy miałam możliwość rozmawiania z osobami, które poproszone o to, aby wrócili wspomnieniami do historii swojej rodziny, a także własnej przeszłości zapewniali mnie, że jest to dla nich trudny temat, od którego już się odcięli i nie chcieliby do niego wracać. Po czym padało stwierdzenie, że mają poczucie, iż w swoim obecnym życiu stoją w miejscu. Nie potrafią iść do przodu i czuć się szczęśliwymi, gdyż przepełnia je lęk, mnóstwo obaw i niepokojów. A oni sami nie wiedzą, co jest ich źródłem. Otóż odpowiedź jest oczywista, choć często wydaje się nam inaczej. Trzeba sobie bowiem jasno powiedzieć, że przed przeszłością nie da się uciec. Jest ona częścią nas samych i będzie z nami zawsze, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. I nawet jeśli wyjedziemy na koniec świata, starając się w nowym miejscu zacząć wszystko od nowa, to i tak niestety będzie to daremny trud, bowiem przeszłość jest dla nas niczym tatuaż, który odciska się na naszym tu i teraz. Z...
20
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Marpac21

Dobrze spędzony czas

Mieszkańcy miasteczka Anielin odkrywają po mału tajemnice swoich sąsiadów. Mogą liczyć na pomoc sąsiedzką, nie zostają z problemami sami. Ale czy mogą pogodzić się ze stratą? z odrzuceniem, z przemocą? i czy gotowi są na miłość ? Jeszcze wiele tajemnic do odkrycia i spraw do wyjaśnienia.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka...
00
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Anielin - małe, urocze miasteczko, w którym życie toczy się niespiesznie, w rytmie pór roku, wszyscy mieszkańcy znają się chociaż z widzenia, a przybysze przyjmowani są z życzliwą ciekawością. Jakże miło było znów spotkać się z jego mieszkańcami, z których większość szczerze polubiłam. I to właśnie oni, mieszkańcy Anielina, są bohaterami tej książki - nie tylko, tak jak w pierwszej części, Pola i Marta, ale i kilka innych osób. To ich losy śledzimy, poznajemy ich perypetie i pragnienia. Pola, dziec­ko niezwykłe, ale osoba absolutnie nie dzie­cin­na (bo to za­le­ży nie od wie­ku, a od cha­rak­te­ru) rozpoczęła naukę w zerówce. Wygląda na to, że dobrze czuje się w szkole, wśród rówieśników. Natomiast Marta nie może dojść do siebie po wydarzeniach ostatnich miesięcy. Poniosła wielką stratę, martwi się o przyszłość, o aklimatyzację Poli w zerówce i ... Marcinem. Nie ma już na nic siły, sama z sobą nie może dojść do ładu ... Żeby nie Pola i babcia Czesia rozkleiłaby się zupełnie ... Marcin,...
00

Popularność




Re­dak­cja: Ju­sty­na To­mas

Ko­rek­ta: We­ro­ni­ka Du­lęba

Skład: Iza­be­la Kru­źlak

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Zdjęcia na okład­ce: Shut­ter­stock © IN­TO­the­SI­BE­RIA, © Ca­lesh, © sum­ro­eng chin­na­pan

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ka­ta­rzy­na Bury

Wy­da­nie I © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2022

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-193-3

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA Sp. z o.o.

ul. Ma­zo­wiec­ka 11/49

00-052 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

Część pierwsza

Upływ cza­su, sy­gna­li­zo­wa­ny przez na­stępu­jące po so­bie pory roku, uspo­ka­jał i być może nie­co ir­ra­cjo­nal­nie za­pew­niał po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Bo sko­ro na­de­szło lato, a po nim je­sień i nie­ko­niecz­nie przy­chyl­nie wi­ta­na zima, to przyj­dzie ta­kże pora na wio­sen­ną zie­leń traw i dy­wan z bia­łych fio­łków za­kwi­ta­jących na ogro­do­wych ra­ba­tach przy­go­to­wa­nych jesz­cze przez Ma­ry­lę Wój­cic­ką.

Przy­ro­da kie­ru­je się swo­im ka­len­da­rzem, a lu­dzie, tak jak przed wie­ka­mi, chcąc nie chcąc, do­sto­so­wu­ją do niej swój plan dzia­łań. Rytm na­tu­ry gwa­ran­tu­je po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa w świe­cie zbu­do­wa­nym na bar­dzo kru­chych pod­sta­wach. Jed­no­cze­śnie przy­ro­da po­ka­zu­je, jak ła­two może się ob­ró­cić w ni­co­ść wszyst­ko, co dla nas naj­wa­żniej­sze. Wia­try hu­ra­ga­no­we zmia­ta­ją z po­wierzch­ni zie­mi po­ła­cie la­sów. Taj­fu­ny ruj­nu­ją do­by­tek i po­zo­sta­wia­ją za sobą ofia­ry w lu­dziach. Woda i ogień nisz­czą wszyst­ko wo­kół. A jed­nak na­wet na naj­wi­ęk­szym po­go­rze­li­sku po ja­ki­mś cza­sie od­ra­dza się ukry­te w gle­bie na­sion­ko i mo­zol­nie gra­mo­li w górę, by prze­bić w ko­ńcu za­sko­ru­pia­łą war­stwę. Ro­śli­na ro­śnie, cie­szy oczy, zda­rza się, że za­kwi­ta.

Jak od­bu­do­wać ży­cie, gdy wo­kół zglisz­cza?

Ja­kim cu­dem co­kol­wiek wzej­dzie na spa­lo­nej zie­mi?

Czy w ich ży­ciu na­stąpi jesz­cze ja­ka­kol­wiek wio­sna?

Na ra­zie na dwo­rze kró­lo­wa­ła ka­len­da­rzo­wa je­sień, któ­ra przy­no­si­ła chłod­ne wie­czo­ry i – jak to ma­wia­ła uszczy­pli­wie bab­cia Cze­sia – rze­śkie po­ran­ki. Tak rze­śkie, że nie chcia­ło się wy­cho­dzić z domu.

Mar­ta Wój­cic­ka naj­chęt­niej prze­spa­ła­by resz­tę ży­cia, a przy­naj­mniej mie­si­ące dzie­lące ją od wio­sny. Może wio­sną po­czu­je się ina­czej? Może wresz­cie zmo­bi­li­zu­je się, znaj­dzie siłę, może wró­ci do niej choć cząst­ka ener­gii, tak po­trzeb­nej do w mia­rę nor­mal­nej eg­zy­sten­cji?

Może tak, a może nie.

Dziew­czy­na nie wie­dzia­ła, co da­lej.

Nie chcia­ła o tym my­śleć, bo była gra­ni­to­wo pew­na, że nie będzie żad­ne­go da­lej. Nie­na­wi­dzi­ła kłam­stwa, na­wet tego w do­brej wie­rze, gdy le­karz za­pew­niał, że wszyst­ko będzie do­brze, a stan pa­cjen­ta na pew­no się po­pra­wi.

A je­że­li nie?

A je­że­li tak?

Może po pro­stu nie po­win­na zbyt dużo roz­myś­lać o tym, co sta­ło się przed mie­si­ącem, wy­obra­żać so­bie tego, wra­cać do tego my­śla­mi. Może po pro­stu po­win­na za­py­tać, po­roz­ma­wiać, ode­tchnąć z ulgą, po­my­śleć choć raz na kil­ka mie­si­ęcy, że wszyst­ko się uło­ży, że zno­wu za­świe­ci sło­ńce. Ja­kie to ba­nal­ne, a za­ra­zem ja­kie praw­dzi­we.

Spa­ła nie­spo­koj­nie, prze­wra­ca­jąc się z boku na bok, ale nie po­tra­fi­ła się obu­dzić. Zno­wu pa­trzy­ła, jak w zwol­nio­nym tem­pie lśni­ące w sło­ńcu czar­ne ma­se­ra­ti pro­wa­dzo­ne przez me­ce­na­sa Prósz­kow­skie­go ude­rzy­ło w mężczy­znę, któ­ry bez­wład­nie osu­nął się pod koła po­jaz­du. Gło­wa znaj­do­wa­ła się tak bli­sko kra­wędzi chod­ni­ka… Pan Ksa­we­ry za­cho­wu­jący zim­ną krew i pierw­sza po­moc udzie­la­na przez dok­to­ra Ma­riusz­ka.

