Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli myślisz, że panujesz nad przyrodą, tylko krok dzieli cię od klęski
Bycie Necul’anem nie jest łatwe – Seltiar wie o tym doskonale. Wiele ułamków rozpadu wszechrzeczy temu musiał opuścić swoje rodzinne strony i od tamtej pory zamieszkuje surową Wschodnią Malasę, gdzie zmaga się z nędzą, przejmującym mrozem oraz biedą.
Rozdzielony z rodziną, żyje w cieniu cul’ków – lodowych formacji, które stale wywołują konflikty z wrogimi Acul’anami. Gdy jednak Kohola Malasy, prawowity władca tej krainy, zostaje uprowadzony, do Mgławego Pałacu, gdzie zbierają się Acul’anowie, nieoczekiwanie trafia także Seltiar...
W tym samym czasie młoda Laira poświęca się badaniu waków – zagadkowych, wypukłych znaków kaligraficznych, które pojawiają się na ziemi i budzą grozę w szeregach armii.
Ścieżki Seltiara i Lairy już wkrótce przetną się na drodze ku odkryciu najpotężniejszych sekretów natury oraz bogów… tajemnic, które przypomną im, jak przerażająco mały jest człowiek wobec ich potęgi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maja Walczak
Rozpad Wszechrzeczy
Złotnica Tom I
Dla wszystkich marzycieli,
przekuwających marzenie w czyn,
a wyobraźnię – w rzeczywistość
Czas nieokreślony
Wyspa Khoga
Kalamas
Gliniany dzban spadł na ziemię, roztrzaskując się na trzy ostre kawałki. Jeden z nich wylądował niedaleko siennika, gdzie spod okrycia wystawały opuchnięte pięty. Ich właścicielka, korpulentna kobieta o wyjątkowo nabrzmiałym obliczu, zrzuciła pled i z przepełnionym irytacją przytupem opuściła stopy na podłogę.
Trzymając się za podbrzusze, ukucnęła i z trudem pozbierała odłamki, pamiętając jednak, aby oddychać równomiernie i miarowo. Stosowała się do słów najstarszej mieszkanki osady, która to postawiła sobie za punkt honoru zaludnienie wyspy, a z racji tego, że posiadała niezliczoną ilość członków rodziny, jej rady były nad wyraz cenne.
Nawet najprostsze czynności wymagały od niej olbrzymiego wysiłku. Podobno jej ciało, przygotowując się na połóg, powinno zbierać dodatkowe siły, ona jednak, mimo wielu wyrzeczeń, czuła się coraz gorzej. Doskwierał jej żar lejący się z nieba, brak wilgoci, a także wzmożona pustynna zawierucha. Zwężona krtań nosiła ślady suchości klimatu, który z kolei wpływał na utrudniony przepływ powietrza; nic dziwnego, że nie miała, czym oddychać.
Lada moment miała urodzić. Świadczył o tym nisko osadzony brzuch i natężona aktywność dziecka. Ostatnimi czasy stokroć dotkliwiej odczuwała jego ruchy. Zdawało się, że chętnie wyrywałoby się na świat. Było niecierpliwe, jakby miało ważne sprawy do załatwienia, jednocześnie na tyle dobroduszne, że nieruchomiało, gdy dni wypełniała jej harówka. Khoganka cerowała, szorowała, gotowała, ono zaś, ukołysane rytmem obowiązków, spało w najlepsze. Dopiero wówczas, gdy zasiadała do jedzenia, budziło się i rozpoczynało energiczną gimnastykę.
Kobieta wielokrotnie powtarzała, że przy tak absorbującym dziecku po prostu nie da się odpocząć, dlatego chodziła ciągle niewyspana, a byle stukot powodował u niej rozdrażnienie. Ponadto świadomość, że jej ukochanemu dziecięciu przyświecać będzie odwrócony bieg egzystencji, bardzo ją martwiła. Nie godziła się na to, by zmarnowało życie na wygłupy, a złe przeczucia podpowiadały jej, że Kuźnica obdarowała je psotną naturą. W rozbitym naczyniu upatrywała szansy na pozbycie się bolączek przyszłości.
Wieszczenie z przedmiotów było znaną praktyką. Choć sensowność tego procederu mogła budzić wątpliwość, to nieważne, jaką wybierała metodę – wszystko sprowadzało się co do joty. Naczyniom przypisywano najróżniejsze profetyczne znaczenia. Wierzono, że jeżeli rzecz, w tym wypadku zwykły gliniany dzban, stłucze się na nieparzystą liczbę części, rodzina żyć będzie w dostatku, w przeciwnym wypadku natomiast – wszak nieszczęścia lubiły chodzić parami – czeka ją rychła zguba.
Pech chciał, że Khoganka znalazła dwa i pół odłamka. Reszta rozsypała się jej w dłoniach. Jak zatem miała to interpretować? Czy powinna się radować z takiego obrotu spraw?
