Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Śnieg, ogień i krew. Heilsberg 1807” to opowieść o wydarzeniach z zimy i wiosny owego roku, roku wojny Napoleona z IV koalicją. Od dziesięciu lat rekonstruujemy z kolegami pułk dawnej armii cara Aleksandra I, toteż najczęściej przywoływana na kartach książki opcja to opcja rosyjskiego żołnierza i podoficera. Przyznajcie, Czytelnicy, że w polskojęzycznej literaturze to wielka rzadkość. Już choćby to powinno zachęcić Was do sięgnięcia po moją powieść. W gronie bohaterów znajdziecie jednak także Francuzów, Prusaków, Polaka, Brytyjczyków, Włocha… Poznacie ich ogląd wydarzeń. Zachowania szlachetne i zachowania nieładne (a nawet zbrodnicze) napotkacie po obu stronach. Bliższy stanie się Wam dawny Heilsberg czyli dzisiejszy Lidzbark Warmiński, Liebstadt czyli Miłakowo, a także wiele okolicznych miejscowości i krajobrazów. Mam nadzieję, że polubicie powołane przeze mnie do życia fikcyjne (ale prawdopodobne!) postacie i wyrobicie sobie opinię o tych historycznych (na ich opis nie miałem większego wpływu: są takie, jak je przedstawiają źródła). Że pochylicie się nad smutkiem jednych, ucieszycie szczęściem innych, jeszcze innym pokażecie „krzyżyk na drogę”. Książka dobrze oddaje klimat wojen napoleońskich, realia życia żołnierzy obu walczących stron, elementy dawnej topografii i życia codziennego wschodniopruskiej ludności cywilnej. Odmiennie niż w innych polskich pozycjach, bardziej wyeksponowano w powieści punkt widzenia zwykłego żołnierza rosyjskiego. Oczywiście nie tylko. Postacie i perypetie bohaterów z pewnością zainteresują czytelnika: są wyraziste i dynamiczne. Fabułę oparto na solidnych podstawach źródłowych. Powieść zawiera wątki militarne, obyczajowe i miłosne. Jest hołdem autora wobec rodzinnej Warmii i podarunkiem dla osób mu bliskich. Nie wątpimy jednak, że spotka się z uznaniem szerokiego grona odbiorców.
„Oto mamy zimowy, kończący się dzień 4 lutego 1807 roku. Wojska rosyjskie i pruskie wycofują się pod naporem Wielkiej Armii Napoleona na północ, w stronę Preussisch Eylau. Po drodze muszą przebyć okolice Heilsbergu/Lidzbarka Warmińskiego. W szeregach obu armii podążają bohaterowie powieści, zwykli żołnierze. W mijanych wsiach i miasteczkach oczekują rozwoju wydarzeń drżący, bezbronni cywile. Wszyscy zostaną wkrótce wciągnięci w szalony wir wojny. Okaże się jednak, że pośród deszczu śmiercionośnego ołowiu godzą w naszych bohaterów także strzały Amora… Czy Amor semper omnia vincit? Przekonajcie się sami”. (fragment Wstępu)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 684
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645559141741527
e-mail nabywcy:
znak wodny:
© Copyright
Sławomir Skowronek
Wydawnictwo Napoleon V
Oświęcim 2017
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
© All right reserved
Korekta:
Barbara Marszałek
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Fotografie na okładce:
Krystyna Janusz
Zdjęcie portretowe:
Radosław Niemczynowicz
Projekt okładki:
Łukasz Gasidło
Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl
Sprzedaż detaliczna:www.napoleonv.pl
Numer ISBN: 978-83-7889-555-8
Skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
Moim Aniołom
Wojna. Zima. Mróz i odwilż. Wiosna promieniami słońca topiąca śniegi, rozpalająca uczucia i emocje. Podążanie rwącymi się tropami. Poznawanie rozmaitych ludzi i miejsc. Walka, niewola, cierpienie, miłość, namiętność, korupcja, zbrodnia – z nikczemności, chciwości lub głupoty… Metamorfozy charakterów. Po prostu Warmia czasu wojny 1807 roku. Rosyjscy żołnierze: np. Timofiej, Fiedot i Borys; francuscy żołnierze: np. Antoine, Raymond, Gontarz. Brytyjski podpułkownik Wilson. Piękne, fascynujące kobiety i dziewczyny: Marfa, Elsa i jej siostry, Lieselotte, Marianna, Daria. Lekarze: francuski chirurgien en chef Percy, jego rosyjski odpowiednik Wylie, prowincjonalny lekarz heilsberski Sparchmann, wojskowy lekarz rosyjskich ułanów Torthus… Urocze, pełne poświęcenia pielęgniarki. Siłacze z bajki. Prowincjonalni duchowni – katoliccy, protestanccy, prawosławni. Lokalni urzędnicy, rzemieślnicy, chłopi. Rodzina kowala z litewskich Sumiliszek. Rodzina Ajzyka, żydowskiego karczmarza z Rudziszek. Nikczemne osobniki starające się zniszczyć głównych bohaterów. Władcy, marszałkowie, generałowie, oficerowie różnych szczebli. Postacie historyczne obok fikcyjnych – wszystkie na tle prawdziwych wydarzeń i w prawdziwym anturażu. Tętent kopyt i rżenie koni, tupot nóg żołnierskich, hurgot kół armatnich, łoskot tarabanów, dźwięk trąbek, grzmot dział, huk wystrzałów karabinowych, szczęk białej broni, a zaraz obok – milczenie zimowego lasu, krakanie ścierwojadów, skrzypienie lub cichy szelest padającego śniegu, cichy szum płynącej wody i wiatru w sitowiu… Strofy poety Batiuszkowa, śpiew dziewczyny w lesie, wypowiadane szeptem lub półgłosem wyznania. Emocjonalnie wyrażane uczucia zachwytu. Kaszel umierającej na suchoty przedwcześnie postarzałej kobiety. Huczące płomienie niszczycielskich pożarów. Rechot soldateski i cyniczne wypowiedzi negatywnych bohaterów. Śnieg, ogień i krew… I równie krwawa wiosna. Wiosna, która jednak pozwala zatriumfować także uczuciom. Niestety, nie wszyscy z bohaterów osiągną szczęście. Jak to w życiu.
Starałem się. Na ile mi się udało – ocenicie sami, drodzy Czytelnicy
„1807” to powieść o wojnie Napoleona z IV koalicją, ściślej – o wydarzeniach, jakie rozegrały się w okolicach Heilsbergu/Lidzbarka Warmińskiego zimą i wiosną owego roku. Odnajdziemy w niej wojnę w makro – i mikroskali, okrucieństwo i zwykłą głupotę, ale także miłość, namiętność, odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jest to opowieść prawdziwa w wymiarze historycznym i ludzkim. Opisane wydarzenia są prawdziwe lub bardzo prawdopodobne – na tyle, na ile pozwala autorowi jego wiedza o epoce i ziemi lidzbarskiej. Natomiast do dziedziny licentia poetica należą pierwszoplanowe postacie bohaterów oraz to, że właśnie im przypisałem udział w niektórych epizodach odnotowanych przez źródła historyczne.
Dlaczego narodziła się ta opowieść? Istnieje kilka (a kto wie, może i więcej) możliwych odpowiedzi. Odległe o dwieście lat wydarzenia chciałem upamiętnić, przybliżyć nie tylko swoim warmińskim krajanom, ale także Czytelnikom spoza Lidzbarka Warmińskiego i najbliższych okolic. Coś i kogoś z nostalgią powspominać, sycąc się zanikającymi blaskami definitywnie zachodzącego słońca, po raz ostatni powrócić przez chwilę na swoją „wyspę Kalipso”, tyle że w sztafażu historycznym. Uprzedzając niemądre domysły ciekawskich wyjaśniam, że na mojej „wyspie Kalipso” nigdy nie wydarzyło się ani nawet w myślach nie miało się wydarzyć nic, z powodu czego jakakolwiek Penelopa mogłaby być zazdrosna, a nawet najsurowszy moralista – zniesmaczony.
Czy postacie „niehistorycznych” bohaterów mają swoje pierwowzory? Znów trudno o jednoznaczną odpowiedź. Niektóre tak, inne nie. Czasem, dla żartu, nadawałem niektórym „aluzyjne” imiona, nazwiska lub cechy (wyglądu i charakteru) znajomych i przyjaciół, oczekując że w trakcie lektury odnajdą siebie i przez chwilę na ich twarzach zagości przyjazny autorowi uśmiech w stylu „tonkuju aluzju poniał”1. Rémi Pirvochin, Simon Araignée… Z reguły nie nadawałem im jednak głębi, wszystko pozostało w sferze powierzchownych skojarzeń.
Nie doszukujmy się w tekście prostych odniesień do realnie istniejących, a bliskich autorowi postaci. Jeżeli nawet wybrane cechy wyglądu czy charakteru kojarzyć się mogą komuś z osobami z mojego otoczenia, jeżeli komuś się wyda, że słyszał gdzieś kwestie wypowiadane przez bohaterów powieści – powinien cały czas pamiętać, że ma jednak do czynienia z fikcją literacką. Zwłaszcza, że owe autentyczne cechy i wypowiedzi świadomie porozdzielałem między różnych bohaterów. Nie istnieją zatem „w realu” dokładnie tacy jak w powieści: Marfa Rodionowna, Elsa Hasselberg, Lieselotte Klinger, Marianna Benska, Timofiej Dmitrijew, Wowka popowicz ani wiele innych ważnych dla fabuły postaci. Ich rysy odnajdziemy wprawdzie u niektórych bliskich autorowi osób, a może i u niego samego – nigdy jednak w takim samym zestawieniu, jak w książce. Ponadto np. Elsa czy Daria Nikitjewna, mimo iż tak żywo, choć krótkimi i grubymi pociągnięciami pióra opisane, są konstrukcjami wykreowanymi na surowym korzeniu, koniecznymi „protezami”, „opatrunkami” położonymi na rany obolałych duchowo i cieleśnie wskutek życiowych perypetii młodych bohaterów. Ich postacie wprawdzie przewidywałem, jednak ostateczny kształt przybrały pod żarliwą presją kilku osób „kibicujących” tworzeniu powieści. Przyjrzawszy się uważnie, wśród znajomych autora odnaleźlibyśmy pewne osoby przypominające spontanicznego Borysa czy bardziej poukładanego Fiedota. Nadmieńmy, że oficjalna historia koporskiego pułku muszkieterskiego odnotowuje nazwiska Timofieja, Borysa i Fiedota, pojmanych pod Jegothen, jako uciekinierów z francuskiej niewoli, ale poza tym o nich milczy. Fomka Dragomirow, dragon – siłacz, to z kolei postać zupełnie fikcyjna, wypełniająca miejsce pozostawione dla bohaterów ze sfery baśni, fantastyki. Natomiast osoba żydowskiego karczmarza Ajzyka z Rudziszek stanowi skromny hołd oddany pamięci rzeczywiście żyjącego niegdyś w Rudziszkach (przed 1939 rokiem) sąsiada moich kresowych Dziadków, noszącego takie właśnie imię i pochłoniętego wraz z całą rodziną przez piekło zgotowanej przez Niemców Zagłady. Każdemu z bohaterów, nawet epizodycznych, starałem się nadać cechy, jakie pozwoliłyby Czytelnikowi utrwalić ich w swojej pamięci. Za pierwsze z brzegu przykłady niech posłużą: kozak Omeljan Krepkij z lasu pod Launau, podporucznik Antoine Ledru, szaserzy Ambroży Gontarz i Raymond Barez, pruski fizylier Gregor Edmer…
Zostawmy jednak w spokoju te na poły realne, na poły fikcyjne postacie. Niech pozostaną nieco tajemnicze, zgodnie z moimi intencjami. Poświęćmy kilka słów postaciom historycznym. Historyczne są osoby władców, wyższych dowódców obu stron, postacie proboszczów i niektórych urzędników. „Historyczność” ma w mojej opowieści dwa wymiary. Jeden – to autentyczność imion i nazwisk wielu bohaterów drugiego planu książki, postaci epizodycznych, o których niewiele więcej wiemy, poza tym że istniały (tu pomocny był leksykon nazwisk mieszkańców komornictwa lidzbarskiego z XVI-XVIII w.2), choć niekoniecznie akurat w 1807 roku. Plus elementy dawnej niemieckiej gwary z okolic Lidzbarka Warmińskiego/Heilsbergu, zaczerpnięte z kalendarzy „Ermlandbuch”, z działu „Typisch ermländisch”: „Heimatliches Wörterbuch”.