Sły­sza­ła roz­dzie­ra­jący ser­ce krzyk Poli i ob­ser­wo­wa­ła sie­bie sto­jącą jak wmu­ro­wa­na i po raz pierw­szy świa­do­mą tego, co wi­dzi.

Jak mo­gła być tak śle­pa!

Na­ra­sta­jące wy­cie ka­ret­ki po­go­to­wia zwia­sto­wa­ło szyb­ką po­moc, me­ce­nas Pa­weł Prósz­kow­ski nie­le­d­wie na wła­snych rękach chciał za­nie­ść Mar­ci­na do szpi­ta­la, szczęśli­wy, że ten żyje, a na­wet mówi, i to z sen­sem. A na­wet gdy­by nie…

„Jesz­cze nie…”. Sy­gnał za­głu­szał dal­szą część zda­nia, Mar­ta wi­dzia­ła po­ru­sza­jące się war­gi mężczy­zny. Czy nikt nie wy­łączy tego kosz­mar­ne­go dźwi­ęku?!

Bu­dzik usta­wio­ny w te­le­fo­nie Mar­ty dzwo­nił na naj­wi­ęk­szych ob­ro­tach, trze­ba wsta­wać, przed nią ko­lej­ny dzień jak za­wsze, od lat, nie­ubła­ga­nie.

***

Pola ku ra­do­ści swo­jej opie­kun­ki szyb­ko za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się w ze­rów­ce. Z wła­ści­wym so­bie prag­ma­ty­zmem za­ak­cep­to­wa­ła ko­niecz­no­ść na­uki poza do­mem i wy­da­wa­ło się, że jest to roz­wi­ąza­nie za­pew­nia­jące dal­szy roz­wój dziew­czyn­ki. Tak twier­dzi­ła ma­gi­ster Ma­ria Wie­czor­kow­ska – dy­rek­tor­ka przed­szko­la pro­wa­dzące­go rów­nież kla­sę ze­ro­wą. Mar­ta z pew­ny­mi opo­ra­mi przy­zna­ła ra­cję ko­bie­cie, któ­ra z po­wo­du wie­lo­let­nie­go do­świad­cze­nia w pra­cy z dzie­ćmi mia­ła nad nią prze­wa­gę. Ona po­mi­mo sko­ńczo­nej po­lo­ni­sty­ki ni­g­dy nie mia­ła ci­ągot na­uczy­ciel­skich i na stu­diach za­li­czy­ła tyl­ko to, co było obo­wi­ąz­ko­we. Przed ta­bli­cą sta­ła je­dy­nie w cza­sie prak­tyk i jak pa­mi­ęta­ła, sta­ra­ła się prze­brnąć przez nie bez­bo­le­śnie. Kie­dyż to było!

Dziew­czyn­ka, do­tych­czas pra­wie od­izo­lo­wa­na od ró­wie­śni­ków, nad­ra­bia­ła za­le­gło­ści i co­dzien­nie re­la­cjo­no­wa­ła Mar­cie swo­je wra­że­nia z po­by­tu w ze­rów­ce.

– Bo, Tu­siu, mu­sisz wie­dzieć, że chłop­cy są strasz­nie gło­śni. Wrzesz­czą tak jak po­ste­run­ko­wy Jó­ze­czek, gdy za­ma­wia piz­zę u Ro­ma­no. A Sta­siu mnie za­cze­pia i na­wet raz sie­dział ra­zem ze mną przy sto­li­ku. Pani go tam po­sa­dzi­ła za karę, bo roz­ra­biał. Ale on spe­cjal­nie roz­ra­biał, bo chciał, żeby pani go prze­sa­dzi­ła. Ale gdy za­czął mnie ci­ągnąć za wło­sy, pani prze­sa­dzi­ła go z po­wro­tem na ko­niec sali. I chłop­cy się z nie­go śmia­li, a dziew­czyn­ki chi­cho­ta­ły i po­ka­zy­wa­ły na mnie pal­ca­mi…

Głos Poli się za­ła­mał. Dziew­czyn­ka niby pa­pla­ła we­so­ło, ale naj­wy­ra­źniej nie czu­ła się zbyt pew­nie wśród ob­cych so­bie dzie­ci. Za­my­ślo­na Mar­ta po­ta­ki­wa­ła, lecz nie do­cie­rał do niej sens tego, co chcia­ło jej prze­ka­zać dziec­ko.

Pola ze swo­ją nad­wra­żli­wo­ścią po trud­nych do­świad­cze­niach ostat­nich mie­si­ęcy po­trze­bo­wa­ła opie­ki, po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa i spo­ko­ju, a nie szar­pa­nia za wło­sy przez kla­so­we­go roz­ra­bia­kę.

Wra­ca­ły za­zwy­czaj na pie­cho­tę. Mar­ta ko­rzy­sta­ła z pre­tek­stu, by prze­rwać wie­lo­go­dzin­ne ślęcze­nie nad szy­ciem. Po kil­ku mie­si­ącach od śmier­ci ro­dzi­ców nad­ra­bia­ła za­le­gło­ści z okre­su, gdy nie po­tra­fi­ła się nad ni­czym sku­pić i pra­wie za­prze­sta­ła pra­cy. Wpraw­dzie, jak po­in­for­mo­wał ją me­ce­nas Pa­weł Prósz­kow­ski, mo­gła­by ca­łko­wi­cie zre­zy­gno­wać z ak­tyw­no­ści za­rob­ko­wej i żyć ze środ­ków po­zo­sta­wio­nych przez Ta­dzi­ka, ale Mar­ta Wój­cic­ka nie za­mie­rza­ła wy­rzec się wy­pra­co­wa­nej przez lata sa­mo­dziel­no­ści fi­nan­so­wej. Umia­ła i chcia­ła za­ra­biać na sie­bie i na utrzy­ma­nie Poli. Bab­cia Cze­sia, któ­ra prze­pro­wa­dzi­ła się do Anie­li­na na sta­łe, do­sta­wa­ła eme­ry­tu­rę i do­rzu­ca­ła się do utrzy­ma­nia domu. Za­pas go­tów­ki na kon­cie po­zwa­lał spo­koj­nie go­spo­da­ro­wać fi­nan­sa­mi i nie roz­my­ślać zbyt dużo o przy­szło­ści. O tym, co mo­gła­by jej przy­nie­ść, Mar­ta nie my­śla­ła wca­le. Wo­la­ła ulec ru­ty­nie dnia i po ko­lei za­ła­twiać spra­wy z ter­mi­na­rza, te wa­żne i te mniej istot­ne.

Dzi­siaj za­spa­ły i wście­kła na sie­bie Mar­ta le­d­wo się ha­mo­wa­ła, żeby nie wy­żyć się na Bogu du­cha win­nej Poli.

– Nie ro­zu­miem, Tu­siu, dla­cze­go tak się de­ner­wu­jesz. Po­patrz, ręce ci la­ta­ją i za­raz się po­pa­rzysz. A jak się po­pa­rzysz, to nie będziesz mo­gła szyć, a jak nie będziesz mo­gła szyć, to sama wiesz… ter­mi­ny, Tu­siu! – Pola spoj­rza­ła z na­ga­ną znad sto­łu na sza­mo­czącą się ko­bie­tę i, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jej bur­cze­nie, spo­koj­nie si­ęgnęła po przy­go­to­wa­ną ka­nap­kę.

Mar­ta Wój­cic­ka przy­sta­nęła na środ­ku kuch­ni, czu­jąc, jak stru­żka go­rącej her­ba­ty pa­rzy jej dłoń. Rze­czy­wi­ście, chy­ba nad­mier­nie się przej­mo­wa­ła, ale prze­cież były już spó­źnio­ne! Jak mo­gła tak za­spać! Wszyst­ko przez te po­wra­ca­jące sny. Pod po­wie­ka­mi zbie­ra­ły się jej łzy, a gula w gar­dle ura­sta­ła do roz­mia­rów pi­łecz­ki, na­wet nie ping­pon­go­wej, ale te­ni­so­wej.

Dziew­czy­na uśmiech­nęła się krzy­wo, wy­obra­ziw­szy so­bie ten po­kry­ty żó­łtym włók­nem kau­czu­ko­wy przed­miot.