Było to u zarania dziejów, gdy na Wyspach Khoga nikt nie mierzył upływającego czasu, a rzeczywistość ustąpiła oparom senności. Podobną praktykę zastosują w przyszłości najgorliwsi z gorliwych wyznawcy Nandini, mimo iż większa część nieistniejącej jeszcze społeczności podporządkuje się ordynacji rozpadu wszechrzeczy. Niemniej dla ówczesnych Khoganów linearność i przemijanie były rzeczami względnymi.
Tak oto, w bliżej nieokreślonym terminie, kobieta w bólach powiła synka, któremu nadała imię Xet. Gdy po raz pierwszy wzięła go w ramiona, nie mogła uwierzyć własnym oczom – drobna postura chłopca sprawiała, że utonął w jej objęciach. Ten widok zupełnie ją rozczulił. Spojrzała na niego i przepadła bez reszty. Zaoferowała mu bezpieczeństwo i w tym poczuciu obdarowywania odnalazła ukojenie. Opuściła ją nawet dniami narastająca niepewność.
Jej pole widzenia zawęziło się do pary uszu, nosa i palców. Xet był do niej uderzająco podobny, lecz jego zacięta, marudna mina świadczyła o uporze, jej zaś brakowało wytrwałości we wcześniej podjętych działaniach. Urodził się z ciemną kępką na głowie, czerwoną buzią i nienaturalnie ułożoną dłonią; sposób, w jaki była zaciśnięta, dawał do myślenia. Wydaje się, jakby coś trzymał, zastanowiła się zaciekawiona i jeszcze raz spojrzała na jego spokojną twarz. Moje maleństwo.
Nieświadoma powagi sytuacji, a także tego, że Kuźnica igrała z nią od samego początku, poważyła się na czyn ingerujący w osobistą przestrzeń synka i rozwarła jego ściśniętą piąstkę. Chłopiec od razu zaniósł się płaczem; krzyczał wniebogłosy, jakby doznawał fizycznej krzywdy. Z nieporadnością znaną jedynie tym, którzy przebrnęli przez początki rodzicielstwa, Khoganka starała się znieść ten nowy rodzaj dyskomfortu – koniec końców siłą odebrała coś maleństwu.
W jego rączce znajdował się bowiem kryształ. Najprawdziwszy kryształ, o gładkiej, zamglonej powierzchni. Burza niepokoju przetoczyła się przez jej myśli, gdy ujęła go w swoje palce.
Mały. Na tyle mały, że mieścił się w dłoni noworodka.
Niezwykłe, stwierdziła w duchu, oglądając go z każdej możliwej strony. Ustawiony pod światło mienił się na żółto.
Kobieta nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Przecież to niemożliwe. Niemożliwe, prawda? W równym stopniu odczuwała dobrze znany niepokój, jak i podniecenie. Znalezisko zdążyło wprawić ją w zachwyt, jednoczenie wykraczało poza jej wyobrażenia. Wypaczyła sens tego zdarzenia, szukając realnego wyjaśnienia, ale nijak nie potrafiła go znaleźć.
Mieszkanki osady, które pomogły przyjąć jej poród, zapytane o skarb, zarzekały się, że nie miały z nim nic wspólnego. Uznano, że chłopiec przyszedł z nim na świat.
Wkrótce potem wieść o rzekomym krysztale obiegła całą wyspę. Szczególnie zainteresowanie zaczął budzić, kiedy okazało się, że rósł wraz z malcem. Mimo iż pojęcie wartości było jeszcze wtedy obce, niósł on jasny przekaz – chłopiec został wyróżniony. Dlaczego? W jakim celu? Tego nikt nie wiedział, jednak ludzie ze wszystkich krańców Wyspy Khoga przybywali, ażeby na własne oczy przekonać się, czy w plotkach tkwi chociaż ziarno prawdy.
Dręczony obsesją Gard stanął przed obliczem wybrańca i, czego spodziewałby się każdy, kto znał go choć trochę, zapragnął kryształu dla siebie.
Wak
Laira
Divinosco
w porze lirte
⛰’Rozpad Wszechrzeczy
Będąc dzieckiem, Laira brodziła w rzekach imaginacji. Umysł młodego człowieka nie podlega ograniczeniom realizmu, dlatego obejmowała wyobraźnią cały świat, a ten jawił się spękaną pustynią – materią podzieloną na niezliczone i niezbadane fragmenty. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby niesforny Bożek Lou podarł kolorowe mapy i rozsypał ich skrawki w wiecznie nieuporządkowanej sypialni dziewczynki. Tylko ona potrafiła je ze sobą połączyć.
Późną porą, kiedy mamah, utuliwszy ją do snu, zamykała za sobą drzwi, wybiegała naprzeciw przygodzie. W porywach fantazji, zupełnie nie zważając na boskie prawa natury, mocowała się z cząstkami materii, ażby stworzyć jedną, harmonijną całość. Zdawało jej się wtedy, że nic w tym trudnego, wystarczyło odrobinę pomyśleć.
