Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marianna upada na schodach i trafia do szpitala. Starsza pani nie tak planowała spędzić te święta… Stefania nie lubi Bożego Narodzenia, odkąd zmarł jej tata, dlatego kobieta przesypia większość świątecznego czasu. Krzysztof, zwany Makówą, mimo że prowadzi bujne życie towarzyskie, od lat spędza święta samotnie. Czy jeden telefon od notariusza może wszystko zmienić?
Malwina, wypalona i zmęczona pracą w korporacji, najchętniej spędziłaby ten czas na bezludnej wyspie, z drinkiem w ręku. Jednak i do niej dzwoni tajemniczy notariusz. Jego telefon sprawia, że kobieta przyjeżdża do Anielina, choć niechętnie.
Dachy miasteczka oprószone są pierwszym śniegiem, w oknach pizzerii u Romano migają ciepło światełka, a z cukierni Stefanii unosi się kuszący aromat wypieków. Wszędzie czuć atmosferę świątecznego oczekiwania. Czy Malwinie i Krzysztofowi uda się powrót do miejsca, o którym w rodzinach się nie mówiło? Jakie rodzinne tajemnice wyjdą na jaw po latach? Kto odnajdzie swoje miejsce na ziemi w Anielinie?
„Święta w miasteczku Anielin” to otulona świąteczną atmosferą opowieść o otwieraniu drzwi do tajemnic z przeszłości i odkrywaniu sekretów miasteczka, nieznanego nawet z rodzinnych anegdot.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak
Korekta: Katarzyna Barcik
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2023
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-308-1
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Marianna Stawska
„Jak ten rok szybko przeleciał” – pomyślała Marianna Stawska, otwierając z hurgotem szufladę kredensu, by wydobyć z niej sterany wiekiem zeszyt, pamiątkę rodzinną. Zwykły brulion w kratkę należał do jej matki, Marii Leśniewskiej, i był jedną z nielicznych pamiątek, jakie pozostały Mariannie po niej. Wspomnieniem kuchni pełnej świątecznych aromatów i matczynej troski, by nigdy jej córki nie chodziły głodne. Jakże to było dawno temu! Ręka staruszki zadrżała podczas niecierpliwego przeszukiwania wnętrza szuflady.
Uff… znalazła.
Aż przysiadła z powrotem na kuchennym krześle, czując nieopisaną ulgę. Wprawdzie zeszyt nie zawierał zapisków wskazujących miejsce ukrycia kamieni szlachetnych, sztabek złota czy choćby kodu dostępu do zamontowanego w piwnicy sejfu, a jednak dla Marianny Stawskiej miał wartość bezcenną. Minęła dobra chwila, zanim staruszka ochłonęła i palcami naznaczonymi reumatyzmem zaczęła powoli wertować kartki, jedna po drugiej. Niektóre musiała rozkleić, rozkruszając plamy z ciasta czekoladowego albo smugi miodu lipowego, który zawsze dodawała do piernika. Porządny, z prywatnej pasieki, kupowany na ryneczku, u tego samego człowieka od lat. Cmoknęła wargami, niecierpliwie, sięgając po leżące na stole okulary. Od tak dawna przygotowywała piernik adwentowy, że nie powinna potrzebować jakiegokolwiek przepisu, ale ostatnie wydarzenia pokazały, że nie może bezkrytycznie polegać na własnej pamięci. A i do tych równych rzędów liter, stawianych wprawną ręką mamy, wracała z drżeniem serca i ściskającą za gardło tęsknotą za czasem minionym.
– Mam cię! – mruknęła pod nosem i zbliżyła do oczu zeszyt otwarty na stronie z przepisem. Już dawno powinna całą zawartość przepisać do nowego brulionu albo posłuchać rady sąsiadki, starej Motylowej, i pozwolić jej wnuczce przepisać wszystko na komputerze, ale jakoś nie umiała się zdobyć na taką, w swoim mniemaniu, profanację. Niech leży, a jak już jej nie będzie, to będą sobie przepisywać, wypisywać i dzielić się ze światem jej tajemnicami i rytuałami. Wystarczy, że co roku częstowała sąsiadkę swoimi wypiekami, bo z połowy porcji piec nie było sensu, a z całości było dla niej zdecydowanie zbyt dużo.
Jasna żarówka zamigotała ostrzegawczo, wzbudzając w Mariannie niepokój. Czyżby czekała ją przerwa w dostawie prądu? Nie było jeszcze późno, ledwie dochodziła szesnasta, ale krótkie dni nadchodziły tak szybko, zabierając resztki nadziei na jasne popołudnia.
Starsza kobieta podniosła się z wysiłkiem, a potem zachwiała się, łapiąc się stołu, by utrzymać równowagę.
– Już dobrze, dobrze… Czego tu wymagać, skoro stuknęło mi osiemdziesiąt pięć lat – powiedziała do siebie usprawiedliwiająco. Mruganie światła już się nie powtórzyło, za to jej serce migotało ze zdwojoną siłą.
