Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielu uczniów przeklina swoje szkoły. Ale jeśli istnieje szkoła naprawdę przeklęta? Elitarne warszawskie liceum nie straszy nastolatków tylko ponurymi murami. Czai się w nim zło, które dotknie każdego, kto choćby spróbuje odkryć tajemnice przeszłości. W liceum im. Zygmunta Sierakowskiego zagościły demony. Wśród uczniów i nauczycieli panuje plaga samobójstw oraz przypadków nadnaturalnego pecha, wykrzywiającego życia młodych ludzi. Kilkoro uczniów, dotkniętych klątwą szkoły, usiłuje pokonać złe moce, dzięki pomocy dziwacznej grupy modlitewnej „Adonai”. Niestety, nie są jedynymi, wiedzącymi o klątwie. „Inni szatani są tam czynni” i chcą wykorzystać moc tkwiącą w szkole…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Korekta i redakcjaEwa Kapyszewska
Projekt graficzny okładki, skład i łamanieAgnieszka Kielak
Ilustracja na okładcefotolia.com
© Copyright by FANTOM, Warszawa 2017 © Copyright by Jacek Radzymiński, Warszawa 2017
Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-63842-51-2
Wydawca FANTOM Imprint wydawnictwa Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 205 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 81 [email protected]
Dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected]
Wujkowi Leszkowi Pietrzakowi – pierwszemu czytelnikowi i recenzentowi moich prób literackich.
Nigdy nie dał mi odczuć, że pisałem tak, jak mógł pisać dziesięciolatek, którego gusta kreowała nie zawsze ambitna fantastyka.
Adamowi Podlewskiemu – bez niego ten zbiór nie ujrzałby światła dziennego.
Wrzesień 2011
Klaudia kupowała mu zawsze białe kwiaty albo białe znicze. Wprawdzie to raczej zielony był kolorem nadziei, ale biały kojarzył się jej równie dobrze. Na cmentarzu dominowały żółć i czerwień. Takie znicze mogła zapalać na grobie pradziadków czy ciotek, których nie znała. Jego chciała jakoś wyróżnić spośród innych zmarłych. A że często ubierała się w jasne kolory, co nie zawsze licowało z jej bladą cerą, to nawet w tych zniczach i kwiatach przemycała coś osobistego.
Klaudia nieubłaganie zbliżała się do osiemnastki, co jednak za bardzo jej nie cieszyło. Odkąd zaczęła naukę w liceum, rzadko kiedy cieszyło ją cokolwiek. Bez większych problemów można było wpisywać ją w słynny trójkąt selekcji partnera – należy wybrać dwie cechy z trzech opisanych na wierzchołkach: uroda, inteligencja i stabilność emocjonalna. Należała do ładnych i inteligentnych.
Co środę przychodziła na wojskowe Powązki. Przechodziła przez boczną bramę, omijała główną aleję i szła do rzadziej odwiedzanej części cmentarza, do zupełnie zwykłych pochówków. Stał tam nieokazały grobowiec z niepozornego lastriko, gdzie spoczywały trzy osoby. Jedną z nich był Damian C., a pod imieniem i nazwiskiem znajdowała się informacja, że żył lat osiemnaście. Pół roku temu minęła piąta rocznica jego śmierci. Przed Soborem Watykańskim II nie mógłby być pochowany na poświęconej ziemi, bo odebrał sobie życie.
Dla Klaudii był jak starszy brat. Była też jedyną osobą, która dbała o jego grób. Przy okazji Wszystkich Świętych pojawiało się kilka zniczy, czasem sprzątała jakąś pojedynczą, niewielką świeczkę. Chociaż Damian za życia nie był typem samotnika, jego znajomi po śmierci raczej nie mieli dla niego czasu.
Po zgarnięciu z płyty jesiennych liści, Klaudia zapaliła dwa małe znicze i położyła białą różę. Jak zwykle o tej porze, była zupełnie sama, więc bez zażenowania rozmawiała ze zmarłym.
– Nie sądzę, bym przetrwała ten rok. Naprawdę już nie daję rady… Zresztą, kurde. Nawet ty nie dałeś rady. Ja… – zawahała się – pamiętam, co mówiłeś pod… pod sam koniec. Że nie masz siły żyć. Że ci ludzie, że to miejsce… jest złe. I chyba to teraz czuję. Mama nie chce mnie słuchać, Izka mnie wyśmiewa. Starsze siostry są beznadziejne – przyznała żałośnie. – Nie chciałam tam iść, nie chcę tam być… Jestem sama, nikt ze mną nie rozmawia… Tylko z tobą mogę pogadać.
Jakby dla wynagrodzenia sobie samotności, zaczęła zmarłemu opowiadać ze szczegółami wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionego tygodnia.