– Tu­siu, pro­szę, daj mi ten ku­bek! – Pola wsta­ła z krze­sła, szyb­ko po­de­szła do Mar­ty i wy­jęła z dło­ni od­rętwia­łej mło­dej ko­bie­ty swój ulu­bio­ny ku­be­czek z Pro­siacz­kiem. Pre­zent od Ta­dzi­ka. – Nie chcia­ła­bym, że­byś go roz­bi­ła. Wpraw­dzie wi­dzia­łam taki spe­cjal­ny klej, wu­jek Ksa­we­ry przy­kle­jał uszko do tego du­że­go kub­ka na kawę, ale po­wie­dział wte­dy, że to na szczęście tyl­ko uszko, bo gdy­by tak roz­bił w drob­ny mak… – Pola dra­ma­tycz­nie za­wie­si­ła głos.

Zno­wu to zro­bi­ła.

Ko­lej­ny raz prze­ro­sła ją swo­im po­de­jściem do ży­cia. A ona po pro­stu nie nada­wa­ła się na opie­kun­kę Poli. Za­wio­dła, za­wo­dzi ka­żde­go dnia!

Gula w gar­dle na­dal ro­sła i Mar­ta prze­sta­ła pa­no­wać nad emo­cja­mi. Po pro­stu nie mo­gła nic zro­bić z tymi na­pły­wa­jący­mi fala za falą łza­mi. Jak wte­dy, gdy ogląda­ła Wrzos czy inną ra­mo­tę sprzed lat, słu­żącą do czysz­cze­nia ka­na­li­ków łzo­wych. Bo prze­cież była no­wo­cze­sną ko­bie­tą i jako taka nie po­win­na wzru­szać się na me­lo­dra­ma­tach. No, chy­ba że do­ty­czą jej ży­cia.

– Tu­siu, czy ja zro­bi­łam coś złe­go, że ty tak pła­czesz? – Za­nie­po­ko­jo­na dziew­czyn­ka odło­ży­ła nad­gry­zio­ną krom­kę na ta­le­rzyk, prze­su­nęła ku­bek z kra­wędzi sto­łu na jego śro­dek i po­de­szła do Mar­ty. Ob­jęła ją w pa­sie i przy­tu­li­ła się do niej. Ci­chut­ko po­ci­ągnęła no­sem i od­gar­nęła opa­da­jące na czo­ło blond kędzio­ry. Mar­ta tu­li­ła dziew­czyn­kę, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił opa­no­wać łka­nie. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie po­win­na się tak za­cho­wy­wać, ale emo­cje wzi­ęły górę.

– Prze­pra­szam, roz­kle­iłam się, no i w ogó­le – mruk­nęła, po­chy­la­jąc się i mu­ska­jąc war­ga­mi chłod­ne czo­ło Poli.

– Ależ wy ład­nie ra­zem wy­gląda­cie! – Bab­cia Cze­sia nie­po­strze­że­nie po­ja­wi­ła się w drzwiach kuch­ni.

– No, my tu so­bie tak sto­imy, a przed­szko­le cze­ka. – Mar­ta usi­ło­wa­ła zdo­być się na żar­to­bli­wy ton. Moc­no przy­tu­li­ła do sie­bie dziew­czyn­kę, od­ga­nia­jąc na­cho­dzące ją my­śli.

– Cze­ka i po­cze­ka. Nic się nie sta­nie, je­że­li Pola od­pu­ści so­bie dzi­siaj na­ukę. I tak mam wra­że­nie, że cho­dzisz tam ra­czej dla to­wa­rzy­stwa, bo już wszyst­ko umiesz. – Star­sza ko­bie­ta uśmiech­nęła się do dziec­ka ser­decz­nie i za­baw­nie mru­gnęła.

– No, wiesz, bab­ciu, jak mo­żesz tak mó­wić, prze­cież się uczę. Wpraw­dzie to tro­chę nud­ne, ale nie jest tak naj­go­rzej. Ale z tym wol­nym dniem to masz, ba­bu­niu, ra­cję. Praw­da, Tu­siu?

Mar­ta nie­mo ski­nęła gło­wą i ner­wo­wo po­pra­wi­ła roz­czo­chra­ne wło­sy. Chu­s­tecz­ką ota­rła za­łza­wio­ne oczy i po­licz­ki, nie­wy­ra­źnie się uśmie­cha­jąc.

Pola po­now­nie usia­dła przy sto­le. W kuch­ni jak dwa du­chy zma­te­ria­li­zo­wa­li się Zło­to­uchy i Sza­ra­czek, pre­zen­tu­jąc po­sta­wę pe­łną wy­cze­ki­wa­nia. Mar­ta na ich wi­dok jęk­nęła roz­gło­śnie i au­to­ma­tycz­nie si­ęgnęła po sa­szet­ki. Po chwi­li obaj po­chy­li­li się nad mi­ska­mi, a kuch­nię wy­pe­łnił aro­mat ło­so­sia w so­sie.

Cze­sła­wa Wój­cic­ka za­baw­nie po­ci­ągnęła no­sem, wie­trząc za­pach.

– Też bym coś prze­kąsi­ła, cho­ciaż jak dla mnie jest nie­co za wcze­śnie na śnia­da­nie. Sia­daj, dziec­ko, zjedz spo­koj­nie i nie de­ner­wuj się byle głu­po­ta­mi. – Po­ra­dzi­ła do­bro­tli­wie.

– Tak, tak, prze­pra­szam, jak za­wsze ma­cie ra­cję.

Mar­ta spraw­nie na­la­ła her­ba­ty do po­zo­sta­łych kub­ków i do­sta­wi­ła ta­le­rzyk dla bab­ci Cze­si.

Tyle ra­zem prze­szły. Bała się o bab­cię, o to, że jej ser­ce nie wy­trzy­ma i zo­sta­ną we dwie. Cze­sła­wa Wój­cic­ka nie na­le­ża­ła jed­nak do tych, któ­rzy ła­two się pod­da­ją. Nie raz i nie dwa mu­sia­ła się zma­gać z prze­ciw­no­ścia­mi losu po przed­wcze­snej śmier­ci męża, a te­raz wie­dzia­ła, że ma dla kogo żyć. Mu­sia­ła też w ko­ńcu za­cząć słu­chać le­ka­rzy, któ­rzy do­ra­dza­li jej sto­so­wa­nie zrów­no­wa­żo­nej die­ty, fi­zjo­te­ra­pię i cho­cia­żby krót­kie spa­ce­ry. Cze­sła­wa Wój­cic­ka prze­szła od po­glądu: „Już i tak nic mi nie po­mo­że, czas się zbie­rać” do na­sta­wie­nia: „Jesz­cze na nic nie jest za pó­źno”. Pre­kur­so­rem zmian w po­sta­wie se­nior­ki był bar­dzo lu­bia­ny przez miesz­ka­ńców Anie­li­na dok­tor Ma­riu­szek. Ten sam, któ­ry tak bar­dzo po­mó­gł jej pod­czas ko­lej­ne­go ata­ku lum­ba­go. Gdy wy­do­brza­ła, le­karz za­pro­sił ją do sie­bie do przy­chod­ni i grzecz­nie, ale do­bit­nie uświa­do­mił, że musi zmie­nić tryb ży­cia. Za­le­cił mo­dy­fi­ka­cję ja­dło­spi­su i ka­zał wi­ęcej pić. Cze­sła­wa, jak wie­lu star­szych lu­dzi, nie czu­ła pra­gnie­nia i na po­cząt­ku po­stępo­wa­ła we­dług har­mo­no­gra­mu, pa­mi­ęta­jąc o tym, żeby wy­pi­jać pó­łto­ra li­tra pły­nów dzien­nie. Mar­ta sys­te­ma­tycz­nie przy­no­si­ła wodę z cu­dow­ne­go źró­de­łka i rze­czy­wi­ście w nie­spe­łna mie­si­ąc star­sza pani za­uwa­ży­ła wy­ra­źną po­pra­wę kon­dy­cji. Ser­ce już się tak nie te­le­pa­ło, sta­wy mniej bo­la­ły, a nogi ra­źniej nio­sły przez świat, kon­kret­nie w kie­run­ku ksi­ęgar­ni bra­ci Pru­skich. Ko­bie­ta zmie­ni­ła też wie­lo­let­ni zwy­czaj i za­częła wsta­wać tro­chę pó­źniej niż wnucz­ki, bo dok­tor Ma­riu­szek nie ka­zał ogra­ni­czać cza­su snu.

– Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo zjem z wami. Zro­bi­my so­bie pi­ąt­ko­we wa­ga­ry – za­pro­po­no­wa­ła prze­bie­gle.

Mar­ta przy­sia­dła na­prze­ciw bab­ci. Nie czu­ła się głod­na, ra­czej zre­zy­gno­wa­na, zmęczo­na i za­wie­dzio­na. Wszyst­ko się wa­li­ło, nic nie szło po jej my­śli, a ona po pro­stu nie wie­dzia­ła, co da­lej.

W ko­ńcu nie­chęt­nie ski­nęła gło­wą i si­ęgnęła po te­le­fon.

– W ta­kim ra­zie uprze­dzę, że Pola dzi­siaj nie przyj­dzie. Tyl­ko co ja po­wiem tej dy­rek­tor­ce? – Za­sta­na­wia­ła się bez­rad­nie.

Bab­cia Cze­sia skrzy­wi­ła się kwa­śno. Czy za­wsze trze­ba coś mó­wić?

– Po pro­stu po­wiedz… – urwa­ła, sły­sząc, jak Mar­ta tłu­ma­czy, że mają spra­wy do za­ła­twie­nia i Pola przyj­dzie do ze­rów­ki do­pie­ro w po­nie­dzia­łek.

– Mo­głaś… a zresz­tą…

– Co zresz­tą? – Mar­ta się na­je­ży­ła. Nie chcia­ło się jej jeść, mia­ła wszyst­kie­go dość i naj­chęt­niej ucie­kła­by da­le­ko stąd.

„O jeżu kol­cza­sty! Skąd te wa­ha­nia na­stro­ju, jak­bym co naj­mniej prze­cho­dzi­ła kli­mak­te­rium?”. – Po­my­śla­ła z prze­bły­skiem hu­mo­ru.

W kuch­ni za­pa­no­wa­ła ni­czym nie­zmąco­na ci­sza, koty wy­by­ły do swo­ich za­jęć, Pola mie­li­ła ostat­ni kęs ka­nap­ki, bab­cia Cze­sia smęt­nie spo­gląda­ła w dal.

– Prze­pra­szam, nie wiem, co we mnie wstąpi­ło. Na­praw­dę, nie chcia­łam…

Mar­ta mia­ła wra­że­nie, że musi prze­pro­sić, choć nie czu­ła się win­na. Cho­ciaż jed­nak tak. Gdy­by nie za­spa­ła… Zno­wu za­czy­na­ła się na­kręcać.

– Już do­brze, zda­rza się, ale pa­mi­ętaj, że nie je­steś sama. Masz nas i wie­lu przy­ja­ciół. Po­wo­li wszyst­ko się po­ukła­da, zo­ba­czysz. Nie za­po­mi­naj, że ka­żdy po­trze­bu­je cza­su, je­den mniej, dru­gi wi­ęcej. Cza­su i roz­mo­wy, a o to nie­ła­two.

Bab­cia z ci­ężkim wes­tchnie­niem pod­nio­sła się z twar­de­go krze­sła, przy­sta­nęła przy wnucz­ce i opa­rła spra­co­wa­ną dłoń o kra­wędź sto­łu. Po­gła­ska­ła ją po ra­mie­niu tak ser­decz­nie, że Mar­ta po­czu­ła, iż z tej bab­ci­nej ręki spły­wa­ją na nią spo­kój i uko­je­nie. Skąd bab­cia Cze­sia wie­dzia­ła? Bo dzi­ęki swo­jej bab­ci­nej in­tu­icji wy­czu­ła, gdzie leży pro­blem Mar­ty i gdzie szu­kać po­wo­dów jej zmar­twie­nia i bez­sen­nych nocy ko­ńczących się sen­ny­mi po­ran­ka­mi.

– Sko­ro mamy cały dzień wol­ny, to może pój­dzie­my do ogro­du i tro­chę go zno­wu upo­rząd­ku­je­my? Bo wiesz, Tu­siu, tra­wa ja­koś tak szyb­ko od­ra­sta i tam, gdzie zo­sta­ło wy­pie­lo­ne, zno­wu trze­ba pie­lić! Oczy­wi­ście, nie jest tak za­ro­śni­ęte, jak było. Traw­nik też już nie taki ład­ny jak wte­dy, gdy Mar­ci­nek go sko­sił, ale gdy­by­śmy się dzi­siaj za­bra­ły do pra­cy, no i gdy­by Mar­ci­nek nam po­mó­gł… Wia­do­mo, nic ci­ężkie­go, ale cho­ciaż tak tro­chę, to nie mia­ły­by­śmy za­le­gło­ści. Bo wiesz, Tu­siu, za­le­gło­ści są strasz­ne! – Pola traj­ko­ta­ła, uda­jąc, że nie wi­dzi, jak po­licz­ki Mar­ty pod­bie­ga­ją czer­wie­nią, a jej le­żące na sto­le dło­nie zno­wu za­czy­na­ją drżeć.

– Za­dzwo­ni­ła­bym do nie­go, prze­cież mnie nie od­mó­wi! – Pola jak za­wsze była pew­na sie­bie. – Bo wiesz, tro­chę się za nim stęsk­ni­łam, a na­wet bar­dzo. Co to ma zna­czyć, żeby nie od­wie­dzić nas przez cały ty­dzień? Ca­lut­ki! Praw­da, bab­ciu?!

Cze­sła­wa Wój­cic­ka z tru­dem opa­no­wa­ła ogar­nia­jące ją roz­ba­wie­nie. Nie po­win­na się śmiać. Wie­dzia­ła, że Mar­ta prze­cho­dzi ci­ężki okres. Stra­ta ro­dzi­ców, kwe­stie zwi­ąza­ne z opie­ką praw­ną nad Polą, kie­łku­jące uczu­cie do Mar­ci­na i jego wy­pa­dek, któ­ry mógł być tra­gicz­ny w skut­kach. Mógł być, ale na szczęście nie był i sko­ńczy­ło się na wstrząśnie­niu mó­zgu, pęk­ni­ęciu że­bra i so­lid­nym po­tłu­cze­niu. Mar­cin za­raz po wy­pad­ku spo­wo­do­wa­nym w su­mie z wła­snej winy i przy udzia­le me­ce­na­sa Prósz­kow­skie­go tra­fił na ob­ser­wa­cję do szpi­ta­la i po trzech dniach po­by­tu zo­stał wy­pi­sa­ny do domu. Mar­kot­ny i obo­la­ły, nie za bar­dzo przy­po­mi­nał we­so­łe­go, pe­łne­go ener­gii mężczy­znę. Cze­sła­wa lu­bi­ła tego przy­stoj­ne­go, opie­ku­ńcze­go czło­wie­ka i chcia­ła, żeby był w zwi­ąz­ku z Mar­tą, ale na­uczo­na do­świad­cze­niem nie za­mie­rza­ła ni­cze­go przy­spie­szać.

– Mar­cin­ku, to ja Pola. Śpisz jesz­cze? Nie śpisz, to do­brze. Ale zie­wasz, jak­byś spał. – Pola po­kręci­ła gło­wą, cmo­ka­jąc z dez­apro­ba­tą, i przez chwi­lę nie od­zy­wa­ła się, słu­cha­jąc wy­ja­śnień.

***

Mar­cin jesz­cze spał i miał wra­że­nie, że głos dziew­czyn­ki do­bie­ga do nie­go z in­ne­go wy­mia­ru. Pola do nie­go za­dzwo­ni­ła! Był jej po­trzeb­ny! Po­trząsnął gło­wą, naj­chęt­niej wsta­wi­łby ją pod stru­mień lo­do­wa­tej wody, ale naj­pierw mu­siał wy­słu­chać, cze­go od nie­go ocze­ku­je dziew­czyn­ka. Zgo­dził się na wszyst­ko jak leci. Był głu­pi, głu­pi jak but. Albo jak sta­ry ka­peć. Zmo­bi­li­zo­wa­ny do dzia­ła­nia, wy­sko­czył z łó­żka, po­sy­ku­jąc. Na chwi­lę za­po­mniał o kon­se­kwen­cjach wy­pad­ku i czuł się tak jak daw­niej. Po­trzeb­ny. Jak mógł za­cho­wać się jak ostat­ni ma­toł i tak bez sło­wa wy­ja­śnie­nia przez cały ubie­gły ty­dzień nie kon­tak­to­wać się z dziew­czy­na­mi swo­je­go ży­cia?