Jakże to szło: miodu lipowego kupić pół litra, do tego przyprawy: cynamon, goździki, i cała resztę, jak to mamusia zapisała. Marianna podeszła do szafki z zapasami i wspiąwszy się na palce, przeszukiwała półkę w nadziei, że wszystkie potrzebne ingrediencje ma na miejscu. Niestety, rozczarowała się. Już w zeszłym roku powtarzała sobie, że musi wcześniej uzupełnić zapasy, ale czas tak zleciał, że nie zdążyła. Miód był, wprawdzie napoczęty, bo lubiła dodać do herbaty z cytryną, ale mąka przydałaby się świeża.
Kobieta zagryzła wargi, niezdecydowana. Nie chciało się jej wychodzić na zewnątrz, w to niezbyt przyjemne popołudnie, gdy przeganiane deszczem płatki śniegu nawet nie zdążały osiąść na chodniku, czy okolicznych drzewach.
Może by tak jutro?
Na stole płonęła pierwsza adwentowa świeca, w mieszkaniu było cicho i przytulnie, nic tylko narzucić na ramiona wełniany sweter, zaparzyć dobrą herbatę z kawałkami cytryny i z książką w ręku zapakować się do łóżka.
Kusiło, tak bardzo, że aż miała ochotę na chwilę słabości. Ciasto na piernik powinna nastawić. I jeszcze… niepewna, czy pamięć nie płata jej figla, skierowała się w stronę barku ulokowanego w narożnej witrynie, suto rzeźbionej. Barek pełny był różnych alkoholi, bo zawsze lubiła mieć coś na zapasie, ale w butelce z koniakiem widać było dno. Wprawdzie w czasie adwentu należy zachować wstrzemięźliwość, o czym Marianna doskonale wiedziała, ale nikt nie nakazywał wstrzemięźliwości od leków, a w taki właśnie sposób starsza pani traktowała codzienną porcję koniaku mieszczącą się na dnie kryształowego kieliszka, specjalnie używanego do dawkowania ulubionego trunku, będącego, jak twierdziła Marianna, eliksirem może nie młodości, ale witalności, jaką zasłużenie się szczyciła. Najczęściej przed samą sobą, bo z racji wieku, większość znajomych już nie była osiągalna na tym najlepszym ze światów.
Mogła poczekać do rana, w końcu nic by się takiego nie stało, ale siła rodzinnej tradycji zwyciężyła. Dlatego też, wzdychając rozgłośnie, Marianna sięgnęła po zielony płaszcz ze sztucznego misia. Po chwili zastanowienia położyła go na kanapie w pokoju gościnnym, a potem podreptała przez pokój i z szafki pod telewizorem wyjęła notes i długopis, przy okazji zerkając przez okno. Ruszyła firanką, żeby zobaczyć, co dzieje się na dworze. Krople deszczu już nie obryzgiwały okien, więc mogła założyć na siebie futerko bez obawy, że zamoknie. Na kartce spisała potrzebne produkty, całą długą listę. Miała nadzieję, że dostanie wszystko w pobliskim sklepiku prowadzonym przez sąsiadki z bloku obok. Można było kupić u nich alkohol, dlatego sklepik był otwarty przez siedem dni w tygodniu do dziewiątej wieczorem.
– Ech, co za życie mają, bidulki… – Marianna Stawska westchnęła z ubolewaniem. Podziwiała upór sąsiadek, ale na pewno nie byłaby w stanie pracować tak długo. Z tego, co wiedziała, matka właścicielki sklepiku miała już prawie siedemdziesiąt lat! A przecież w tym wieku siły już nie te i człowiek na pewno by chętnie odpoczął. Dla niej samej ten sklepik był wybawieniem, bo wprawdzie wszystko kosztowało więcej niż w markecie, ale za to nie musiała chodzić daleko i narażać się na niebezpieczeństwo. Kto by się nią zaopiekował, gdyby coś się stało? Skoro nie miała dzieci, to i wnuków brakowało. Starsza pani posmutniała, ale szybko jej pomarszczoną twarz rozjaśnił uśmiech. Była samotna, ale nagle ujrzała światełko w tunelu.
Poczuła przypływ energii, jakby była o kilka dziesiątek lat młodsza. Że też o tym nie pomyślała! Zapisaną drobnym maczkiem kartkę wsunęła do kieszeni skórzanej, pamiętającej lepsze czasy torebki, na ramiona zarzuciła szalik z angory w zielono-beżową kratkę, kupiony lata temu w ciucholandzie. Na głowę wcisnęła zielony filcowy kapelusik, za którym nie przepadała, ale jako że była niedziela adwentowa, nie wypadało wdziać na głowę czapki uszanki. Jeszcze tylko futerko. Kiedyś nosiła naturalne, ale ostatecznie wyrzuciła wszystkie pelisy i futra, zleżałe, pachnące naftaliną, z której nic sobie nie robiły mole. A i jakoś głupio by się czuła ze świadomością, że jest jej ciepło kosztem życia jakiegoś zwierzątka. Kiedyś tak o tym nie myślała, ale ludzie się zmieniają. Czasem na lepsze. Całości stroju dopełniły kozaczki na niewielkim obcasie, dodające szyku, i płócienna torba, do której Marianna zamierzała zapakować zakupy, bo jakoś przynieść je musiała.