* * *
W czasie, gdy Klaudia zapalała znicze na Powązkach, Karol czekał na swoją dziewczynę na parkingu lotniska. Ostatnio miał dla niej bukiet czerwonych róż, uznał to za romantyczne. Spojrzała wtedy na niego tymi swoimi wielkimi oczami. Spytała, dlaczego uważa, że śmierć żywych istot i przyniesienie jej ich zwłok miałoby poprawić jej humor. Od tego czasu nie patrzył już na dawanie komukolwiek kwiatów, jak przedtem.
Teraz postanowił po prostu przywieźć jej swój sweter. Chyba nigdy go nie założył, to był typowy nietrafiony prezent od babci, sama go zrobiła na drutach. Ona, za to, go uwielbiała. Często chodziła w nim po domu, a zimą potrafiła nawet założyć go na zajęcia. Należała do tych osób, które wiecznie marzły. To dosyć zabawna okoliczność, biorąc pod uwagę, że na swoje samotne wyjazdy latała wyłącznie do Rosji.
W końcu na parking zaczęli wysypywać się ludzie. Nie musiał słyszeć ich głosów, aby rozpoznać przybyszy zza Bugu. Charakterystyczny, ostry makijaż u kobiet, specyficzny ubiór, ogromne walizki. Spomiędzy nich szybko można było wyłowić Polaków. Oparty o bok samochodu, obserwował z pewnym ukłuciem zazdrości, jak starszy o kilka lat od niego facet daje swojej kobiecie czerwone róże, a ta przyjmuje je z wyraźnym zadowoleniem.
W końcu dostrzegł i ją, filigranową sylwetkę na tle dużo roślejszych podróżnych. Dzielnie ciągnęła za sobą swój bagaż. Ubrana w dość ciepły płaszczyk, mimo wyjątkowo słonecznego wrześniowego dnia, co jakiś czas zatrzymywała się i rozglądała się wokół w poszukiwaniu czekającego na nią samochodu. Wiatr targał jej krótkie, czarne włosy. Pomachał jej. Nie odwzajemniła gestu, ale skierowała się wprost ku niemu.
Zrezygnowała w końcu z kolczyka w nosie, ale zostawiła te, które tkwiły w uszach. Zapewne sprawiły to nie jego prośby i argumenty – te nieodmiennie ignorowała – ale prozaiczna, dość często uderzająca alergia. Mimo zdecydowanego makijażu, nie dało się nie zauważyć cieni pod oczami, bladości cery i ogólnego zmęczenia. Dziewczyna Karola nienawidziła samolotów.
Stanęli naprzeciwko siebie. Trochę nieśmiało przytulił ją i pocałował. Ona oddała pocałunek zupełnie obojętnie.
– Fajnie, że już jesteś – powiedział tkliwie.
– Też się cieszę, że już po wszystkim – rzuciła. – Padam z nóg.
– Głodna?
– Śpią…ca – przedłużyła nieco „ą”. – Jedna potrzeba naraz.
– Poza ciepłem. Marzniesz poza potrzebami. – Podał jej sweter.
– Dzięki, jesteś najlepszy – zawołała z uśmiechem, autentycznym uśmiechem, zakładając sweter. Teraz przytuliła go serdeczniej i pocałowała mocno. Odpalił samochód i zanim minęli dwie przecznice, już głęboko spała. Kiedy podjechali pod dom, przez chwilę nie wyłączał silnika. Patrzył na nią w zadumie. W końcu zgasił silnik samochodu. Jak zawsze, od razu otworzyła oczy.
* * *
W nocy, po zaspokojeniu innych potrzeb, leżeli w pogrążonym w mroku pokoju. Karol spał głęboko. Wpatrywała się w sufit, czekając na rozwiązanie różnych dylematów, które – po ukryciu ich w mrocznych zakamarkach mózgu na czas podróży – teraz wróciły ze zdwojoną siłą. Zostało nieco ponad pół roku do wykonania tego, co trzeba było zrobić. Jeśli stchórzy, czy znajdzie kolejną osobę, która tak bardzo wpisze się we wzór? Czy będzie wystarczająco dokładnie podążać za kolejnymi etapami, aby doprowadzić sprawę do końca?
Poczuła na sobie czyjeś natarczywe spojrzenie. Przechyliła głowę i spojrzała na przerzucony przez oparcie fotela sweter Karola. W panującym mroku wyglądał jak czający się potwór. Gdyby była dzieckiem, zapewne zebrałaby się na odwagę i zrzuciła ten ciuch z fotela, udowadniając sobie, że to wcale nie żaden potwór. Tak działała nieracjonalna racjonalność małego dziecka, które nie odróżnia do końca fikcji od rzeczywistości, zabawy od powagi. Teraz jednak była już dorosła. Wiedziała, że potwory są prawdziwe. A że ten akurat siedział w swetrze…
Skoro nie była sama i nie była pewna, jak wiele potrafią wyczytać z jej myśli, przerwała rozgorączkowany dialog z samą sobą. Starając się nie mrugać, zmierzyła sweter poważnym spojrzeniem.