Drugi wymiar realizmu to fakty z życia znanych postaci, elementy dawnej topografii, opisy warmińskiej przyrody. Oba wymiary bazują na źródłach narracyjnych, dokumentowych, kartograficznych, ikonograficznych itp. oraz moich własnych obserwacjach. Istotne były też owocujące koniecznymi korektami uwagi zgłaszane przez tych, którzy mieli możność zapoznania się z partiami tekstu w trakcie jego powstawania. W celu ułatwienia Czytelnikowi poruszania się w gąszczu personaliów, załączyłem do powieści spis „Dramatis personae”, z adnotacją czy dana postać jest fikcyjna, czy historyczna.
Jaki jest zatem ostateczny produkt, efekt wysiłków autora i korekt dokonywanych po konsultacjach ze znawcami rozmaitych „nisz” tematycznych? To już osądzą sami Czytelnicy, którzy uznają ten „wypiek” albo za apetyczny, wielosmakowy tort zwieńczony wisienką, albo za niestrawny, mdły gniot z zakalcem. Mogę tylko powiedzieć, co sam o tym swoim debiutanckim tworze beletrystycznym myślę, łącząc „ojcowską” dumę z dmuchaniem na zimne, w oczekiwaniu ewentualnych głosów krytycznych. Starałem się odzwierciedlić fragmenty historii mojego rodzinnego miasta Lidzbarka Warmińskiego i jego najbliższej okolicy. Z góry postanowiłem, że makroskala, tj. opis wielkich wydarzeń historycznych rozgrywających się na wybranej przeze mnie przestrzeni, ma być jedynie tłem, na które rzucę długi szereg obrazów (czasem wręcz migawek) rozgrywających się w mikroskali: w konkretnych miasteczkach, wsiach czy nawet domostwach, w lasach i na polach, jakie odwiedzałem niejednokrotnie. W myślach i odczuciach bohaterów, bywało że i w moich własnych.
Znane postacie historyczne pełnią raczej rolę znaków orientacyjnych, drogowskazów, które z grubsza wytyczają koleje losu bohaterów fikcyjnych, dla powieści znacznie ważniejszych. Tak zatem ważniejsze w zamyśle autora jest to, co myśli i przeżywa grupa skupiona wokół Timofieja Dmitrijewa albo grupa kamratów Antoine’a Ledru, niż wielkie plany i zamysły wodzów i generałów. Ważniejsze są indywidualne akcje i wędrówki wspomnianych bohaterów po ziemi warmińskiej oraz lutowe walki pod Heilsbergiem i Jegothen, niż wielka zimowa bitwa pod Preussisch Eylau czy czerwcowa batalia pod Heilsbergiem. Ważniejsze są losy fikcyjnych postaci kobiecych: Marfy, Elsy, Marianny, Lieselotte, Darii – kobiet będących obiektem zainteresowania bohaterów, niż np. zaledwie wspomnianej królowej Luizy Pruskiej. W samym Heilsbergu i okolicach istotna jest dawna topografia, istotne są historyczne, choć w powieści epizodyczne, postacie urzędników, karczmarzy, duchownych. Rozwinąłem też nieco wątek zaledwie zasygnalizowanej przez wielkiego Balzaca fikcyjnej postaci heilsberskiego doktora Sparchmanna i pobytu również fikcyjnego pułkownika Chaberta w miejskim szpitalu. Chaberta, którego skądinąd nasza grupa rekonstrukcyjna uczciła, z pomocą lokalnych władz i sponsorów, specjalną tablicą wmurowaną w bruk chodnika, w miejscu dawnego szpitala.
Powieść nosi osadzający fabułę w czasie a zarazem enigmatyczny tytuł „1807”. Sądząc po tytule, Czytelnik może spodziewać się wszystkiego, co dotyczy trzeciej i czwartej fazy wojny Napoleona z IV koalicją: kampanii zimowej i wiosennej w Prusach Wschodnich. Całość podzieliłem na dwie duże części o porównywalnych rozmiarach. W moim zamierzeniu miały się różnić jak „Iliada” od „Odysei”. Pierwsza, zatytułowana może znów zbyt enigmatycznie (ale takie było moje zamierzenie) „Śnieg, ogień i krew” (tytuł całości jest taki sam, jak tytuł pierwszej części), z mottem zaczerpniętym z poezji Williama Blake’a, ukazuje – jak z samego tytułu wynika – zimowe walki 1807 roku, tyle że ograniczone do najbliższych okolic Heilsbergu/Lidzbarka Warmińskiego. Bohaterowie pojawiają się niejako „w biegu”, bez zbyt rozwlekłych czy ceremonialnych wstępnych prezentacji; Czytelnik od razu wchodzi w ich świat, chłonie odczuwane przez nich zapachy, dźwięki, obrazy, cierpi i raduje się wraz z nimi. Świadomie starałem się rzucać obrazy naprzemiennie: raz z francuskiej, raz z koalicyjnej strony, by uświadomić Czytelnikowi, że poznaje losy takich samych ludzi, walczących po przeciwnych stronach. Także makabryzm towarzyszący niektórym sytuacjom jest sprawiedliwie rozdzielony między obie wojujące armie. Żadna z armii nie składa się z niewinnych baranków, w każdej jednak możemy odnaleźć przyzwoitych ludzi.
Pierwszą część powieści kończą sceny batalistyczne nad Elmą rozgrywające się wieczorem 6 lutego 1807 roku i spotkanie jednego z bohaterów z człowiekiem przekazującym mu bardzo istotne informacje, które odmienią jego życie.
Drugą część książki zatytułowałem „Stokroć błogosławiony”, co stanowi cytat z „heilsberskiego” wiersza Konstantina Batiuszkowa, uczestnika bitwy z 10 czerwca 1807 roku. Fragment tego utworu stanowi zarazem motto drugiej części powieści. Tym razem skupiłem się na ukazaniu indywidualnych losów poznanych już przez Czytelników bohaterów, ich wymuszonych sytuacją wędrówek po ziemi warmińskiej, będących zarazem poszukiwaniem swoich „drugich połówek” (choć nie zawsze i nie dla każdego są to rzeczywiście owe „drugie połówki”). Ich drogi ku szczęściu są zawiłe i pełne przeszkód, nie każda ze ścieżek prowadzi do celu, a niektórzy z bohaterów w ogóle tego celu nie osiągają. Bywa, że giną. Tak czy inaczej, wychodzi na to, że najlepszy jest los „domatora spokojnego”, któremu Bóg czy też ślepy traf pozwalają zaznać „stokroć błogosławionego” ziemskiego raju: życia z dala od wojny i nienawiści, życia u boku ukochanej osoby. Któremu z bohaterów uda się cel ten osiągnąć? Który po drodze do celu upadnie i nie podniesie się więcej? Jak potoczą się losy antypatycznych postaci, wrogów bohaterów powieści? Czytelnik odnajdzie odpowiedź właśnie w drugiej a zarazem ostatniej części. Tam również nadaję fabule formę stosunkowo krótkich epizodów, dopiero po zestawieniu tworzących panoramiczną wizję. W obu częściach fragmenty stworzone wyłącznie przeze mnie przeplatają się z informacjami źródłowymi, które przyoblekłem w formę fabularną, czasem zastępując postacie historyczne własnymi bohaterami. Wszystkie takie „odstępstwa” uczciwie wyjaśniam w przypisach. Wykreowany przeze mnie świat jest zatem prawdziwy lub – w niektórych fragmentach – co najmniej prawdopodobny. Jest taki jak nasz region: interesujący i swoiście piękny. Przynajmniej tak mi się wydaje. Bardzo się o to starałem.
Zapisując ostatnie zdania powieści czułem, że będę tęsknił za stworzonymi przez siebie postaciami, że nieraz zapragnę jeszcze raz przebyć drogi przez nie przemierzone, że na jawie lub w snach będę po raz kolejny przeżywał odczuwane przez moich bohaterów emocje. Może się zdarzyć, że napotkane w realnym świecie osoby odruchowo obwołam imionami uczestników tej historii. Bo naprawdę spotykałem w życiu podobnych ludzi, z niektórymi wiązałem pewne nadzieje, inne budziły mój wstręt i wrogość. Będę także od nowa i po wielekroć przeżywał opisane sytuacje. „1807” jest moim własnym światem na zawsze, nikt mi go nie odbierze. Jest niczym wiszący na ścianie wielki obraz w dębowych złoconych ramach, na który będę mógł spoglądać w chwilach zadumy czy smutku. Pamiętając o tym, jak zaczyna się jeden z tomów słynnych „Opowieści z Narni” („Podróż ‘Wędrowca do Świtu’”), wierzę, że ten świat z obrazu także może wyjść do mnie3. Pogrążę się w nim z radością. Będę nad wyraz szczęśliwy, jeśli choćby niektórzy z moich Czytelników odczują ów świat podobnie, pokochają go i pozwolą się unieść i ukołysać na jego falach. Czego im z całego serca życzę. Zwłaszcza Moim Aniołom, którym zadedykowałem tę opowieść.
Czytajcie zatem. Oto mamy zimowy, kończący się dzień 4 lutego 1807 roku. Wojska rosyjskie i pruskie wycofują się pod naporem Wielkiej Armii Napoleona na północ, w stronę Preussisch Eylau. Po drodze muszą przebyć okolice Heilsbergu/Lidzbarka Warmińskiego. W szeregach obu armii podążają bohaterowie powieści, zwykli żołnierze. W mijanych wsiach i miasteczkach oczekują rozwoju wydarzeń drżący, bezbronni cywile. Wszyscy zostaną wkrótce wciągnięci w szalony wir wojny. Okaże się jednak, że pośród deszczu śmiercionośnego ołowiu godzą w naszych bohaterów także strzały Amora… Czy Amor semper omnia vincit?4 Przekonajcie się sami.
Sławomir Skowronek
1 „Zrozumiałem delikatną aluzję” – ros.
2 A. Naruszewicz–Duchlińska, Nazwiska mieszkańców komornictwa lidzbarskiego (1500-1772 r.), Olsztyn 2007.
3 W tej powieści morze z obrazu marynistycznego wlewa się do pokoju i unosi bohaterów do innego świata.
4 „Czy Amor [tj. miłość] zawsze wszystko zwycięża?” – łac.
„Jak to się stało, żeśmy szli przez ogień, a nie spłonęliśmy?”
William Blake
Już dwa dni. Dwa dni ciągłego odwrotu, mimo iż jeszcze tak niedawno przekonywano ich o niechybnej klęsce nieprzyjaciela. O tym, że jego dwa korpusy weszły w pułapkę i wkrótce zostaną otoczone i rozbite. Wtedy też panował mróz a na polach leżał głęboki śnieg. Wtedy także trzeba było ostro maszerować i nie zawsze było co do gęby włożyć. Jednak wszystkich uskrzydlała myśl, że to już niedługo, że nieprzyjaciel sam wchodzi im w ręce i zostanie pobity, a wtedy oni będą mogli powrócić do domu.