Z biegiem czasu dziecinne mrzonki przerodziły się w poglądy, a młodzieńcze marzenia – w idee. Zrozumiała wówczas, iż wymysły zrodzone z naiwności zaprowadziły ją na manowce. Myliła się. Od dłuższego czasu tkwiła w przepięknej ułudzie, ale nikt nawet nie zapytał, czy pragnie w niej żyć. Świat, który dotychczas pełnił funkcję szczelnego kokonu, został zdziesiątkowany; rozbity na miliony części, z tym że odpowiedzialni za całe zło okazali się ci, którzy przez dekady rozpadu wszechrzeczy[1] widzieli jedynie powierzchowność, zatracając tym samym prawdziwe wartości.
Laira była elokwentna, inteligentna, niezależna i nader oczytana, co tworzyło dość wybuchową mieszankę. Nie pozwalała, ażeby ktokolwiek nią manipulował, zwłaszcza Imperator Rozpadu Wszechrzeczy.
W wyniku rodzącego się w jej sercu pragnienia, aby zdemaskować Imperium, stała się niepokorna. Wierzyła, że to ona dostąpi zaszczytu odkrycia tej prawdy, tak jak w dzieciństwie wierzyła, że tylko ona jest w stanie powiązać ze sobą wszystkie fakty. Ufała swym umiejętnościom do tego stopnia, że odważyła się na bunt.
Nie. „Bunt”, to za duże słowo.
Lubiła myśleć, że robi coś naprawdę ważnego i potrzebnego. Niestety nie osiągnęła nic, co urastałoby do rangi rebelii, a mimo to żywiła przekonanie, iż uosabia idee wolności.
Jak się potem okazało, pycha bywa zgubna, lubi drwić i robić z nas głupców.
***
Lęk dławił, utrudniał oddychanie, ale także motywował.
Pod osłoną liści pędziła co tchu, bacząc na skradające się widma, które złapały jej trop. Nadaremnie próbowała je zgubić. Niemal czuła, jak dyszą jej w kark.
Odwróciła głowę, by przekonać się, jaka dzieli ich odległość.
Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze zdołam im uciec, przekonywała sama siebie, choć w umyśle pojawiły się pierwsze oznaki niepewności.
Przypomniała sobie początek tej pogoni. Przebywała tam, gdzie nie powinna, więc decyzja o natychmiastowej ucieczce wydawała się jedynym logicznym rozwiązaniem. Kiedy zarejestrowała dudnienie – ciężki chód, należący do więcej niż jednej osoby, zeszła z drzewa i wyjrzawszy zza jego pnia, zyskała pewność, że w oddali majaczy oddział maszerujących żołnierzy. Od razu zrozumiała, że została przyłapana na gorącym uczynku, dlatego w zastraszająco szybkim tempie pokonała las, wybiegając wprost na błonia, a później na targowisko.
Cienie rzucały pomrokę na stragany, lecz nie zwracała na to szczególnej uwagi. Zwinnym krokiem przemykała pomiędzy skalistymi półkami u podnóża wzniesienia górującego nad Divinosco. Miejscowość ta z lotu ptaka wyglądała jak przecięty na pół owoc, z tą różnicą, że zamiast pestki, na jego środku wyrosło wzgórze. Próbując dostać się na drugi koniec miasta, należało najpierw zdobyć szczyt.
Laira pognała pod górę.
Znała topografię Divinosco. Każdą ulicę i ślepe zaułki. Co by nie mówić, wychowywała się wśród gwaru i jarmarcznego pogłosu. Właśnie przechodziła nieopodal znajomych fortyfikacji, przyozdobionych białym kwiatem laurencji i wieńcem zielonego grynszpanu. Perłowe budowle pięły się na wzniesieniu, zakurzone i zapomniane – pył rozpierzchał się na szlaku handlowym i ostatecznie osiadał na fasadach woskowatych rezydencji. Wpływowa arystokracja nie mogła znieść opadającego zewsząd kurzu, stąd przeniosła się na błoniaste, nizinne tereny.
Współcześnie budynki były niezamieszkałe, a ogrody niezadbane i dzikie, dlatego kiedy mijała opustoszałe dziedzińce, towarzyszyła jej wszechobecna cisza. Chodziła ścieżką pomiędzy nimi prawie codziennie, bo lubiła chłonąć atmosferę tego miejsca. Napawając się widokiem osamotnienia, doznawała poczucia niemal nadludzkiego piękna. Ta potrzeba pustki brała się z natłoku myśli – zbyt wiele krążyło ich w głowie, a cisza stanowiła na to doskonałe remedium.
Była to jej bezpieczna przystań, którą – jak pomyślała z goryczą – właśnie rozmyślnie narażała na gwałt.
Nagle po zboczach rozniósł się odgłos wściekłego ujadania psa.