– Zrobię to – zapewniła szeptem sweter. Bluza nie odezwała się ani słowem, chociaż wyczuwała płynącą z niej złośliwą, leniwą radość. Nauczyła się już, że jej niechcianych towarzyszy dało się na pewien czas zaspokoić, nasycić, a wówczas odpuszczali jej na jakiś czas i mogła dzięki temu w miarę normalnie egzystować. Wyjazdy do Rosji między innymi temu służyły. Składała ofiarę z części swojego życia, aby prowadzić je normalnie przez pozostałą część roku. W tej chwili bardzo potrzebowała, aby się nie mieszali.
W nagłym olśnieniu wiedziała już, dlaczego wybrali akurat ten sweter. Wyraz obrzydzenia przemknął jej przez twarz, miała wielką ochotę cisnąć nim przez otwarte okno. Sweter również zdawał się trwać w oczekiwaniu, rozważać różne opcje. Niemal widziała, jak drży w niepewności. W końcu jednak ta pragmatyczna część zwyciężyła. Szybkim ruchem, aby się nie rozmyślić, zgarnęła sweter i założyła go przez głowę wprost na nagie ciało. Niech będzie. Raz jeszcze wygrali.
– Dobranoc – szepnęła z całą pogardą, na jaką ją było stać.
* * *
Tajowie zapewne byliby bardzo zdziwieni, gdyby zobaczyli potrawy serwowane w tym lokalu jako specjały tradycyjnej kuchni tajskiej. Dla przeciętnego Europejczyka podane do ryżu i zielonej herbaty cokolwiek uchodzi za czar Orientu. Lubiła tę knajpkę. Nie było bardzo drogo, jak na śródmiejskie standardy, podobał się jej dość nowoczesny wystrój i to, że obsługa się nie narzucała. W lokalu była malutka fontanna. Zawsze musiała dotknąć wody po wejściu. Na ścianach wisiało sporo zdjęć, głównie pejzaży i zabytków Tajlandii, ale też kilku pand. Kolejny przykład na to, co uchodziło dla dyletantów za „tajskie”. Nieodmiennie największą atrakcją okazywały się serwetki. Ciemnoczerwone, bardzo sztywne, nadawały się świetnie do origami. Kiedy Iza wbiegała, spóźniona dwadzieścia minut, na stole stało już sześć małych łabędzi.
Znały się jeszcze z podstawówki. Tylko wtedy tak różne osobowości mogły się ze sobą zetknąć i przeżyć wystarczająco dużo głupich przygód, aby się ze sobą związać na lata. W przeciwieństwie do Izy, ona po prostu nie umiała się spóźniać. Budziła się zawsze przed budzikiem, niemal w biegu załatwiała poranną toaletę i potrafiła być na miejscu spotkania nawet godzinę przed czasem. To były jej małe zwycięstwa nad rzeczywistością.
Iza z rzeczywistością przegrywała zawsze. Wycałowawszy koleżankę, pobiegła zaraz do łazienki, gdzie jeszcze parę minut spędziła nad doprowadzeniem się do zadowalającego stanu. Ostatecznie książę z bajki mógł się objawić wszędzie.
Czekając, kończyła składać siódmego łabędzia.
W końcu Iza wróciła, rzuciła torebkę na sąsiednie krzesło, usiadła i rozejrzała się krytycznie po pomieszczeniu.
– Jezu, dziewczyno, ale miejsce wybrałaś! Pół godziny… Bite pół godziny szukałam. Słowo daję, zawsze włóczysz się po takich dziurach…
– Lubię to miejsce – zaoponowała spokojnie.
– Noo, bardzo ciekawe. – Uwaga ta oznaczała, że raczej była niewielka szansa na spotkanie pozytywnie zakręconych ludzi, głównie studentów.
– Daj spokój. Są pandy. – Wskazała na zdjęcia wyjątkowo słodkich, choć oczywiste, że niezamieszkujących Tajlandii stworzeń. – Pandy są najlepsze.
Mina Izy wymownie świadczyła, co w tej chwili sądzi o pandach. Dyplomatycznie zmieniła temat:
– Dobra, co polecasz?
Wymieniła nazwę.
– Rany, a co to?
– Coś na kształt pierogów. Chyba że wolisz sałatkę.
– Żadnych sałatek. Żadnych.