Gotowe! Voila! Starsza pani spojrzała w duże lustro zawieszone w przedpokoju i aż się zaniepokoiła. Oczy pałały ogniem, policzki czerwienią, suche, blade wargi wołały o muśnięcie szminką. Uspokoiła oddech, policzki straciły na kolorze, ogień w oczach skutecznie stłumiło nagłe uczucie zmęczenia. Nic to, kupi, co potrzebne, wróci, napije się koniaczku, nastawi ciasto i odpocznie. Jeszcze tylko to…
Drogę do sklepu pokonała pewnie, podpierając się męskim, czarnym parasolem, zakończonym szpikulcem. Marianna Stawska gardziła laskami, widomą oznaką starości i niedołęstwa. Sprawnie pokonała sto metrów dzielące ją od ulubionego sklepiku, doskonale zaopatrzonego we wszelakie trunki. Przystrojone świątecznie wystawy przyciągały wzrok, a migające światełka odbijały się w pierwszej, cieniutkiej warstwie śniegu, pokrywającej przysklepowy chodnik. Zanim wybrała się w drogę, śnieg zdążył przykryć plamy wilgoci po dopiero co padającym deszczu i teraz sypał równo, obejmując w posiadanie całą okolicę i sygnalizując być może krótką, ale intensywną wizytę prawdziwej zimy.
Cóż, śnieg na koniec listopada nie powinien budzić sensacji. Marianna stanęła przed drzwiami prowadzącymi do sklepu, otrzepała ze śniegu kapelusik i futerko, i mobilizując wszystkie siły, pchnęła masywne drzwi. Otuliło ją ciepłe powietrze, okulary momentalnie zaparowały, a w nosie zawirowały iście świąteczne aromaty. Marianna Stawska momentalnie przypomniała sobie, po co przyszła, i sięgając do torebki w poszukiwaniu kartki ze spisem potrzebnych produktów, ustawiła się karnie w kolejce oczekujących. Nie czekała długo. Kupiła wszystko, czego potrzebowała, i teraz zmagając się z drzwiami, usiłowała nie upuścić torby z jej cenną zawartością. W końcu, zadowolona z zakupów, wyszła z ciepłego wnętrza. Zamknęła za sobą drzwi, zeszła z podestu na stopień i dla złapania oddechu przystanęła na schodach.
Nieskalanie białe płatki śniegu wirowały wokół jej kapelusika. Marianna przypomniała sobie czas dzieciństwa spędzony w Anielinie. Zadarła głowę i otworzyła usta. Leciutko wysunęła język i czekała na delikatne muśnięcie śnieżnego płatka. Powietrze zawirowało wokół Marianny, która poczuła, jak mroźny podmuch omiata jej dziecięcą buzię. Znowu miała sześć lat i zjeżdżała saneczkami z górki za domem Maślaków, prosto w wielką zaspę śniegu. Bum! Upadła, tak jak wtedy upadała, z sanek bez oparcia, które wbijały się w ścianę śniegu. Zawsze chwilę leżała, czekając, aż zaniepokojone koleżanki podbiegną i zaczną pytać, czy nic się nie stało. Pewna, że wzbudziła zainteresowanie, podnosiła się powoli, strzepując z granatowego płaszczyka grudki mokrego śniegu.
Zawsze umiała dobrze wylądować.
Z trudem uniosła powieki, ciężkie, jakby już ktoś położył na nich monety dla Charona, i niemal natychmiast je zamknęła. Biel, która poraziła jej wzrok, kontrastowała z wszechobecną czernią. Z otchłanią bólu, niepokoju i bolesnej niepewności. Czyżby przebywała w poczekalni do nieba? A jeśli tak, to oznaczałoby, że umarła? Marianna, mimo podeszłego wieku, nie miała ochoty na umieranie, chciała jeszcze pożyć, nawet w takiej sytuacji świadoma, że człowiek ma tylko jedno życie. Albo ostatecznie dwa, jeżeli jakimś cudem uda się oszukać przeznaczenie. I damę z kosą.
– Budzi się, mamy ją! Udało się!
Młoda pielęgniarka zareagowała entuzjastycznie, widząc oznaki życia u staruszki, która dzięki szybkiej interwencji przechodniów trafiła w niedzielę do szpitala. Niestety, nie rokowała najlepiej, bo wiek i ogólne obrażenia minimalizowały jej szanse na przeżycie.
A jednak po dwóch dniach kobieta wróciła do żywych. Powieki drgnęły, pomarszczona ręka staruszki zacisnęła się w niezdarną piąstkę, tak jakby chciała zasygnalizować, że łatwo się nie podda. Nie ona!
– Już dobrze, wszystko będzie dobrze.
Marianna poczuła ciepło obcej dłoni przyjaźnie poklepującej jej zreumatyzowane palce.