Laira pomknęła, ile sił, wydeptanym przejściem w stronę centrum. Wybrała mniej zadrzewiony traktat, zaścielony gęstwiną spopielonych liści. Łodygi dosięgały jej do pasa, więc by przechytrzyć żołnierzy, przygarbiła plecy i pochyliła głowę.
Sprzęt, który wykorzystała podczas akcji, gruchał głośniej niż koła wozu na wybojach. Przytrzymała go rękoma, by stłumić nieco dźwięki, ale nie przyniosło to pożądanego skutku, bo wciąż robiła potworny hałas.
Szukając schronienia, zaglądała w szczeliny. Zdawała sobie sprawę, że Haporianie, którzy zamieszkiwali Divinosco i okolice, parają się kontrabandą, więc szukała dziur, w których chowali skradziony towar. Pragnęła się tam ukryć.
Nieświadomie mijała jedną z kryjówek, gdy wtem dobiegł ją głos:
– Szukasz kłopotów?
Na krótką chwilę zapomniała, jak się oddycha. Serce biło jej jak szalone. Biała tunika, którą miała na sobie, wyróżniała się na tle szaroburych roślin. Chyba naprawdę prosiła się o kłopoty. Zaraz jednak przekonała się, że żołnierz tylko kręci się w kółko i rzuca spojrzenia w różne strony. Na głowie miał hełm[2] – srebrzyście biały kwadrat, zwieńczony czterema rogami.
– Porozmawiajmy – zachęcał, jakby przeczuwał, że skrywa się w pobliżu.
Pomimo strachu nie dała się zwabić gołosłownymi obietnicami. Miała świadomość, że w opinii Valiberian dopuściła się wykroczenia, w przeciwnym wypadku nie uciekałaby przed pogonią. To definitywnie przesądziło sprawę, dlatego napinając nerwy jak postronki, wyskoczyła i ruszyła biegiem.
Przeklęła siarczyście, zagłębiając się w gęstwinie krzaków z jeszcze większą zawziętością. Dotąd łaskawe kłącza pozwalały jej umykać bez ani jednego zadrapania. Chroniły, dając tymczasowe oparcie, za co była bardzo wdzięczna. Zbiegając z górki, wzięła garść mchu o nieciekawej zgniłozielonej barwie, by wetrzeć go w materiał ubrania i jeszcze bardziej wtopić się w otoczenie, rozgniotła też grudki czarnej ziemi na policzkach.
Gnana niepokojem, popędziła w dół, w przeciwnym kierunku niż rodzinna posiadłość. Według otrzymanych instrukcji powinna się była trzymać wschodniego traktu, dlatego zwalczyła pokusę, by wrócić do domu.
Czas mierzony płytkimi oddechami to zwalniał, to przyspieszał, igrając z jej płucami. W szaleńczym pędzie łapała kolejne hausty powietrza. Zmęczenie dawało się we znaki, w związku z tym przystanęła na rozwidleniu dróg i obejrzawszy się za siebie, oparła o pierwszy budynek, który znajdował się po drugiej stronie wzgórza.
Odetchnęła z niebywałą ulgą.
Jakimś cudem dowlokła się na drugą stronę przedmieścia i zgubiła pościg.
Żadna postać nie biegła spadzistą drogą ku miastu ani nie wychylała się z bocznych uliczek. Mimo to silny lęk gnębił i udaremniał trzeźwy osąd.
Na powrót znalazła się między zabudowaniami.
W tej części Divinosco temperatura aż tak nie doskwierała. Na dachach kamienic umieszczono zacieniacze[3], z balkonów zaś łopotały płócienne szarfy. Dzięki tym udogodnieniom kroczący siecią korytarzy przechodnie mogli się skryć przed upałem. Jedyną wadą tego stanu rzeczy była ograniczona widoczność. W interesie Lairy leżało, ażeby wykazać się większą ostrożnością niż dotychczas.
Mrok pochłonął struktury, a rozlane światło dnia dawało mętny zarys rozkładu dzielnicy, z tego względu cielesny kontakt stanowił jedyną podpowiedź. Jednak nie błądziła na ślepo. Trzymała się fasad kamieniczek, jakby za sprawą dotyku dopasowywała budynek z konkretnym wspomnieniem, a następnie wpisywała go w układ miasta. Jej rozchodzący się po korytarzach przyspieszony oddech niknął w pobliżu karczmy, zagłuszony pijackimi rozmowami. Gdzieś wysoko, chyba z mieszkania na półpiętrze, dochodziła do niej kłótnia sąsiadów, a jeszcze wyżej jakiś chłystek, w stanie upojenia, wyśpiewywał serenady o nieszczęśliwej miłości.
Wierzyła, że obrała właściwy kurs. Wprawdzie nadkładała drogi, lecz umyślnie wystrzegała się zaludnionych miejsc. Porzuciła jedną z bogatszych dzielnic na rzecz głębokiej prowincji, której mieszkańcy rzadziej pławili się w zbytku. Z uwagi na słabe wpływy z łapówek strażnicy niechętnie patrolowali ten rejon.