Iza sporo wycierpiała z powodu dietetyków, a z jej obecnym facetem na tyle dobrze się układało, że nie zadręczała się wagą. Młoda Tajka podeszła, aby przyjąć zamówienie. Iza odprowadziła ją wzrokiem.
– Ciekawe, czy to rzeczywiście dziewczyna.
– Hm?
– No, czy rzeczywiście dziewczyna. Wiesz, Tajlandia. – Iza wyraźnie się ożywiła. – Czytałam ostatnio jakiś reportaż o dziwkach w Tajlandii, to ich narodowy biznes. I faceci też dają, polują na nieświadomych turystów. Podobno potrafią tak sobie fiuta podwinąć, że nie widać nawet w samych gaciach. Ktoś musi za niego pociągnąć i przykleić plastrem do pośladka… Zaangażowana we własną opowieść, mówiła dość głośno.
– Izka – syknęła tamta, rozglądając się wokół. Tajka za ladą rzeczywiście patrzyła w ich stronę.
– No co?
– Zgłupiałaś? Jeszcze naplują ci do jedzenia czy coś…
Iza przez chwilę wydawała się rozważać tę opcję. Po kilku minutach kelnerka z absolutnie obojętną twarzą przyniosła im zamówienie.
– A tam, napluć – mruknęła Iza, przyglądając się jedzeniu. – Nigdy już nie zamówię shake’a w... – tu padła nazwa fast foodu będącego symbolem amerykanizacji społeczeństwa. – Słyszałam, że pewien chłopak, który tam pracował, normalnie spuszczał się do maszyny!
Mówiąc to, zalewała swoje danie dużą ilością sosu czosnkowego o dość gęstej konsystencji.
– Wysłałam kolejny rozdział – w końcu oświadczyła Iza z dumą. – Mam już dosyć, totalnie. Badania to była ta fajna część, wywiady, teorie… Ale weź to wszystko spisuj i to jeszcze tak, aby było „naukowo”. Naukowo! Czyli tak, żeby zepsuć najfajniejszy temat. Tak im to chyba na tych wszystkich radach wałkują. Banda nudnych zgredów.
Iza studiowała psychologię. Drugi rok podchodziła do pracy magisterskiej poświęconej samobójstwom uczniów dobrych warszawskich liceów i jak to wpływało na ich najbliższych, znajomych i rodzinę. Pobocznie zajmowała się tematem zjawiska fali samobójstw. Wybór tematu pracy nie był w pełni jej pomysłem. Prowadzone wywiady stanowiły bardzo pożyteczną zasłonę dymną.
– Poradzisz sobie – zapewniła Izę jej przyjaciółka, faktyczna inicjatorka badań i autorka większości wniosków.
– Noo, pewnie w końcu tak – zgodziła się skromnie. – Ale opowiadaj o wakacjach. Tak długo cię nie było! Fajna ta Rosja?
Karol założył szarą bluzę z kapturem, dresy i adidasy. Szedł do pracy na późniejszą godzinę, więc wybiegł z domu później niż zazwyczaj. Po roku systematycznych treningów nauczył się czerpać przyjemność z biegania. Początkowo stanowiło ono tylko małe zwycięstwa nad lenistwem, gdy jednak się zaprawił, stwierdził, że wprowadza pewien rytm w jego życie. Lepiej funkcjonował, jaśniej myślał. Włożył w uszy słuchawki i ruszył przed siebie.
Miał gdzie biegać. Z jego domu było bardzo blisko do Lasku Bielańskiego i dzikiego już brzegu Wisły. W drugą stronę, przez zieloną Kępę Potocką i uliczki Starego Żoliborza, miał niedaleko do parku okalającego ponure mury Cytadeli, a nawet dalej, do Parku Traugutta. Ciągnące się wzdłuż skarpy wiślanej tereny zielone jeszcze mu nie spowszedniały, zwłaszcza że poza porannymi treningami czas spędzał głównie w betonowej dżungli bloków, kamienic i biurowców.
Tym razem postanowił ruszyć na południe, w kierunku Cytadeli. Na Kępie Potockiej było dość ludno, pewnie za sprawą dobrej pogody. Parę osób wyprowadzało jeszcze psy. Jeden niewielki kundelek nawet się do niego przyłączył i przebiegł z nim jakieś sto kilkadziesiąt metrów, zanim przypomniał sobie o istnieniu swojego właściciela. Myśli Karola już wtedy oderwały się od rzeczywistości i pomknęły w obszary, gdzie decydował o sprawach istotnych.