Szpital. To na pewno był szpital, tylko Marianna nie umiała sobie przypomnieć, z jakiej racji znalazła się w tych obcych sobie wnętrzach. Stawska należała do tych szczęśliwców, którzy do tej pory nie przeleżeli w szpitalu ani dnia. Owszem, był czas, gdy regularnie odwiedzała w tym przybytku bliskich, na przykład matkę, gdy ta złamała nogę na rok przed śmiercią i musiała leżeć na wyciągu, a także pierwszego męża, który miał skłonność do zawałów i dopiero czwarty okazał się śmiertelny. Tak… Włodek był bardzo chorowitym mężem, ale i tryb życia, jaki prowadził, przyczynił się do jego przedwczesnej śmierci. Taki zawsze buńczuczny był, hej do przodu, dwie paczki popularnych dziennie, od kieliszka też nie stronił, a do tego raptus straszny! Jak się zapalił, od razu podnosił głos, a nawet wrzeszczał ordynarnie, jakby krzykiem chciał udowodnić swoje racje. To i ciśnienie mu skakało, podlewane procentami. Po pierwszym zawale ustatkował się na całe dwa lata, wystraszony jak nigdy, ale z czasem zapomniał, ile strachu się najadł, i zaczął znowu dokazywać. A ona milczała, schodziła z drogi i przeczekiwała. Po drugim zawale już wiedziała, że przyjdzie to, co nieuniknione, i odpocznie od tych wrzasków. Ale, co trzeba powiedzieć, jak na tamte ciężkie czasy, mąż był z niego nie najgorszy. Nie bił jej, nie przepijał całej wypłaty, tak jak niektórzy mężowie jej koleżanek. Gdyby było inaczej, odeszłaby od niego. Nie mieli dzieci, więc nie była zależna tak jak inne. Marianna Stawska usiłowała przypomnieć sobie, czy kochała pierwszego męża, ale nawet nie potrafiła odtworzyć jego wyglądu. Pamiętała tylko, że był blondynem, takim ciemnym, i pod koniec życia zapuścił brodę. Wyglądał jak święty Mikołaj z reklamy coca-coli, ale święty nie był.
Tak… nachodziła się do niego, nachodziła. Dlatego teraz zorientowała się, że jest w szpitalu, dzięki zapachowi środków chemicznych, który wwiercał się w jej nozdrza. Skrzywiła się pogardliwie, wywołując kolejną falę entuzjazmu w młodej kobiecie krzątającej się wokół chorej.
„Takie babcie są nie do zdarcia, jak ze stali” – pomyślała dziewczyna, a potem postanowiła poczekać na pielęgniarkę oddziałową, która powinna zadecydować, czy wzywać lekarza, czy dać spokój starszej pani do następnego dnia. Takie staruszki nie mają łatwego życia, a w całym łańcuchu szpitalnej pomocy tkwią na szarym końcu, wypychane nawet przez meneli znalezionych na przystanku. Lekarz dyżurny nie należał do tych miłych, empatycznych doktorów z seriali i najbardziej cenił sobie święty spokój. A zakłócić ten spokój mogło wyłącznie ważne zdarzenie.
– Gdzie ja jestem? – wymamrotała Marianna, czekając na potwierdzenie swoich domysłów.
– W szpitalu. Upadła pani i potłukła się bardzo, bardzo… – dziewczyna zawahała się – bardzo poważnie, ale skoro pani do nas wróciła, to na pewno wszystko dobrze się ułoży – zakończyła, ze zwykłym dla siebie optymizmem.
Taka sympatyczna staruszka! Czysta, zadbana, elegancko ubrana i bielizna też nie z tych najtańszych barchanów… ale, ale…
– Kogo mamy zawiadomić, że jest pani w szpitalu? Bo rodzina na pewno się niepokoi.
– Na razie nikogo, ale pomyślę.
Kobieta ziewnęła rozgłośnie i przymknęła powieki. Zanim zasnęła, słyszała energiczne kroki siostry oddziałowej i nieśmiałe tłumaczenie tej miłej dziewczyny.
Czyżby to sam kapryśny Los zesłał jej ten wypadek, żeby mogła zrealizować pomysł, który wtedy przyszedł jej do głowy?
Jeżeli tak, to Los poszedł na duże ryzyko, wszak mogła nie przeżyć. Co się w końcu wydarzyło? Zamierzała zabrać się za pieczenie i zabrakło koniaku… Właśnie, ciekawe, co się z nim stało?
W przekonaniu Marianny, niezbyt odbiegającym od rzeczywistości, lekarze nie wylewali za kołnierz, więc z trunkiem zapewne musiała się pożegnać. Cóż, gdy tylko nieco wydobrzeje, wróci do domu i kupi sobie kolejną butelkę. Na szczęście było ją stać na takie drobne przyjemności. Marianna przytuliła policzek do miękkiej poszewki opinającej poduszkę i chrapnęła rozgłośnie, przenosząc się do świata, do którego nikt z zewnątrz nie miał dostępu.
Marianna Stawska należała do tych osób, które jak już sobie coś postanowią, to dotrzymują słowa, nawet jeżeli jedyną osobą, przed którą miałyby zostać rozliczone, była ona sama. A ona postanowiła właśnie, że musi jak najszybciej wyjść ze szpitala i w końcu nadrobić stracone lata. Swoje i nie tylko swoje. Gdy tylko się obudzi, zawoła tę miłą pielęgniarkę i poprosi ją o pomoc. Takie osoby jak ona nigdy nie odmawiają.