W prze­bły­sku pa­mi­ęci uświa­do­mił so­bie, że chciał prze­my­śleć, co da­lej. Ile może po­wie­dzieć Mar­cie, cór­ce Ta­dzi­ka, ko­bie­cie, któ­ra za­jęła jego przez lata mar­twe ser­ce, od­da­ne tyl­ko wspo­mnie­niu o Na­ta­lii. Tyle znisz­czył, tyle stra­cił. Czy jesz­cze los da mu szan­sę na mi­ło­ść i ro­dzi­nę? Mu­siał się bar­dzo po­sta­rać i za­wal­czyć, wy­trwać i nie re­zy­gno­wać. Za­kręcił ku­rek z zim­ną wodą, prze­ta­rł twarz i wło­sy ręcz­ni­kiem. Wnętrze ła­zien­ki za­wi­ro­wa­ło, omal nie upa­dł. Za dużo emo­cji, za dużo wspo­mnień. Chciał za­cząć wszyst­ko od nowa. I za­cznie, nie zmar­nu­je ko­lej­nej szan­sy, nie prze­ga­pi tego daru losu, ja­kim jest dla nie­go, dla nich Pola. Mała dziew­czyn­ka, któ­ra za­słu­gu­je na wszyst­ko, co naj­lep­sze.

***

Aga­ta Ja­ro­szo­wa obu­dzi­ła się mi­nu­tę przed dzwon­kiem bu­dzi­ka i nie otwie­ra­jąc oczu, cze­ka­ła na dźwi­ęk na­ra­sta­jące­go pi­ka­nia. Naj­chęt­niej wy­ci­szy­ła­by sy­gnał i z po­wro­tem za­pa­dła w sen, ale po­czu­cie obo­wi­ąz­ku zwy­ci­ęży­ło i po­wo­li, z wy­si­łkiem unio­sła za­puch­ni­ęte od wczo­raj­sze­go pła­czu po­wie­ki.

O ósmej mu­sia­ła otwo­rzyć de­li­ka­te­sy U Agi i jak co dzień sta­nąć za ladą. Sama so­bie po­gra­tu­lo­wa­ła po­my­słu za­trud­nie­nia na pół eta­tu Jo­wi­ty Ko­wal­skiej. Gdy­by była sama, mu­sia­ła­by za­mknąć sklep. Bu­dzik w te­le­fo­nie za­czął dzwo­nić. Aga­ta sta­now­czym ge­stem wy­łączy­ła go i od­rzu­ci­ła ko­łdrę na dru­gą po­ło­wę łó­żka. Pu­stą, bo mąż ja­koś nie kwa­pił się do po­wro­tu z An­glii. Może to i le­piej, prze­mknęło ko­bie­cie przez myśl, gdy wsu­wa­ła sto­py w pu­szy­ste kap­cie ob­szy­te ró­żo­wym fu­ter­kiem – pre­zent na imie­ni­ny od cór­ki. Ta też do­bra, po­je­cha­ła do Lon­dy­nu, żeby po­szu­kać ojca, po­pra­co­wać chwi­lę i wró­cić, a tu nie dość, że to Aga­ta mu­sia­ła do niej wy­dzwa­niać, to jesz­cze Wio­let­ka za­zwy­czaj nie od­bie­ra­ła.

Ko­bie­ta wsta­ła i szyb­ko usia­dła z po­wro­tem. Ni­g­dy nie mia­ła skłon­no­ści do za­wro­tów gło­wy, ale od cza­su tam­te­go wy­pad­ku nie mo­gła do­jść do sie­bie. Drążącą dło­nią si­ęgnęła po szklan­kę z wodą i wy­pi­ła do dna. Mi­nu­ta po mi­nu­cie ze­gar przy­po­mi­nał jej, że po­win­na zbie­rać się do pra­cy, a ona sie­dzia­ła, omia­ta­jąc spoj­rze­niem wnętrze pu­stej od kil­ku lat i zim­nej sy­pial­ni. Zim­nej nie tyl­ko dla­te­go, że nie włączy­ła ogrze­wa­nia, a wrze­śnio­we po­ran­ki by­wa­ły chłod­ne, ale ta­kże dla­te­go, że mąż sy­piał w niej tyl­ko przy oka­zji rzad­kich wi­zyt. Ja­koś co­raz mniej ci­ągnęło go w ro­dzin­ne stro­ny. Kie­dyż to ostat­nio był w domu? Po na­my­śle przy­po­mnia­ła so­bie, że ostat­ni raz wi­dzie­li się w Boże Na­ro­dze­nie ze­szłe­go roku, bo na Wiel­ka­noc już nie przy­je­chał, wy­ma­wia­jąc się kosz­ta­mi i za­pra­co­wa­niem. Bra­kiem cza­su? Przez ostat­nie mie­si­ące Ma­rek Ja­rosz cier­piał na chro­nicz­ny brak cza­su i brak chęci do kon­tak­tu z pra­wo­wi­tą ma­łżon­ką.

Aga­ta wo­la­ła­by już, żeby był cho­ry, może nie śmier­tel­nie, ale cho­ro­ba sta­no­wi­ła­by ja­kieś uspra­wie­dli­wie­nie ta­kie­go po­stępo­wa­nia. Ko­bie­ta spo­koj­nie przy­jęła­by brak pra­cy, w ta­kim wy­pad­ku tym bar­dziej mąż po­wi­nien do niej wró­cić. Na po­cząt­ku na pew­no by­ło­by im tro­chę trud­niej niż zwy­kle, ale utrzy­ma­li­by się ze skle­pu. Wte­dy Jo­wi­ta pra­co­wa­ła­by tyl­ko u Ro­ma­no. Ja­koś by się wszy­scy do­ga­da­li, tego Aga­ta była pra­wie pew­na. Tyl­ko nie wia­do­mo, jak za­re­ago­wa­łby na taką pro­po­zy­cję jej wła­sny mąż. Jesz­cze mąż. Aga­ta po­czu­ła, że łzy zno­wu na­bie­ga­ją jej do oczu i za­czy­na po­ci­ągać no­sem. No tak, za chwi­lę za­cznie szlo­chać, po­licz­ki za­bar­wią się na ce­gla­stą czer­wień, po­dob­nie jak oczy, i będzie wy­gląda­ła jak po­ci­ąga­jący kró­lik w gor­szym tego sło­wa zna­cze­niu. Ko­bie­ta si­ąk­nęła no­sem i si­ęgnęła po pacz­kę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych. Wzrok Aga­ty padł na uło­żo­ne w no­gach łó­żka dwie pu­cha­te po­du­chy, któ­re ja­kiś czas temu do­sta­ła od Mar­ty Wój­cic­kiej. Lnia­ne, ha­fto­wa­ne w ga­łąz­ki la­wen­dy, roz­ta­cza­ły wo­kół de­li­kat­ny aro­mat jej su­szo­nych kwia­tów i przy­no­si­ły Aga­cie uko­je­nie po ci­ężkim dniu. Te­raz też wy­ci­ągnęła rękę po mniej­szą z nich i przy­tu­li­ła do niej twarz. Po­ło­ży­ła się bo­kiem na łó­żku i przy­mknęła oczy. Ra­mi­ącz­ko ko­szu­li noc­nej zsu­nęło się, od­kry­wa­jąc buj­ną pie­rś. Ko­bie­ta ani przez chwi­lę nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z wła­snej atrak­cyj­no­ści. Za­nie­dby­wa­na przez męża, utwier­dza­na w prze­ko­na­niu, że ma cze­kać na jego po­wrót jak wier­na Pe­ne­lo­pa na Ody­se­usza, od­ga­nia­ła na­cho­dzący ją w snach za­rys ca­łkiem in­nej po­sta­ci. Uwa­ża­ła, że ko­cha męża, ale czy to jesz­cze była mi­ło­ść, czy tyl­ko przy­wi­ąza­nie i za­cie­ra­jące się wspo­mnie­nia wspól­nych dni? Za­snęła, za­po­mi­na­jąc o skle­pie, obo­wi­ąz­kach i wszech­obec­nych pro­ble­mach.