Laira postanowiła wykorzystać pazerność gwardzistów.
Od celu dzieliło ją niewiele. Może niecały kilometr albo nawet kilkaset metrów. Wydawało się to niczym w porównaniu do odległości, jaką dziś pokonała.
Niestety nie było jej dane tam dotrzeć.
Podczas włóczęgi u wylotu alei napotkała przeszkodę. Natychmiast zastygła w bezruchu, gdy tuż przed nią wyrosły dwie postacie. Wzrok zdążył przyzwyczaić się do półmroku, więc odgadła od razu, kim są. Byli to kochankowie, którzy okazywali sobie czułość. Chociaż czułość to za mało powiedziane, poprawiła się w myślach. Obrazek, który rozpościerał się przed jej oczami, był może nieco zdrożny i w normalnych okolicznościach przeszłaby chyłkiem, czerwieniąc się jak piwonia. Cały szkopuł w tym, że jednym z kochanków okazał się Osika.
Kto jak kto, ale żołnierz Imperium, jak nikt inny, powinien dbać o dobre obyczaje, mężczyzna jednak nie wykazał się dostateczną powściągliwością. Gdyby tylko Laira uznała za stosowne wyjawić niewygodną dlań prawdę, wówczas przysporzyłaby mu problemów, niemniej była zbiegiem, co przekreślało takową ewentualność. Zresztą nie zamierzała donosić. Pragnęła jedynie przejść bokiem, niezauważona.
Uświadomiła sobie, że najlepszym rozwiązaniem będzie roztropność. Należało wstrzymać się z pochopną decyzją. Powinna uzbroić się w cierpliwość i poczekać na odpowiedni moment. Niestety w promieniu kilkuset metrów nie znalazła żadnej kryjówki. Wcześniej otaczały ją drzewa, teraz zupełnie puste ulice nie sprzyjały ucieczce. Zachowując strzępki zdrowego rozsądku, wycofała się i przywarła plecami do kamienicy. Nie mogła wrócić drogą, którą przybyła, ani iść naprzód. Wprawdzie para była zajęta sobą, ale szanse, że pozostanie niezauważona, oscylowały wokół zera. Nie podejmę takiego ryzyka, pomyślała i obie możliwości spisała na straty.
Pozostało jej czekać.
Stała jak słup soli, gapiąc się na strażnika, który upajał się swą oblubienicą. Ich żar spalał na wskroś niewinność Lairy; czuła, że się czerwieni. Dobrze, że przynajmniej żołnierski płaszcz, jako tako, maskował ruchy rąk, bo w przeciwnym wypadku ich zachowanie budziłoby niesmak.
Modliła się, żeby pilina – drewniany hełm, który trzymał w dłoni – okazała się koloru białego, a nie czarnego. Czarna oznaczała bowiem dodatkowe kłopoty, ponieważ miałaby wtedy do czynienia z dowódcą, a nie szeregowym żołnierzem. Wytężała wzrok i postąpiła krok naprzód.
Wydawało jej się, że przed oczami mignęło jej coś białego, ale nie miała całkowitej pewności, zwłaszcza że z tego, co wiedziała, jedynie wysoko postawione jednostki otrzymywały prawo noszenia peleryny, a ten tutaj bardzo się z nią obnosił.
W tej samej chwili usłyszała rytmiczny stukot dochodzący z głębi uliczki, którą przyszła.
Osika oderwał usta od szyi kobiety. On także rozpoznał źródło dźwięku. Marszcząc czoło, potoczył wzrokiem po budynkach i z niedowierzaniem spojrzał wprost na Lairę.
Sama jej obecność wzbudzała szereg podejrzeń. Wyglądało to tak, jakby celowo ich obserwowała; co więcej, odgłosy zbliżających się gwardzistów tylko potwierdziły, że z pełną premedytacją postanowiła zgłosić to zdarzenie do władz.
To nie tak, chciała powiedzieć, ale Osika nie obdarzył jej kolejnym spojrzeniem.
Patrzył w miejsce ponad jej ramieniem.
Laira zaczęła gestykulować. Starała się przekonać strażnika, że nie miała złych intencji, a zajęcie to pochłonęło ją bez reszty, do tego stopnia, że nie zauważyła, jak cienie wokół niej delikatnie zafalowały. Zanim uzmysłowiła sobie, że coś jest na rzeczy, ktoś zaszedł ją od tyłu. Zacisnął dłoń na jej twarzy, by nie próbowała krzyczeć. Nawet się nie zorientowała, gdy wykręcił jej ręce, pozbawiając ją możliwości samoobrony. Przycisnął ją do siebie, dzięki czemu odkryła, że nie nosił zbroi.
W głowie usłyszała ostrzegawczą nutę – to nie był żołnierz Imperium.