Dom… Timofiej Nikitycz Dmitrijew, unteroficer koporskiego pułku muszkieterskiego, nie przerywając miarowego kroku przymknął oczy i przywołał w myśli obraz rodzinnej wsi. Była późna wiosna, bujnie zieleniły się świerkowe i brzozowe lasy, wabiły oko kolorowym kwieciem, wzgórza opadające ku srebrzystej wstędze rzeki, powoli dojrzewały trawy na łąkach i zboża na polach, porykiwały brązowo umaszczone krowy na pastwiskach, owce i kozy zbijały się w drżące nerwowe stadka. W ciepłym powietrzu świergotały skowronki, popiskiwały czajki. Od kuźni niosły się odgłosy walenia młotem w żelazo, od łąk leniwe nawoływania pastuchów. Jakiś męski głos wzniósł pieśń, którą następnie podjęły inne głosy, tworząc niepowtarzalny polifoniczny chór. Skrzypiały studzienne żurawie. Ponad drewnianymi chatami krytymi słomą lub gontem, z oknami i drzwiami zdobnymi cyzelowaną w drewnie snycerką, otoczonymi tak typowymi dla Rosji krzewami wonnego bzu, wznosiła się na wzgórzu drewniana cerkiewka pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Już niedługo pora nabożeństwa, zabiją dzwony a wówczas pracowity i pobożny lud ruski odłoży swe zajęcia, by udać się do przybytku Pańskiego…
Timofiej potknął się nagle i omal nie upadł na zaśnieżonej drodze. To przywróciło go do rzeczywistości. U jego stóp leżało ciało żołnierza. Timofiej pochylił się szybko i odwrócił go twarzą do góry – rozpoznał riadowego Borysa Maksimowa. Borys Iwanowicz pochodził z sąsiedniej wsi, znali się od dawna. Był o kilka lat młodszy od Timofieja, który zdążył już awansować na unteroficera w służbie Jego Imperatorskiej Mości Aleksandra I. Borys od paru dni wyraźnie słabował i coraz gorzej znosił trudy nieustannych przemarszów. Timofiej Nikitycz widział, jak plączą mu się nogi w fałdach długiego, sięgającego kostek szynela, kiedy wraz z innymi „koporcami” brnął poprzez śniegi sięgające nawet do połowy uda. W tak głębokim śniegu szynel nie wydawał mu się już „najlepszym przyjacielem żołnierza”, jak go potocznie nazywano. Robił się ciężki od wilgoci, utrudniał marsz, ciążył niemiłosiernie… A jednak kiedy trzeba było biwakować pod gołym niebem, czy to w dzień, czy w nocy, stawał się niezastąpiony, stwarzał namiastkę dachu nad głową i pozwalał przetrwać przy ogniu największe mrozy i najgorsze słoty. Timofiej zatrzymał gestem idącego obok riadowego Fiedota Jefimowa i razem unieśli bezwładne ciało Borysa. Ten otworzył czerwone od niewyspania oczy, jego twarz rozjaśnił blady uśmiech. Zebrał siły i zaczął pomagać niosącym go kolegom, z trudem poruszając nogami. Dokoła zapadł już wczesny zimowy zmrok. Na tle nieco tylko jaśniejszego śniegu zalegającego na polach, rysowała się niewyraźnie zupełnie czarna lizjera lasu obejmującego cały północny horyzont. Nagle z boku rozległ się tętent kopyt i rżenie konia. To adiutant dowódcy, pułkownika Gnaade. Machnął dłonią:
– Stać! Tu zatrzymamy się na popas. Rozpalić ogniska wzdłuż lizjery lasu! Wystawić posterunki. Piechota w zwartych grupach, kawaleria utworzy łańcuch wysuniętych postów i będzie patrolowała teren od strony nieprzyjaciela.
Zawrócił konia i pognał z powrotem do sztabu, na ile pozwalał głęboki śnieg. Z nozdrzy i pyska wierzchowca buchały kłęby pary. Zniknął w mroku. Żołnierze zakrzątnęli się koło ognisk, zewsząd dobiegały odgłosy łamania suszu i rąbania gałęzi. Początkowo nieśmiało, potem coraz bujniej rozgorzały płomienie ognisk. Regulaminy przewidywały, by przy każdym z ognisk zasiadało po czterech żołnierzy, ale w warunkach zimowej kampanii w obcym kraju od dawna już tego nie przestrzegano. Grupowano się przy swoich podoficerach, w gronie znajomków, ile miejsca starczyło. Timofiej i Fiedot narąbali tasakami wiecheć jedliny i starannie ułożyli na nim wyczerpanego Borysa. Kilka łyków wódki z manierki, natarcie alkoholem skroni przywróciło Borysowi pełną świadomość.
– Gospodin unteroficer… – zaczął słabym głosem Borys Iwanowicz – Bardzo wam dziękuję za pomoc, jak nic zostałbym tam na śmierć w śniegu…
– Nie męczcie się zbytnim gadaniem, riadowy. – odparł z udawaną surowością Timofiej Nikitycz. – Teraz odpoczywajcie, a już my z Fiedotem Pawłowiczem zatroszczymy się o ciepłą strawę dla was. Odpoczywajcie, jutro też będziemy maszerować.
Timofiej odegnał od siebie natrętną myśl o domu. Ani on, ani Borys czy Fiedot – wszyscy chłopscy synowie, do takiego domu już nie wrócą. Takiego domu już nie mają. Ich domem jest teraz miejsce stacjonowania, ich rodziną – pułk, ojcem – pułkownik Gnaade. Ojciec, matka, dziadkowie, rodzeństwo, sąsiedzi – to już tylko zamglone obrazy z dalekiej, jakby nierzeczywistej przeszłości. Pan wsi, zmuszony rozkazem władz, wyznaczył w sołdaty albo najsłabszych i chorowitych, niezdatnych do pracy w polu, albo pijaków czy złodziei, albo wreszcie potencjalnych „buntowszczyków”. W ostatnim poborze wybrano czterech na każdych pięciuset. Każdy musiał mieć nie mniej niż dwa arszyny i trzy werszki wzrostu1 i po prawdzie większość rekrutów w piechocie bardzo niewiele przekraczała tę normę. Chłop powołany „w sołdaty” przestawał być chłopem związanym ze swoją wsią. Przechodził do stanu żołnierskiego i pozostawał w nim praktycznie do końca życia – ledwie dwóch na stu dożywało końca długiej służby. Dlatego po wyznaczeniu do poboru urządzano jakby stypę i żegnano rekruta na zawsze. Jeśli miał już żonę i dzieci, oni także przechodzili do stanu żołnierskiego. Jednak skąpy żołd nie pozwalał na ich utrzymanie, dlatego oddawano dzieci do sierocińców wojskowych, gdzie uczyły się na późniejszych muzykantów lub podoficerów. Żona – „sołdatka” musiała radzić sobie sama, stając się faktycznie martwą za życia. Nie mogła zawrzeć nowego małżeństwa, jej kolejne dzieci były wobec prawa bękartami. A ojciec żołnierz? Cóż, tak szybko tracił więź emocjonalną z własnym środowiskiem, że – gdyby oficer kazał mu podpalić rodzinną wieś – zrobiłby to bez wahania. A wszystko dlatego, żeby nie wprowadzać powszechnego poboru, nie dawać masowo broni do ręki „bandyckiemu motłochowi”, jak mawiała szlachta. Wybierano więc selektywnie, całkowicie łamiąc żywot prostego człowieka. Nieliczni szczęściarze awansowali na podoficerów, jeszcze bardziej nieliczni – po pokonaniu ogromnych przeszkód – na niższych oficerów.
Na szczęście żaden z nich trzech nie był żonaty. „Na szczęście…” – pomyślał z gorzkim sarkazmem Timofiej. – „Na szczęście moja ukochana Marfa Rodionowna nie zdążyła za mnie wyjść i teraz ma szansę znaleźć sobie dobrego męża i spokojnie przeżyć swoje lata u jego boku, otoczona gromadką dzieci. Niech jej Bóg da wszystko, co najlepsze…”. A jednak wciąż miał przed oczami jej zapłakaną twarzyczkę. Nie potrafił zapomnieć, choć dla swego dawnego świata był już martwy. Ponownie sięgnął po manierkę i pociągnął solidny łyk wódki. Od ogniska nadszedł Fiedot, niosąc miski z kaszą okraszoną kawałkami słoniny, resztką posiadanych zasobów.
– Gospodin unteroficer, proszę jeść na zdrowie, ja też zjem i nakarmię Borysa. On już ma się lepiej, dochodzi do siebie.
– Dobry z ciebie człowiek, Fiedot – uśmiechnął się Timofiej. Obaj przeżegnali się zamaszyście trzy razy, po czym ujęli łyżki i zaczęli z apetytem pałaszować prostą sołdacką strawę. Tradycyjna rosyjska kasza syciła i dobrze wiązała żołądek, zapobiegając wyczerpującej organizm dyzenterii. Po zjedzeniu własnej porcji Fiedot usiadł obok Borysa i pomógł mu się posilić. Młody żołnierz wyraźnie czuł się lepiej, wszystko wskazywało, że po prostu potrzebował chwili odpoczynku. Zgarnęli pod pachę swoje wiązki jedliny i podeszli bliżej ogniska. Tam ułożyli się obok gęsto leżących kolegów, nogami w stronę ognia. Przedtem wyznaczyli kolejność wart. Powoli cichły rozmowy, trzaskały tylko drwa w ogniskach, podsycanych systematycznie przez wartowników. W głuchym milczeniu pogrążona była też leżąca o kilkaset kroków dalej wschodniopruska wieś. „Zdaje się, Wolfsdorf czy jakoś tak…” – przemknęło przez głowę Timofieja, po czym unteroficer, owinąwszy się szynelem, zasnął. Znów śniła mu się ukwiecona łąka. Z brzozowego zagajnika wyszła na łąkę dziewczyna o długich blond włosach, zaplecionych w warkocz. Miała na sobie białą płócienną koszulę wyszywaną w piękne wzory. Obszerna barwna spódnica odsłaniała do pół łydki nogi obute w sznurowane skórzane kamaszki. Uśmiechała się – jednocześnie pięknie zarysowanymi ustami i błękitnymi oczami. Timofiej męczył się, nie mogąc we śnie przypomnieć sobie jej imienia. Wyciągał do niej z daleka dłonie i chciał zawołać, ale nie wiedział jak… Wreszcie sobie przypomniał: Marfa! Marfieńka! Otworzył usta, by ją przywołać – i nagle sielankowy obraz rozleciał się na kawałki jak rozbity witraż.
Rozległ się huk jakby wielu wystrzałów jednocześnie. Timofiej otworzył oczy i ujrzał wokoło mroczny las, słabo rozświetlony licznymi ledwie się żarzącymi ogniskami. Wszędzie zalegały na śniegu postacie żołnierzy, niektórzy pozrywali się z legowisk na odgłos wystrzałów. Timofiej wydał cichą komendę swoim sołdatom i po chwili wszyscy stanęli w szeregu z nabitą bronią. Inni podoficerowie i oficerowie robili to samo. Zarżały konie rontów kawaleryjskich. Czekano na dalsze rozkazy. Opary snu uleciały gdzieś daleko, choć jeszcze dalej było do świtu. Wtedy nagle z głębi lasu nadjechało kilku brodatych kozaków. Ich oczy błyszczały wesoło, oni sami bili się rękami po udach i zaśmiewali się do rozpuku, omal nie spadając z siodeł. Podszedł do nich porucznik Żadowski i ostrym tonem przywołał do porządku. Kozacy uspokoili się i, z trudem tłumiąc śmiech, zaczęli się tłumaczyć oficerowi:
– Wasze błagorodje, izwinitie, ale to naprawdę zabawna historia – tu kozak nie wytrzymał i znów parsknął śmiechem.
