Rozbitkowie. Heilsberg roku 1823. Opowieść o ludziach szukających drogi do domu - Sławomir Skowronek - ebook

Rozbitkowie. Heilsberg roku 1823. Opowieść o ludziach szukających drogi do domu ebook

Sławomir Skowronek

3,0

Opis

Ze „WSTĘPU”:

 

„Przed Wami tom zawierający dalsze losy bohaterów mojej poprzedniej, debiutanckiej powieści "Śnieg, ogień i krew. 1807". Nie wszystkich, bo przecież z niektórymi pożegnaliśmy się definitywnie, w dramatycznych okolicznościach, inni odjechali w nieznane i ułożyli sobie na nowo życie, z dala od warmińskiego Heilsbergu. Są jednak i tacy, których pozostawiliśmy tam zasmuconych i cierpiących. Jeszcze inni, ofiary nieszczęśliwych wojen, zmuszeni do błąkania się po świecie, pojawiają się w Heilsbergu i okolicy lub po latach powracają. Co tam zastaną? Czy wspomnienia dawnych wydarzeń przytłoczą ich, czy też przeciwnie – pozytywnie zainspirują? Czy możliwa jest koegzystencja duchownych i wiernych różnych Kościołów w małym mieście? Czy ludzie w ogóle są dobrzy, czy źli? Czy na popiołach dawnego głębokiego uczucia można zbudować zupełnie nową, wcale nie mniejszą miłość? Zwłaszcza kiedy po tamtym pozostały widoczne, szarpiące duszę ślady?

 

W małym mieście, noszącym wciąż blizny po niedawno zakończonych wojnach, powoli odradza się życie […] Rzecz dzieje się jesienią i zimą 1823 roku, jednak w snach i rozmowach bohaterów pojawiają się powroty do roku 1813, 1812, 1807 a nawet lat wcześniejszych. One bowiem znacząco wpływają na ich życie w roku 1823. Zdarzają się nawiązania do epizodów opisanych w poprzedniej powieści, dlatego gorąco zachęcam do jej przeczytania […] Przełom lat 1823 i 1824 to czas nadziei, oczekiwania i ostatecznych rozwiązań. Na szczęście tylko niektóre z nich okazują się tragiczne. Bo przecież już w chwili podjęcia decyzji o napisaniu kolejnej powieści obiecałem sobie, że otrę łzy bohaterom i poprowadzę tych `rozbitków` ku cichej, bezpiecznej przystani. Tam, gdzie będą mogli odnaleźć iskry w popiele i na nowo rozpalić ogień.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1645557634556415

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

„Milczcie, fale i mewy!

Wszystko przeszło, szczęście i nadzieja,

Nadzieja i miłość! Leżę na ziemi,

Samotny, smutny rozbitek,

I wciskam palącą mnie twarz

W piasek mokry”

(Heinrich Heine, „Morze Północne”,

cykl drugi, „Rozbitek”, 43-48)

© Copyright

Sławomir Skowronek

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2019

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

© All right reserved

Korekta:

Artur Gajewski

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt mapy:

Paweł Grysztar

Projekt okładki:

Norbert Korniluk

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Numer ISBN: 978-83-7889-923-5

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

ZAPROSZENIE DO LEKTURY

Drodzy czytelnicy! Przed Wami tom zawierający dalsze losy bohaterów mojej poprzedniej, debiutanckiej powieści „Śnieg, ogień i krew. 1807”. Nie wszystkich, bo przecież z niektórymi pożegnaliśmy się definitywnie, w dramatycznych okolicznościach, inni odjechali w nieznane i ułożyli sobie na nowo życie, z dala od warmińskiego Heilsbergu. Są jednak i tacy, których pozostawiliśmy tam zasmuconych i cierpiących. Jeszcze inni, ofiary nieszczęśliwych wojen, zmuszeni do błąkania się po świecie, pojawiają się w Heilsbergu i okolicy lub po latach powracają. Co tam zastaną? Czy wspomnienia dawnych wydarzeń przytłoczą ich, czy też przeciwnie – pozytywnie zainspirują? Czy możliwa jest koegzystencja duchownych i wiernych różnych Kościołów w małym mieście? Czy ludzie w ogóle są dobrzy, czy źli? Czy na popiołach dawnego głębokiego uczucia można zbudować zupełnie nową, wcale nie mniejszą miłość? Zwłaszcza kiedy po tamtym pozostały widoczne, szarpiące duszę ślady? W małym mieście, noszącym wciąż blizny po niedawno zakończonych wojnach, powoli odradza się życie. „Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy”! – to, co minione, powraca w rozmaitej postaci i wyciska swą pieczęć na dniu dzisiejszym. Kręte ścieżki życiowe bohaterów schodzą się, w taki czy inny sposób, w położonej na peryferiach miasta karczmie, która przed laty nazywała się „Zu Drei Schwestern” – „U Trzech Sióstr”. Kolejna mroczna tajemnica: dlaczego teraz, kilkanaście lat po wojnie 1806-1807, nad wejściem widnieje inny szyld: „Krug am Teich” – „Karczma nad stawem”? Przecież nadal zarządza nią ta sama osoba… Na kartach „Rozbitków” czytelnicy odnajdą także codzienny świat Heilsbergu (obecnie Lidzbarka Warmińskiego). Urokliwa przyroda i topografia miasta oraz najbliższych okolic, miejsca wsławione dawnymi wydarzeniami, narodziny nowych obiektów. Co się wtedy jada pod dachem podmiejskiej karczmy i w okolicznych wsiach? Jak ubierają się nobliwi zamożni mieszczanie, a jak zwykli ludzie? Co czyta się w Heilsbergu Anno Domini 1823? Czym interesują się mieszczanie o szerokich horyzontach umysłowych? Jak rozwija się wciąż wówczas obca na tej ziemi gmina ewangelicka? Czy zawsze trzeba wyjawiać prawdę do samego końca, czy lepiej czegoś nie dopowiedzieć, by nie okaleczyć szlachetnej duszy? Wielu opisanych na kartach powieści bohaterów jest, z różnych powodów i w rozmaity sposób, życiowymi rozbitkami poszukującymi przystani – stąd podtytuł. Jako autor postanowiłem poprowadzić ich ku spokojnym, bezpiecznym brzegom, jeśli tylko okaże się to możliwe. Zapraszam czytelników, by towarzyszyli nam w tej mozolnej, ale ciekawej wędrówce. Wierzę, że zdołam zadowolić jednych i drugich.

„Rozbitkowie”1 to powieść mniej więcej o połowę krótsza od „Śniegu, ognia i krwi 1807”. Bardziej jednolity jest także sposób konstruowania narracji. Dużo więcej dialogów. Rzecz dzieje się jesienią i zimą 1823 roku, jednak w snach i rozmowach bohaterów pojawiają się powroty do roku 1813, 1812, 1807 a nawet lat wcześniejszych. One bowiem znacząco wpływają na ich życie w roku 1823. Zdarzają się nawiązania do epizodów opisanych w poprzedniej powieści, dlatego gorąco zachęcam do jej przeczytania. Każdy z akapitów opatrzyłem, wzorem sir Waltera Scotta, krótkim mottem zaczerpniętym z romantycznej poezji Heinricha Heinego (w różnych przekładach; cytaty pochodzą z PIW-owskiego wydania „Dzieł wybranych” poety z 1956 r.). Ile prawdy historycznej jest w „Rozbitkach”? Całkiem sporo! Prawdziwa jest topografia, elementy życia codziennego, prawie wszystkie nazwiska (nawet jeśli pochodzące z nieco wcześniejszych lat), większość wydarzeń przeżywanych lub opisywanych przez bohaterów. Na czym zatem polega mój osobisty wkład? Przypisałem moim pierwszoplanowym bohaterom (prawie bez wyjątku fikcyjnym, choć zdarzają się postacie historyczne, np. pastor Böhnke, ksiądz Hossmann, rodzina Steffenów) udział w prawdziwych zdarzeniach, układając je w jedną powiązaną wewnętrznie narrację. Ci sami bohaterowie występują w okolicznościach w rzeczywistości nie związanych ze sobą. Jednak każdy z tych wątków jest historyczny. Wątpliwości i tym razem wyjaśniłem w przypisach. Dominują sprawy codzienne i obyczajowe, jednak we wspomnieniach i snach kilkakrotnie pojawiają się sceny militarne, oddane wiernie i wyraziście. Brutalnie i werystycznie, z elementami filozofii wojny. Ośmieliłem się także ukazać pięć dość esencjonalnych sytuacji erotycznych. Każda jest inna. Pierwsza z nich jest groteskowa, druga bardzo drastyczna, trzecia „terapeutyczna”, czwarta tragikomiczna, natomiast piąta i ostatnia stanowi konieczne dopełnienie ważnego wątku. Pojawia się odrobina magii i mistycyzmu, zwłaszcza w opisach wspomnień i stanów emocjonalnych Gregora Edmera. Przełom lat 1823 i 1824 to czas nadziei, oczekiwania i ostatecznych rozwiązań. Na szczęście tylko niektóre z nich okazują się tragiczne. Bo przecież już w chwili podjęcia decyzji o napisaniu kolejnej powieści obiecałem sobie, że otrę łzy bohaterom i poprowadzę tych „rozbitków” ku cichej, bezpiecznej przystani. Tam, gdzie będą mogli odnaleźć iskry w popiele i na nowo rozpalić ogień. Czytelniku, podaj mi dłoń i vade mecum!2

Autor

Przyjaciołom, nawet jeśli milczą…

„Wpośród gęstych drzew gałęzi

Widzę domek niski, lśniący”

(Heinrich Heine „Nowa wiosna”)

Nie był młodzieniaszkiem. Przed dwoma miesiącami ukończył równo czterdzieści lat. Wiedział, że wielu jego rówieśników w naturalny sposób zdążyło już opuścić ten niedobry świat; równie wielu, jeśli nie więcej, porozsiewało swe kości na ogromnych obszarach od Kadyksu po Moskwę. Zginęli od wrogich kul, szabel, bagnetów, siekier czy wideł, rozrywani końmi, patroszeni jak wieprze, gotowani we wrzącym oleju. Pomarli od chorób, głodu, pragnienia i skrajnego wyczerpania. Niejednego z nich on sam pozbawił życia, niejednemu zamykał oczy własną dłonią. Pamiętał prawie każdego z nich – zarówno wrogów, jak i kamratów. Może nie wszystkich z imienia, nazwiska czy przezwiska… Jednak twarze wciąż widywał we śnie i snutych na jawie wspomnieniach. Próbował zapomnieć, lecz bez skutku. Wracali. I ciągle patrzyli tak, jakby czegoś chcieli, jakby on był im coś winien. Wśród nachodzących go widm zdarzały się też kobiety: zazwyczaj młode i ładne, o bardzo różnym typie urody; ale także kobiety dojrzałe, sędziwe staruszki albo zupełnie małe dziewczynki. Wszystkie miały zasmucone twarze. Nie, nie był to zbiór jego kochanek ani kobiet przez niego skrzywdzonych – akurat pod tym względem, w przeciwieństwie do wielu towarzyszy broni, mężczyzna nie miał sobie nic do zarzucenia. Tyle, że nieczęsto był w stanie krzywdzie zapobiec…