Spojrzała błagalnie w oczy Osiki. Jeżeli sądziła, że ruszy jej na ratunek, to grubo się przeliczyła. Wprawdzie mężczyzna wykonał niepewny krok, lecz szybko zrezygnował i mrugnął do ulicznika. Ten porozumiewawczy kod znalazł się poza jej polem widzenia, ale dodając dwa do dwóch, domyśliła się reszty.
Osika zostawił ją na pastwę losu przypadkowego zbira.
Jeżeli jeszcze tliła się w niej wiara w Valiberian, to właśnie wyparowała. Brutalnie przekonała się o tym, że żołnierz wolał splamić swój honor, aniżeli utracić stanowisko.
O jego charakterze niech świadczy fakt, że po tym cichym przyzwoleniu bardzo szybko się ulotnił. Zostawił ukochaną, na wpół zdziwioną, na wpół rozzłoszczoną, bez pożegnania. Kobieta była najwyraźniej ulepiona z podobnej gliny, bo zadziwiająco szybo doszła do siebie, wzruszyła ramionami i weszła do bramy obok.
Wobec niepożądanego kontaktu cielesnego Laira nie pozostała niewzruszona. Brzydziła się bliskości. Czuła się brudna i upokorzona. Marzyła tylko o tym, by zmyć z siebie ten dotyk, jednocześnie nie potrafiła się zmusić do działania.
– Czebo gesz? – powiedziała stłumionym głosem, lecz z jej gardła wydobył się tylko niezrozumiały bełkot.
Napastnik nieznacznie się odchylił.
– Spóźniłaś się – szepnął jej do ucha, przekraczając granice przyzwoitości.
Rozpoznała ten głos, ale zanim upewniła się, z kim ma do czynienia, poczuła ostre szarpnięcie. Właściciel barytonu pociągnął ją za sobą, prawie wyrywając jej przy tym ramię. Z racji tego, że biegł tuż przed nią, widziała tylko jego plecy. W identyfikacji tożsamości pomocna okazała się szopa rudych włosów, stanowiących niezbity i niezaprzeczalny dowód, że ma przed sobą Tyrusa.
Czekał na nią zgodnie z umową, by wystąpić w roli przewodnika. Do tej pory to było jej zadanie, dlatego też na samą myśl, że z własnej, nieprzymuszonej woli musi poddać się cudzemu przywództwu, poczuła wewnętrzny opór. Nie przywykła do uległości. Zazwyczaj to ona stała na czele ekspedycji, tym razem jednak odstąpiła od roszczeń, bo to Tyrus znał lokalizację potencjalnej kryjówki. Nie ona.
W otrzymanym przez nią liście były wytyczne, które pokierowały ją na południowy wschód. W gąszczu uliczek taka informacja była zbyt ogólnikowa, dlatego potrzebowała pomocy.
Potrzebowała przewodnika.
Oboje należeli do zgrupowania, które zabezpieczało się przed zdekonspirowaniem, stosując strategie podziału odpowiedzialności. Jawność struktur, przy założeniu powszechnie dostępnych danych, naraziłaby jego członków na niebezpieczeństwo – ażeby go uniknąć Laira, jeszcze przed przystąpieniem do zadania, otrzymała niepełny zestaw informacji. Ten system wydawał się charakterystyczny dla przepotężnej organizacji liczącej co najmniej kilkudziesięciu świetnie wyszkolonych aktywistów. W rzeczywistości była ich tylko czwórka, z czego jedynie Tyrus działał w terenie.
Laira po raz pierwszy dziś zamieniła się z nim miejscami i choć każde z nich czuło się niepewnie w nowej roli, to rozumieli się bez słów. Byli zaznajomieni z obowiązkami każdego z członków stowarzyszenia, więc szybko złapali wspólny rytm.
Nagle Laira poczuła nieprzyjemnie kłucie w lewym boku. Przeklęta kolka przypomniała o sobie w najmniej odpowiednim momencie, akurat wtedy, gdy Tyrus narzucił ostre tempo. Nie mogła pochwalić się świetną kondycją, ale też nie miała powodów do wstydu. Dziś wzniosła się na wyżyny swojej wydolności, z czego była niezmiernie dumna.
Szczęśliwym trafem kolega nie uszedł daleko.
Skręcił w pierwszą uliczkę, tuż za skrzyżowaniem, i niespodziewanie się zatrzymał. Zdjął klucz, wcześniej zawieszony na szyi, i uporawszy się z zamkiem, uchylił drzwi.
– Pójdę przodem – zachrypiała, sama się oferując.
Tyrus wszedł do środka tuż za nią. W półmroku widać było głównie białka jego oczu. Dwa błyszczące białe punkty, które wyraźnie odcinały się na tle pomieszczenia. Wystawiwszy głowę przez prześwit, wyjrzał na zewnątrz.