– Przestań się śmiać, idioto i gadaj mi zaraz, o co chodzi! – głos porucznika Żadowskiego nie brzmiał tak groźnie jak powinien; porucznik sam był zaciekawiony, co spowodowało tę nocną pobudkę, skoro najwyraźniej nie żadna akcja Francuzów. – No, gadajże, durak chołodnyje uszy!
Sprawa dotyczyła 7. pułku jegierskiego dowodzonego przez pułkownika Tołbuchina. Całe dwa dni 3 i 4 lutego pułk stanowił część ariergardy i wraz z innymi osłaniał odwrót sił głównych przed francuskim pościgiem idącym spod Jonkendorf i Bergfried2. Zwinna lekka piechota, nieco lepiej wyszkolona w celnym strzelaniu od liniowej, odziana w jasnozielone mundury i czarne kiwery z podwójnym daszkiem, opleciona czarnymi lederwerkami, walczyła w rozproszonym szyku – zwykle w tak zwanym „łańcuchu jegierskim” złożonym z par strzelców rozsypanych po kilka kroków od siebie – wykorzystując zasłony terenowe: lasy, zarośla, pagórki… Rankiem 4 lutego 7. pułk jegierski zajmował skraj iglastego lasu leżącego gdzieś między Jonkendorf i Wolfsdorf. Las był położony w rozległej kotlinie o łagodnych stokach. Na jego przedpolu rozciągało się bagno. Za nim znajdowało się pasmo odkrytych pagórków, obsadzonych przez widoczny z oddali I batalion pułku. Równo ze wschodem słońca jegrzy z wysuniętej 7. roty3 porucznika Otroszczenki ujrzeli od strony południowej, na wzgórzach naprzeciw swojego lasu, pierwsze francuskie konne podjazdy. Jegrzy otworzyli gęsty ogień, nie tyle morderczy co skuteczny: Francuzi po krótkich demonstracjach zawrócili poza wzgórza i zniknęli z oczu. Nastała chwila spokoju, ale tylko do południa. Wtedy nadjechało kilka francuskich dział z osłoną; po ich zatoczeniu Francuzi ostrzelali stojący na wzgórzach I batalion; kule przelatywały ponad głowami znajdującej się w kotlinie 7. roty Otroszczenki, ścinając wierzchołki drzew. Po krótkim ostrzale francuskie armaty zawróciły i ponownie zniknęły za linią wzgórz. Na tym odcinku do końca dnia panował spokój. Jegrzy słyszeli jednak aż do wieczora dobiegające z przerwami od armii głównej odgłosy kanonady – Francuzi, na czele z kawalerią Murata, próbowali osaczyć siły rosyjskie, wykonując między innymi szeroki rajd w stronę Open4, z poświęceniem sparowany przez rosyjską lekką jazdę. Bito się też pod Waltersmühl5. W typowych walkach awangardowo – ariergardowych nie zawsze można było być pewnym, gdzie swoi, a gdzie wróg, zwłaszcza nocą. Tworzący tylną straż jegrzy i kozacy z huzarami nauczyli się już jednak, że położenie sił głównych wyznacza odległa szeroka łuna za ich plecami. Każdej nocy podobną łunę widziano też od południa, skąd nadchodzili Francuzi. W pewnym momencie ujrzano po tamtej stronie dziwne zjawisko: coś jakby biblijny wysoki słup ognia bijący prosto w niebo. Taki sam, jaki ongiś prowadził Izraelitów do Ziemi Obiecanej. Zabobonni sołdaci żegnali się z lękiem; na próżno oficerowie tłumaczyli, że taki efekt daje w nocy rozpalenie wielu ognisk w głębokiej dolinie pomiędzy wzgórzami – żołnierze wiedzieli swoje i uparcie twierdzili, że to zapowiedź nieszczęścia. Mimo to wieczorem 4 lutego zapanowała cisza. Nastał za to silny mróz. Drogą prowadzącą poza lasem, gdzie stała 7. rota Otroszczenki, przejeżdżał akurat dowódca 7. pułku jegierskiego, pułkownik Tołbuchin. Zbliżywszy się do jegrów 7. roty zawołał wesoło:
– Co, chłopcy, zimno wam?
– Tak jest, wasze błagorodje, zimno! – Odparli nieskładnie jegrzy, zgodnie z prawdą. Pułkownik był najwyraźniej w szampańskim nastroju, gotów był wręcz nieba przychylić prostym ludziom6:
– No to rozpalcie sobie szeregiem ogniska wzdłuż lasu!
Przerażony porucznik Otroszczenko poprosił o głos i stwierdził:
– Proszę wybaczyć, wasze błagorodje, ale regulamin surowo zabrania rozpalania ognisk na linii wysuniętych posterunków! Przed nami nie ma już naszych, są tylko Francuzi!
Tołbuchin natychmiast się zbiesił i wrzasnął wściekle:
– Rozkazuję ci natychmiast porozpalać ogniska! Co to w ogóle za rezonowanie?! Zaraz każę cię aresztować!
W tej sytuacji Otroszczenko wydał rozkaz rozpalenia ognisk, zaś pułkownik oddalił się na tyły. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Zaledwie porucznik nakazał obserwować przedpole od strony nie całkiem zamarzniętego bagna, czujki zameldowały, że w ciemnościach nadchodzi cichym krokiem jakaś zwarta francuska kolumna. Jegierski łańcuch rozpoczął ostrzał, jednak Francuzi zbliżali się bez otwierania ognia. Dopiero w bezpośredniej bliskości zaczęli wołać: „Tirer! Tirer! Tirer!”7, po czym – rozsypawszy się w tyraliery – podjęli walkę ogniową i, korzystając z własnej przewagi liczebnej, zachodzić od skrzydeł na tyły 7. roty. Szczególny przypadek sprawił, że strzelający w ciemnościach na oślep Francuzi nie zabili ani nie ranili żadnego z jegrów Otroszczenki. Ruszyli jednak dziarsko ku stanowiskom I batalionu 7. pułku jegierskiego na wzgórzach, co zagroziło Otroszczence odcięciem. Trzeba było po cichu i jednocześnie biegiem przez głęboki śnieg szeroko obejść nieprzyjaciela i dołączyć do reszty swoich. Z daleka widziano rozbłyski wystrzałów od strony pozycji I batalionu. Tymczasem 7. rota dotarła do mostu przez bagno, który dowódca ich II batalionu usiłował właśnie zniszczyć. Otroszczenko zawołał do niego:
– Wasze błagorodje, to bez sensu: nieprzyjaciel jest już po tej stronie bagna tam dalej z boku!
Dowódca II batalionu nie chciał mu uwierzyć, toteż 7. rota podążyła dalej, nawet nieco się cofając i wchodząc na drogę, którą Francuzi dotarli nad bagno; przeszła nią kawałek i znów zawróciła ku swoim. Tym razem natknięto się na batalion piechoty liniowej – uglickiego pułku muszkieterskiego. Tu zaczynały się biwaki sił głównych. Całość wysuniętych oddziałów rosyjskich została wycofana do lasu leżącego na południe od pozycji koporskiego pułku muszkieterskiego.
Opisane wyżej zdarzenia nie były jednak powodem nocnego alarmu „koporców” – zachodziły zbyt daleko, odgłosy walk tłumiła odległość, wysokie wzgórza i gęste lasy. Dopiero po ogólnym wycofaniu ariergardy na pozycje bliższe siłom głównym wydarzyła się rzecz osobliwa. Kompletnie wyczerpani jegrzy 7. roty mogli rozpalić ogniska i przespać się nieco. Poukładali niewielkie pochyłe półdaszki z gałęzi, otwarte od strony ognia i ułożyli się bokiem do niego. W tej sytuacji byli z jednej strony ogrzani do przesady, z drugiej dotkliwie marzli. Musieli więc systematycznie się obracać, niczym pieczeń na rożnie. Jeden z nich zapomniał opróżnić umocowany u pasa czarny patrontasz z woreczków zawierających ładunki. Kiedy obrócił się nim do ognia, jedno z przepalonych polan zapadło się nagle, rozsiewając wokoło snop iskier. Padły one na półotwarty patrontasz. Po chwili rozległa się seryjna eksplozja – strzelały umieszczone wewnątrz ładunki. To właśnie spowodowało nocny alarm u obozujących w pobliżu „koporców”, gdyż huk dobiegł jakby ze środka rosyjskich biwaków. Czujny ront kozacki natychmiast przybył na miejsce i ze zdumieniem stwierdził, że nikomu nic się nie stało, jako że cała siła eksplozji poszła z uchylonego patrontasza w stronę ogniska. Gruba skóra osłoniła ciało jegra. Sołdaci byli tak wyczerpani, że tylko unieśli na moment głowy, po czym – ujrzawszy że nikomu nie stała się krzywda – ponownie zasnęli. Jedynie głównego winowajcę obróciło na drugi bok; rozejrzał się nieprzytomnie i spał dalej8. Można więc było na jakiś czas odetchnąć z ulgą.
Budził się świt 5 lutego. W ciągu minionej nocy generał książę Bagration zebrał większość sił ariergardy pod Warlack9, kilka wiorst na południe od Wolfsdorfu, gdzie generał en chef Bennigsen ustanowił swoją kwaterę. Prawie cała armia główna została skoncentrowana o dwie wiorsty10 na północ od Wolfsdorfu. Jeszcze późnym wieczorem opanowano krótkotrwałe zamieszanie, jakie wywołało w sztabie Bennigsena przybycie generałów Golicyna i Kretowa oraz austriackiego obserwatora pułkownika Crossarda z wieścią, że Francuzi za godzinę będą w Wolfsdorfie. Jednak na wszelki wypadek jeszcze w nocy posłano ciężkie działa drogami na Wormditt i Mehlsack, by możliwie najszybciej ewakuować je do Preussisch Eylau. Wiedziano też o ruchu francuskiego III korpusu marszałka Davouta na Heilsberg, po obu brzegach Alle. Znajdowały się tam duże pruskie i rosyjskie składy, które należało osłonić i spróbować ewakuować na Insterburg.
Timofiej, Fiedot i Borys nadal spali przy ognisku, kiedy Bennigsen wyprawił spod Wolfsdorfu na Heilsberg dwa szwadrony pułku huzarów pawłogradzkich pod komendą podpułkownika Rosena. Dopiero wczesnym rankiem werble i trąbki zagrały pobudkę i główna armia, w tym także koporski pułk muszkieterski, ruszyła na północ. Timofiej jako podoficer przewiesił swój „raniec”11 przez lewe ramię, jego podkomendni przez prawe. Mimo długich marszów i częściowego sfatygowania mundurów, spod rozpiętych jeszcze szarobrunatnych szyneli nadal wyraźnie widać było ciemnozieloną barwę kurtek, turkusowe kołnierze, mankiety i pagony „koporców”. Guziki kurtek i szyneli, nieczyszczone od kilku dni, były jednak nieco przyblakłe, białe spodnie poplamione, sięgającym niemal pod kolano skórzanym czarnym „sapogom” także daleko było do koszarowego połysku. Obrazu dopełniały wymęczone, nieogolone twarze otoczone skórzanymi podpinkami czarnych kiwerów. Sołdaci pobrali karabiny ustawione na noc w kozły, stanęli z bronią u prawej nogi. Zapinali szynele, poprawiali czarne halsztuki, białe pasy główne, patrontasze, tasaki i „rańce”, do których przytwierdzone były duże, lekko owalne manierki z siwej blachy. Wreszcie wszyscy byli już gotowi. Pododdziały pułku koporskiego i innych jednostek ustawiły się na poboczu frontem do drogi. Kiedy oddziały po prawej stronie wykonały zwrot, również Timofiej rzucił komendę:
– Wzwod12, smirno! Na prawo! – Dwuszereg wyprężył się i obrócił w prawo.
– Kołonna po–czetyrie! – Sołdaci stojący po prawej w parach wykonali krok po skosie w prawo, tworząc kolumnę czwórkami.