Utykał na prawą nogę, wiedział jednak, że ta dolegliwość przeminie – to tylko nieduży uraz, za parę dni będzie po wszystkim. Zachowywał wyprostowaną postawę, co przy jego smukłej sylwetce i wysokim wzroście dodawało mu pewnej godności. Wydatny, lekko garbaty lecz smukły nos był zazwyczaj dumnie podniesiony. Jedno oko, to lewe, pozostawało nieskazitelnie błękitne i bystro spoglądało przed siebie; prawe często szwankowało, przestawało dobrze widzieć i zalewało się ropną wydzieliną. Tak było od czasu, kiedy deszcz iskier z walącej się drewnianej konstrukcji płonącego domu spadł prosto na jego twarz. Podczas starcia pod Gross Eckau. Lewy policzek szpeciła rozległa, poszarpana blizna – ślad po źle opatrzonym cięciu szablą. Mężczyzna w zamyśleniu przesunął palcami prawej dłoni po tej niemiłej „pamiątce”. Jego lewą dłoń osłaniała czarna rękawiczka, kryjąca brak dwóch palców – małego i serdecznego. Wspominając okoliczności ich utraty mężczyzna widział, jakby to było wczoraj, zamglony i zasnuty dymem prochowym pejzaż pełen topoli, strumieni, mostków, rowów odwadniających, drewnianych i murowanych domów i szop, od czasu do czasu obficie zlewanych ulewnym deszczem. I zażarte walki toczone na rozległej, mokrej, lekko pofałdowanej równinie, schwytanej w mordercze bagniste uściski kilku wezbranych rzek. Leipzig, „Völkerschlacht”. Jak ten czas pędzi, to już dziesięć lat…

Powoli podążał wzdłuż mocno spróchniałych barier ciągnących się aż do stawu i zabudowań karczmy, przed laty chętnie odwiedzanej przez tłumy gości. Teraz okolica wydawała się prawie zupełnie wyludniona. Jedynym śladem życia były liczne odciski butów na błotnistej drodze i niemrawe poszczekiwanie kundla uwiązanego przy szopie, świeżo postawionej na porośniętych trawą i zielskiem zgliszczach sprzed szesnastu lat. Z daleka dobiegało też przeciągłe muczenie krowy. Ślady butów ciągnęły się aż do karczmy. Przy głównej bramie obejścia „Zu Drei Schwestern” rosły wybujałe, dorodne pokrzywy, przetykane liliowymi główkami szerokolistnego łopianu. Jedno skrzydło wrót było otwarte na oścież, drugiego… nie było – jedyną pozostałość po nim stanowiły zardzewiałe zawiasy. „Nie tak tu ongiś bywało” – skonstatował smętnie mężczyzna. Przystanął na chwilę, rozglądając się po dziedzińcu. Tu także pełno było rosnącego kępami zielska. W rogu obejścia postawiono pleciony płotek, za którym grzebało w ziemi kilkanaście pogdakujących z cicha kur. Pilnował ich kogut, jako jedyny w stadku zachowujący dumną postawę, odmierzając powolne, dystyngowane kroki. Mężczyzna uśmiechnął się mimowolnie na ten widok, po czym ruszył w kierunku głównego wejścia do karczmy. Zauważył, że zniknął gdzieś dawny szyld z wizerunkiem trzech soczystych dziewek, zastąpiony przybitą nad drzwiami prostą drewnianą tablicą z napisem „Krug am Teich”3. Zamierzał właśnie chwycić za klamkę, kiedy zza rogu budynku wyłonił się niewysoki, zupełnie siwy mężczyzna o dziwnie młodzieńczej twarzy, zeszpeconej niestety czarną opaską zasłaniającą lewe oko. Prawe jednak łypało bystro, taksując postać przybysza od stóp do głów. Po chwili jednooki zaśmiał się chrapliwie i stwierdził:

– Ja was pamiętam. Bywaliście tu u nas, dawno temu, chyba jeszcze przed pożarem? A i później także. Z Rosjanami i z naszymi… Chyba że mi się coś pomieszało. Często zapominam, a potem szybko sobie przypominam, chociaż nie wszystko… Dużo przeżyłem, za dużo jak na młodego chłopaka. Źle sypiam, bolą mnie wszystkie gnaty i to cholerne ślipie, którego dawno nie ma… Mam trzydzieści pięć lat, a jestem jak stuletni dziad. Dobrze, że mam na chleb i stopkę gorzałki. Na nic nie czekam, na nic nie liczę…

Przybysz uważnie przyjrzał się jednookiemu, mrugając łzawiącym zaropiałym okiem. Policzył w pamięci lata i po chwili cicho zawołał:

– Wyście Hans? Parobek sióstr Hasselberg? Widać, że życie was nie oszczędzało.

Mężczyzna przypomniał sobie bystrego, wesołego dziewiętnastolatka z lnianą czupryną, gorliwie pracującego dla swoich chlebodawczyń, szczególną estymą darzącego zwłaszcza najstarszą z sióstr – rudą Elsę. Był jej zaufanym pracownikiem, któremu mogła powierzyć najbardziej skryte zamysły. Wykonywał jej polecenia bez szemrania, ona odwdzięczała się dobrym traktowaniem i rzetelną zapłatą. Trzymał się nieco z boku, dyskretnie obserwując czy pani nie zechce mu czegoś zlecić. Dawne, jakby nierealne czasy. Dziś wszystko przykryła szara pajęczyna mroku. Bolało go serce, kiedy patrzył na smutne, naznaczone cierpieniem i troską oblicze gospodyni. Od szesnastu lat, od czerwca 1807 roku, pani Elsa nie uśmiechnęła się ani razu. Ani razu! A przecież przedtem cała karczma rozbrzmiewała jej serdecznym śmiechem. Jej i jej sióstr, Kunegundy i Berty. Obejmowały je ramiona licznych mężczyzn, którzy obcałowywali dziewczyny namiętnie, a niejeden wchodził z nimi na pięterko, by po godzinie lub dwóch powracać z półprzytomnym od świeżo przeżytej rozkoszy wzrokiem, niepewnie stawiając miękkie nogi na skrzypiących schodach… O, siostrzyczki potrafiły nawet z najtęższego drągala wyssać ostatni oddech i ostatniego feniga!

Jednooki wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem. Pokiwał smętnie głową bez słowa. Tak, owszem, Hans; owszem, parobek Fräulein Elsy i jej sióstr. Hans starzec, Hans niedołęga, schorowany i słaby jak niemowlę, strzęp człowieka trzymany pod dachem karczmy chyba tylko dlatego, że Fräulein Elsa ma nie tylko wspaniałe złote włosy, ale i cudowne złote serce… Osobę przybysza Hans owszem pamięta, ale już jego imienia i nazwiska sobie nijak nie przypomina. Niestety. Rozkłada bezradnie ręce, po czym odwraca się i powoli odchodzi z powrotem za węgieł, gdzie pod ścianą czeka – tylko dla niego tam postawiona przez Fräulein Elsę – malutka drewniana ławeczka. W miejscu, gdzie z jednej strony rośnie duży krzew czarnego bzu, a z drugiej leszczyna; gdzie w słoneczne dni jest bardzo ciepło, zacisznie i przytulnie. Gdzie można usiąść, oprzeć strudzone, zgarbione plecy, przymknąć powieki i zapomnieć o konieczności dalszego życia. Życia niepotrzebnego nikomu, a najmniej samemu Hansowi, jednookiemu stuletniemu trzydziestopięciolatkowi… Może tylko jego złotej, kochanej pani. Któregoś dnia Hans wyszedł za stajnię, ukręcił pętlę z powroza, założył na szyję i zaczął zawiązywać na gałęzi. Wtedy nagle nadbiegła zdyszana Fräulein Elsa, wyrwała Hansowi sznur i z rozmachem wymierzyła mu potężny policzek. Biła dalej, oburącz, z mocno zaciśniętymi ustami, nie wydając żadnego głosu, tylko szybko dysząc z wysiłku… Jej piękne włosy upięte w kok rozsypały się i opadły na ramiona. Obity jak pies Hans osunął się na kolana i zakrył oczy dłońmi; wstrząsał nim głuchy szloch, przez palce prawej ręki – tej zakrywającej zdrowe oko – ciekły łzy. Wtedy Elsa Hasselberg odwróciła się do niego plecami i odeszła w milczeniu do swojej izby na piętrze, zabierając sznur. Hans nigdy więcej nie powtórzył próby samobójczej. Nie dlatego, że obawiał się razów; zobaczył w swej pani kogoś, komu zależy na jego nędznym, psim życiu. Przepłakawszy kilka godzin, powrócił do głównej izby, zasiadł ciężko przy stole i tam na siedząco zasnął. Dawno to było, w kwietniu 1813 roku, dziesięć lat temu.

Od tamtej pory przesiadywał na ławeczce za węgłem. Kiedyś potknął się i upadł na kolana. Powstając ujrzał leżącą w trawie, wypłukaną z ziemi przez gwałtowną ulewę małą fajeczkę z korzenia wrzosu. Pokazał ją swojej pani. Fräulein Elsa chwyciła ją w dłonie, po czym nagle ucałowała Hansa w czoło i mocno przytuliła do piersi. Nie oddała mu fajki. Hans spojrzał jej w oczy i zapytał:

– Fräulein Elsa, proszę wybaczyć, że pytam… Czy… czy to należało do…?

Elsa Hasselberg otarła nieposłuszną łzę i cichym głosem potwierdziła:

– Tak, Hans. Ta fajeczka należała do NIEGO. Dobrze wiesz, że nigdy o nim nie zapomniałam. I wbrew temu, co sama mu powiedziałam tam, w Launau4, nigdy potem nie byłam z żadnym mężczyzną. Może byłam głupia, nie wiem… – przeniosła spojrzenie za okno, to samo okno, przez które w czerwcu 1807 roku ujrzała go razem z odnalezioną narzeczoną. Z piękną, zjawiskową Marfą. Dziewczyną, która zawsze królowała w jego sercu, i która ostatecznie odjechała z nim tak niewyobrażalnie daleko, na sam koniec świata.

*

„U okienka dziewczę wsparte.

Świat w okienku – dla niej światem”

(Heinrich Heine „Idylla górska”)

Mężczyzna nacisnął klamkę i pchnął okute drzwi. Rozległ się przejmujący skrzyp słabo oliwionych zawiasów. Wnętrze izby wypełniały chmury tytoniowego dymu, który powoli rzedniał i ulatywał przez szeroko otwarte okno. W oczach przybysza padające od okna dzienne światło czyniło jeszcze ciemniejszymi poczerniałe od upływu czasu ściany z drewnianych belek. Na deskach podłogi zalegało naniesione butami błoto, na przykrytych lnianymi obrusami stołach – misy i talerze z resztkami jadła i brudnymi sztućcami, gliniane i cynowe dzbany, szklane karczmiaki i kufle. Obrusy były poplamione niedawno rozlanym winem, piwem i sosami. Wyglądały na świeże, posiadały jednak liczne łaty, których wykonanie świadczyło, że zręczna kobieca ręka próbowała – bezskutecznie – ukryć dowody zużycia tkaniny. Świadectwo odwiecznej determinacji ludzi ubogich a zarazem dumnych, perfekcyjną czystością kompensujących materialny niedostatek. Ciszę panującą w zadymionej izbie zakłócało tylko szuranie brzozowej miotły o deski podłogi. Machała nią zręcznie młoda kobieta w czepku, spod którego wymykały się kosmyki prostych włosów o mysiej, nijakiej barwie. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat; jej twarz była kredowo biała, bez uśmiechu, ale i bez wyrazu niechętnej zaciętości. Usta blade, z pełnymi wargami, lekko otwarte, co nadawało jej obliczu nieco bezmyślny wyraz. Wrażenie to jednak prysło, kiedy po usłyszeniu skrzypu zawiasów dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na gościa: jej oczy patrzyły inteligentnie i przenikliwie; przy tym jedno było szare, drugie ciemnobrązowe. Nad nimi widać było mocno odcinające się od bladej cery, piękne rude brwi. „Ani chybi jakaś heksa5” – pomyślał odruchowo przybysz, który mimo wielu przeżytych lat i doświadczeń pozostał w duchu potomkiem prostych chłopów. Dziewczyna odezwała się pierwsza:

– Potrzebujecie czegoś, panie? Jeśli tak, to trzeba trochę poczekać. Muszę tu porządnie wysprzątać, bo cała izba wygląda jak chlew. Tyle dobrego, że godziwie zapłacili. No, nie powiem, mieli z czego. To jak? Zaczekacie, panie?