Podróż w nieznane – Krzysztof Makowski „Makówa”
Pociąg zaczął nagle hamować, tak jakby maszynista w ostatniej chwili przypomniał sobie o stacji w Anielinie. Trudno się było temu dziwić. Niewielka stacyjka, znajdująca się na skraju lasu, przez wiele lat była nieczynna. Niespełna dwa lata temu została przywrócona do funkcjonowania i znowu służyła mieszkańcom okolicznych miasteczek i wsi, oraz turystom, którzy coraz częściej korzystali z udogodnienia, odwiedzając Anielin i okolice w czasie wakacji i ferii zimowych. W grudniu ruch turystyczny przed świętami prawie zamierał, więc maszynista, nie widząc znajomych twarzy okolicznych mieszkańców, zamierzał jedynie przystanąć i symbolicznie otworzyć drzwi, ale czekała go niespodzianka. Jeden z nielicznych pasażerów na widok szyldu z nazwą stacji poderwał się na równe nogi i zaczął się szybko ubierać, nakładając na siebie byle jak kurtkę i wzorzysty szalik, a jednocześnie usiłując zdjąć bagaż z górnej półki. W końcu uporał się z betami, przewiesił przez ramię torbę z laptopem i wysiadł w ostatnim momencie, a i to tylko dzięki spostrzegawczości konduktora, który dał znać niecierpliwiącemu się maszyniście.
Mężczyzna nie powinien brać torby podróżnej. W jego mniemaniu wyglądał, jakby się urwał z choinki, i tak też się czuł. W takie miejsca zabiera się plecak pamiętający czasy harcerskie, albo chociaż studenckie wędrówki w góry, a nie szpanerskie torby pobłyskujące licznymi zamkami, dobrze wyglądające w Dubaju czy innym egzotycznym wakacyjnym kierunku. Ale nie wiedział, co go czeka i czy nie przyjdzie zostać w tym nieznanym mu miejscu przez dzień, a może dłużej.
Mężczyzna rozejrzał się wokół uważnie i poczuł lekki niepokój. Miasteczko Anielin, stacja dwutorowa, jeden peron i budyneczek przypominający blaszak, w którym kupował warzywa, gdy jeszcze miał ochotę gotować. Chodnik na peronie przypominał szwajcarski ser, a dziury szybko wypełniały się wodą. Jeszcze zanim pociąg dotarł do stacji, widział, jak niebo zasnuwały siwogranatowe, pędzone wiatrem obłoki, tak jakby zanosiło się na burzę. Cóż to za nieprzyjemny grudzień! I to w mikołajki! Lata temu przekonał się, że prezenty od Mikołaja to zwyczajna ściema, ale milej było zostać obdarowanym, gdy matka natura hojną ręką pudrowała śniegiem dachy i chodniki, niż w taki ponury, deszczowy dzień. To nie była pogoda dla niego!
Usta wykrzywił mu nieprzyjemny grymas. Cóż, załatwi sprawę i najdalej nazajutrz wyjedzie z tego zabitego dechami miejsca, ulokowanego na końcu kulturalnego świata.
Na razie pożałował, że nie zabrał ze sobą parasola, bo kurtka, owszem, elegancka i modna, nie była przeciwdeszczowa. Niecierpliwym ruchem poprawił na ramieniu torbę z laptopem i chwycił za rączkę torby podróżnej. Gnany ulewą przyśpieszył kroku, by jak najszybciej skryć się we wnętrzu blaszanego pudła. Dotarł zziajany, z impetem szarpnął za klamkę i zaklął grubiańsko pod nosem. Drzwi do stacyjki były zamknięte.
Zmęczony i wkurzony oparł się plecami o drzwi stacji, czując za sobą nieprzyjemny chłód metalu, drżącymi rękami przesunął torbę z laptopem na brzuch, otworzył boczną kieszeń i wysupłał z niej paczkę papierosów i zapalniczkę. Torbę, na szczęście wodoodporną, postawił na ławce. Mokre włosy lepiły mu się do czaszki, osnuwały policzki jak stara pajęczyna. Papieros szybko łapał wilgoć, a tytoń po raz pierwszy od lat smakował jak trociny. Zaciągnął się pełnym haustem raz i drugi, zastanawiając się, co powinien zrobić. Resztkę papierosa rzucił na chodnik i czując falę irytacji, zdeptał.
– Ejże, panie, tu nie burdel, tu się sprząta po sobie! – Ktoś huknął tubalnie, wychodząc zza winkla blaszaka udającego dworzec. Mężczyzna odwrócił się na pięcie, zamierzając zmieszać gościa z błotem. „Zadupie jedno, a porządków mu się zachciało” – pomyślał. Już miał się odezwać, ale głos zamarł mu w gardle.
Stał przed nim starszy, ale jeszcze postawny mężczyzna, wyrobione ramiona opinała wojskowa kurtka, a głowa tonęła w deszczu. W prawej ręce trzymał pęk kluczy i najwyraźniej zamierzał otworzyć drzwi do dworcowej poczekalni.
Na razie jednak tkwił naprzeciw Krzysztofa i palcem wskazywał na tonącego w wodzie peta.
– Od tego są popielniczki albo kosze na śmieci! Myśli, że jak ze świata przyjechał, to śmiecić może! Wielkie państwo, ot co! A wychowania brak!