– Tichim szagom… Marsz! – Wzwod Timofieja ruszył miarowym krokiem za poprzednimi pododdziałami. Szli w prawej kolumnie, podążającej przez Lauterwalde, Sommerfeld, Bürgerwalde na Frauendorf i Drewenz13. Inne jednostki poszły przez Dittrichsdorf, Arensdorf, Open i Kaschaunen. Wszyscy kierowali się ostatecznie, różnymi drogami, na Preussisch Eylau. Bezpośrednią ariergardą sił głównych dowodził generał Golicyn.
Odwrót głównej armii osłaniali generałowie Baggowut i Markow, pod ogólną komendą Bagrationa. Ten ostatni odciągnął siły obu generałów o dwie wiorsty za Wolfsdorf, poza głęboki parów z jedynym mostem, dając pozwalając na chwilę odpoczynku. Przed wsią pozostał jedynie generał Jurkowski z pułkiem huzarów jelizawietgradzkich i kozackimi pułkami Małachowa i Sysojewa oraz czterema działonami artylerii konnej. Reszta artylerii zajęła wzgórza, w samej wsi stanął 4. pułk jegierski. Siły Bagrationa czekał ciężki bój osłonowy pod Wolfsdorf.
Kiedy o godzinie siódmej rano pod Wolfsdorfem pojawił się nieprzyjaciel i rozgorzały walki, pułk koporski był już daleko. Timofiej i jego sołdaci dotarli do wsi Drewenz na północ od Frauendorfu, jednak nie dane im było dłużej odpocząć. Przed szeregami „koporców” zjawił się nagle konno szef pułku – generał Ławrentij Ławrentijewicz Warneck. Oznajmił, że powierzono mu dowodzenie zgrupowaniem złożonym z dwóch pułków piechoty (w tym „koporców”) i pięciu szwadronów kawalerii.
– Chłopcy! Naszym zadaniem jest iść do Heilsbergu i osłonić, a potem ewakuować lub zniszczyć tamtejsze składy i zasoby żywego inwentarza, by nie dostały się Francuzom. Są tam już nasi huzarzy, ale jest ich zbyt niewielu, by skutecznie wykonać zadanie. Dlatego musimy ich wesprzeć. Wiemy, że nieprzyjaciel już podąża w tamtą stronę, zagraża nie tylko magazynom, ale i lewej flance naszej armii głównej. Ruszamy natychmiast! Niech żyje imperator Aleksander!
– Uraaa!!! – Zagrzmiało wzdłuż szeregów. Odziane w szarobrunatne szynele oddziały wykonały zwrot i mozolnie ruszyły na wschód – na Heilsberg.
Przed niewielkim kościołem we wsi Rosengarth14 stała grupa francuskich oficerów. Mimo zimowej aury i trudów poprzednich dni, ich mundury lśniły złotymi i srebrnymi szamerowaniami, a na stosowanych kapeluszach powiewały na wietrze różnobarwne pióra. Rozmawiali cicho o ostatnich wypadkach, wyrażając nadzieję na rychłe zwycięstwo – przeciwnik szybko rejterował spod Jonkendorfu, ustępując przed ich niezwyciężoną armią; także pod Bergfried kolegom z IV korpusu marszałka Soulta udało się, po zażartej walce 3 lutego, uchwycić przeprawę na Alle – niestety, zapadł wtedy zmrok a wróg wycofał się bezpiecznie ku swoim siłom głównym, osłaniany przez pruską artylerię.
Wojska III korpusu marszałka Davouta, opuściwszy okolice Allenstein, posuwały się na prawym skrzydle Wielkiej Armii w kilku rzutach. Prawym brzegiem Alle 4 lutego poszła najpierw kawaleria korpuśna dowodzona przez generała Marulaza. W jej składzie znajdowały się obecnie tylko 1. i 12. pułki szaserów, częściowo podzielone na mniejsze oddziały, rozsyłane na drogi wiodące spod Allenstein na wschód – w stronę Sensburga, Nickolaiken i Johannisburga. Wszędzie tam ucierano się z patrolami kozackimi. Drugi rzut prawobrzeżnych oddziałów III korpusu stanowiła 1. dywizja generała Moranda, która w przeciągu dnia dotarła do Wartenburga, Gross Maraunen i Alt Wartenburga. Znacznie z tyłu pozostała 3. dywizja generała Gudina. Natomiast 2. dywizja generała Frianta poszła tego samego ranka przez Spiegelberg na spotkanie z wojskami IV korpusu do Bergfried i po przeprawie na lewy brzeg ruszyła ku odgłosom kanonady, docierając już nocą do Rosengarth, gdzie stanęła na biwaku. O godzinie dwudziestej dołączył do niej sam marszałek Davout i zakwaterował się na plebanii. Tam doczekano ranka 5 lutego, kiedy Davout wspiął się na wieżę kościoła, by rzucić okiem na dobrze widoczną za dnia okolicę.
Od niedawna pozostający przy sztabie III korpusu młody podporucznik Antoine Ledru trochę się nudził i przytupywał zmarzniętymi nogami, zabijając ręce i wypuszczając z ust kłęby pary. Przy każdym ruchu lekko podzwaniała zwisająca nisko u szabeltasa szabla huzarska. Marszałek przebywał już na wieży ponad dwadzieścia minut a stać na mrozie było nieprzyjemnie. Antoine ogarnął tęsknym spojrzeniem płonące nieopodal ognisko, rozpalone przez piechurów z powyciąganych kościelnych ławek. W III korpusie panowała wprawdzie surowa dyscyplina i marszałek karał samowolne rabunki i dewastacje, tym razem jednak uznał wyższą konieczność, zezwalając na spalenie ławek i zarazem ostro zakazując niszczenia ołtarzy i ambony oraz rabunku paramentów i wyposażenia. Pod bokiem samego Davouta nikt nie śmiał lekceważyć tego zakazu.
Antoine lekko przygładził dłonią huzarski wąsik i, przywoławszy na twarz swój najuprzejmiejszy uśmiech, zwrócił się do stojącego w grupie szefa sztabu korpusu, generała d’Aultanne’a:
– Monsieur le général, czy pozwoli pan nieco ogrzać się przy ognisku?
Generał spojrzał krótko na Antoine’a, uśmiechnął się lekko połową ust, skinął głową i ponownie odwrócił się ku swoim rozmówcom: dowódcy artylerii korpuśnej generałowi Hanique i dowódcy oddziałów inżynieryjnych pułkownikowi Tousardowi. Nagle jakby się zreflektował, obrócił głowę i gestem przywołał młodego podporucznika:
– Ledru, pan zdaje się nieźle rysuje? Jak się pan już rozgrzeje, proszę naszkicować mi na pamiątkę ten oryginalny kościółek. Ma pan przy sobie co trzeba?
– Oui, mon général. – odparł radośnie Antoine. – Z przyjemnością naszkicuję to panu. O ile pan marszałek da nam odpowiednio dużo czasu i pozostanie jeszcze na wieży przynajmniej kilka minut!
Antoine stanął natychmiast przy ognisku, żołnierze rozstąpili się robiąc mu miejsce. Fala ciepła szybko przywróciła podporucznikowi giętkość zmarzniętych palców. Bez zwłoki sięgnął po szkicownik i ołówek, szybkimi ruchami rzucając na papier zarys sylwetki małego późnogotyckiego kościoła z wieńczącymi ściany szczytowe sterczynami, do którego od zachodu przylegała wysoka drewniana wieża, zwężająca się ku górze i opatrzona oryginalnym hełmem pokrytym drewnianym gontem. Antoine dopiero podczas szkicowania dostrzegł swoiste piękno tego skromnego budynku; żałował, że zapewne zabraknie mu czasu na utrwalenie wnętrza wypełnionego ciekawymi dziełami rokoka, baroku, a nawet późnego gotyku. Mimo iż nie były to dzieła wielkich mistrzów, dla wrażliwej duszy zagubionego we wschodniopruskich śniegach i lasach Antoine’a stanowiły łącznik z ojczyzną, element odległego świata, który zmuszony był opuścić, wstępując do wojska. Nie przeszkadzały mu nawet dobiegające od strony zwijanego biwaku nader frywolne, a momentami nawet wulgarne, słowa śpiewanej wesoło przez żołnierzy piechoty popularnej szanty, zwanej „Pieśnią Surcoufa”. Po usłyszeniu jednej z „najmocniejszych” fraz Antoine aż się roześmiał na głos, jednak po chwili spokojnie dokończył rysunek.
– Mon général, oto pański szkic! – Antoine wyprężył się z uśmiechem.
– Merci. No, nie powiem, ma pan charakter w palcach. – Generał d’Aultanne z uznaniem obracał w ręku rysunek. – Jeszcze tylko podpis. O, dziękuję. Czy ma pan jakieś szczególne życzenie, oczywiście w granicach rozsądku?
– Trochę się nudzę w sztabie, panie generale. Czy mógłby mnie pan, choćby tylko na pewien czas, oddelegować do jakichś zadań na pierwszej linii?
D’Aultanne uniósł ze zdziwieniem brwi:
– Dziwny z pana człowiek, Ledru. Wszyscy próbują się dostać do sztabu: wygodniejsze kwatery, lepsze jedzenie, mniejsze ryzyko… No, ale widocznie młodość musi dobrze dostać po skórze, żeby zacząć takie rzeczy doceniać. No więc dobrze, poślę pana z rozkazami do generała Marulaza na prawy brzeg Alle. Zostanie pan przy jego kawalerii przez kilka dni, a potem powróci do sztabu. Pasuje?
– Oui, mon général! – Radośnie zasalutował Antoine. – Czy te rozkazy są już gotowe?
D’Aultanne pokręcił głową z dezaprobatą:
– Aleś pan w gorącej wodzie kąpany! Już pan zdążył zapomnieć, że wszyscy czekamy, aż pan marszałek zejdzie z wieży i powie nam, co tam zobaczył. Potem połączy to z meldunkami od podjazdów i dopiero wyda stosowne rozkazy.
– Tak jest! Wobec tego będę tuż obok pana.
Po kilku minutach usłyszano we wnętrzu drewnianej wieży ciężkie kroki – schodził z niej ktoś w dużych, podkutych butach. Wypaczone drewniane schodki wydawały głośne skrzypienia i jęki. Wreszcie uchyliły się okute żelazem drzwi i stanął w nich z lunetą w ręku wysoki, niezbyt urodziwy mężczyzna z rozległą łysiną czołową i lekko zmrużonymi oczami, odziany w marszałkowski mundur, bogato szamerowany złotymi liśćmi dębu. Jego ramiona przykrywały ciężkie złote szlify opatrzone gęstymi bulionami. Pierś przecinała wstęga orderowa. Na mundurze pyszniły się wysokie odznaczenia, między innymi krzyż Legii Honorowej. Wszyscy obecni odruchowo przybrali postawę na baczność: przed nimi znów stał ich dowódca – „żelazny” marszałek Davout!
– Panowie, proszę za mną na plebanię! Przygotuję rozkazy do rozesłania. Ogólnie rzecz biorąc, dywizja Frianta pójdzie stąd prosto na Heilsberg lewym brzegiem Alle, dywizja Moranda ruszy tam spod Wartenburga prawym brzegiem przez Guttstadt15, jazda Marulaza opuści zajmowane dziś pozycje, wycofa większość podjazdów z dróg na wschód i pójdzie przed Morandem na Heilsberg; miejsce Moranda w rejonie Wartenburga zajmie dywizja Gudina, która potem dołączy do Moranda w Heilsbergu. No to chodźmy!