Karol nie należał do ludzi specjalnie uzdolnionych i silnych osobowością. Właściwie to dobrze się czuł, gdy był ktoś, kto mu mówił, co ma zrobić. Z natury poczciwy i ludziom przychylny, łatwo ulegał wpływom zwłaszcza silnych i zdecydowanych kobiet. Taka była jego zmarła niedawno matka, takie były dziewczyny, z którymi się wiązał. We wspólnocie, którą współtworzył w jednym ze staromiejskich kościołów, również jego animatorki zawsze miały zdanie ostateczne.
Zatem jego myśli o sprawach istotnych były w gruncie rzeczy dość przyziemne. Dywagował, czy jest coś, o zrobieniu czego zapomniał. Obecną kobietę u władzy w swoim życiu zostawił śpiącą, wyczerpaną po podróży. Wyprawy na Wschód działały na nią w ten sposób, że przeważnie przez kilka następnych dni przede wszystkim spała, a kiedy się budziła, żądała różnych rzeczy, po zaspokojeniu których znowu kładła się spać. W rzeczy samej było w tym coś gadziego, ale Karol wolał nazywać to zachowanie „kocim”. Nie rozważał zresztą, na ile ten układ był sprawiedliwy i czy mógł go ewentualnie zmienić – zastanawiał się, czy na pewno w domu jest wszystko, co pozwoli na spełnienie jej potrzeb. Tak rozmyślając, zauważył, że dobiegł do Cytadeli.
Od strony żoliborskiej twierdza prezentowała się nieszczególnie. W tym miejscu było widać tylko pokruszone, zapuszczone mury. W parku okalającym fortecę czuł tylko smród wilgoci, a miejscami i uryny. Z sadzawki obok Wisłostrady spuszczono wodę, całość prezentowała się zatem nieprzyjaźnie. W późnych godzinach wieczornych było to jedno z miejsc stanowiących punkt zborny spotkań różnych społecznych mętów, którego unikali bardziej cywilizowani mieszkańcy Warszawy.
Na stokach Cytadeli w czasach zaborów wykonywano wyroki śmierci, również podczas ostatniej wojny dochodziło tam do zdarzeń bestialskich. To miejsce miało w sobie coś niepokojącego. Karol uświadomił sobie właśnie, że w okolicach twierdzy dochodzi do licznych samobójstw. Ludzie najczęściej skaczą z mostów położonych najbliżej ponurych murów. W okolicy zginął przecież Damian, jego kumpel z dzieciństwa, dzięki któremu poznał swoją obecną dziewczynę.
Myśląc o Damianie, poczuł, jak zwykle, uczucie żalu i straty. Zupełnie inaczej odczuwa się samobójstwo kogoś bliskiego niż śmierć w wypadku czy chorobie. Po raz kolejny, choć minęło już tyle lat, zaczął roztrząsać, czy na pewno zrobił wszystko, co w jego mocy. Siłą rzeczy myślał o „Sieraku”, liceum, do którego chodził Damian. „Ta szkoła go zabiła” – pomyślał stanowczo, przebiegając pod wiaduktem prowadzącym na Most Gdański. Ostatecznie „Sierak” był blisko, więc przebiegłszy przez park Traugutta, postanowił rzucić na niego okiem. Potem wsiądzie w jakiś autobus.
Dobiegając, spojrzał na okazały gmach „Sieraka”, czyli Liceum Ogólnokształcącego z Oddziałami Dwujęzycznymi im. Zygmunta Sierakowskiego. Wysoki, trzypiętrowy budynek górował nad dużo młodszymi od siebie, powojennymi kamieniczkami. Przypominał bardziej szpital niż szkołę. Jego szare, nieocieplone mury nie wyglądały zachęcająco nawet w porównaniu ze zwyczajnymi w Warszawie, ale nienadzwyczajnymi estetycznie „tysiąclatkami”. Nawet wypłowiałe rude dachówki pochyłego dachu nie poprawiały ogólnego wrażenia, choć przecież taka zabudowa w porównaniu ze zwykłymi bryłowatymi kształtami socjalistycznej architektury stolicy przeważnie prezentuje się ciekawiej. Kilka metrów trawnika obsadzonego starymi drzewami oraz niski metalowy płotek dzieliły gmach od wąskiego chodnika.
Jako że dobiegł tam tuż przed ósmą, wokół szkoły panował spory ruch. Sporo uczniów przychodziło od strony przystanków tramwajowych przy Andersa i Stawek, ale dużo większa część była podrzucana pod samą szkołę drogimi samochodami. Modne szaliczki i płaszczyki, torby przez ramię zamiast plecaków, kubki termiczne z kawą w ręce oraz pewna pretensjonalność w obejściu były znakiem rozpoznawczym tego jednego z najlepszych liceów w mieście.