***

Je­sien­ne po­ran­ki wi­ta­ły chło­dem go­to­wych na wszyst­ko mi­ło­śni­ków jog­gin­gu i wszel­kich spor­tów wy­ma­ga­jących wy­chy­le­nia nosa poza wła­sne przy­do­mo­we po­dwór­ko. Ciot­ka Lu­iza jesz­cze spa­ła, gdy odzia­ny w strój do bie­ga­nia Ro­ma­no Mol­to­ni za­my­kał za sobą drzwi. Tym ra­zem wy­cho­dził tyl­nym wy­jściem, żeby nie pchać się przed oczy Fe­li­cji Kot­ko­wej, któ­ra z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie wścib­stwem pod­szy­tym życz­li­wo­ścią przy­dy­ba­ła go ostat­nio i wy­py­ty­wa­ła o spra­wy tak pry­wat­ne jak ro­dzi­na, wy­jazd do ojca i pla­ny na przy­szło­ść. Wo­lał dru­gi raz nie prze­ży­wać zbyt in­tym­ne­go, jak na jego gust, za­głębia­nia się w oso­bi­ste pla­ny. Pla­ny, któ­rych szcze­gó­łów on sam jesz­cze nie znał. Ale za­mie­rzał wy­je­chać i od­po­cząć. Od wszyst­kie­go, a naj­chęt­niej od wła­snych my­śli i tej za­zdro­ści, jaką czuł na wi­dok lu­dzi, któ­rzy do­sta­li od losu szan­sę na wspól­ną przy­szło­ść. Nie chciał od­czu­wać tego uczu­cia, a jed­nak ten nie­na­żar­ty ro­bak kąsał po ka­wa­łku jego ser­ce. Prze­cież lu­bił Mar­tę i Mar­ci­na, ży­czył im jak naj­le­piej i ni­g­dy nie star­to­wał do tej dziew­czy­ny ani nie wy­obra­żał so­bie, że będą parą. Poza tym Pola ze swo­imi mi­na­mi, dąsa­mi i traf­ny­mi spo­strze­że­nia­mi dzia­ła­ła na nie­go jak pla­ster na zra­nio­ną du­szę. Może po pro­stu za­zdro­ścił, że oni już się od­na­le­źli.

Cho­ciaż… Kot­ko­wa coś ostat­nio wspo­mi­na­ła, że Mar­cin prze­stał wy­cho­dzić z domu, jak­by go­rzej się czuł. Ro­ma­no po­my­ślał, że po­wi­nien pó­jść do ko­le­gi i za­py­tać, czy wszyst­ko w po­rząd­ku, po­ga­dać. Mie­li ze sobą do­bry kon­takt, ale za­raz po po­wro­cie ze szpi­ta­la Mar­cin Za­wadz­ki ze­brał ma­nat­ki i, po­dzi­ęko­waw­szy za go­ści­nę, zwol­nił po­kój nad piz­ze­rią, któ­ry wy­naj­mo­wał od Ro­ma­no. Po­dob­no już wcze­śniej do­stał od bra­ci Pru­skich pro­po­zy­cję prze­pro­wadz­ki do miesz­ka­nia słu­żbo­we­go na ty­łach ksi­ęgar­ni, ale nie mógł się zde­cy­do­wać. W su­mie był za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu zda­rzeń, bo mógł za­ofe­ro­wać wol­ny po­kój Jo­wi­cie, któ­ra za­trzy­ma­ła się u dziad­ka, ale na­po­my­ka­ła, że wo­la­ła­by za­miesz­kać osob­no. Aż uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie bły­sku w jej oczach, gdy zo­ba­czy­ła przy­tul­ny po­ko­ik na pi­ętrze. Cia­sny, ale wła­sny.

My­ślał, że dziew­czy­na wy­je­dzie z Anie­li­na, kie­dy tyl­ko do­ga­da się z dziad­kiem, ale dni mi­ja­ły, a ona co­dzien­nie rano za­czy­na­ła pra­cę u Aga­ty Ja­ro­szo­wej, a oko­ło po­łud­nia zgła­sza­ła się w piz­ze­rii. Nie miał śmia­ło­ści py­tać Jo­wi­ty o pla­ny. Jak wi­ęk­szo­ść ko­biet, onie­śmie­la­ła go. Był do­brym sze­fem, pła­cił na czas i nie wtrącał się w nie swo­je spra­wy. Chciał od­po­cząć od wrza­wy, kłót­ni tu­ry­stów i po­gło­sek, któ­re, jak to w Anie­li­nie, krąży­ły bez­u­stan­nie.

I jesz­cze to!

Ni­g­dy by się o tym nie do­wie­dział, gdy­by nie wszyst­ko­wie­dząca Fe­li­cja Kot­ko­wa, któ­ra wpraw­dzie za­kli­na­ła się, że nie roz­no­si plo­tek, ale sko­ro on o tym wie­dział, to wie­dzie­li też inni. Bo tego, że o sy­tu­acji byli po­in­for­mo­wa­ni Ksa­we­ry i Teo­fil Pru­scy, był pew­ny.

Kto by się spo­dzie­wał, że Ta­dzik był oj­cem Poli?! Po­noć mama dziew­czyn­ki zma­rła mie­si­ąc po jej uro­dze­niu i Ma­ryl­ka nie mia­ła in­ne­go wy­jścia – mu­sia­ła zgo­dzić się na po­wrót Ta­dzi­ka z ma­le­ńką Polą do domu. Mimo to i tak cały czas dziew­czyn­ką opie­ko­wa­ła się Mar­ta. Jej wła­sna cór­ka!

– O Ma­don­na! O Dio! Ja­kież to wszyst­ko skom­pli­ko­wa­ne! – Ro­ma­no wes­tchnął po ci­chu i si­ęgnął do przy­mo­co­wa­nej w pa­sie ner­ki. Wy­jął z niej te­le­fon, klik­nął w apli­ka­cję z au­dio­bo­oka­mi i przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem po okład­kach no­wo­ści, za­sta­na­wia­jąc się, cze­go po­słu­chać pod­czas bie­ga­nia. Przed ocza­mi mi­gnęła mu ruda pla­ma po­my­ka­jąca przez traw­nik. Przyj­rzał się, ale na po­wierzch­ni po­kry­tej opa­da­jący­mi z orze­cha wło­skie­go li­śćmi nie za­uwa­żył żad­ne­go ru­chu.

– Tak… to będzie do­bre – wy­mru­czał pod no­sem, włącza­jąc na­gra­nie. Ru­szył przed sie­bie, sku­pia­jąc się na tre­ści naj­now­sze­go be­st­sel­le­raz li­sty Em­pi­ku.

Mia­stecz­ko Anie­lin bu­dzi­ło się do ży­cia.

***

Jo­wi­ta ze­rwa­ła się z łó­żka pi­ęt­na­ście mi­nut przed pierw­szym dzwon­kiem usta­wio­ne­go w te­le­fo­nie bu­dzi­ka, prze­ta­rła za­spa­ne oczy i z po­wro­tem wsu­nęła się pod ko­łdrę na kwa­drans. Żeby do­spać.

Spa­ła czuj­nie, jesz­cze nie przy­zwy­cza­iła się do no­we­go miej­sca, a nad­miar pra­cy spra­wiał, że czu­ła się ci­ągle zmęczo­na. No i jesz­cze mat­ka! Dziew­czy­na po­wo­li tra­ci­ła do niej cier­pli­wo­ść, do ojca ni­g­dy jej nie mia­ła. Pa­mi­ęta­ła tam­ten dzień, gdy mama tra­fi­ła do szpi­ta­la. Oczy­wi­ście, jak to mama, wszyst­ko ba­ga­te­li­zo­wa­ła, ale Jo­wi­ta prze­czu­wa­ła, że coś jest nie w po­rząd­ku. Mama za­wsze lek­ce­wa­ży­ła swo­je zdro­wie, a te­raz za­cho­wy­wa­ła się tak, jak­by to, że le­ka­rze za­trzy­ma­li ją, żeby zro­bić spe­cja­li­stycz­ne ba­da­nia, nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia.