Grupa sztabowców wraz z podekscytowanym podporucznikiem Ledru pospieszyła za marszałkiem do budynku plebanii – jedynej poza kościołem murowanej budowli we wsi. Ksiądz dyskretnie usunął się do bocznej izby, którą pozostawił mu Davout. Oficerowie zgromadzili się wokół dużego dębowego stołu, na którym adiutanci rozłożyli mapę – świeży produkt francuskich drukarni armijnych, wzorowany na zagarniętych w Berlinie matrycach map Schröttera. Wszystkie głowy pochyliły się z zainteresowaniem nad gęstym, lecz precyzyjnym kłębowiskiem linii odzwierciedlających drogi, lasy, zbiorniki i cieki wodne, ukształtowanie terenu i sieć miejscowości. Każdy z obecnych poczuł znajomy dreszczyk – szykowała się kolejna wielka żołnierska przygoda.
Oddział generała Warnecka posuwał się mozolnie polną drogą wiodącą z Drewenz na Workeim. Najgorzej mieli idący przodem, bo droga była zasypana głębokim śniegiem, po bokach potworzyły się od wiatru wysokie, malownicze zaspy, ponad które wystawały wierzchołki rzadko sadzonych drzew. Droga obchodziła szeroko od południa rozlewiska rzeczki Drewenz; mimo mrozu, szybki nurt nie pozwalał na zupełne skucie lodem samej rzeczki i otaczających ją bagien. Kolumna rosyjska wiła się długim wężem pomiędzy wzgórzami, przodem przebijając się przez śnieg podążała dwójkami grupa regularnej jazdy, za nią czwórkami piechota, korzystając z nieco już udeptanego gruntu.
Po bokach kolumny, ruchliwe niczym roje os, posuwały się luzem oddziały kozackie, zaglądając w każdy zakamarek, zagajnik czy parów. Wiedzeni iście psim węchem – okolicy wszak zupełnie dotąd nie znali – ci szarzy wyrobnicy śmierci docierali wszędzie i wiedzieli wszystko. Żołnierze i oficerowie regularnych jednostek po cichu nimi gardzili, uważając raczej za rabusiów niż żołnierzy; musieli jednak przyznać, że dostarczane przez nich informacje nieraz okazywały się bardzo przydatne, a zapewniana nocami osłona pozwalała spokojniej spać na biwakach. Nieduże, półdzikie konie kozackie, złe i kąsające z byle powodu, brzydkie i poszerszeniałe, bezbłędnie wyczuwały grożące niebezpieczeństwo, tak jak ich jeźdźcy wyczuwali wroga albo spodziewany łup. Tym łupem lub ofiarą mógł być nieprzyjacielski kurier wiozący ważne dokumenty, obejście pełne wartościowych dla kozaka przedmiotów czy nadających się do zjedzenia zwierząt, mogła też być to jakaś apetyczna dziewka czy w ogóle kobieta. Pozwalano im na wiele, uznając za cenne źródło informacji. Tu w Prusach dowództwo starało się jednak, w miarę możliwości, hamować typowe dla tej formacji zapędy – operowano przecież na ziemi sojusznika, króla Fryderyka Wilhelma III! Kozacy brnęli więc przed armią, obok armii i za armią, rozpoznawalni z daleka po swoich papachach, długich pikach i bujnym zaroście. Ich twarze widziane z bliska były zwykle ponure i skupione, oczy połyskiwały czujnie, nosy zdawały się łowić zapach niewidzialnego wroga. Tylko czasami wybuchali dzikim śmiechem, obnażając drapieżnie zęby. Wielu z nich było jednak rosłymi, urodziwymi mężczyznami, a niejeden z kozackich oficerów był całkiem nieźle wykształcony, biegle mówił i pisał po francusku, potrafił poprowadzić wytworny dialog o poezji, sztuce, miłości… Obok nich było jednak wielu skrajnie prostackich i prymitywnych, do których nie odezwałby się żaden szanujący się oficer liniowy.
Wojsko generała Warnecka zeszło w kotlinę, przekraczając Drewenz po niedużym drewnianym mostku, za którym niedaleko znajdował się szlachecki folwark Sperwatten16. Przebyto niewielki odcinek, gdyż śnieg był głęboki i utrudniał marsz. W Sperwatten trzeba było dać żołnierzom i koniom odpocząć. Kiedy Warneck ze sztabem zajechali na dziedziniec majątku, na progu dworu pojawił się właściciel, Otto von Lichtenhagen z małżonką i dwoma małymi synami, w otoczeniu kilkorga służby. Na znak gospodarza służba rzuciła się do koni generała i jego oficerów, a ich samych zaproszono do wnętrza. W salonie czekał już nakryty stół, na nim zaś kilka prostych dań – czas był w końcu chudy, wojenny. Na środku obrusa królowała karafka z mocną wiśniową nalewką, otoczona wianuszkiem kryształowych kielichów.
– Herr General, meine Herren, wir bitten Ihnen zum Tisch!17 – szeroki gest gospodarza nie pozostawiał wątpliwości. Służba nalała gościom, pani domu, kobieta nie tyle urodziwa co zadbana i schludna, dodała do tego miły uśmiech. Oboje nie znali francuskiego, szczęśliwie generał Warneck biegle mówił po niemiecku. Wymieniono uprzejmości, wypito zdrowie monarchów, gospodarzy i gości, zakąszono drożdżową kuchą i gorącą zasmażaną kapustą. Rosjanie narzekali na głęboki śnieg na drodze. Dziedzic Sperwatten ożywił się:
– Meine Herren, od paru dni tą drogą nikt nie chodził ani nie jeździł, bo bywało tam niebezpiecznie. Za to droga przez wzgórza na Workeim, wprawdzie nieco okrężna, była używana i można nią wygodnie dotrzeć nie tylko do Workeim, ale i do Reimerswalde18. No to teraz ośmielę się nalać panom jeszcze raz.
Tymczasem przed dworem odpoczywały tłumy żołnierstwa. Wzwod Timofieja Nikitycza Dmitrijewa skupił się wokół studni z żurawiem i ośnieżonego poidła, na którego brzegu przysiedli sam Timofiej, Fiedot i Borys. Wiedzieli, że nie będzie czasu na gotowanie strawy, toteż zdjęli z głów kiwery, wydobyli z „rańców” po sucharze i zaczęli je z trudem gryźć i przeżuwać. Czysty śnieg zastąpił wodę. Timofiej oglądał z zainteresowaniem folwark. Nie było tu jeszcze widać śladów wojny: murowany dwór w otoczeniu wysokich topoli, stajnie i obory, porykiwanie krów; dalej drewniane zabudowania chłopskie, wciąż całe ogrodzenia z okrągłych żerdzi, nienaruszone drzewa w sadzie… „Ciekawe, jak tu będzie za kilka dni, tygodni, miesięcy?” – pomyślał Timofiej. Bo Francuzi dotrą i tu z pewnością. Niewiele wówczas pozostanie z tego spokojnego, zasypanego śniegami majątku. Odarte wypalone ściany, zapadnięty dach, sterczące ze zgliszcz osmalone kominy, puste oczodoły okien, smętnie zwisające resztki niedopalonych okiennic. I cisza. Martwa cisza… Timofiej ponownie założył kiwer, zasunął podpinkę pod brodę, wstał i spojrzał na niebo. Krótki zimowy dzień był od rana pochmurny i dość ponury. Dobrze, że biel śniegu dawała złudzenie jasności i przestrzeni. Jednak sterczące wśród pól i wzdłuż drogi, pozbawione listowia czarne drzewa i ciemna ściana lasu na horyzoncie stwarzały nastrój obcości i pustki. Powoli zrywał się zimny, przenikliwy wiatr, co żołnierze zaczęli od razu odczuwać w kościach. Odpoczynek i bezruch sprawiły, że od ziemi zaczęło ciągnąć i w sapogach robiło się zimno. Nosy czerwieniały, zabijano ręce, rozcierano i chuchano w zgrabiałe dłonie, przytupywano.
W progu dworu pojawił się generał Warneck ze sztabem, odprowadzani przez gospodarzy. Twarze wychodzących były wyraźnie rozgrzane, rumiane. Sołdaci zazdrośnie spoglądali spode łba – wiedzieli, że dowództwo jest po kielichu; no, ale od tego jest naczalstwo, żeby miało lepiej. Warneck bez słowa wykonał kilka gestów, oficerowie rozbiegli się do oddziałów, padły komendy, po których tłum zmienił się w kolumnę, ta zaś skierowała się drogą na północny wschód, wyjeżdżoną przez sanie. Po kilku minutach o popasie Rosjan w Sperwatten świadczyły tylko udeptane tysiącami stóp i kopyt dziedziniec i sad. W otwartych drzwiach dworu stali nadal, nie zważając na mróz i zaczynający padać śnieg, oboje gospodarze i drżąca – nie wiedzieć: ze strachu czy z zimna – służba. Kiedy ostatni kozak zniknął za wzgórzem, uśmiechy na ich twarzach zgasły, pojawił się na nich wyraz troski. Dziedziczka chwyciła kurczowo ramię małżonka, podniosła na niego zalękniony wzrok i cicho zapytała:
– Otto, powiedz, że nic się nie stanie! Że będziemy bezpieczni – my, nasze dzieci, nasi ludzie i nasz dom! Przecież ci Francuzi to w końcu ludzie cywilizowani, kulturalni… Nawet nasz świętej pamięci król, Stary Fritz, rozmawiał ze szlachtą i pisał tylko po francusku.
– Tak, owszem – uśmiechnął się krzywo właściciel majątku. – Powiadał, że we własnym języku rozmawia tylko z prostymi żołnierzami, chłopami i końmi. Ciekaw jestem, co by powiedział na naszą obecną sytuację? Tu za dzień – dwa może być bardzo gorąco. Trudi, najlepiej będzie, jeśli zabierzesz Heiniego i Klausa do twojej siostry, do Königsbergu19. Pojedziecie saniami, zabierze się z wami kilku ze służby na koniach.
– Nie, Otto, nie zostawię cię tu samego! Zabiją cię! Co wtedy zrobię sama z chłopcami? – Histerycznie wykrzyknęła dziedziczka, przytulając się gwałtownie do piersi męża. Ten przygarnął ją a potem delikatnie odsunął i spojrzał w oczy.
– To postanowione! Najlepiej zacznijcie się pakować od razu. Dietrich, Peter, zaprzęgajcie konie do sań! Helga, pomóż pani pakować kufry!
Dziedziczka z płaczem wbiegła do wnętrza dworu. Za nią służba, tylko dwaj wywołani podążyli do stajen. Po chwili cały dwór rozbrzmiewał płaczem i lamentami. Jakby w przeczuciu nieszczęścia, zaczęły też ryczeć krowy w oborach. W progu pozostał samotny dziedzic. Zdawało mu się, że po raz ostatni widzi swój dwór. „Nadchodzi sądny dzień…” – przemknęło mu przez głowę. Westchnął ciężko i podążył za żoną do domu.
Kolumna generała Warnecka, prowadzona przez jednego ze sług dziedzica Sperwatten, skręciła w prawo – na drogę wiodącą wprost do Workeim. Okolica wydawała się zupełnie bezludna. Gdzieś z bardzo daleka, w jakiś taki nierzeczywisty sposób, jak we śnie, dobiegały głuche odgłosy rzadkiej kanonady. Tłumiła je odległość i padający wprawdzie z przerwami, za to coraz gęściej śnieg. Uszy wypełniał więc raczej cichy szum wiatru w gałęziach drzew i niemal niedosłyszalny szelest białych wirujących płatków. Pokrywały one stopniowo kiwery i szynele żołnierzy, ciągnących drogą przez lasy i puste pola. Mijali oni właśnie skarpę nad rozległym bagnem i widoczny na jej skraju wyjątkowo czarny, ponury las. Gałęzie świerków pokrywał śnieg, podobnie jak gęste, tajemnicze poszycie. Nie słychać było nawet krakania gawronów. Po obu stronach drogi wzdłuż niej widniały ślady kozackich koni, a tu i tam przecinały ją w poprzek tropy dzikiej zwierzyny. Sam Warneck ze sztabem posuwał się konno tuż za czołową grupą regularnej kawalerii.