Karol przystanął, popatrzył przez chwilę i stwierdził, że pora wracać. Parę razy głębiej odetchnął i już miał pobiec, ale zobaczył znajomą twarz. To była Klaudia, młodsza siostra Izy. Ubrana dobrze, choć zdecydowanie niemarkowo, wyróżniała się na tle innych uczennic, które minął. Skoro nawet on, facet, to zauważył, to z pewnością inne dziewczyny były tego świadome, a w tym głupim wieku na pewno nie dawały jej o tym zapomnieć. Zwłaszcza że Klaudia już wyglądała na ofiarę. Do szkoły szła jak na ścięcie. Wyprostowana i blada, wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Wyciągnął słuchawki z uszu i poszedł się przywitać.
– Hej – odparła niepewnie i lekko uścisnęła jego wyciągniętą rękę. – Co tu robisz?
– Biegam – odparł z pewną dumą, charakteryzującą chyba wszystkich biegaczy.
– Co tam? Wszystko w porządku? – odpowiedziała, że tak. Oboje poczuli się dość skrępowani tą rozmową. Wyczerpali temat. Karol poniewczasie stwierdził, że może lepiej byłoby po prostu w biegu pomachać jej ręką.
Już miał rzucić „no to cześć” i się pożegnać, gdy Klaudia nagle się zachwiała i z pewnością upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał. Krew buchnęła jej z nosa, plamiąc zarówno płaszcz, jak i jego bluzę. Posadził ją na płotku i przytrzymał jej czoło, obserwując, jak struga krwi tworzy całkiem sporą kałużę. Szukał wolną ręką chusteczek w kieszeniach, ale chyba zostawił je w innych spodniach.
Rozejrzał się wokół. Uczniowie szkoły, którzy przechodzili obok, spoglądali na całą scenę obojętnie, nikt się nie zatrzymał. Zawołał, aby ktoś zaprowadził ją do pielęgniarki, ale z pewnym zdziwieniem spostrzegł, że nikt nie reaguje.
– To nic, to nic – mruknęła niewyraźnie Klaudia, uciskając sobie nos. – Zaraz mi przejdzie, sama pójdę…
– Nigdzie sama nie pójdziesz. Hej, kolego! – zawołał do jakiegoś starszego chłopaka, pewnie tegorocznego maturzysty, który się nawet zatrzymał, aby przez chwilę popatrzeć na całą scenę. – Zaprowadź ją do pielęgniarki. Hej! – zawołał jeszcze, gdy tamten wzruszył ramionami i ruszył w swoją stronę. Jakaś dziewczyna obok, ku niedowierzaniu Karola, wyciągnęła telefon i zrobiła Klaudii kilka zdjęć, po czym bez słowa odeszła. Zaklął.
Proces krzepnięcia krwi okazał większą pomoc niż uczniowie. Po chwili Klaudia odetchnęła trochę głębiej i spokojniej. Niepewnie wstała.
– Dzięki. To ja już pójdę, zaraz się spóźnię… – Zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję, drgnęła spłoszona.
Karol spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Masz zamiar w tym stanie pójść na lekcje? Przecież ty się ledwo trzymasz na nogach!
– Mam sprawdzian z ruska…
– Idziesz, ale do pielęgniarki – powiedział stanowczo. Kiedy próbowała oponować, przerwał jej od razu. – Idziemy.
Próbowała iść sama, ale po chwili znowu ją podtrzymywał. Weszli po schodkach wiodących do wejścia. Znaleźli się w środku, w szerokiej sieni, także przypominającej bardziej szpital niż pomieszczenie szkolne. Kilkoro uczniów szybko ich minęło, kierując się do szatni. Z okienka przy drzwiach patrzyła na Karola wrogo twarz woźnej.
– Coś potrzeba? – spytała szorstko. Jakby nie widziała dwóch solidnie ubrudzonych krwią osób.
– Trzeba ją zabrać do pielęgniarki, mocno krwawiła z nosa.
– Przecież pielęgniarki jeszcze nie ma – zaakcentowała „przecież”, jakby mówiła o rzeczach oczywistych i wszystkim wiadomym. – Ona się tu uczy?
– No przecież – odparł Karol zaskoczony. Woźna przez chwilę przyglądała się Klaudii. A potem posłała mu ciężkie spojrzenie.
– A pan z rodziny?
Karola coś tknęło. Jeszcze go wyrzucą, a dziewczynie każą iść na lekcje.
– Tak – skłamał.
– No to niech ją pan zabiera! Nie widzi pan, że ona się do niczego nie nadaje?
Karol wybałuszył oczy, zdziwiony. Co to za ludzie?
– Dobra, chodź, zamówię ci taksówkę – rzucił do Klaudii. Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie, nie, zostanę…
– Oszalałaś? – syknął.
– Matka mi nie uwierzy, z jakiego powodu nie poszłam do szkoły – powiedziała żałośnie.