– Ja, natürlich!6 – skwapliwie potwierdził mężczyzna, po czym, raz jeszcze rozejrzawszy się po izbie, zapytał:

– Sagen Sie mir, Fräulein, was ist hier geschehen?7

Dziewczyna przestała zamiatać, oparła się na kiju od miotły i wyjaśniła:

– Niedawno zmarł kupiec Joachim Blell, luter. Wdowa z synami urządziła mu godny pogrzeb a stypę zamówiła u nas w karczmie. To bardzo zamożna rodzina, na pogrzebie i przy stołach pojawiło się co najmniej ze sto osób. Wśród nich sam Bürgermeister8, protestanccy radni i cała nasza luterska śmietanka Heilsbergu. Poszli stąd nie dalej, jak przed godziną…

Mężczyzna uważnie wpatrywał się w nagle ożywioną twarz dziewczyny. Po chwili zadał kolejne pytanie:

– Powiadacie, panienko, luter? A gdzie go pochowali? Bo za mojej poprzedniej bytności w Heilsbergu lutry nie mieli tu jeszcze ani kościoła, ani kaplicy, ani cmentarza… Mimo iż komenda garnizonu zabiegała o to przez wiele lat.

– Wiem, panie. Kiedyś nasi próbowali przerobić na kaplicę nieczynną szkołę w Bewernick9. A w samym mieście opuszczony kościół przy farze świętych Apostołów. Ten, co go kiedyś Polaki używały. Jeszcze za nieboszczki Rzeczypospolitej. Ale wtedy biskup, chociaż Niemiec10, nie zezwolił. Znam to tylko z ludzkich opowiadań; mnie jeszcze albo na świecie nie było, albo byłam maleńkim dzieckiem. Rodzona jestem w Roku Pańskim 1799. Znaczy, teraz mi dwadzieścia cztery lata. A mojemu bratu dwadzieścia sześć… Ale ja nie o tym – zreflektowała się dziewczyna – Miało być o cmentarzu. No to… jest cmentarz, tu zaraz, nieopodal. Nie widzieliście, panie, idąc ku naszej karczmie?

Przybyły pokręcił głową:

– Cmentarza nie zauważyłem. Tylko nowy drewniany kościół u wjazdu na Hohetor Vorstadt. Ten z dwiema wieżami i dużymi oknami. Nie wiedziałem, że to luterski… Tylko dlaczego drewniany?

– Ano luterski, luterski. Dlaczego drewniany, nie wiem. Dwa lata go stawiali, niemrawo im to szło, cięgiem przestoje były. Jakiś uczony w surducie i binoklach przyjechał, rozglądał się po okolicy, po budowie, w papiery co i rusz patrzył. Nie podobało mu się, gapił się przez ten swój Vorsatzfenster11, krzywił się, głową kręcił, na majstrów i robotników się wydzierał. Raz tak wszystkich skrzyczał, że aż cały czerwony na gębie się zrobił, sapał jak miech kowalski, halsztuk szarpał, guziki pod szyją porozpinał… Myślelim, że go apopleksja na miejscu powali – dziewczyna wyraźnie ekscytowała się swoją relacją, żywo gestykulując i błyskając swymi dwubarwnymi oczami. Zupełnie zapomniała o robocie.

– Ewo, co ty tu za głupstwa gościom opowiadasz, zamiast pilnować tego, co do ciebie należy? Izba sama się nie posprząta, przecież widzisz, jaki tu nieporządek po stypie – z góry rozległ się nagle ciepły matowy alt. Po trzeszczących stopniach schodziła powoli z pięterka kobieta lat około czterdziestu, dość wysoka, trzymająca się prosto, odziana w szarą długą suknię. Oboje: mężczyzna i dziewczyna okrzyknięta imieniem Ewa, jednocześnie spojrzeli w jej kierunku. Posługaczka szybko dygnęła, pochyliła głowę i – rzuciwszy ciche „Przepraszam, pani gospodyni” – zaczęła intensywnie szurać miotłą po podłodze. Właścicielka karczmy skinęła aprobująco głową, po czym zwróciła się do gościa:

– Gnädiger Herr12, wprawdzie na coś do jedzenia trzeba chwilę zaczekać, ale mogę umilić panu oczekiwanie odrobiną dobrego napitku. Co pan woli: piwo, wino, wódkę? A może wszystko razem? Jeśli tak, to w jakiej kolejności? – jej głos był wyraźny, lecz absolutnie pozbawiony emocji, twarzy nie opromieniał choćby cień uśmiechu.

– Powiadają w naszych stronach: „Wein auf Bier, das rat ich dir! Bier auf Wein, das laβ sein!”13 – roześmiał się chrapliwie mężczyzna – Najpierw kufelek piwka, bom śmiertelnie spragniony. Potem grzane winko, bom przemarzł.

– Ach tak… Pojmuję, co pan ma na myśli. Tegoroczny wrzesień rzeczywiście nas nie rozpieszcza. Zimny i deszczowy. Pogrzeb Herr Blella14 także odbywał się w deszczu… Żałobnicy dotarli do nas zupełnie przemoknięci, szczękając zębami.

Tu ponownie wtrąciła się, nieproszona, posługaczka Ewa:

– Prawda, szczera prawda! Zasiedli za stołami jak czarne gawrony i milczkiem pałaszowali. Przez kilka pacierzy nie wypowiedzieli prawie ani jednego słowa.

– Ewo, znowu komentujesz nie swoje sprawy, zamiast pilnować własnych obowiązków! Goście nie rozmawiali, bo mają żałobę. To była stypa. Zostaw już to zamiatanie, pozbieraj statki ze stołów i odnieś do mycia. Potem weź się za pranie obrusów. Muszą wyschnąć do jutra, bo za wiele ich nie mamy. Za to mamy ciężkie czasy – karczmarka zwróciła się do przybyłego, obdarzając go przelotnym spojrzeniem. Zaraz potem jej wzrok powędrował za okno. Znieruchomiała na chwilę w tej pozie. Mężczyzna również milczał, popatrując na kobietę spod przymrużonych powiek. Nagle ona, jakby owiana podmuchem zimnego wiatru, wzdrygnęła się i zamrugała oczami; wyglądało to jak nieprzyjemne przebudzenie. Zmarszczyła brwi:

– Proszę wybaczyć, zamyśliłam się, a pan przecież czeka. Już podaję piwo, a potem grzane wino – zdaje się, tak właśnie pan sobie zażyczył?

– Tak właśnie sobie zażyczyłem, Fräulein Hasselberg – uśmiechnął się ponownie przybyły, na co karczmarka uniosła brwi okazując zdziwienie. Jej oczy straciły apatyczny wygląd i spojrzały przenikliwie, świdrując go na wylot.

– My się znamy, czy po prostu powiedziano panu w mieście, czyja to karczma?

– No, nie wiem jak pani, ale ja panią znam. I pani siostry także. Przed laty służyłem tu w garnizonie, przed zimą 1807 często zaglądałem do „Zu Drei Schwestern”… A i później także. Ano właśnie, zauważyłem, że szyld został zmieniony. Dlaczego jest to teraz „Krug am Teich”? Czy coś się zmieniło?

Kobieta żachnęła się, jej oczy zapałały gniewem, ale po kilku sekundach powróciła jej spokojna, apatyczna postawa. Beznamiętnym tonem stwierdziła:

– Proszę wybaczyć, ale nie chcę o tym rozmawiać. O dawnych czasach także nie. Pozwoli pan, że pana opuszczę i wrócę do siebie. Za chwilę Ewa poda panu napitki, a potem przyniesie do zjedzenia to, co pan sobie zażyczy. Tymczasem żegnam pana. Ach, jeszcze jedno: czy zamierza pan u nas przenocować? Jeśli tak, proszę powiadomić Ewę. Już ją pan zdążył poznać. Proszę jej wybaczyć spontaniczne zachowanie i wypowiedzi. Jest nieco roztrzepana, ale to w gruncie rzeczy porządna i inteligentna dziewczyna.

– Owszem, zauważyłem to, Fräulein Hasselberg. Tak, będę nocował. I chyba nie tylko dziś. Powracam naprawdę z bardzo daleka. Bez obaw: mam pieniądze i nie zamierzam nagle znikać nad ranem – uśmiechnął się smętnie.

Kobieta lekko pochyliła głowę w ukłonie, odwróciła się i zaczęła powoli wstępować po trzeszczących schodach. Jej sylwetka zdradzała już symptomy lekkiej otyłości, jaka przychodzi u niektórych niewiast z wiekiem (inne z kolei stopniowo schną na wiór), jednak kształty nadal zachowywała powabne. Niemal niedostrzegalne kołysanie wciąż apetycznych bioder przyciągało wzrok mężczyzny. Już przedtem zauważył jej, nie młodzieńcze już co prawda, jednak nadal kształtne i pełne piersi. Piersi przed laty chętnie podsuwane spragnionym oczom gości karczmy, dziś starannie ukryte pod szarą materią sukni zapiętej po samą szyję. Najbardziej jednak przykuwały wzrok jej włosy: długie, gęste, wspaniałe, upięte w luźny kok i spływające spod niego pysznymi złocistorudymi falami na delikatny kark i krągłe ramiona. „Urocza, zadbana kobieta czterdziestoletnia” – pomyślał przybysz, nie mogący oderwać oczu od wstępującej na piętro karczmarki – „Tylko dlaczego taka przeraźliwie smutna i apatyczna?”.

– Cudna, prawda? – mężczyznę zaskoczył rozbrzmiewający tuż spoza jego pleców głos posługaczki Ewy, stojącej z kuflem piwa i pucharem wina w rękach. – I taka poważna, dystyngowana. Co innego pani Kunegunda… Trzy lata od niej młodsza, ale wygląda na dwa razy starszą. Pomyśleć, że kiedyś, jak powiadają ludzie, wszyscy nowo poznani brali je za bliźniaczki. Były ponoć identyczne. A dziś… Strach spojrzeć na panią Kunegundę, trudno nawet doszukać się podobieństwa do pani Elsy; tylko te same złocistorude włosy, tyle że u pani Kunegundy zazwyczaj rozczochrane i zaniedbane.

– Widzę, panienko, że faktycznie nie potrafisz powstrzymać się od plotkowania – uśmiechnął się krzywo gość. – Ale skoro już o tym mówisz, to powiedz co sprawiło, że jest tak jak jest. Czy pannę Kunegundę spotkało coś złego?