Zaraz za sztabem szedł koporski pułk muszkieterski. Na czele rota porucznika Żadowskiego a w jej składzie wzwod Timofieja Nikitycza. Timofiej, mimo iż syn chłopa z guberni pskowskiej, był człowiekiem piśmiennym i posiadającym sporą wiedzę dzięki pewnemu do dziś wdzięcznie wspominanemu, zacnemu „batiuszce”. A jednak pozostał w najgłębszej warstwie duszy dzieckiem natury. Często wyczuwał rzeczy przed innymi zamknięte, zagłuszone bagażem formalnego wykształcenia i ogłady, odcięte murem od głosu jakim wołały do nich zwierzęta, drzewa, szumiące wody… Timofiej wyczuwał w tym lesie coś w nieokreślony sposób niepokojącego. Jakieś bardzo stare, lecz zarazem wciąż bardzo silne zło. Zło, które czaiło się w milczeniu i czekało… na co? Unteroficer miał wrażenie, że właśnie na nich, tu i teraz. Idący przy jego boku Borys i Fiedot zauważyli niepokój na twarzy Timofieja i także stali się czujni, choć sami nie wiedzieli dlaczego. Spojrzeli po sobie i przeżegnali się po trzykroć. Było cicho…
To nastąpiło tak nagle, że nie zdążył zareagować nawet żaden z wszechobecnych kozaków. Spomiędzy drzew, jakby bezpośrednio spod ziemi pokrytej śniegiem, wyskoczyła na sam środek drogi szarobura postać, po czym uczepiła się wodzów konia generała, wyjąc i charcząc. Śmiertelnie przerażony koń zakwiczał aż echo poniosło się lasem i stanął dęba. Warneck był dobrym jeźdźcem i tylko to uratowało go przed upadkiem. Kilku oficerów dobyło broni, pochyliły się ku intruzowi piki trzech nadjeżdżających kozaków i bagnety najbliżej idących „koporców”. Warneck jednak wstrzymał ich gestem dłoni, przyglądając się dziwnemu człowiekowi, który znalazł się teraz w otaczającym go kręgu uzbrojonych żołnierzy. Patrzono na niego z zabobonnym lękiem. Miał wychudzone, dawno nie golone oblicze, długie siwe rozwiane włosy, wyraźne szaleństwo w głęboko zapadniętym jedynym oku. Zamiast drugiego oka miał pokryty czarnym skrzepem krwi pusty oczodół. Spomiędzy spierzchniętych, popękanych warg ciekła mu strużka śliny, brakowało mu wielu zębów. Chude dłonie wyglądały jak szpony krogulca. Co chwila wybuchał krótkim, histerycznym śmiechem wariata. Mimo mrozu miał na sobie tylko podartą brudną koszulę i złachmanione strzępy pledu, obszarpane spodnie do kolan a na bosych stopach drewniane saboty. Stał pośrodku udeptanego kręgu czujnie pochylony, gotowy do ataku, groźny, już na pierwszy rzut oka szalony…
Warneck zwrócił się do niego po niemiecku:
– Kim jesteście, człowieku? Co robicie sami w lesie w taki mróz?
Szaleniec łypnął jedynym okiem i zaczął bełkotać, tocząc jeszcze więcej śliny. Wtedy przemówił do niego Karl, towarzyszący im przewodnik z folwarku Sperwatten:
– Fritz, nie bój się, to przyjaciele. Ty dobry człowiek, ty wiesz, co znaczy „przyjaciele”, prawda? No przecież wiesz… – Po czym obrócił się do generała – Herr General, to tutejszy smolarz, Fritz Winkler, wypalał do niedawna węgiel drzewny dla naszego majątku, jeszcze od czasów Knobelsdorfów20. Ostatnio nikt go nie widział od prawie miesiąca. Nie wiem, co go takim uczyniło… Był normalny, miał żonę i trzy córeczki.
Nagle obłąkany smolarz zaczął szybko mówić:
– Fritz zawsze mówił, że w tym lesie zło… Tu nawet ptaki latem nie śpiewają, drzewa boją się szumieć… tylko złe szepcze po krzakach, wyłazi z ziemi, z lasu, spada z drzew… Pan kazał w tym lesie smołę i dziegieć robić, węgiel wypalać… a Fritz mówił „nie trzeba, nie wolno”… Pan pyta „dlaczego nie wolno”, a Fritz na to „bo to zły las, ONI nie pozwalają”! „Kto ONI?” pyta pan. A Fritz „diabły co mieszkają w starych mogiłach, tam w lesie na skarpie”…
Tu ponownie wtrącił się Karl:
– Herr General, to takie tutejsze zabobony, oni tu wierzą, że w dawnych pruskich kurhanach nadal mieszkają złe duchy, i że to las opanowany przez złe siły. Ale Fritz sam jeszcze niedawno się z tego śmiał i mówił, że to z tego, że niedaleko stąd dawni pogańscy Prusowie mieli święty gaj, gdzie składali ofiary z ludzi – do dziś miejscowi nazywają to uroczysko Hellwinkel, znaczy Piekielny Zakątek… A teraz – sam pan widzi, co się z nim porobiło.
– Dlaczego mówicie: miejscowi? Wy nie stąd?
– Mnie pan przywiózł z Berlina, ja nietutejszy i w takie rzeczy nie wierzę.
Tymczasem Fritz Winkler złapał się nagle za głowę obu rękami, upadł na kolana w śnieg i zaczął się kiwać jak sierota, jęcząc i wyjąc. Po chwili przestał i niespodziewanie roześmiał się na całe gardło, aż wszystkich obecnych przeszły ciarki. Wielu sołdatów przeżegnało się z lękiem, najwidoczniej uznając napotkanego szaleńca za „jurodiwego” – człowieka nawiedzonego, dotkniętego palcem Bożym. Warneck z niepokojem stwierdził, że to osobliwe spotkanie w lesie może źle wpłynąć na morale jego żołnierzy, w większości prostych chłopów. Gorączkowo szukał w myślach jakiegoś sposobu racjonalnego wytłumaczenia wojsku tego, co zaszło. I nic nie przychodziło mu do głowy.
Pomógł mu sam szaleniec, z chytrą miną i makabrycznym uśmiechem opowiadając dziwną historię:
– Fritz mówił panu „nie trzeba wypalać w tym lesie… tam diabły, tam złe…” a pan swoje… I była noc, w nocy to było: Fritz siedział przy mielerzu i wypalał węgiel, a jego Gretel spała… Spały trzy małe aniołki – Liese, Uschi i Marianne… Moje małe aniołki – nagle Fritz zaszlochał na klęczkach, z jedynego oka pociekły łzy. – Ale ONI czuwali… wyszli z lasu… dużo ich było, jakby cały gaj ożył… Fritz nie zobaczył jak przyszli do jego chaty… ONI chodzą bez dotykania ziemi, ale to WIELKA TAJEMNICA… Tu Winkler spojrzał upiornie na obecnych i przyłożył palec do ust. – No i weszli do chaty Fritza, zabrali Gretel, zabrali aniołki, wszystko zabrali… – szaleniec znów zapłakał i tym razem zamilkł na dobre. Karl podrapał się w głowę i powiedział do generała:
– Tu w połowie stycznia przechodziły różne wojska: nasze, wasze i francuskie. Wiele szkód wtedy nie narobiły, za to pojawiły się grupy maruderów. No, ci to już trochę narozrabiali.
Timofiej rozumiał po niemiecku i w tym momencie coś go tknęło. Podszedł do Karla i zapytał:
– Gdzie mieszka ten człowiek?
– Jakieś dwieście kroków stąd, w lesie. Od stycznia nikt tam nie chodził, bo teraz trochę strach samemu łazić… A Fritz też do wsi nie przychodził.
– Wasze błagorodje – zwrócił się Timofiej do generała. – Czy wolno mi coś powiedzieć?
– Mówcie!
– Sprawdźmy, proszę, tamto miejsce. To blisko, raz dwa i po robocie…
– No dobrze, weźcie paru ludzi i sprawdźcie, tylko szybko!
Timofiej, Borys, Fiedot i jeszcze dwóch sołdatów ruszyli z Karlem w las. Po krótkiej chwili poczuli ledwie uchwytną woń zwietrzałej spalenizny. Wkrótce zobaczyli to, czego szukali. Chata smolarza była doszczętnie spalona, co najmniej dwa – trzy tygodnie temu. Pod jej ścianami spoczywały na zewnątrz na wpół ogryzione przez dzikie zwierzęta zwłoki kobiety i trzech dziewczynek. Timofiej zrozumiał wszystko, kiedy spojrzał pod nogi – leżał tam metalowy guzik od francuskiego munduru.
Wracali do generała szybko, jakby ich coś spłoszyło, ze spuszczonymi głowami, bez słowa. Timofiej czuł się tak, jakby miał usta pełne popiołu. Zameldowali Warneckowi o tym, co znaleźli w lesie; generał zasępił się, z zakłopotaniem pogładził bokobrody, po czym rozkazał nakarmić nieszczęsnego smolarza. Kiedy jednak Winkler ujrzał, że jeden z woźniców niesie mu bochenek chleba, dopadł go znienacka, porwał chleb i pognał w głąb lasu, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać. Przez chwilę słyszeli jego histeryczny śmiech, coraz słabiej dobiegający z gęstwiny. Ponad las napłynęła kolejna niska, czarna chmura, sypnęło gęstym śniegiem. Wszyscy skierowali pytający wzrok na generała. Ten westchnął ciężko, spojrzał po twarzach oficerów i żołnierzy:
– Cóż, panowie… Nic tu po nas. Nie jesteśmy w stanie pomóc temu człowiekowi, poza tym mamy własne zadania. Pilne zadania. No, chłopcy – przeniósł wzrok na resztę kolumny – Ruszamy dalej, do Heilsbergu jeszcze spory kawałek drogi! – wzniesioną prawą ręką zatoczył niewielki krąg. – Kozacy naprzód, reszta też tak jak dotąd: kawaleria na czele, piechota za sztabem!