– A możesz pójść do wychowawcy? Zadzwoni do matki…
Pokręciła stanowczo głową, a w jej oczach było widać strach i determinację. Karol zbaraniał. Jego telefon zapikał, przypominając, że powinien się już zbierać do domu i szykować się do roboty. Spojrzał jeszcze na Klaudię niepewnie, ważąc, co powinien zrobić. W sumie dziewczyna odzyskała trochę kolorów. Poza tym jest późno. No i jest prawie dorosła, niech podejmuje decyzje. Wreszcie nie jego sprawa.
– No dobra, jesteś pewna?
Skinęła głową. Uśmiechnęła się słabo.
– Dzięki za pomoc.
Woźna dalej patrzyła na niego nieprzychylnie.
– To co, zabierasz ją? – już nawet nie „pan”.
– Nie. Zostaje.
– To po co było sceny robić?
„A tak, kurwa, dla picu” – pomyślał, wychodząc.
* * *
Spotkanie w tajskiej knajpie było przedwczesne, nie zdążyła jeszcze odespać Rosji. Kolejne dwa dni przeważnie nie opuszczała łóżka, chyba że Karola nie było w domu, aby podać jej posiłek. Wówczas musiała ruszyć się dalej niż do łazienki, bo do kuchni. W końcu czuła się na tyle dobrze, aby wrócić do normalnej egzystencji.
Zawsze trzy razy grzechotała każdym pudełeczkiem z lekami, zanim wzięła tabletki. Pudełeczka te nie były przeznaczone dla tych konkretnie pigułek, ale za każdym razem, gdy wykupowała receptę, wyciągała wszystkie z saszetek i wrzucała do pudełek. Często też wysypywała tabletki na stół i przeliczała je. Trochę ich było. Układała potem różne leki według koloru, kształtu i rozmiaru pigułek. Czasem alfabetycznie.
Ostatnio znowu zatęskniła za butelką, co ją trochę dziwiło. Myślała, że ten etap ma już za sobą. Od śmierci Damiana do skończenia szkoły rzadko trzeźwiała. Zresztą to alkohol spowodował, że przestali się nią interesować. To było jej pierwsze zwycięstwo nad nimi. Potem, po maturze, na terapii dostała leki, których absolutnie nie można było mieszać z żadnymi procentami. Wówczas musiała spojrzeć na całość spraw absolutnie trzeźwo.
A było na co patrzeć. Tak jak teraz, rano, gdy stała przed wielkim lustrem w łazience, sprawdzając bardzo wyraźne ślady długich, ostrych paznokci lub pazurów na jej piersiach, brzuchu i plecach. Mogła rozróżnić przynajmniej trzy rozmiary ran. Czy to oznaczało rzeczywiście trójkę istot siedzących w swetrze?
Przyjęła to absolutnie spokojnie. Gorzej było, kiedy jeszcze w liceum podduszali ją w nocy. Nie da rady racjonalnie zareagować, jeżeli wyrywa cię ze snu ucisk na gardle. Ale przed tym można się było stosunkowo łatwo obronić. Nie cierpieli zupełnie czystej pościeli, więc jej codzienna zmiana chroniła ją przed tymi wizytami.
Ich aktywność pierwszej nocy po przyjeździe też już należała do swoistego rytuału. Może nie wszyscy pojechali za nią do Rosji, aby żerować na jej upodlaniu się? Może ktoś został, pilnując domu? Głodniejąc? W każdym razie była właściwie pewna, że przez następnych kilka miesięcy już nie będą się jej narzucać. Przynajmniej nie bezpośrednio. Za to łazili za Klaudią jak sępy za dogorywającą ofiarą.
Ubrała się, rozkoszując się wolnością od nich. Leki zaczynały działać, sprawiając, że bardziej pozytywnie patrzyła w przyszłość. Za kilka miesięcy wszystko zostanie zakończone, a ona będzie mogła rozpocząć normalne życie.
Akurat zaczęła się czesać, kiedy zadzwoniła Iza. Próbowała dodzwonić się w ciągu minionych dni, ale telefon leżał wyciszony – a nawet gdyby nie, po prostu zignorowałaby próbę połączenia. Rozmowa z Izką przez telefon przeważnie przypominała słuchanie audycji radiowej, więc nie przerywając czesania, włączyła tryb głośnomówiący:
– No hej, co tam? – zagaiła, odbierając.
– No hejka. Słuchaj, niezła akcja jest. Nie uwierzysz! Siedzisz?
– Mhm.