Dziewczyna zarumieniła się i spuściła wzrok: – Ma pan rację, za dużo gadam o nie swoich sprawach. To wszystko z tego, że myśli kotłują mi się w głowie, a nie ma z kim poważnie porozmawiać. Klienci albo zamawiają, albo próbują klepać mnie po tyłku i chwytać za cycki, a ja albo przynoszę zamówienie, albo wymykam się z ich obleśnych łap; czasem i po mordzie dać trzeba. Brat daleko, pilnuje naszego gospodarstwa w Bogen15, zaś pani Elsa tylko wydaje polecenia. Moje pytania zbywa byle czym, a kiedy ja sama o czymś opowiadam, to pani ucina rozmowę, odwraca się i wychodzi. Dlatego gadam jak nakręcona, kiedy trafi się cierpliwy słuchacz…

– A Hans? Z Hansem nie rozmawiasz?

– Hans to dobry człowiek, ale bardzo nieszczęśliwy. Tak zgorzkniały, że często zamyśla się, bywa nieprzystępny albo i złośliwy; opędza się wtedy ode mnie jak od natrętnego gza. Czasem to się go nawet trochę boję. A z panią Kunegundą…

– Tak? Co z panną Kunegundą?

– Nic więcej nie powiem, i tak za długo zawracam panu głowę. Proszę się nie gniewać; kiedy zobaczy pan panią Kunegundę, nie trzeba będzie żadnych słów, żeby pojąć w czym rzecz. – Ewa postawiła na stole oba naczynia i ruszyła w stronę kuchni, by przygotować posiłek dla gościa. On zaś wsłuchiwał się przez chwilę w panującą w karczmie ciszę, po czym stłumił ziewnięcie i oparł się czołem o ułożone na blacie przedramię. Zasnął.

*

„Dziwny, dziwny sen półjawy,

W którym członki jak z ołowiu

Odrętwiałe, ale zmysły

Gorączkowo czujne, bystre”

(Heinrich Heine „Atta Troll. Sen nocy letniej”)

Panował przytłaczający upał i duchota, nie było czym oddychać. Pot obficie ściekał po twarzy i plecach Gregora Edmera, nieprzyjemnie zwilżając lniane czechczery i cuchnący, nie myty od kilku dni, rów na tyłku. Nie, żeby Edmer był brudasem, co to, to nie! Zwykle brał gorącą kąpiel przynajmniej raz w tygodniu, a latem to nawet codziennie w rzece albo jeziorze się pluskał. Inaczej, niż wielu jego kamratów, którym własny brud i smród zupełnie nie przeszkadzały. Bez żenady sięgali po jadło łapami jeszcze śmierdzącymi gównem po wyjściu z latryny. Także ich mundury i to, czego nawet najbardziej oględni nie ośmieliliby się nazwać bielizną, były – jak mawiała ongiś matka Edmera – „srane i brane”16. Pokpiwali trochę z kolegi „czyściocha”, ale tak po przyjacielsku. Teraz także żartowali, że Edmer nie może wykąpać się w rzece, bo dowództwo po niemal całodziennym wyczerpującym marszu nakazało stałe pogotowie bojowe i nikt nie mógł ani na krok oddalić się z szeregów. Nieprzyjaciel był bardzo blisko, zajmował pozycję na wzniesieniu między rzeką a drogą wiodącą do niedalekiej Rygi; w każdej chwili mógł paść rozkaz do natarcia. Dlatego Gregor z taką udręką spoglądał na płynącą nieopodal, kusząco szemrzącą i emanującą miłym chłodkiem Eckau17. Był upalny dzień 19 lipca 1812 roku.

Kiedy w czerwcu dowodzone przez marszałka Macdonalda wojska X korpusu Wielkiej Armii, złożone głównie z oddziałów pruskiego korpusu posiłkowego przekroczyły granicę Rosji, pruska 27 dywizja pod komendą naczelnego dowódcy oddziałów posiłkowych, generała piechoty Juliusa Augusta Reinholda Grawerta ruszyła znad Niemna trzema kolumnami prosto na Rygę. Skupionymi tam wojskami rosyjskimi dowodził gubernator wojskowy generał lejtnant Iwan Nikołajewicz18 Essen. Szybkie tempo marszu Prusaków było zabójcze dla żołnierzy, ze względu na panujące upały na przemian z ulewnymi deszczami. Dywizja składała się jednak z dobrze wyszkolonych, zdyscyplinowanych żołnierzy, toteż straty sanitarne i marszowe nie okazały się zbyt duże. 18 lipca wojska pruskie opanowały Bausk19 w guberni kurlandzkiej. Generał Essen, widząc tak szybkie postępy przeciwnika, postanowił zatrzymać lub spowolnić jego marsz na Rygę, posyłając pod Gross Eckau oddział generała Lewisa20, z zadaniem odbicia Bauska.

Grawert, dowiedziawszy się o przybyciu Lewisa, postanowił zaatakować go frontalnie siłami czterech batalionów piechoty i czterech szwadronów dragonów oraz półtorej baterii; jednocześnie wydzielonej kolumnie generała majora Friedricha Kleista w sile trzech batalionów piechoty, dwóch szwadronów huzarów i baterii artylerii konnej nakazał zajść Rosjan od ich lewej flanki i od tyłu. Łącznie Prusacy dysponowali pięcioma i pół tysiącem ludzi i dwudziestu działami. Mogli sobie pozwolić na ten śmiały manewr, gdyż według informacji od zwiadowców Lewis miał tylko trzy i pół tysiąca ludzi i dziesięć dział. Po południu 19 lipca Prusacy dotarli na rubież rzeki Eckau w pobliżu zamku. Rosjanie stali na prawym brzegu i na zachód od drogi ryskiej, obsadzając ponadto niewielkimi siłami zamek na lewym brzegu i zakole rzeki na prawym brzegu.

Gregor Edmer, wraz z resztą pruskich jegrów, około godziny osiemnastej trzydzieści opanowali domy na lewym brzegu Eckau i most, ustanawiając przyczółek na prawym brzegu. O tej porze upał już nieco zelżał. Nastąpiła krótka przerwa. Jednak już o godzinie dziewiętnastej Grawert nawiązał łączność z Kleistem i uszykował własne oddziały w poprzek drogi ryskiej, po obu jej stronach. Artylerię zgromadził w centrum i na lewym skrzydle, kawalerię także na lewym – w ten sposób utworzył „kowadło” dla grupy Kleista, która miała natrzeć na lewą flankę Lewisa.

Grawert energicznie natarł na obsadzone przez Rosjan wzgórze na wschód od kirchy i plebanii ewangelickiej oraz cmentarz na skrzyżowaniu dróg. Edmer i jego kamraci, zlani cuchnącym potem, starli się tam z przeciwnikiem najpierw w walce ogniowej, potem zaś stoczyli zażarty bój wręcz. Rosjanie początkowo walczyli w tyralierze, ale niezbyt dobrze im to wychodziło – strzelali chaotycznie i niecelnie. Zostali odrzuceni za wzgórze.

– Edmer, to chyba jakieś dzieciuchy? Czy oni nigdy karabinów w rękach nie trzymali? – roześmiał się jegier Helmut Weiss, odjąwszy od oka broń po celnym wystrzale. – Strzelają panu Bogu w okna, trafili lekko tylko kilku naszych!

– Odniosłem to samo wrażenie. – odparł Gregor – To jakaś zbieranina dopiero co zaciągniętych rekrutów. Nieostrzelanych i słabo przeszkolonych… Nie nasza sprawa, tym lepiej dla nas. Pogonimy ich i ruszamy na wygodne kwatery w Rydze! A tam co? No co? Dużo wódeczki, młodziutkie dupeczki…

– Złocisty zimny browarek i mnóstwo gorących szparek! – dołączył Helmut z własną poezją obozową, lecz naraz spoważniał i wskazał ręką przed siebie: – Patrz, Gregor, przeformowują bataliony w linię. Jeśli im na to pozwolimy, dostaniemy prosto w gębę niezły deszcz ołowiu. To wciąż ci sami gamonie, ale jest ich tam tylu, że nawet sama liczba luf zapewni im sporo trafień!

Jakby wychodząc naprzeciw ich obawom, generał Grawert przyspieszył natarcie całością sił swojej kolumny. Jednocześnie na lewej flance Rosjan pojawił się Kleist i z marszu zaatakował. Jegrzy ujrzeli, jak żołnierze Lewisa nieudolnie próbują utworzyć carrées, na co Kleist nie dał im czasu. Rosyjskie lewe skrzydło zostało przełamane i odrzucone. Huzarzy i piechota Kleista szybko przeszli do pierwszej linii centrum i kontynuowali natarcie. Dwa bataliony pruskie zepchnęły z pozycji dwa bataliony rosyjskie, opanowując wieś Gross Eckau. Kawaleria wrąbała się głęboko w niemrawo tworzone carrées i bez trudu je rozproszyła. Zdobyto sztandar II batalionu rewelskiego pułku piechoty.

Zapadł zmrok. W zdobytej wsi pruscy jegrzy szykowali się do noclegu a Gregor Edmer zaczął już powoli rozpinać guziki od munduru, zamierzając nareszcie pójść nad rzekę i wymoczyć się z rozkoszą po długim marszu i kilkugodzinnym boju. Otworzył plecak i grzebał w nim w poszukiwaniu lnianego ręcznika. Obok kamraci rozpalali pierwsze ogniska. Dochodziła godzina dziesiąta w nocy.

Nagle rozległy się liczne wystrzały karabinowe a zaraz po nich przeciągłe wycie: „Uraaa!!!”, po czym na skraju wsi pojawiły się sylwetki żołnierzy rosyjskich. Odpowiedzią na to były wściekłe wrzaski pruskich oficerów i kaprali, skrzykujących swoich ludzi do szeregów. Załomotały werble, zagrały rożki jegierskie i trąbki kawalerii. Zanim jednak zdołano uporządkować oddziały zajmujące Gross Eckau, Rosjan pojawiło się we wsi tylu, że czołowym placówkom nie pozostawało nic innego, jak tylko wziąć nogi za pas. Dali drapaka także strażnicy pilnujący jeńców zagarniętych w wieczornych walkach. Stu pięćdziesięciu świeżo uwolnionych Rosjan ochoczo włączyło się do bijatyki, jaka rozgorzała wokół pruskiego parku artylerii. Bito się na niewielkim skrawku terenu, oświetlonym przez płonące domy wsi. Z obu stron okładano się kolbami i wyciorami, kłuto bagnetami, rąbano szablami i tasakami, walono po gębach pięściami, szarpano za włosy i kąsano zębiskami. Od czasu do czasu rozlegał się wystrzał. Na ziemi walały się liczne trupy i ciała jęczących rannych, krwawiły rozbite nosy i wargi, wybijano sobie zęby i oczy. Gregor Edmer rzucił się do gardła rosyjskiemu piechurowi, który wraz z kilkoma innymi próbował odciągnąć na tyły jedno z pruskich dział. Wtedy niespodziewanie zawalił się płonący dach stodoły, rozsiewając wielki snop gorących iskier. Rozżarzone węgle uderzyły prosto w twarz Edmera; poczuł potworny ból w prawym oku, które nagle przestało widzieć. Trzymając dłoń przy oku nie zauważył, jak podbiega do niego rosyjski podoficer i tnie go tasakiem w lewą stronę głowy. Cięcie byłoby zapewne śmiertelne, gdyby sekundę wcześniej Helmut Weiss nie wystrzelił w pierś Rosjanina, zabijając go na miejscu. Jego tasak jedynie musnął policzek Gregora siłą bezwładu, rozcinając jednak szeroko skórę i mięśnie, szczęśliwie nie naruszając kości jarzmowej. Zalany krwią Edmer stracił świadomość.