– Dobrze, już dobrze – Krzysztof Makowski zwany Makówą, mruknął ugodowo i odsunął się od drzwi. Dla świętego spokoju, bo tacy staruszkowie potrafią być niebezpiecznie upierdliwi, pochylił się i podniósł resztki po papierosie.
– No, jak chce, to potrafi. – Starszy człowiek wyłuskał z pęku odpowiedni klucz i włożył go do zamka.
Otworzył drzwi na oścież i zadysponował:
– Wejdzie, tylko z biglem, żeby mi tu nie napadało.
Krzysztof złapał za torbę i nie czekając na powtórne zaproszenie, wszedł do środka. Owionęło go przyjemne, ciepłe powietrze przesycone zapachem ziół pomieszanych z aromatem pomarańczy.
– Kawy się napije? Ekh?
– Napije się – powtórzył automatycznie, dopiero teraz czując zmęczenie z całego dnia. – Dziękuję.
Za zamkniętymi drzwiami szalała nawałnica, pomieszane z deszczem płatki śniegu wirowały w szaleńczym tańcu natury, a w pomieszczeniu robiło się coraz przytulniej, do aromatu ziół i pomarańczy, dołączyła woń świeżo mielonej kawy i odgłos bulgotania gotującej się w elektrycznym czajniku wody.
Krzysztof Makowski, wygodnie usadowił się na szerokim, wyściełanym dermą stołku, obok, na ławce, położył wilgotną po wierzchu torbę z laptopem. Na wykładanej płytkami podłodze schła torba podróżna. Zafascynowany, obserwował powściągliwe ruchy gospodarza, pewnie poruszającego się po niewielkiej kanciapie, służącej mu także za kasę i biuro. Szafki kuchenne stały obok wysokich regałów, wypełnionych segregatorami, pamiętającymi siermiężne lat osiemdziesiąte.
Bulgotanie ustało, starszy pan zdecydowanym ruchem chwycił za czajnik i zalał wrzątkiem wsypaną do szklanek kawę. Nie pytając, hojnie dosypał po dwie łyżeczki cukru i zamieszał. Krzysztof obserwował jego ruchy, nie protestując, chociaż nie pamiętał, kiedy ostatnio pił sypaną kawę z cukrem. W jego świecie pijało się czarną bez cukru albo latte od Starbucksa.
– Napije się. – Mężczyzna podał mu kawę i z westchnieniem ulgi usiadł na stojącej obok ławie. Krzysztof pospiesznie przesunął torbę z laptopem.
– Nie boi się, nie wezmę.
– Ależ nie, nie o to chodzi… miejsce chciałem… – zająknął się, onieśmielony.
– Niech pije, póki gorące, poleje jeszcze tak z godzinę, a potem pójdzie. Do kogo przyjechał, ekh? – Mężczyzna kaszlnął astmatycznie, a Krzysztof pomyślał, że to od tego nagromadzenia zapachów. Jego matka też ciągle czymś odświeżała mieszkanie, jak nie zapach cytrusowy, to jaśminowy, a ostatnio, gdy był u niej dwa lata temu, na okrągło woniało sztucznym jak jej uśmiech ekstraktem cynamonu. Tutaj zapachy były naturalne, a ich źródło stanowiły powieszone na ścianach pęki suszonych ziół, suszona skórka pomarańczowa wypełniająca szklaną misę ustawioną na niewielkim stoliku umieszczonym pod miniaturowym oknem. Pomalowane na biało ściany stanowiły doskonałe tło i nie rozpraszały wzroku. Obok misy ktoś ustawił doniczki z kolorowymi kwiatami – różowe, fioletowe, białe, ubrane w aksamitne liście bujnie kwitły. Obok nich takie dziwne kaktusy z różowymi kwiatkami, Krzysztof szukał w pamięci ich nazwy, ale jak na złość, nie umiał sobie jej przypomnieć. Musi sprawdzić w Internecie. Matka kwiatów nie hodowała, uważając, że to tylko strata cennego czasu. Wystarczały jej sztuczne ustawione w donicach z terakoty, zawsze zielone, bez opadających liści i żyjątek zagnieżdżonych w ziemi. Zero natury, maksimum wygody.
Pomyślał, że w tej poczekalni brakuje jeszcze tylko poduszek w kwiaty zaściełających ławy i krzesła, tkanego ręcznie dywanika i szczebiotu panienek w kolorowych sukienkach. To było nierealne, ale dobre, inspirujące. Musiał zapamiętać motyw przewodni, powinien się nadać do którejś z kampanii reklamowych realizowanych przez firmę, w której był zatrudniony. Grudnik – w końcu przypomniał sobie nazwę kwiatu – kiedyś widział podobny okaz. Kiedy to było…
Fusy zdążyły już osiąść na dnie i odważył się spróbować kawy. Starszy pan siorbał z kubka potężnymi łykami, z wyraźnym upodobaniem i na razie milczał. Krzysztof nie spodziewał się tego, że kawa będzie aż tak dobra. Wprawdzie smakowała inaczej niż z jego ekskluzywnego ekspresu kupionego z pieniędzy za wyjątkowo opłacalną kampanię reklamową, ale wcale nie gorzej. Pił drobnymi łykami, czując, jak wraca mu chęć do życia. Za oknem rozpogodziło się, przez zachmurzone niebo prześwitywały blade promyki słońca i gospodarz stacyjki wstał, by uchylić okno. Wionęło do środka pełnym ozonu powietrzem, resztką deszczu i zapachem jeszcze mokrej ziemi. Płatki śniegu nie pozostawiły po sobie ani jednej śnieżynki. Tak jakby ich nie było. Krzysztof Makowski dopił kawę i leniwie podniósł się z krzesła. Nie pytając, odniósł szklankę do kanciapy. Przystanął, rozglądając się, jakoś głupio mu było zostawić po sobie nieumytą.