– Sprawdzam, czy Osiki minęły już tę okolicę – wyjaśnił, zanim zainteresowała się tym tematem. – I z tego, co widzę, to jest czysto.
Zamknął drzwi i w dwóch susach znowu znalazł się tuż przed Lairą. Po drodze chwycił lampkę, którą znalazł gdzieś na regale, co wskazywało na to, że przygotował ją sobie wcześniej.
Zapaliwszy świecę, uniósł ją w górę.
– Co ty masz na twarzy? – zapytał rozbawiony.
– Co? – Laira przystawiła dłoń do policzka. Na palcu pozostała jej czarna smuga. Błoto. Całkowicie o tym zapomniała. – A, to…
Tyrus parsknął śmiechem. Wyciągnął z kieszeni chustkę.
– Chyba przeceniłaś swoje umiejętności maskowania.
Laira wzruszyła ramionami, ale przyjęła podarek.
– Co to za miejsce? – Tyrus oczekiwał chyba wdzięczności za uratowanie jej przed żołnierzami, ona tym czasem rzuciła jedynie z lekka pretensjonalne pytanie.
W istocie poczuwała się do obowiązku, by złożyć mu podziękowania, lecz po pierwsze nie potrafiła się do tego przemóc, bo on też nigdy nie dziękował, a po drugie jej uwagę zaprzątały pilniejsze sprawy.
Gdzie, u licha, jest Misa Bożka Lou?
Seltiar
⛰’Rozpad Wszechrzeczy
w porze dorte
Malasa
Zdawało się, że ryk, przywodzący na myśl wycie wilka, rozsadzi lód od środka, a ten, odtajały, pochłonie mieszkańców osady – spłynie kaskadą ku miastu, podtapiając drogi i zalewając usta. Lodowiec jednak ani drgnął, za to wydobywający się z gardła skowyt poniósł się ku ptakom, które nagle poderwały się do lotu. Ćwierkając, krążyły nad głowami ludzi, bardzo blisko ziemi.
Seltiar obserwował mężczyznę – krępego osiłka, o wodnistych, blisko osadzonych oczach, który dał ujście własnemu niezadowoleniu. Wejrzenie miał tępe, takie, co to nie zaznało przebłysków lotnego umysłu. Wszelkie braki w inteligencji nadrabiał niewyparzoną gębą, wykazywany przezeń talent do słowotwórstwa dałoby się przyrównać do poziomu sarbońskiego mistrza.
Skąd Seltiar to wiedział? Ano osiłek chętnie dzielił się nieprzyzwoitymi uwagami, które zaświadczały o jego jakże ujmującej osobowości:
– Jeszcze mnie popamiętają! – Stał tuż przed wejściem do pałacu. Brama była zamknięta. Potrząsnął jej lewym skrzydłem, jakby chciał je wyważyć. – Necul’anie[4], pomioty Garda. – Splunął. – Nie można im ufać.
Nie on jeden bluzgał na lewo i prawo:
– Kurwy – zawtórował mu inny Malasańczyk.
– Odszczepieńcy!
– Kto jest z nami?! A kto przeciwko nam?!
Plac wybudowany na cześć Nurra, założyciela miasta, stał się siedliskiem bezprawia i rozprężenia, dowodem na to, że popuszczanie lejców sprzyja powolnym procesom degeneracji społeczeństwa. Ledwo pomieścił miejscowe zrzędy, a że tych w Malasie było bez liku, pękał w szwach. Dziś przyszło mu gnieździć zbiorowość godną koronacji samego Koholi Malasy[5]. Przez setki rozpadów wszechrzeczy w obrębie skweru doszło do niejednego przełomowego wydarzenia, zapisanego w kronikach złotymi literami, więc ażeby tradycji stało się zadość, teraz też stał się świadkiem przełomu.
Skala zniszczeń, dokonanych w raptem w parę chwil, wiernie oddawała ducha demonstracji. Rozwydrzona gromada w żadnym razie nie ustępowała poziomem zwykłym ulicznym zamieszkom.
Tylko wiatr zdawał się tłumić agresję. Zawierucha urosła w siłę, stając w szranki z prostym ludem. Wydawać by się mogło, że żywioł o takiej potędze zada wrogowi straty, niemniej gapiów ciągłe przybywało.
Miejscowi wyszli na ulicę i zebrali się przed Mgławym Pałacem, by uzyskać odpowiedzi. Pałac uparcie milczał, co odzwierciedlały ponure nastroje. Ile mają jeszcze czekać? Pośpiech to niewskazany doradca, lecz w tym wypadku brak informacji pogłębiał irytację. A ludzie wciąż napływali szerokim strumieniem, wykłócając się między sobą o jak najlepsze miejsca. Niestraszny był im bijący po oczach chłód. Niestraszny był chlastający po twarzach wicher. Nawet szczypiący w uszy mróz był niczym wobec niepokoju kąsającego serca.
Na szczęście pojedyncze okrzyki zbuntowanych Malasańczyków nie porywały tłumu do działania.