Tymczasem Lewisowi udało się odbić kirchę, plebanię i cmentarz oraz kilka innych utraconych za dnia punktów. Grawert nie stracił jednak głowy i w ciemnościach wprowadził do walki trzy bataliony piechoty, które w zaciekłym boju odzyskały zajęte przez Rosjan pozycje i zmusiły przeciwnika do chaotycznego odwrotu. Zatriumfowało lepsze wyszkolenie, dyscyplina i ostrzelanie wojsk pruskich. Zdobytego przez Rosjan działa nie udało się jednak odbić. Dopiero rankiem oszacowano straty. Grawert mógł być z siebie zadowolony. Przeciwnik utracił około sześciuset ludzi, w tym do niewoli pojmano siedmiu oficerów i trzystu dwunastu podoficerów i riadowych. Straty własne okazały się stosunkowo niewielkie: zabito i raniono łącznie dziewięćdziesięciu trzech ludzi, z czego zabitych dwóch oficerów, dwóch podoficerów i sześciu szeregowych, raniono sześćdziesięciu ośmiu ludzi, zaginęło bez wieści piętnastu. Bój pod Gross Eckau otworzył X korpusowi Macdonalda drogę do Rygi.

Dla Edmera była to niewielka pociecha. Wykrwawił się mocno z rany na policzku, oko ropiało i okropnie bolało, co parę godzin gorączkował i majaczył. Kiedy 27 dywizja z jego pułkiem ruszyła dalej na Rygę, on musiał pozostać w brudnym, cuchnącym lazarecie w Bausku. Na szczęście nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje.

*

„A gotuje! – smaczny kąsek

Umie zrobić kąskiem strawnym”

(Heinrich Heine „Atta Troll. Sen nocy letniej”)

– Proszę pana, niech się pan obudzi, pański posiłek stygnie. – beznamiętny głos gospodyni dochodził jakby z nieba. – Posłałam panu w jednej z izb gościnnych i przygotowałam przybory do mycia. Możemy też przygotować gorącą kąpiel. Jeżeli trzeba, Ewa zabierze bieliznę do prania, wyczyści odzież i buty. Słyszy mnie pan?

Mężczyzna gwałtownie uniósł głowę i nerwowo przetarł powieki prawą, zdrową ręką. Spojrzał nieprzytomnie na stojącą nad nim niczym antyczny posąg Elsę Hasselberg. O dziwo, tym razem prawe oko nie łzawiło, toteż mógł w pełni dostrzec dojrzałe wdzięki karczmarki. W lewej ręce, zgiętej w łokciu i przytykającej przedramieniem do talii, trzymała pęk kluczy. Smukłe palce prawej dłoni spoczywały powyżej piersi, jakby kobieta usiłowała dyskretnie zasłonić zbyt szeroki dekolt. A przecież nie było żadnego dekoltu; jej suknia była nadal zapięta aż pod brodę. Przybysz zauważył jednak nowy element: pod palcami karczmarki połyskiwała nieduża kamea, zawieszona na złotym łańcuszku. Wciąż zaskoczony i zmieszany, mężczyzna cichym głosem odpowiedział:

– Ach, to pani, Fräulein Hasselberg… Tak, oczywiście, naturalnie, posiłek stygnie, tak, natychmiast… Bardzo dziękuję, bardzo. Gorąca kąpiel? Owszem, a jakże, będzie mi bardzo miło… – Nagle przybrał zaambarasowany wyraz twarzy i jeszcze ciszej zapytał:

– Gnädige Frau, po posiłku… No, sama pani rozumie, jakby to powiedzieć, żeby nie obrażać uszu tak szykownej gospodyni…

Elsa co prawda nadal się nie uśmiechała, ale jej brwi uniosły się lekko a szare, smutne oczy figlarnie rozbłysły. Zwróciła się całym ciałem do okna, przy którym stał stół, i wystudiowanym subtelnym gestem, obracając dłoń wnętrzem do góry, wskazała widoczną w podwórzu niewielką szopkę z niemal białych od wielokrotnego szorowania desek:

– Doskonale pana rozumiem. Interesuje pana przeciwek21, pomieszczenie tak samo istotne w życiu człowieka jak kuchnia, jadalnia, sypialnia czy salon… Natomiast izba kąpielowa znajduje się tuż za kuchnią. Żeby łatwo było donosić gorącą wodę. To jednak potem. Tymczasem życzę panu smacznego – powiedziawszy to, karczmarka odeszła do kuchni, żeby wydać Ewie dyspozycje odnośnie kąpieli dla gościa. Pozostawiła po sobie delikatny zapach perfum i jakichś wonnych ziół. „Chyba lawenda?” – skonstatował mężczyzna. – „Tak, zdecydowanie lawenda”. Następnie zabrał się za stojącą przed nim głęboką ceramiczną michę, wypełnioną gorącym tłustym daniem: grochem ze słoniną. Do tego dwie grube pajdy odkrojone z dużego, okrągłego bochenka chleba. „No to najpierw pół kufelka piwa” – pomyślał, z zadowoleniem stwierdzając, że podczas kiedy drzemał Ewa przyniosła zamówione napitki. – „Potem drugie pół do popicia, a na koniec winko”. Zanim zje, wino co prawda wystygnie, ale po gorącym grochu nie będzie musiało być ciepłe, wystarczy że smaczne.

Wziął się ostro do łyżki, dopiero teraz – kiedy stała przed nim micha jadła – poczuwszy iście wilczy apetyt. Patrzył wyłącznie na stojące przed nim danie, nie rozglądając się na boki ani za okno. Nie zwracał też zupełnie uwagi na stojącą cichutko przy drzwiach kuchni Ewę, która ze ściereczką na ręku wyczekiwała końca posiłku albo ewentualnych dalszych życzeń gościa. W głębokiej ciszy słychać było tylko delikatne drapanie łyżki o glinianą miskę, odgłos przełykania piwa i trzaskanie płonących polan w kominku. Na szafce za szynkwasem tykał stary zegar. Mężczyzna spojrzał na czasomierz, wydobył z kieszeni własny zegarek na łańcuszku i porównał: „Zgadza się, na obu jest czwarta piętnaście po południu”. Na dworze wciąż było jasno, a w karczmie nie było tymczasem innych gości. Przybysz nie potrzebował jednak towarzystwa.

*

„Potem jęła mnie rozbierać”

(Heinrich Heine „Atta Troll. Sen nocy letniej”)

Mężczyzna rozkoszował się kąpielą, leniwie obserwując jak paruje wciąż gorąca woda, wypełniająca metalową wannę, której dno i brzegi Ewa wyłożyła lnianym prześcieradłem. Z lubością opuścił plecy nieco niżej, by wysunąć ponad powierzchnię swoje sfatygowane stopy. Palce i paznokcie u nóg były powyginane i sękate, lecz po długim moczeniu znów zaczynały nabierać różowej i białawej barwy. Przybysz czuł rozleniwienie i ciepło przenikające całe ciało. Ponownie przymknął oczy i zadrzemał. Dźwięki dobiegające z dalszych pomieszczeń karczmy i spoza zamkniętego okna wydawały mu się bardzo dalekie i przytłumione. Zapadł w przyjemny letarg, przez co nie zareagował nawet wówczas, gdy od strony głównej izby rozległo się skrzypienie i mocne trzaśnięcie drzwiami, łoskot przewracanej ławy i brzęk tłuczonego szkła. Zaraz potem zachrypnięty głos kobiecy poczęstował świat wiązanką ordynarnych słów, jakiej nie powstydziłby się najbardziej pijany i zdegenerowany angielski sailor22. A mężczyzna znał się na rzeczy, gdyż w towarzystwie brytyjskich marynarzy zdarzyło mu się spędzić wiele wesołych nocy, podczas których strumieniami lał się alkohol a każdy z nich z lubością częstował grubymi karesami rozczochrane i rozmamłane portowe kurwy.

Nagle drzwi od sali kąpielowej otworzyły się gwałtownie do środka, by po chwili wyrżnąć z hukiem o ścianę. Ich klamki trzymała się lewą ręką niechlujnie wyglądająca kobieta o potarganych rudych włosach, obleczona w obszarpaną, brudną suknię pierwotnie pomarańczowego koloru. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest zaprawiona w sztok. Kiedy naparła na otwierane drzwi, siła bezwładu zakręciła nią w lewo, babsko obróciło się na kurczowo trzymanej klamce i uderzyło głową w ścianę, na swoje szczęście niezbyt mocno. Zetknięcie ze ścianą zaowocowało kolejnym soczystym przekleństwem, zarazem jednak kobieta nieco oprzytomniała. Na tyle, żeby ujrzeć, że w wypełnionej ciepłą wodą wannie siedzi jakiś obcy mężczyzna. Jej czerwona od opilstwa, nieładnie opuchnięta twarz rozjaśniła się, a bezbarwne mętne oczy błysnęły całkiem bystro. Oderwała się od drzwi i ściany, klasnęła w dłonie, rozwarła wymalowane na czerwono zmysłowe usta i wydała z siebie radosny pisk, przechodzący w odgłos podobny do muczenia krowy. Zanim mężczyzna zdążył cokolwiek zrobić lub powiedzieć, baba z zadziwiającą jak na jej stan szybkością i sprawnością zdarła z siebie brudną suknię, gorset i bieliznę. Była zupełnie naga. Dość otyła, lecz jeszcze nie zdeformowana, z obfitym biustem i ognistym futrem pomiędzy nogami. Następnie podbiegła chwiejnym krokiem do wanny i zgrabnie przełożyła do środka pulchne lecz wciąż gładkie prawe udo. Nagle straciła równowagę i runęła na dno wanny u stóp gościa, szeroko rozchlapując wodę swym krągłym tyłkiem. Znieruchomiała i przez moment wyglądała jakby zmorzył ją sen. Całkiem zbaraniały mężczyzna rozejrzał się niepewnie i wykonał ruch, jakby zamierzał wstać i wyjść z wanny. Jednak zalegający w wodzie u jego nóg niespodziewany „dar losu” podniósł znienacka rozczochraną głowę i spojrzał na niego całkiem przytomnie. Usta kobiety ponownie rozszerzyły się w uśmiechu. Jej prawa ręka niczym żmija wystrzeliła pod wodą do przodu, prosto pomiędzy uda gościa. On zaś poczuł nagle, jak babsko sprawnie chwyta jego „brata mniejszego” i zaczyna boleśnie tarmosić. „Dar losu” zachichotał radośnie i wykrzyknął na całe gardło:

– Wach auf, Täublein! Du bist im Himmel!23

Tym razem mężczyzna zdążył zareagować, wyrwał kutasa z uścisku atakującej go niewiasty i golusieńki wyskoczył na podłogę, owijając się wiszącym na krześle suchym prześcieradłem. Jego wielbicielka zaskoczona rozgarniała rękami wodę, jakby spodziewała się go znaleźć na dnie wanny. Po chwili znów znieruchomiała. Tym razem rzeczywiście zasnęła. Rozległo się głośne chrapanie. Do sali kąpielowej wbiegła Ewa, za nią podążała nieco stateczniejszym krokiem Elsa Hasselberg. Gość nie zauważył, że owijające go prześcieradło rozchyliło się nieco, ukazując oczom stojącej naprzeciwko Ewy jego przyrodzenie. Karczmarka popatrzyła ze smutkiem na drzemiącą w wannie kobietę, po czym zwróciła się do gościa:

– Proszę wybaczyć, nie mogłyśmy tego przewidzieć. Czy mogę prosić, by udał się pan teraz do swojej izby? Niedługo zajrzy do pana Ewa, wtedy przekaże jej pan swoje życzenia. Teraz musimy się, niestety, zająć osobą z wanny…

Mężczyzna już ochłonął po nieoczekiwanej przygodzie, chciało mu się nawet trochę śmiać, toteż uniósł otwartą prawą dłoń w uspokajającym geście i powiedział:

– Ależ, droga pani, nic takiego się nie stało. To nawet było, że tak powiem, miłe. Takiemu jak ja, pokiereszowanemu przez życie staremu dziadowi, nie co dzień wskakują do wanny nagie i ochocze kobitki…

Elsa skrzywiła się na ten dowcip jak po wypiciu octu. Mimo to taktownie odparła:

– Dziękuję panu. Obiecuję, że podobna sytuacja się nie powtórzy – i odwróciła się ku wannie, by razem z Ewą zająć się pijaną kobietą.