– Zostawi w zlewie, umyję. – Usłyszał i odetchnął z ulgą. – Nie chce mówić, niech nie mówi, u nas i tak wszyscy wszystko wiedzą, to i ja się dowiem. – Starszy pan wszedł do kanciapy, odsuwając Krzysztofa od zlewu i zdecydowanym ruchem kierując go do wyjścia.
No tak, tylko co miał odpowiedzieć?
– Właściwie… tak naprawdę to nie wiem – odpowiedział Krzysztof, uświadamiając sobie absurdalność własnych słów.
Mężczyzna zmarszczył czoło, aż brwi podeszły mu blisko linii krótko przyciętych włosów i burknął:
– Nie chce, nie mówi.
Krzysztof westchnął rozgłośnie i niegrzecznie wzruszył ramionami. Może rzeczywiście lepiej powiedzieć, może dzięki temu dowie się, co jest grane.
– Przepraszam, ale naprawdę sam nie wiem, dlaczego tutaj przyjechałem – zwierzył się i automatycznie, jak zawsze w chwilach stresu, zaczął szukać paczki z papierosami. Wymacał w końcu.
– Tu się nie kopci, wyjdziemy. – Zawiadowca stacji, nie czekając, podszedł do drzwi, a Krzysztof bez protestu poszedł za nim.
Zapalili, z lubością zaciągając się zmieszanymi z nikotyną substancjami chemicznymi.
– To powie co i jak?
– Powie, ale potrzebuję informacji.
Krzysztof Makowski, zwany w branży reklamowej Makówą, podjął szybką decyzję. Facet mógł mu się jeszcze w przyszłości przydać.
Makówa
– Ty idioto! Upadłeś na ten głupi łeb czy po prostu olałeś sprawę i masz wszystko gdzieś? No weź i powiedz co jest grane, bo jeszcze jeden telefon od tego dupka, to złapiesz szybki kontakt z glebą!
Piskliwy głos dyrektora agencji reklamowej „Postaw na nas” odbijał się w pustostanach mózgu Makówy.
Zamierzał odszczeknąć bohatersko: „Sam jesteś idiota!” i wyjść, nie oglądając się, i jeszcze na koniec z całej siły trzasnąć drzwiami. Jak w filmach. Tylko co by mu z tego przyszło? Wilczy bilet i mimo bogatego dorobku i dobrej pozycji w branży odpowiedzi odmowne, gdy już zacznie szukać pracy. Musiał z całej siły zacisnąć zęby i stawić czoło szefowi. Trafił im się trudny klient, ot, cała tajemnica.
W geście poddania podniósł ręce i postarał się zapanować nad rozedrganymi nerwami.
– Oki, oki, bez nerwów, szefie, zaraz opanuję sytuację. Tylko daj mi trochę czasu.
– Ty już nie masz czasu! Ty, ty… kurduplu!
Zwierzchnik trafił Krzysztofa Makowskiego w czuły punkt, nie znajdując bardziej merytorycznych argumentów.
Co by tu zrobić, tak na szybko, żeby spacyfikować tego czepialskiego osobnika? Makówa zastanawiał się gorączkowo. Fakt, jego błąd, ale nie pierwszy i nie ostatni raz trafił im się klient chcący za niewygórowaną stawkę gwiazdki z nieba. Kilka tygodni wcześniej, Makówa złapał zlecenie na kampanię reklamową nowo powstałej sieci sklepów. Małe, osiedlowe sklepiki dostały ofertę nie do odrzucenia od drugoligowego biznesmena Olgierda Kapusty. Kapusta proponował połączenie sił, utworzenie sieci sklepów z jednakowymi cenami, z wynegocjowanymi wysokimi rabatami. Sprawa się dograła, szczegóły nie interesowały Makówy, biznesmen chciał solidnej reklamy całego przedsięwzięcia, był zainteresowany długofalową współpracą, to dlaczego mieli go nie brać. Wzięli, podpisali kontrakt, Makówa zainkasował prowizję za nagonienie klienta, no i zaczęły się schody.
Olgierdowi Kapuście żadna z przedstawionych koncepcji nie pasowała. Już trzeci tydzień siedzieli nad hasłem reklamowym, robiąc burzę mózgów, i nic. Plan kampanii po licznych weryfikacjach w końcu został klepnięty, ale hasło przewodnie było jeszcze w lesie. Jak długo można? Następni czekali w kolejce, w końcu całość sprawy spadła na Makowskiego, a on z tych nerwów wczoraj zapił i dzisiaj był nieczynny umysłowo.
Hasło, jakiekolwiek, cokolwiek nowego, Kapusta jak na razie odrzucił wszystko.