– Wiesz, dzie­cin­ko, wątro­ba mnie trosz­kę boli. Prze­pi­szą ja­kieś pi­gu­ły i będzie po spra­wie – uspo­ka­ja­ła, wku­rza­jąc Jo­wi­tę tą „dzie­cin­ką”. Dziew­czy­na nie cier­pia­ła zdrob­nień, nie była już dziec­kiem, a tym bar­dziej nie była żad­ną dzie­cin­ką. Ale mama lu­bi­ła się tak do niej zwra­cać. Tak jak­by li­czy­ło się tyl­ko to, co jej pa­su­je. Po pierw­szych ba­da­niach przy­szła pora na na­stęp­ne, mama wy­szła ze szpi­ta­la i po kil­ku dniach tra­fi­ła tam z po­wro­tem. Cze­ka­ła ją ope­ra­cja, i to chy­ba po­wa­żna. Kil­ka dni temu Jo­wi­ta wzi­ęła się na od­wa­gę i po­je­cha­ła do szpi­ta­la, do mamy, no i żeby po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem pro­wa­dzącym. Mama pra­wie cały czas spa­ła, wcze­śniej roz­ma­wia­ły przez te­le­fon, ale nie o cho­ro­bie, tyl­ko o stu­diach Jo­wi­ty. Bo prze­cież na­uka naj­wa­żniej­sza…

Do­brze, że cho­ciaż pan Ksa­we­ry za­ła­twił przez praw­ni­ka spra­wy zwi­ąza­ne z ubez­pie­cze­niem mamy. Jo­wi­ta się na tym wszyst­kim nie zna­ła, ale in­for­ma­cja, że jed­nak nie będzie mu­sia­ła pła­cić za po­byt mamy w szpi­ta­lu, przy­nio­sła jej ogrom­ną ulgę. W ko­ńcu to nie była ich wina, że pra­co­daw­ca mamy przez ja­kiś okres mi­gał się z pła­ce­niem skła­dek, a po­tem po pro­stu zban­kru­to­wał, po­zba­wia­jąc swo­ich pra­cow­ni­ków środ­ków do ży­cia. Żeby od­kręcić to, co się za­kręci­ło, po­trze­ba było tony pa­pie­rów. Gdy­by nie nie­sa­mo­wi­ci bra­cia, no i w su­mie dzia­dek, mia­ła­by prze­ki­cha­ne. Ale i tak mu­sia­ła za­ro­bić na ich utrzy­ma­nie, bo o po­wro­cie mamy do ja­kiej­kol­wiek pra­cy nie było mowy.

Na wspo­mnie­nie roz­mo­wy z le­ka­rzem po­czu­ła, jak oczy jej łza­wią. Si­ęgnęła po chu­s­tecz­kę, ale jej nie na­ma­ca­ła, więc po­słu­ży­ła się po­szew­ką na ko­łdrę, by za­trzy­mać na­bie­ga­jące do oczu łzy.

Cho­ler­ka… musi być twar­da i nie ma­zać się.

Wró­ci­ło wspo­mnie­nie, jak sta­ła w drzwiach pro­wa­dzących do po­ko­ju, w któ­rym le­ża­ła mama, i przy­gląda­ła się jej, jak śpi. Ko­bie­ta lek­ko po­chra­py­wa­ła, nie­rów­no od­dy­cha­jąc, bla­da, jak­by przez po­ło­wę lata nie sma­ży­ła się na sło­ńcu. Wło­sy roz­rzu­co­ne na po­dusz­ce do­ma­ga­ły się po­rząd­ne­go cze­sa­nia. Jo­wi­ta mia­ła ocho­tę po­de­jść i za­pro­wa­dzić na gło­wie mamy ład.

Na­dal jed­nak sta­ła i pa­trzy­ła.

– Pani jest cór­ką? – Zza jej ple­ców do­bie­gło ci­che py­ta­nie.

Wzdry­gnęła się, jak­by ktoś na­krył ją na po­ta­jem­nych czyn­no­ściach. Od­wró­ci­ła się bo­kiem i przy­tak­nęła.

– W ta­kim ra­zie pani po­zwo­li ze mną. Mama niech się wy­śpi.

Głos le­ka­rza brzmiał sta­now­czo, więc nie dys­ku­to­wa­ła, tyl­ko po­słusz­nie ru­szy­ła za nim w stro­nę ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go.

Po kil­ku mi­nu­tach wie­dzia­ła, że jest go­rzej niż my­śla­ła, ale też le­piej niż ocze­ki­wa­li le­ka­rze. No­wo­twór nie na­le­żał do agre­syw­nych i przy sprzy­ja­jących wa­run­kach mama mo­gła żyć jesz­cze wie­le lat. Po­trze­bo­wa­ła wspar­cia, szczęścia i sil­nej woli, a tej jej bra­ko­wa­ło.

Gdy Jo­wi­ta, ocie­ra­jąc łzy, wró­ci­ła do sali, mama z oży­wie­niem roz­ma­wia­ła z sąsiad­ką z łó­żka obok i jak za­wsze ba­ga­te­li­zo­wa­ła swój stan zdro­wia. Jo­wi­ta uda­ła, że jej wie­rzy, po­ta­ku­jąc zgod­nie. Na ja­kie­kol­wiek dys­ku­sje nie mia­ła siły. Po po­wro­cie do Anie­li­na spła­ka­ła się i po­tem opo­wie­dzia­ła dziad­ko­wi o cho­ro­bie mamy. Mu­sie­li dzia­łać, i to szyb­ko.

Na dole trza­snęły drzwi. Ro­ma­no zdążył wró­cić z bie­ga­nia, za­nim ona wsta­ła.

Usia­dła na łó­żku, nim bu­dzik roz­dzwo­nił się na ca­łe­go. Mu­sia­ła za­cząć ko­lej­ny wy­pe­łnio­ny pra­cą dzień.

Wzi­ęła szyb­ki prysz­nic i prze­cze­sa­ła wło­sy, żeby wy­gląda­ły schlud­nie. Dżin­sy i nie­bie­ski swe­te­rek le­ża­ły na krze­śle przy­go­to­wa­ne do wło­że­nia. Szyb­ko, szyb­ciej, o je­dze­niu po­my­śli pó­źniej.

– Jo­wi­ta, cho­dź na śnia­da­nie. Pra­ca za­cze­ka, a ty mu­sisz zje­ść coś cie­płe­go – za­rządził Ro­ma­no już prze­bra­ny w co­dzien­ny strój – bez­pre­ten­sjo­nal­ne czar­ne dżin­sy i bia­łą ko­szul­kę z ja­ki­mś na­pi­sem. Wło­sy miał mo­kre, ster­cza­ły śmiesz­nie zmierz­wio­ne pod­czas wy­cie­ra­nia ręcz­ni­kiem. Wy­lu­zo­wa­ny stał przy ku­chen­ce i sma­żył ja­jecz­ni­cę.

Dziew­czy­na w mil­cze­niu we­szła do kuch­ni i przy­sia­dła na po­ma­lo­wa­nym na bia­ło drew­nia­nym krze­śle. Obok rzu­ci­ła ple­cak. Wes­tchnęła zi­ry­to­wa­na.

– Mu­szę iść, już je­stem spó­źnio­na.

– Prze­cież do­pie­ro po siód­mej, a o ile mnie pa­mi­ęć nie myli, za­czy­nasz od ósmej, więc nie prze­sa­dzaj z gor­li­wo­ścią – wy­tknął jej Ro­ma­no, za­kręca­jąc gaz pod pa­tel­nią. Ja­jecz­ni­ca była go­to­wa.