Mężczyzna ruszył schodami do swojej izby. „Zdaje się, że właśnie odnowiłem dawną znajomość z Fräulein Kunegundą… Bo to przecież ona, nie kto inny. Ale jakże teraz niepodobna do siostry! Ba, zupełnie niepodobna do samej siebie sprzed lat! Dlaczego zachowuje się w ten sposób?”.

*

„Tak dziewczątko opowiada.

W buzi cuda dziwów kwitną”

(Heinrich Heine „Idylla górska”)

Ewa stała przy drzwiach, czekając na to, co powie gość. Bała się, żeby nie zaczął jej wypytywać o panią Kunegundę; pani Elsa stanowczo zabroniła jej rozmawiać na ten temat z kimkolwiek. A Ewa zbyt ceniła sobie swoją pracę w karczmie, żeby narażać się na niezadowolenie gospodyni i utratę miejsca. I tak oboje, ona i jej brat Adam, bardzo długo szukali jakiegokolwiek stałego, przynoszącego dochód zajęcia, zanim jego przyjęto nareszcie do młyna, a ją przygarnęła dobra pani Elsa… Wszystko przez to, że byli w tych stronach obcy. Sieroty bez rodziny, bez oparcia, w dodatku ewangelicy czyli dla katolickich Warmiaków „luterscy heretycy”. Kiedyś nie mogła pojąć tej niechęci, płakała, żaliła się bratu. Jak przez mgłę wspominała czas przybycia do Bogen. Oboje byli wówczas małymi dziećmi – ona skończyła osiem lat, Adam dziesięć. Dopiero co skończyła się nieszczęśliwa dla Prus wojna lat 1806-1807. W rodzinnych stronach, pod Mühlhausen24, nie mieli już czego szukać: ich wieś była doszczętnie zniszczona, ojciec poszedł na wojnę i poległ wraz z wielu innymi pod Waltersdorf25, matka zmarła wiosną na zgniłą gorączkę26, innej rodziny nie mieli. Sąsiedzi także albo pomarli, albo się porozjeżdżali; wśród powszechnego głodu i nędzy każdy troszczył się tylko o siebie i swoich. Pewnego ranka, niezwykle pięknego i pogodnego, jakby niebiosa chciały choć w taki sposób pocieszyć nieszczęsne sieroty, dojrzały ponad swój wiek Adam delikatnie potrząsnął ramieniem małej siostrzyczki, która po przepłakaniu wielu godzin dopiero niedawno zasnęła, otulona nędznym, połatanym pledem. Ewa spojrzała półprzytomnie, potarła piąstkami powieki i wyszeptała:

– Braciszku, śniło mi się, że nasi kochani rodzice wrócili do domu. Powiedz, czy to prawda, czy tylko sen? Tak bardzo chciałabym, żeby to była prawda…

Adam uśmiechnął się smutno, nie wypowiadając ani słowa. Pogładził siostrę po głowie, pochylił się i ucałował w czoło. Podał jej rękę i cicho poprosił:

– Evchen27, wstań i ubierz się. Pora nam ruszać w drogę. Stary Ernst Wippert, zanim odjechał do swoich pod Elbing, dał mi bochenek chleba, parę pasków suszonej wołowiny i kilka cebul. To musi nam na razie wystarczyć.

Para nieszczęsnych sierot ogarnęła się jak umiała, zarzuciła na plecy skromne tobołki na kijkach i ruszyła w swoich znoszonych chodakach pylistą drogą na południe, w górę Passarge28. Napotykane obejścia były przeważnie opuszczone lub spalone, zboża na polach stratowane kopytami i żołnierskimi butami, pościnane na paszę dla wojskowych koni. W bruzdach zalegały powyrywane z korzeniami ogromne kępy lnu, na których jeszcze niedawno żołnierze obu walczących stron układali się do snu pod gwiazdami. Drzewa i krzewy owocowe także były po części obrane z owocu albo osmalone płomieniami. Tylko odwieczne lasy szumiały tak jak zawsze, trawy i polne kwiaty kołysały się w tym samym tanecznym rytmie, wysoko na błękitnym niebie świergotały skowronki, którym do szczęścia wystarczyło samo poczucie istnienia.

Kiedy natrafiali na zaludnione miejscowości lub obejścia, ludzie zazwyczaj dzielili się z sierotami tym, co sami mieli, choć nie było tego za wiele. Jednak na dłużej, a tym bardziej na stałe, nikt nie chciał ich u siebie trzymać ani żadnej roboty im nie oferował. Kiedy próbowali znaleźć jakąś pracę w Deutschendorf29, nagabywany o to gospodarz pokręcił tylko głową i stwierdził: „A na co nam takie dwa małe, chude kurczaki; z takich to nawet porządnego rosołu nie ugotujesz…”. W po części zdewastowanym i ograbionym pałacu grafa zu Dohna w Schlodien30, majordomus zarządzający pod jego nieobecność majątkiem, bez wdawania się w jakiekolwiek rozmowy, kazał po prostu sierotom wynosić się do diabła, bo „tu nawet dla stałej służby niewiele jest do jedzenia”. Adam i Ewa dotarli do Passarge w majątku Spanden31, gdzie za rzeką widoczne jeszcze były ślady starcia Francuzów z Prusakami i Rosjanami sprzed kilku tygodni. Przenocowali w stodole. Ludzie z folwarku opowiadali, że w bitwie został ranny francuski marszałek. Rankiem, na drugim brzegu, rodzeństwo minęło wznoszący się przy drodze wysoki szaniec, opuszczony i porastający powoli zielskiem. Następnie, wypytawszy miejscowego pastucha o drogę na Wormditt32, podążyło szlakiem przez wieś i majątek Basien, by pod wieczór dojść do miasta. Tam niestety również odesłano ich dalej, pozwalając jedynie przenocować w szopie jednego z urzędników magistratu i zaopatrując na dalszą drogę w bochenek chleba. Adam stwierdził ze smutkiem:

– Widzisz, Evchen, jak to źle bezdomnemu i bez rodziny. Przerzucają nas z rąk do rąk niczym dwa gorące kartofle, jakby bali się poparzyć sobie dłonie…

Na wspomnienie kartofli mała Ewa głośno przełknęła ślinę. Nagle zapragnęła zjeść choćby kawałek pachnącego, pieczonego w ognisku kartofelka. Nic jednak nie powiedziała, żeby dodatkowo nie martwić brata, który przecież tak bardzo się stara…

We wsi Miggehnen33 miejscowy karczmarz, który ugościł dzieci czym mógł, mimo iż także jemu się nie przelewało, poradził, żeby udali się drogą przez las wormdicki i wieś Kaschaunen34:

– Najlepiej idźcie tamtędy, bo osady położone z dala od głównych szlaków i miast były mniej plądrowane, a zatem łatwiej wam będzie znaleźć stałe schronienie i robotę. Tu, przy drodze z Wormditt do Heilsbergu, jak sami widzicie, bieda z nędzą i zgliszcza.

Ruszyli więc zgodnie z radą poczciwego człowieka. Mimo to, ani w Kaschaunen, ani w Bürgerwalde35 nie zdołali się zatrzymać na stałe. Tyle, że dano im po grubej pajdzie chleba ze smalcem. Kiedy jednak ostatkiem sił doszli do kolejnej wsi – Bogen, małej Ewie nogi ostatecznie odmówiły posłuszeństwa. Skrajnie wyczerpana usiadła obok drogi i rozpłakała się w głos. Brat bezskutecznie usiłował ją uspokoić. Dopiero po dłuższej chwili szloch dziewczynki przeszedł w ciche pochlipywanie; po jej buzi, brudnej od wielogodzinnego marszu zapyloną drogą, spływały gorące dziecięce łzy.

– Braciszku, ja już nie mogę. Nie dam rady iść dalej. Mam takie małe nogi, sam tak zawsze mówiłeś… Moje małe nogi nie mogą iść dalej. Zobacz, są całe spuchnięte i obtarte do krwi! Kochany braciszku, bardzo cię przepraszam, wiem że chcesz zaprowadzić nas do dobrych ludzi. Ale ci dobrzy ludzie mieszkają chyba bardzo, bardzo daleko. A ja nie mam już siły, by iść… – mówiąc to patrzyła na Adama szeroko otwartymi, załzawionymi oczami, jednym szarym, a drugim brązowym. „Może to dwubarwne oczy mojej małej siostrzyczki odstraszają zabobonnych wieśniaków?”.

Adam połączył ich skromne węzełki w jeden pakunek, przymocował go rzemieniami do własnej piersi i brzucha, po czym wziął siostrę „na barana”, ona zaś objęła go obu rękami za szyję. Na szczęście wioska leżała tuż za najbliższą kępą zieleni. Ominęli trzy pierwsze gospodarstwa, które wyglądały na opuszczone, i zatrzymali się przy plecionym z wikliny płocie otaczającym czwarte domostwo. Adam zawołał głośno, na co w drzwiach pojawił się dorosły mężczyzna lat około trzydziestu. Spojrzał na parę przybyszów takim wzrokiem, jakby pierwszy raz w życiu widział dzieci. Nagle wydarł się głośno:

– Geht raus von hier! Wir haben kein Geld und kein Essen für junge Vagabunden und Diebe! Raus! Geht weiter!36

Po krótkiej chwili zza jego pleców wyłoniła się kobieta wycierająca dłonie zapaską, zapewne żona. Za nią z kolei, w głębi sieni, tłoczyło się troje dzieci, dwaj chłopcy i dziewczynka. Najstarsze było na oko w wieku Ewy.

– Richard, was ist los? Was hat dich so gezwiebelt? Das sind nur kleine Kinder, mein lieber Trottel...

Zanim jej ślubny zdążył coś powiedzieć, kobieta podbiegła do furtki, otworzyła ją i zaprosiła dzieci na teren swego obejścia. Kazała im usiąść na ławie ustawionej przy ścianie pokrytej trzcinową strzechą chaty, wybudowanej z drewnianych belek na kamiennej podmurówce. Jako że było już około godziny czwartej po południu, gospodyni poczęstowała Adama i Ewę tym, co zwykle jedzono o tej porze w warmińskich chałupach: grubą pajdą sitnego chleba, do której przychodzącym z drogi dzieciom podała także zsiadłe mleko w glinianych kubkach. Oboje grzecznie podziękowali, a uśmiech, jaki rozpromienił twarzyczkę małej Ewy, całkowicie rozbroił kobietę. Tylko jej gburowaty małżonek zachowywał milczenie, spoglądając spode łba na jedzące dzieci i swoją ślubną. W tym domu jednak najwyraźniej to ona nosiła portki. Nic dziwnego – była niewiastą wciąż młodą i bardzo urodziwą. Patrzyła z uśmiechem na pałaszujące dzieciaki; kiedy zjadły i wypiły, zapytała czy chcą jeszcze po kawałku chleba. Adam podziękował, tylko Ewa poprosiła o więcej. Wtedy gospodyni zapytała chłopca:

– Dlaczego jesteście sami? Z daleka idziecie?