– Okej, sam z nim gadaj, wchodzicie w przyszłym tygodniu, jakbyś nie wiedział, mamy grudzień, zaraz święta, czas relaksu, więc jak nie zadziałasz, to spierdalaj, nawet się nie pytając. A teraz wynocha! – Jerzy Malinowski ostentacyjnie sięgnął po migoczący jak wiejska dyskoteka iPhone i obniżając tembr głosu, czołobitnie wyrecytował:
– Uszanowanie prezesowi, jestem do dyspozycji.
Krzysztof na miękkich nogach wycofał się z gabinetu. Najchętniej wypiłby ze dwa głębsze i przeleciał chętną panienkę, ale Olgierd Kapusta nie był chętną panienką i wymagał większego wysiłku.
Musiał pomyśleć, ale w agencji nie miał warunków do kreatywnego myślenia. Po pierwsze, telefon do tego pożal się Boże zleceniodawcy, żeby nie zadzwonił powtórnie do Malinowskiego, a potem dużo piwa i dogłębna analiza sytuacji. Rozgłośnie wzdychając i powłócząc nogami, doczłapał do pokoju na końcu korytarza, teraz na szczęście pustego. Marek i Wiesiek wybierali plenery do następnego klipu reklamującego gospodarstwa agroturystyczne. Pozazdrościł im spokojnej roboty, jeszcze przy okazji na swojską kiełbasę się załapią, a on… zawsze pod górkę.
W pokoju panował zaduch od niewietrzenia i wypalanych jeden od drugiego papierochów, a od lat niemyte szyby nie zachęcały do kontemplowania widoku za oknem, który nijak nie kojarzył się z grudniem i magią świąt reklamowaną w sklepach nachalnie i głośno. Pamiętające lepsze czasy drewniane biurko było zaprzeczeniem stereotypowego obrazu agencji reklamowej: okna od podłogi do sufitu, widok na warszawskie drapacze chmur, faceci w markowych garniturach, a zamiast odoru papierochów subtelna woń wody kolońskiej, oczywiście z najwyższej półki. A jednak, jakimś niepojętym dla osób postronnych cudem, agencja, w której pracował, od lat trzymała się pewnie na rynku i, co najważniejsze, płaciła swoim pracownikom i podwykonawcom. I to płaciła dobrze, dużo lepiej, niż wskazywało na to wyposażenie zajmowanych przez nich pokoi. Widocznie skąpa dusza prezesa i jednocześnie właściciela firmy buntowała się na zbędne fanaberie. Natomiast wejście, gabinet Jerzego Malinowskiego na co dzień zastępującego prezesa i pokój, w którym spotykali się z klientami, zostały urządzone zgodnie z najnowszymi standardami.
Otworzył okno dachowe, zaciągnął się krakowskim smogiem i automatycznie sięgnął po następnego papierosa. Przez chwilę miętosił go w palcach, aż na biurko posypały się drobinki czegoś, co producenci nazywali tytoniem. W końcu zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon i wykonał połączenie do Olgierda Kapusty.
*
„Tanie jak kapusta” – po raz któryś z kolei powtarzał pod nosem hasło nowej kampanii reklamowej. Szef go chyba zabije, ale Olgierd Kapusta po raz pierwszy od kilku tygodni sprawiał wrażenie w pełni usatysfakcjonowanego. Krzysztof Makowski, wzdychając z ulgą, zamknął laptop i ostrożnie włożył go do torby. Ręce nadal mu się trzęsły, ale wypije swoje i wyjdzie na prostą. W swoim trzydziestosiedmioletnim życiu Makówa z niejednego pieca jadł chleb, ale z czasem przyzwyczaił się do komfortu stałej pracy, stałej pensji i całkiem znośnych współpracowników. Wolałby tego nie stracić. Hasło było dobre, wpadało w ucho i w nim zostawało. Reszta nie miała znaczenia. Zamknął okno, narzucił na grzbiet ulubioną kurtkę, omotał szyję szalikiem i wyszedł z pomieszczenia.
W swoim przekonaniu zasłużył nie tylko na duże piwo.
Do ulubionego pubu miał blisko, bo przybytek znajdował się w sąsiedniej kamienicy. Jego właściciele nie narzekali na brak ruchu.
Po trzecim piwie Krzysztof Makowski był już zaznajomiony z dwiema przyjemnymi blondynkami, które wyglądały na chętne, a przynajmniej nie sprawiały wrażenia kobiet mających nadmierne opory przed bliskim zaprzyjaźnieniem się ze świeżo poznanym mężczyzną. Następne piwa zdążyły zrobić swoje – Makówa czuł się nieco senny i powoli obojętniał na wdzięki towarzyszek. Chichot panienek wwiercał mu się w głąb czaszki jak wiertło na udar. Muzykę sączącą się z głośników odbierał jak nieprzerwany jazgot sfory psów. Najchętniej wyszedłby z tego, w innych okolicznościach, swojskiego piekła, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Ostatkiem świadomości wyjął z kieszeni zmięte banknoty, by jak porządny człowiek zapłacić za piwo, i z łomotem osunął się na podłogę.
Zamierzał porządnie się wyspać.