– Po­sma­ruj bu­łki ma­słem i na­lej do kub­ków her­ba­ty – po­pro­sił, na­kła­da­jąc da­nie na ta­le­rze. Jo­wi­ta burk­nęła coś pod no­sem, ale nie sko­men­to­wał tego, za­do­wo­lo­ny, że jed­nak si­ęga po nóż i rów­no­mier­nie roz­sma­ro­wu­je ma­sło na roz­kro­jo­nych na pół bu­łkach. Kie­dy wra­cał z bie­ga­nia, po­sta­no­wił, że do­pil­nu­je, żeby dziew­czy­na ja­dła cho­ciaż śnia­da­nia. Przy­pusz­czał, że w skle­pie nie ma zbyt wie­le cza­su, by coś zje­ść, a po­tem z ko­lei za­czy­na­ła pra­cę w jego piz­ze­rii i gdy ruch był duży, na­wet nie mia­ła chwi­li na na­pi­cie się cze­go­kol­wiek. Ła­pa­li od­dech do­pie­ro po za­mkni­ęciu. On był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go try­bu funk­cjo­no­wa­nia i sys­te­ma­tycz­nie od­wie­dzał lo­dów­kę w nocy, ale ona nie po­win­na się za­nie­dby­wać.

Wie­dział, że na po­cząt­ku Jo­wi­ta będzie się bun­to­wa­ła, bo była bar­dzo sa­mo­dziel­na i nie­za­le­żna, ale miał na­dzie­ję, iż po ja­ki­mś cza­sie przy­zwy­czai się i to do­ce­ni.

– Tak trzy­mać – po­chwa­lił ją, gdy reszt­ką bu­łki wy­cie­ra­ła ta­lerz. Uśmiech­nęła się bla­do i do­pi­ła resz­tę her­ba­ty.

– Dzi­ęku­ję, to było miłe – wy­mam­ro­ta­ła, ner­wo­wo spo­gląda­jąc na ekran ko­mór­ki. – Pani Aga­ta mnie za­bi­je! – Po­de­rwa­ła się z krze­sła i chwy­ci­ła za ple­cak. – Ale dzi­ęki, na­praw­dę. Pysz­ne było.

– I tyle ją wi­dzie­li – mruk­nął do sie­bie Ro­ma­no, na­sta­wia­jąc eks­pres. Te­raz na­pi­je się kawy, a po­tem we­źmie się do ro­bo­ty. Przed wy­jaz­dem na za­słu­żo­ne wa­ka­cje cze­ka­ło go mnó­stwo pra­cy.

We wrze­śniu do Anie­li­na przy­je­żdża­ło mniej tu­ry­stów, wcza­so­wi­cze wy­je­żdża­li do do­mów, a pe­łne ener­gii dzie­cia­ki wra­ca­ły do szkół. Po­ja­wia­li się je­dy­nie mi­ło­śni­cy pi­ęk­nej zło­tej je­sie­ni w te­re­nie pod­gór­skim – ama­to­rzy grzy­bów i dłu­gich wy­cie­czek w głąb lasu. Dla miesz­ka­ńców mia­stecz­ka był to do­bry czas na od­po­czy­nek.

***

Jo­wi­ta za­klęła pod no­sem na wi­dok za­mkni­ętych drzwi do skle­pu. Mo­gła spo­koj­nie zje­ść, po­sie­dzieć przy sto­le, po­ma­rzyć. Lu­bi­ła Ro­ma­no i bar­dzo uwa­ża­ła, żeby się w nim nie za­ko­chać. Na ra­zie. „Ale… miło by­ło­by wspól­nie spędzać czas” – prze­mknęło jej przez myśl. Skar­ci­ła się na­tych­miast. Z tego, co zro­zu­mia­ła, Ro­ma­no jej nie da­ru­je i wspól­ne śnia­da­nia mają gwa­ran­to­wa­ne.

– A pa­nien­ka też cze­ka, aż ja­śnie­pa­ństwo sklep otwo­rzy?

Drgnęła ner­wo­wo. Ja­śnie­pa­ństwo, też coś!

– Słu­cham? Pan coś mó­wił? – Wy­nio­śle spoj­rza­ła na nie­mło­de­go mężczy­znę odzia­ne­go w pod­nisz­czo­ną kurt­kę z ba­ran­ko­wym ko­łnie­rzem i wy­tar­te sztruk­sy.

– No, py­tam, kie­dy otwo­rzą, bo wi­dzi tu­taj – wska­zał na wy­wiesz­kę – od ósmej otwie­ra­ją, a tu jesz­cze za­mkni­ęte. Su­szy mnie – wy­znał ła­god­niej.

– Ale jesz­cze nie ma ósmej, pan za­cze­ka spo­koj­nie. – Jo­wi­ta po­ka­za­ła nie­zna­jo­me­mu go­dzi­nę na wy­świe­tla­czu ko­mór­ki. – Jesz­cze dzie­si­ęć mi­nut. A swo­ją dro­gą… – prze­rwa­ła gwa­łtow­nie. Co przy­szło jej do gło­wy, żeby dzie­lić się swo­imi prze­my­śle­nia­mi z ob­cym czło­wie­kiem?

To było nie­po­dob­ne do pani Aga­ty, za­wsze cho­ro­bli­wie punk­tu­al­nej, za­wsze pierw­szej. Prze­cież ona już od dwu­dzie­stu mi­nut po­win­na być w skle­pie tak jak co­dzien­nie. Po­dob­no ta wy­wiesz­ka to tyl­ko for­mal­no­ść. Swoi wie­dzie­li, że będzie otwar­te wcze­śniej. Dziew­czy­na po­kręci­ła się jesz­cze chwi­lę przed skle­pem i po na­my­śle zde­cy­do­wa­ła, że za­dzwo­ni do sze­fo­wej. Zna­la­zła nu­mer i cze­ka­ła, aż ko­bie­ta od­bie­rze, ale się nie do­cze­ka­ła. Au­to­mat po­wta­rzał, że abo­nent jest poza za­si­ęgiem. Jo­wi­ta nie mia­ła wy­jścia – ru­szy­ła w kie­run­ku domu Ja­ro­szów. Przy­naj­mniej spraw­dzi, czy z sze­fo­wą wszyst­ko w po­rząd­ku. Może za­sła­bła albo upa­dła lub leży tam nie­przy­tom­na – dziew­czy­na upra­wia­ła czar­no­widz­two. I zno­wu mu­sia­ła­by szu­kać do­dat­ko­wej pra­cy, może do niej do­je­żdżać, a to zaj­mo­wa­ło­by jej dużo cza­su…

Po chwi­li sta­nęła przed kutą bram­ką pro­wa­dzącą do domu sze­fo­wej. Okna były po­za­my­ka­ne. Dziew­czy­na wie­dzia­ła, że pani Aga­ta za­zwy­czaj rano wie­trzy­ła dom. Jo­wi­cie było zim­no. Po­czu­ła, jak za­czy­na się trząść. Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, żeby się roz­cho­ro­wa­ła! Ro­ma­no miał ra­cję, przy­po­mi­na­jąc jej o za­bra­niu cze­goś cie­plej­sze­go, ale ona jak za­wsze uda­ła, że nie sły­szy. Te­raz była na sie­bie wście­kła. Do­strze­gła za­mo­co­wa­ny przy bram­ce dzwo­nek i na­ci­snęła go z ca­łej siły, tak żeby sy­gnał na pew­no do­ta­rł do pani Aga­ty. Prze­cież sze­fo­wa nie po­gnie­wa się za tę na­chal­no­ść. Gdy­by Jo­wi­ta mia­ła klu­cze… Nie do­sta­ła ich, bo i tak pani Aga­ta za­wsze przy­cho­dzi­ła pierw­sza, więc klu­cze nie były dziew­czy­nie po­trzeb­ne.

Jo­wi­ta nie­spo­koj­nie za­gląda­ła w głąb ogro­du, jak­by to mo­gło co­kol­wiek zmie­nić. Za­sta­na­wia­ła się, czy nie za­wo­łać, a w osta­tecz­no­ści spró­bo­wać sfor­so­wać na­je­żo­ną szpi­kul­ca­mi bram­kę, gdy wtem okno na par­te­rze otwo­rzy­ło się z roz­ma­chem. Fi­ran­ka za­ło­po­ta­ła ra­do­śnie.

– Idę, już idę! Mi­nu­ta i je­stem!

Uff, jaka ulga! Jo­wi­ta ode­tchnęła, czu­jąc, jak scho­dzi z niej stres. Cze­ka­ła na sze­fo­wą, już spo­koj­na, że nie musi ni­g­dzie wy­dzwa­niać i ro­bić za­mie­sza­nia, bo tego dziew­czy­na bar­dzo nie lu­bi­ła.

Spis tre­ści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Część pierwsza

Część druga