– Nasi rodzice nie żyją, a ci z wioski co przeżyli, porozjeżdżali się. Nie wiadomo kiedy wrócą. Może już nigdy… My zza Passarge, z Oberlandu, spod Mühlhausen.

– Luterski pomiot! – rozległ się nagle wrogi głos gospodarza. – Wszystkie nasze biedy i nieszczęścia przez tych przeklętych luterskich Prusaków, heretyków z piekła rodem! Najpierw ponakładali cła takie, o jakich za biskupich czasów nikomu się nawet nie śniło. I to wyższe, niż dla swoich. Potem zaczęli się wtrącać do wszystkiego, ludziom do komory i pod pierzyny zaglądać. A co pieniądza pościągali z ludzi, to prawie wszystko na ich wojsko! Na ciągłe wojny tego ich Starego Fryca… No to w końcu doigrali się, doigrali. – zarechotał chrapliwie – Nieźle im Francuzy łońskiego roku wytrzepali dupska!

– Zamknąłbyś lepiej gębę, stary bałwanie! – rozeźliła się kobieta. – Czego czepiasz się niewinnych dzieciaków? Czy to ich wina, że nowy rząd takie podatki ponakładał? I czy to one albo ich zmarli rodzice ten rząd tu ustanawiali? A ta przeklęta wojna nadojadła wszystkim: naszym katolikom, pruskim lutrom, nawet Ruskim i Francuzom! Nieraz słyszałam, jak wyrzekali i klęli na czym świat stoi, zwłaszcza zimą.

– Pamiętam, jeden Francuzik to ci się nawet spodobał, taki gładki porucznik… – odszczekał się zgryźliwie, ostatkiem sił, przyparty do muru i całkowicie pokonany mąż. Zapadła nieprzyjemna cisza.

W tym momencie gospodyni nagle wybuchła śmiechem, i – już w lepszym humorze, emocje najwyraźniej opadły – żartobliwie walnęła pięścią po głowie swego chłopa, a potem lekko potargała go za blondynowatą czuprynę.

– Eh, mein lieber Trottel… Który gładysz może się równać z moim starym, hę? Drugiego tak krzepkiego i przystojnego ze świecą szukać! – uśmiechnęła się szczerze do małżonka. – No i chyba żaden na świecie nie ma takiego… – tu nagle przypomniała sobie, że obok są dzieci, własne i cudze. Spłonęła rumieńcem i szybko, ze spuszczoną głową, uciekła do chaty, wołając, że musi odnieść kubki po mleku. Jakby od tego zależały losy świata. Było widać, że ostatnie zdania wypowiedziane przez małżonkę całkowicie udobruchały mężczyznę. Jego dobry nastrój zdradzała uradowana gęba; uśmiechnął się po raz pierwszy także do pary obcych dzieci. Potarł w zakłopotaniu szczękę i powiedział:

– Słuchajcie, my nie jesteśmy źli ludzie, ale po tej wojnie straciliśmy prawie wszystko z inwentarza, całe ziarno na siew i większość kartofli. Ocalała tylko ta resztka, której nie znaleźli Francuzy, a nosy do tego to oni mieli dobre, oj dobre. I tak rad jestem, że mi chałupy ani obejścia nie spalili, baby nie pohańbili, dziatek nie ukrzywdzili… Stąd nie wiemy, czy za miesiąc – dwa będziemy mieli sami co do garnka włożyć. Nas gromadka, nie wiemy czy nam samym starczy. Parę dni możemy was potrzymać, potem jednakowoż musicie poszukać miejsca gdzie indziej. Ba, tylko gdzie? Niech pomyślę…

Wtedy odezwała się żona, która od jakiegoś czasu stała w progu domu przysłuchując się temu, co mówi jej ślubny:

– Richard, a gdyby tak spróbować we młynie przy tartaku? Josef już prawie całkiem odbudował swój tartak i ma cięgiem sporo klientów. Teraz, po wojnie, kiedy ludzie muszą na nowo stawiać zniszczone chałupy, będzie ich miał jeszcze więcej!

– Niby tak… Tyle że to będą bardzo biedni klienci, wojna zubożyła wszystkich. Nie wiadomo jak będzie z płaceniem. A jak nie będą płacili od razu, to za co Josef wykarmi dodatkowych pracowników? Nie bardzo mi się to widzi…

– Próbować trzeba, i tak nie ma innego wyjścia – rozłożyła ręce gospodyni. – No, dzieciaki, teraz pójdziecie spać na siano do szopki, a jutro od razu po frysztyku37 pójdę z wami do Josefa Steffena, właściciela tartaku. Może uda się umówić jaką robotę dla chłopaka i kąt dla obojga.

*

„Z nabiegłymi krwią policzki

Słuchał chłopiec jak wyroczni”

(Heinrich Heine „Jehuda ben Halewi”)

Josef Steffen zafrasowany przeglądał rachunki. Mimo iż harował niemal bez przerwy, bilans nijak mu się nie dopinał. Od lat same kłopoty. Dawniej, przed wojną, przez dobrych kilka lat nie mógł znaleźć młodych a zarazem znających się na rzeczy pomocników. Raz, że jednych brano do wojska a inni szukali lepiej płatnej roboty w miastach, dwa, że wszystkich odstraszał los młodego Josefa Langwalda z Paulen38. Ten gamoniowaty chłopski syn, nie umiejąc zachować należytej ostrożności, zagapił się na hożą dziewuchę, która przyjechała z ojcem do tartaku. Napędzane wodą koło tartacznego młyna wciągnęło mu i dosłownie zmełło prawie całą łapę. Jego wrzaski słychać było w całej okolicy. Natychmiast zawieziono go do Heilsbergu, gdzie doktor Wegner zmuszony był amputować Langwaldowi całą rękę aż po bark. Młodemu Josefowi nie było jednak dane nawet takie marne, kalekie życie: wdała się gangrena i chłopak zmarł. 14 grudnia 1791 roku, prawie szesnaście lat temu… Potem wszystko zaczęło się powoli normować. Mijały lata, klientów przybywało, interes prosperował. Wtedy przyszła ta cholerna wojna. Na samą myśl o niej Steffen klął w duchu cały świat, a nawet samego Pana Boga. Najpierw młyn z tartakiem i dom splądrowali Francuzi, potem Rosjanie prawie doszczętnie rozebrali budynki, pozyskując deski do budowy szałasów pod Launau. Josef Steffen był jednak człowiekiem nie do zdarcia; w ciągu niespełna dwóch miesięcy od opuszczenia biwaków i zakończenia walk w okolicy zdołał znów postawić tartak na nogi. Na koniec, wbrew biadoleniu małżonki, zostawiał dokończenie odbudowy domu – tartak, źródło utrzymania, stanowił absolutny priorytet. Powoli, bardzo powoli zaczynał znów przynosić dochód, jednak do przedwojennego poziomu zysków było jeszcze daleko.

– Gelobt sei Jesus Christ, Josef!39 – usłyszawszy znajomy głos, Steffen podniósł wzrok znad papierów i ze zdumieniem ujrzał przed sobą sąsiada w towarzystwie dwojga obcych dzieci.

– Für immer und ewig…40 – odpowiedział odruchowo. – Co cię sprowadza, Richard? Co to za dzieciaki? Nie znam ich.

Kiedy sąsiad zrelacjonował mu sprawę, Steffen zrobił niechętną minę i zwrócił się bezpośrednio do Adama:

– Chłopcze, sam dobrze wiesz, że twoja siostra jest za mała, żeby pracować, choćby jako pomoc kuchenna, a drobnej dzieciarni do karmienia tych resztek inwentarza, jakie pozostały po wojnie, jest we wsi aż nadto. Ty zaś nie dasz sobie rady w tartaku, jesteś jeszcze na to za młody i za wątły, a tam robota ciężka nawet dla tęgiego chłopa.

– Jestem silny, Herr Steffen, przekona się pan! – wykrzyknął rozpaczliwie Adam.

Właściciel tartaku roześmiał się smutno, poklepał chłopaka po ramieniu i rzekł:

– Widzę, że naprawdę w siebie wierzysz. Ale to nie wystarczy do pracy w tartaku. Nie zatrudnię cię z trzech powodów. Po pierwsze, zwyczajnie nie podołasz, a robota stać nie może. Po drugie, po paru dniach, no niech nawet tygodniach, przeciążysz sobie kręgosłup i stawy, po czym staniesz się niezdatnym do ż a d n e j pracy fizycznej młodym kaleką; do tego trzeba przywykać od małego. Gdyby tego było ci mało, jest trzeci powód: w ubiegłym tygodniu zatrudniłem pomocnika i nie stać mnie na kolejnego.

– Zatrudniłeś pomocnika? – wtrącił się Richard. – To ktoś z Bogen?

– Nie. Nie z Bogen. To Kaspar Kaleier, syn piekarza z Seeburga41. Jest silny, szeroki w barach, no i ma już osiemnaście lat. Dlatego nie mogę nająć tego malca.

Richard i Adam opuścili głowy. Chłopak był bliski płaczu, zaciskał pięści.

Wtedy Steffen powiedział:

– Chłopcze, tu niedaleko od tartaku mam żwirownię. Wybierałem stamtąd kruszywo do odbudowy tamy mającej znów spiętrzyć naszą Drewenz42. Po odbudowie zostało też sporo starych desek. Jeżeli ty i twoja siostra zbudujecie sobie z nich jakąś kleć43 w tym zacisznym miejscu, to ze skromną pomocą ludzi z wioski, żyjąc oszczędnie, jakoś przetrwacie. A za, powiedzmy, jakieś dwa – trzy lata wszystko może się odmienić. Tartak zacznie przynosić zyski i będę mógł nająć kolejnego pracownika; ty sam dojrzejesz i staniesz się silniejszy, zdatniejszy do tej roboty… To jak, przyjmujesz taki układ? Pomogę wam postawić tę chałupkę, zbuduję wewnątrz nieduży piec z gliny i dam na dobry początek po parze królików i kur niosek, do tego korzec ziarna. Jeśli i inni ludzie z wioski coś podarują, a nie przyplącze się do was jakieś podłe choróbsko, przeżyjecie.

– Moja poczciwa, kochana Erna już zadba o to, żeby każdy ze wsi coś im podarował. A i potem od czasu do czasu coś przyniósł. Ma ci ona charakterek, niech no tylko ktoś spróbuje się jej sprzeciwić! – dołożył swoje Richard.

– O tak, twoja żoneczka to zaiste niezwykła niewiasta – uśmiechnął się Josef. – Sam kiedyś smaliłem do niej cholewki, ale ostatecznie wybrała ciebie. Do dziś zastanawiam się dlaczego.

W tym momencie Richard także uśmiechnął się pod wąsem, przypomniawszy sobie, co jego ślubna powiedziała wczoraj po południu, kiedy siedzieli z Adamem i Ewą na ławie koło domu. Prawda, nie tylko od żony słyszał, że „drugiego tak krzepkiego i przystojnego ze świecą szukać”. I że „chyba żaden na świecie nie ma takiego…”. Było to za kawalerskich czasów, oczywiście. Ale żona nadal mu to powtarzała. A on jej wierzył.