Rozległ się sygnał werbla, zagrała trąbka… Kolumna ruszyła. Timofiej widział, jak jeźdźcy miarowo i monotonnie kołyszą się w siodłach, jak równo podrygują końskie zady, czasem któryś z koni zarżał lub parsknął, wstrząsając uprzężą. Szczękały szable. Kopyta raz głucho, raz miękko biły o grunt. Równo poskrzypywały sapogi piechurów, dzwoniły tasaki u pasa, słychać było ciężkie posapywanie objuczonych rańcami i bronią żołnierzy. Twarze jednych były wychudzone i blade, innych poczerniałe od brudu i biwakowych dymów, jeszcze inni mieli oblicza czerwone z wysiłku, po ich skroniach ściekał pot. Nad całą kolumną unosiły się kłęby pary z ust i końskich pysków. „Wygląda to tak, jakby wszyscy naraz zapalili fajki” – pomyślał Timofiej, obojętnie zgniatając butem w marszu końskiego „pączka”. Rozejrzał się na boki. O tej porze roku świerkowy las nie wydawał tak oszałamiających woni, jak latem, kiedy słoneczne promienie rozgrzewały żywicę i igliwie, uwalniając balsamiczną, eteryczną aurę. Teraz las wydawał się martwy. Raz tylko ujrzano z daleka zająca spłoszonego hałasem. Innym razem nagle z krakaniem poderwał się z gałęzi kruk, zrzucając na kiwer Borysa ciężką okiść śniegu. Idący obok sołdaci wydali krótki rechot i znów zamilkli. Jakoś nikt nie miał ochoty na rozmowy. Oszczędzano oddech i siły na sam marsz. W milczeniu dotarli na skraj lasu i ujrzeli w dole wieś, której zabudowania ciągnęły się wzdłuż drogi biegnącej w dół łagodnym stokiem. Znów te same domy z łączonych na zrąb smołowanych drewnianych belek, stawiane na podmurówce z polnych kamieni, kryte słomianymi lub trzcinowymi strzechami. Za to prawie każdy z kominem! Otoczone drzewami owocowymi i plecionymi z wikliny i leszczynowych gałęzi płotami. Ponad plecionki wystawały ostre jak kozackie piki słupki, na których oplatano wiklinę. Timofiej przypomniał sobie, jak w jego rodzinnej wsi – on sam miał wtedy zaledwie kilka lat – jeden z młodzieńców z sąsiedztwa, chcąc popisać się przed chichoczącymi na progu chaty dziewczętami, puścił w galop dosiadanego na oklep konia i próbował przesadzić płot. Koń źle skoczył i nadział się brzuchem na ostry sterczący kołek. Niemądry chłopak przeleciał mu przez głowę i zarył twarzą w świeżo skopaną i obsadzoną grządkę kapusty, a biedne zwierzę zawisło na płocie, rozpaczliwie rżąc i wierzgając bezskutecznie kopytami; jego wnętrzności spływały na ziemię… Timofiej pamiętał jego oczy pełne niewyobrażalnego cierpienia. Na pisk dziewcząt zbiegli się chłopi, jeden z nich z litości dobił zwierzę. Inni zajęli się niefortunnym jeźdźcem, dla którego wszystko skończyło się złamaniem lewej ręki. Tylko dlatego nie został na miejscu solidnie obity przez własnego ojca, dla którego koń stanowił poważny majątek. Mały Tima patrzył na to wszystko wytrzeszczonymi oczami przez szparę w płocie. Zapamiętał każdy szczegół…
Workeim wyglądały jak wymarłe. Tylko kundle ujadały w obejściach, a strwożone pary oczu tu i tam pojawiały się w małych szparach lekko uchylonych okiennic. Z żadnego komina nie unosił się dym, tak jakby mieszkańcy udawali, że ich nie ma. Nie zatrzymano się we wsi ani na moment. Kolumna przeszła szybko, zeszła ostro w dół i pogrążyła się w kolejny las. Na lewo od wzwodu Timofieja dobiła do boku kolumny grupka kozaków, która objechała Workeim niewielką ścieżką – obwodnicą. Przy siodle jednego z nich szamotała się rozpaczliwie gdacząca kura, uwiązana za łapy – najwyraźniej świeży łup. Kozak nie oparł się nadarzającej się pokusie. Na jego szczęście nikt nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Ta droga prowadziła prosto do kościelnej wsi Reimerswalde. Żegnając się z nimi, Karl powiedział, że z jednego z tamtejszych wzgórz widać już na horyzoncie Heilsberg. Generał obdarzył przewodnika srebrną monetą, po czym Karl udał się w drogę powrotną do Sperwatten.
Timofiej nadal czuł w nozdrzach jedynie chłód i słabo uchwytny zapach ziemi i zetlałego suchego igliwia. Tylko ptaków było nieco więcej, niż poprzednio – poza krukami kilkakrotnie pojawiły się gile i sikorki, na krótką chwilę przerywając straszną ciszę swym radosnym popiskiwaniem. Ich czerwone i żółte brzuszki ładnie kontrastowały z ponurym lasem, w którym dominowały czerń i ciemny brąz gałęzi, mroczna zieleń igliwia i biel śniegu. Wiatr poruszał lekko gałęziami drzew i krzewów. Kiedy przynosił kolejną chmurę, śnieg wirował w powietrzu, zacierając wyraźny obraz otoczenia. Korony wysokich świerków i sosen wydawały wtedy stłumiony, głuchy szum. W pewnym momencie Fiedot mocniej pociągnął nosem i powiedział do Timofieja:
– Gospodin unteroficer, wydaje mi się, że czuję zapach dymu. Jakby gdzieś z przodu…
Timofiej jednak nadal czuł tylko te same martwe, zimowe zapachy lasu.
– Ja niczego nie czuję. Zresztą zobaczymy, może rzeczywiście coś z daleka do nas chwilami wiatr zanosi? Gdzieś tam są wsie, jest zima, ludzie palą ogień na kuchni, grzeją się, gotują strawę… Próbują jakoś normalnie żyć…
W tej chwili upadła mu na śnieg rękawica z dwoma palcami, której używanie regulamin dopuszczał podczas mrozów. Timofiej schylił się pod nogi i, prostując się ułowił delikatną, ledwie wyczuwalną woń dymu. A więc jednak! Fiedot się nie mylił, gdzieś z przodu płonął ogień. Już także inni to wyczuli, Timofiej zobaczył jak generał żywo dyskutuje ze sztabowcami, pokazując przed siebie. Unteroficer ułowił uchem część rozmowy. Mówił major Biełagin:
– Tak toczno, wasze błagorodje, kozacy idą przodem, gdyby coś nam groziło, już byśmy o tym wiedzieli! Nie ma powodu do obaw.
– Który oficer dowodzi tym oddziałem?
– Sotnik Mołokow, wasze błagorodje. To dobry, odpowiedzialny oficer. Zna się na zwiadowczej robocie i dyscyplinę trzyma jak należy. Właśnie dlatego jemu powierzyłem nadzór nad czołową grupą kozaków. Żeby nie było przykrych niespodzianek. To dzikie stepowe wilki, muszą czuć nad sobą solidny bat!
– Tak, tak, oczywiście… Jednak wolałbym już sam zobaczyć i się upewnić, że to zwykły dym z komina. Mam dziwnie złe przeczucia.
– Ten dzień rzeczywiście dziwny, wasze błagorodje. Choćby ten nieszczęsny szaleniec… Ale po czymś takim każdy z nas mógłby oszaleć.
Kolumna wyszła wreszcie z lasu zwartą masą. Po prawej stronie drogi rozpościerała się płaska powierzchnia na wpół zamarzniętego bagna, po lewej – dość wysoki, stromy stok zaśnieżonego wzgórza. U jego stóp znajdowało się oddalone od wsi, samotne obejście chłopskie. A raczej to, co po nim pozostało. Ściany domu i zabudowań gospodarczych właśnie kończyły się dopalać, ogień wciąż huczał groźnie, buzujące płomienie nie pozwalały podejść bliżej, niż na dwadzieścia kroków. Na rozkaz Warnecka kolumna przystanęła na drodze. Major Biełagin wskazał generałowi osobliwy widok: obok płonących zabudowań palił się jeszcze stos z belek i kawałków płotu a przy nim stał posępny, zwalisty kozak, którego oczy zakrywała włochata papacha. Doskonale za to widoczna była świeża, nabiegła krwią pręga, biegnąca na ukos przez całą twarz. Z drogi widać było jeszcze coś – w pobliżu stosu leżały obok siebie trzy trupy. Pierwsza od lewej prawie zupełnie naga kobieta z poderżniętym gardłem, której przyrodzenie ledwie zakrywała porwana nocna koszula. Miała piękne jasne włosy, zmierzwione i rozsypane na zakrwawionym śniegu. Obok niej mężczyzna w lnianej koszuli, sukiennych spodniach i półkożuszku, skręcony na boku, z rękami jakby usiłującymi przytrzymać wylewające się jelita. Trzecim był trup kozaka leżący na wznak, z ogromną krwawą plamą na piersi. Parę kroków dalej rosła pozbawiona liści stara jabłoń, z której konara zwisała pętla a pod nią stała nieduża drewniana skrzynka. Scena była tyleż makabryczna, co dziwaczna. Biełagin zażądał wyjaśnień. Ponury kozak głuchym jak zza grobu głosem przemówił:
– Winowat, wasze błagorodje, winowat. Przed Bogiem zgrzeszylim, to i kara musi być jak trzeba. Był zakaz a my go złamalim. Wiedzielim, jaka może być kara. Tak i będzie. Wybacz, wasze błagorodje, odpuść winy przed śmiercią, cobyśmy nie odchodzili kak sobaki…
– Mów człowieku, co tu zaszło!
– Ot, jak to na stepie, na szerokim nieraz bywało. Bylim w czujce we dwóch z Maksymem, oficery z tyłu zostali… Patrzym, chałupa niezgorsza, samotna, no to wleźlim. A tam dzieweczka cud, jasne kosy rozplata i w samej koszuli przy piecu. No to Maksym powiada „Ty, Gawriił, idź pilnuj za drzwiami, a ja tu się dziewką nasłodzę”. To ja i tak zrobił. Tam w izbie dziewka krzyczy, Maksym krzyczy – znaczy dopadł ją w pościeli i swoje robi. A potem wylazł i moja miała być kolej. Dziewka spłakana, zastrachana, siniec pod okiem; Maksym jak zły, to nie patrzy jak bije. Wtedy nagle jej chłop wypada z obory z widłami i z wyciem do mnie. Dla mnie taki niestraszny, szabelką widły odbiłem i go przez brzuch ciach! Zwalił się, a kiszki na śnieg, ot tak i został – tu kozak obojętnie wskazał trupa mężczyzny.
– A kobieta?! – wrzasnął major Biełagin.
– Ona jak zobaczyła, co z tym jej, to z siekierą w ręku jak szalona się na mnie rzuciła. No to Maksym złapał ją od tyłu, wydobył nóż i przejechał jej po grdyce. To i ona zległa na śniegu… Wtedy podpalilim chałupę i obory…
– Durnie, przeklęci durnie! Ale w takim razie kto zabił twojego kompana?
– Zabił jak się należało. Winowaci bylim, wasze błagorodje. Winowaci.
– Ale kto, do czorta?!
– Gospodin sotnik Mołokow. Nadjechał jak raz kiedy Maksym zarżnął tę dziewkę… Jak kurczaka zarżnął, ani zipnęła… A sotnik zbiesił się, nahajką Maksyma przez plecy a mnie po mordzie z całej siły chlasnął i ‘Duraki’ krzyczy „Był zakaz ruszać cywilów, dziewek nie psuć, nie rabować”. My na to, że prawda, był zakaz. No to on zaraz dobył pistolca i Maksymowi prosto w pierś wypalił! Maksym padł na plecy i oddał grzeszną duszę. Mnie sotnik Mołokow powiada „Ty, durak, teraz ich wszystkich tu pogrzebiesz”, ja na to „Błagorodje, ziemia zmarznięta”. On powiada „To ją rozgrzej – weź belki i płot, rozpal ogień, ziemia odmarznie, to ich zakopiesz i krzyż postawisz”. Ja do niego „Błagorodje, jak Bóg na niebie, rozpalę, trupy zakopię, krzyż postawię”. „To dobrze” on na to „ale to nie koniec”. „Co jeszcze trzeba, wasze błagorodje?”. „Widzisz, durak, czort przeklęty, tamto drzewo?”. „Widzę”. „No to stryczek z powroza konopnego ukręcisz a potem sam się na nim powiesisz”. Ja na to „Błagorodje, ale to grzech śmiertelny”. On tylko powtórzył prikaz i odjechał.
– Zdajesz sobie sprawę, Gawriił, że zasłużyłeś na śmierć?
– Tak toczno, wasze błagorodje, ale z własnej ręki grzech…
Biełagin podjechał do Warnecka i zrelacjonował sprawę. Generał natychmiast wydał rozkaz:
– Przygotować mi tu zaraz pluton egzekucyjny. Ten człowiek zostanie rozstrzelany. Nie można go zmuszać do samobójstwa.
Po chwili kozak Gawriił, rabuś i morderca, podpalacz i niedoszły gwałciciel, stanął przed plutonem egzekucyjnym. Przeżegnał się trzy razy, odmówił krótką modlitwę i głosem nawykłym do pokory wobec władzy rzekł do majora Biełagina kierującego egzekucją:
– To jużem gotów, wasze błagorodje. Pokornie