– Ta głupia pinda – inaczej nie tytułowała swojej promotorki – dowaliła się do masy pierdół. Nigdy nie skończę tego. No po prostu nigdy. Jeszcze jak ona do mnie pisze! No bo jakbyś ty napisała studentce? „Proszę poprawić”, „to jest do zmiany”, „proszę unikać takich sformułowań”, co nie? Przecież my we dwie ludzie nauki, kurde. A ona komentarze w stylu „styl” i dorzuca do tego cztery wykrzykniki. CZTERY WYKRZYKNIKI! Jak mi odesłała rozdział, myślałam, że wyrzucę komputer przez okno!
Była do tego zdolna. Gdy jeden z książąt z bajki rzucił ją w liceum, ten sam los spotkał jej telefon komórkowy. Zrywanie przez esemesy jest nie tylko słabe, ale może spowodować niepotrzebne straty w sprzęcie.
– W ogóle, jak z nią rozmawiam, to czuję się totalnie zlana. TO-TAL-NIE. A to przecież najzajebistszy temat, jaki mógł się trafić. Nie żadne śmierdzące ćpuny, które ci zdychają w czasie badań, bo ćpają jakieś gówno, to nuda. Albo alkoholicy. Jezu, jak się wynudziłam na tych praktykach u nich… Zwierzęta, no po prostu zwierzęta! Moi umierają, bo mają autentyczne powody – zaakcentowała mocno ostatnie słowo. – A ta do mnie, głupia pinda, żebym się tak nie emocjonowała i nie rozpisywała, jak któryś po rozmowie się mi zabije. Że dramatyzuję. JA. Ja dramatyzuję, wyobrażasz sobie? Chyba facet nie dogodził jej ostatniej nocy. – Iza często prezentowała iście freudowskie podejście do dowolnej relacji międzyludzkiej. – Zresztą cud, że jakiegoś ma. Żebyś widziała, jak się ubiera! A jak maluje! Milena aż jej fotę na wykładzie zrobiła, musisz zobaczyć. Pewnie jakiś zakompleksiony oblech, trzydziestka uderzyła i wziął, co było, żeby z matką nie mieszkać.
– Następny przystanek: Królewska – rozległo się w tle, potwierdzając przypuszczenie, że Iza rozmawiała przez telefon w tramwaju. Zgadując po ekspresji, słyszeli ją wszyscy współpasażerowie.
– Ale zabiło ci się któreś? – wykorzystała tę przerwę, aby zapytać, bo to ją zaciekawiło. Przyjrzała się krytycznie swoim włosom, odłożyła szczotkę i wzięła kredkę do oczu.
– Co? – Iza wydała się trochę wybita z rytmu. – No tak, po to przecież dzwonię do ciebie! Zresztą, żeby jeden. Z tych, co z nimi gadałam na początku czwartego roku, to już się dwóch zabiło. I tamta nawiedzona laska, ta hipisiara, kojarzysz, nie? Co jakieś gówno paliła, jakieś olejki, tak mnie załatwiła, że przez tydzień potem kichałam, alergię miałam… Jakieś takie pojebane imię miała, nie pamiętam…
– Elstera – mruknęła. Jej bracia byli w tej samej wspólnocie co Karol. Nie wiedziała nic o tym, żeby się miała zabić.
– No, rodzice katole tacy totalni. Jak wchodziłam do niej do domu, to normalnie Licheń. Nic dziwnego, że jej odjebało. Wyprowadziła się od nich, a potem trzy tygodnie później się zabiła.
– Kiedy to było?
– Na wiosnę jakoś, maj?
– Jak? – zabrzmiało to mocniej, niż chciała.
– Co jak?
– Powiesiła się? Poderżnęła sobie gardło? Przedawkowała coś? – podpowiadała niecierpliwie.
– Yyy… Noo… – Iza zawahała się, co potwierdziło jej teorię. Klaudia znieruchomiała z kredką w ręce. – No z mostu skoczyła – powiedziała niechętnie.
– Którego? – spytała, choć znała odpowiedź.
– Kolejowego – odparła cicho Iza. – Tam, gdzie Damian.
– A pozostali?
– Jeden studiował u ciebie na wydziale, coś przedawkował na objeździe w Mińsku, wpadł w panikę i wyskoczył przez okno hotelu. W sumie smutne. Niezły kolo był, taki wyluzowany. A drugi się powiesił, zostawił list pożegnalny, ale mi jego matka nie chciała pokazać. Głupia jakaś. Tak jakbym dla przyjemności chciała ten list! Ty słuchaj, ja muszę kończyć, dojeżdżam już. Odezwę się potem. Pa.
– Pa.
Spokojnie skończyła się malować, choć najchętniej skoczyłaby od razu do pokoju po segregator z notatkami. Ale właściwie była pewna, że śmierć Elstery potwierdzała jej teorię. A jeśli tak, to Klaudia dalej nadawała się na okup za Damiana.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.