„Przetrwać dwa – trzy lata, a wszystko może się odmienić” – powtarzał w myśli Adam, wracając jeszcze na tę noc do domu Richarda i Erny. Ani on, ani Josef Steffen nie wiedzieli, że właściciel tartaku właśnie wypowiedział wróżbę. Miała się ona okazać – jak to często bywa z wróżbami – dobra i zła zarazem.

*

„Niech cię nie trwoży obcy przychodzień”

(Heinrich Heine „Powrót”)

Ewa była zadowolona, że gość nie wypytywał o panią Kunegundę, zainteresował się natomiast opowieścią posługaczki o losach jej samej i brata. Tymczasem musiała jednak przerwać, gdyż potrzebowała dziewczyny pani Elsa. Dopowie mu innym razem. Znajdzie się okazja: przybysz oznajmił, że zamierza pozostać dłużej w „Zu Drei Schwestern” czy też – „już dobrze, wiem, wiem” – pod dachem „Krug am Teich”. Jak długo? Tego sam jeszcze nie wie. Czas pokaże.

*

„Wiosna minie, miłość minie,

Bo za piękne one obie!”

(Heinrich Heine „Nowa wiosna”)

Mężczyzna przespał tę noc, ku swemu zdziwieniu, spokojnie i bez żadnych snów, co nie zdarzyło mu się od bardzo dawna. Zwykle dręczyły go koszmary; najczęściej powracały bolesne, i to dosłownie bo stare rany wciąż dokuczały, obrazy spod Gross Eckau i Leipzig. Obudził go promień słońca padający na twarz – wstawał pierwszy słoneczny w tym wrześniu poranek. Odrzucił obleczony białym płótnem gruby pled i stanął nagi przy umywalce. Woda w dzbanie była zimna, ale do tego nawykł. Nie chciał wołać Ewy, żeby doniosła gorącej. Golić się chwilowo nie zamierzał – może za dzień lub dwa… Nie od razu można ponownie stać się cywilizowanym człowiekiem. Powoli, małymi krokami. Inaczej nie pozna sam siebie w lustrze zawieszonym na ścianie. Był zbyt porozbijany na drobne kawałki, by tworzyć sobie kolejny własny wizerunek. Pragnął raczej mozolnie pozszywać kawałki swej osobowości w jedną całość. Nawet gdyby efektem miało być coś na kształt potwora, o jakim czytał w angielskiej książce44, kiedy żył jeszcze w Hamburgu. Powołał go do życia młody lekarz, opętany ideą zwycięstwa nad śmiercią. Jego stwór okazał się jednak odrażający i wymknął się spod kontroli, siejąc mord i strach. Taaak, demiurgiem może być jednak tylko Bóg…

Odział się w czyste kalesony i koszulę, zapewne przyniesione przez Ewę, kiedy jeszcze spał. Nie były jego, tamte poszły do prania. Za to pod ścianą stały wypucowane buty, a wierzchnie ubranie, starannie oczyszczone, wisiało na poręczy krzesła. Dokończył ubierania, przebył krótki korytarz i powoli zszedł po schodkach do głównej izby. W kominku było już napalone, panowało przyjemne ciepło, z kuchni dobiegało szczękanie naczyń i odgłos kroków na ceramicznej posadzce – Ewa zapewne szykowała frysztyk.

Ku zdumieniu gościa, przy jednym ze stołów, obok kominka, siedziała odwrócona do niego plecami pulchna rudowłosa kobieta. Włosy miała luźno związane w koński ogon, jej suknia była porządna, aksamitna, koloru turkusowego. Od razu poznał, że to jego wczorajszy „dar losu” czyli pani Kunegunda. Właśnie kończyła swój poranny posiłek – jajecznicę na boczku, zagryzaną ciemnym sitnym chlebem. Usiadł przy „swoim” stole pod oknem, naprzeciwko kobiety. Ukłonił się uprzejmie i zapytał:

– Fräulein Kunegunde, nicht wahr?45 Mam nadzieję, że pani samopoczucie jest dziś lepsze niż wczoraj? Byłbym niepocieszony, gdyby było inaczej.

Panna Hasselberg uniosła znad talerza swą twarz; umytą i już umalowaną, bardzo zresztą umiejętnie, która wszakże była lekko opuchnięta i zdradzała ślady nadużycia alkoholu. Może i czegoś więcej. Mężczyzna widywał taki wyraz oblicza u portowych dziwek – po latach rozwiązłego życia wszystkie doświadczenia można było wyczytać na ich twarzach niczym w gazecie.

– Kiedy dziś o świcie Hans powiedział mi, że pana skądś zna, pomyślałam, że to przywidzenie, obraz podsuwany przez jego rozchwiany umysł. A jednak jak teraz na pana patrzę, mam podobne wrażenie. Skądś pana pamiętam, ale jakby przez mgłę. Nie, nie, proszę się nie przedstawiać, poczekam aż sama sobie przypomnę. Mam czas, dużo czasu. O wiele za dużo, niż bym sobie życzyła. Takie życie, jakie teraz prowadzę, nie jest warte funta psich kłaków. Byłoby lepiej dla wszystkich, dla mnie także, gdybym przestała już stąpać po tym tysiąckroć przeklętym świecie… – tu jej głos się załamał.

– Ależ, Fräulein Kunegunde, niech pani tak nie mówi! – żywo zaoponował mężczyzna. – Każdy, także i ja, miewa w swoim życiu niedobre chwile. Jednak czas płynie, leczy rany, po czym zamykamy kolejne rozdziały, rozpoczynając nowe.

– Niech mi pan wierzy, bywają w życiu rozdziały, których ostatnie karty są tak ciężkie, że nawet najmocniejsza ludzka ręka nie jest w stanie ich przewrócić. Takie karty tylko sam los odwraca i zamyka wraz z całą księgą. Bywają udręki, które przemijają dopiero wówczas, kiedy kończą się nasze dni na tej ziemi. Proszę zatem nie osądzać zbyt pochopnie spraw, które tylko na pozór wydają się oczywiste.

Gość nic nie odpowiedział, bo w sumie przyznawał jej rację. Jego wypowiedziane przed chwilą słowa o kojącym działaniu czasu były tylko pustym dźwiękiem, sztucznym drętwym cytatem, który nie posiadał ani krzty wartości. I nie nabierał jej ani trochę, mimo nieustannego powtarzania tych bzdur przez miliony ludzi w każdym pokoleniu i pod każdą szerokością geograficzną… Tymczasem kobieta otarła usta serwetką, rzuciła ją obok pustego talerza, powstała, założyła kapelusz-„budkę” z dużym daszkiem z przodu, podwiązała go pod brodą i – skinąwszy głową mężczyźnie – ujęła w dłoń nieduży elegancki koszyczek. Obdarzyła go melancholijnym uśmiechem i rzekła na pożegnanie:

– Adieu, Herr Unbekannte!46 Pewnie niedługo znów się zobaczymy, dziś a może jutro lub pojutrze, co za różnica? Nie będziemy ani młodsi, ani piękniejsi, ani lepsi niż teraz… Świat będzie nadal tak samo podły i parszywy, jak zwykle rządzony przez najnikczemniejsze w każdym pokoleniu gnidy. Ale zarówno my, jak i te gnidy, zawsze będziemy tylko igraszką w rękach starszego pana z siwą brodą! – roześmiała się hałaśliwie i nieprzyjemnie. Odwróciła się od siedzącego nieruchomo gościa i ruszyła ku wyjściu. Skrzypnięcie, lekkie trzaśnięcie drzwiami i nagła cisza, jakby Kunegundy Hasselberg nigdy w izbie nie było. Pozostał tylko pusty talerz, sztućce i lniana serwetka na ciemnym blacie stołu.

*

„Na liczku zima będzie,

W serduszku będzie lato”

(Heinrich Heine „Intermezzo liryczne”)

Ewa pozmywała statki po frysztyku, zamiotła i wyszorowała podłogę w głównej izbie, po czym usiadła przy jednym ze stołów. Nareszcie miała parę chwil dla siebie, mogła odpocząć. Nie potrafiła jednak zbyt długo przebywać sama, brakowało jej stale kontaktu z ludźmi, rozmów, choćby na błahe tematy. Sama nie wiedziała, dlaczego tak jest. Czy to z powodu wczesnego sieroctwa, czy z braku codziennych rozmów z ukochanym bratem, czy z tego, że od dobrych kilku lat była już w wieku sposobnym do małżeństwa a tymczasem nic nie wskazywało na to, by miała lada dzień zostać szczęśliwą żoną i matką. Własnego ojca i matkę pamiętała bardzo słabo, stanowili mocno wyidealizowane postacie z magicznej dziecięcej wyobraźni. Pamiętała za to dobrze tamte ciężkie dwa i pół roku, przeżyte w starej żwirowni. To one ostatecznie utrwaliły jej serdeczny stosunek wobec brata. Co do innych ludzi, miała odczucia mieszane. Doznała od nich tyle samo złego, co i dobrego. Najcieplej myślała o pani Elsie, która wyciągnęła do niej pomocną dłoń. Najgorzej – o niektórych mieszkańcach Bogen. Na szczęście byli też inni, dobrzy, pomocni. Tyle że przygniatani własną biedą i zaabsorbowani własnymi sprawami.

Teraz poczuła nić sympatii do tego znacznie starszego, zniszczonego życiem mężczyzny, który od wczoraj zamieszkał w ich karczmie. Dlatego z zadowoleniem stwierdziła, że nie wyszedł do miasta, tylko nadal siedzi w izbie, kiedy ona złapała chwilę oddechu. Opowie mu, co wydarzyło się potem, kiedy już osiedli w Bogen. Gość, zapytany czy ciekawią go dalsze losy osieroconego rodzeństwa, skwapliwie potwierdził. Nie spieszył się donikąd, raczej – po bardzo długim rejsie – dotarł nareszcie do cichej przystani. Miał zatem czas, mnóstwo czasu. I, w przeciwieństwie do panny Kunegundy, wciąż się zastanawiał, czy jednak nie chciałby go mieć więcej. Okazał się wdzięcznym słuchaczem. Pomagała mu się skupić mała fajeczka, z której wypuszczał wonny dym.

*

„Że będzie mi w świecie raju brak,

Niech się mój pan nie spodziewa.

Bo taki raj człowiekowi nie w smak,

Co zakazane ma drzewa”

(Heinrich Heine „Adam pierwszy”)

Trwało gorące lato 1807 roku. Korzystając z pięknej pogody, Adam i Ewa z pomocą Josefa Steffena i Richarda wybudowali ze zgromadzonych starych desek i żerdzi nieduży, zgrabny domek. Jego ściany okleili gliną, w kącie małej izdebki stanął gliniany piec. Można było się przy nim ogrzać, ugotować na nim posiłek albo upiec proste podpłomyki. Richard sklecił dla nich zgrabne prycze, a jego wesoła żona Erna własnymi rękami uszyła im sienniki i solidnie wypchała suchą słomą. Inna życzliwa gospodyni, Irmgarda Schwark, podarowała dzieciom kilka wełnianych pledów i starą pierzynę. Erna schodziła całą wioskę, zachęcając do wspomagania sierot drobnymi darami – na dobry początek i później. Było to ważne, ponieważ żwirownia leżała z dala od samej wsi, na prywatnym gruncie Steffena, zasłonięta niedużym lasem rosnącym nad brzegami Drewenz. Właściwie nikt tam nie chodził, toteż łatwo byłoby zapomnieć o istnieniu dwójki samotnych dzieci. I pozwolić im zginąć z głodu i nędzy.

Kiedy