Jeszcze.
Seltiar obawiał się, że obecny porządek nie przetrwa zbyt długo. Przemawiały za tym coraz śmielsze głosy. Niektórzy chcieli wziąć bramę szturmem, co jak na razie spotykało się z powszechną krytyką, inni skłaniali się ku mniej brutalnym praktykom, ale zdawało się tylko kwestią czasu, kiedy dojdzie do jakiegoś spięcia.
Seltiar wyostrzył zmysły. Wprawił umysł w stan najwyższego skupienia, zmuszając go do pracy na pełnych obrotach. Miał na oku frustrata, który kopnął go przypadkowo w goleń, staruszkę, która wcisnęła mu łokieć w żebra, i całkiem ładną brunetkę, napierająca nań piersiami.
Ostrożnie przebiegł wzrokiem po zgromadzeniu. Mógł odetchnąć z ulgą, bo nikt nie zwracał na niego uwagi.
Był zbłąkaną owcą pośród wilków, dlatego wkładał wiele wysiłku w pozostanie niewidocznym. Bardzo żałował, że włożył pancerz[6], który wyróżniał go na tle innych Malasańczyów, toteż zgarbił plecy, starając się z nimi zrównać. Ponadto przekręcił zasobniki na ramionach, żeby zmniejszyć swoją objętość. Chyba osiągnął cel, bo nikt nie wytykał go palcami.
Zastanawiał się, co by mu zrobili, gdyby dowiedzieli się, że jest Necul’anem, tym odszczepieńcem, wygnańcem, niechcianym elementem.
Pewnie nic miłego.
Zgarbił się jeszcze bardziej, próbując osłonić się przed wiatrem. Usłyszał za plecami szczękanie zębów.
Nieobliczalność pobratymców wspólnej niedoli tylko utwierdzała go w przekonaniu, że popełnił błąd. Ustawił się w pierwszym rzędzie, jak jakiś młokos niemający rozeznania w ludzkich słabostkach i w gwałtownych porywach serc.
Po co się tak wyrywałem?
Zmagał się z masą ciał, niczym w zatłoczonej gospodzie, z tą różnicą, że walka o uwagę barmana owocowała kuflem piwa, natomiast tutaj zyskał tylko kilka siniaków. Doprawdy, żadna przyjemność nie płynęła z bycia przyciśniętym do ogrodzenia. Przęsło bramy wbijało mu się w bok, kłując niemiłosiernie, ręka zaś przymarzła do pałąka do tego stopnia, że utracił zdolność czucia.
Nawet widok na Pałac – wieżę wychodzącą na południe, z kratownicami w oknach, oraz bliźniaczą wieżę zachodnią – nie rekompensował podeptanych stóp. Szczególnie, że nie czerpał z tego korzyści. Ilekroć wypatrzył ruch na dziedzińcu, spotykało go gorzkie rozczarowanie. Obserwował, jak wartownicy kilkukrotnie zmienili się na stanowiskach, krzątająca się służba zdążyła uprać i powlec pościele oraz jak rozładowywano dostawę. Wozy wjechały przez główne wrota, zanim na terenie podzamcza zebrał się cały ten tłum.
Pałac szykował się do suto zastawianej i mocno zakrapianej uczty, o czym świadczyły ilości przywiezionego alkoholu i mięsa. Te sceny solidnie go ubawiły. Podczas rozładowania napitków jeden z parobków połasił się na butelkę najlepszego wina. Uczynił to tak pokracznie, że ktoś z tłumu zakrzyknął:
– Panie! Korek z dupy ci wystaje!
Zaiste, element skradzionej butelki, włożonej między pośladki, wyjrzał na światło dzienne. Zaalarmowany służący, który nadzorował wykonywane prace, capnął mężczyznę za kołnierz i zaprowadził go przed oblicze gwardzisty. Gdy złodziejaszek szedł, wino kołysało się ponętniej niż kobiece biodra.
Rechot wydobył się z gardeł zebranych.
Seltiar naprawdę śmiertelnie się nudził, skoro poświęcał tym drobnostkom całą swoją uwagę. Ugrzązł tu na dobre, i to na własne życzenie.
Kiedy wozy opustoszały, zapanowało poruszenie. Parobkowie, którzy skończyli rozładowywać towar, zbili się w gromadę. Musieli opuścić teren pałacu.
Żołnierze rozproszyli się po dziedzińcu.
Seltiarowi mignął gdzieś niebieski pióropusz. Na hełmie naliczył trzynaście oznaczeń. To musiał być Lewy Lantor[7]. Jego komendy rozbrzmiały wyraźnie i zostały niezwłocznie wcielone w życie: żołnierze stanęli w zwartym szyku z włóczniami wymierzonymi w hordę Malasańczyków. Jeden z gwardzistów, odłączywszy się od pozostałych, zbliżył się do punktu kontrolnego i pociągnął za wajchę.
Brama drgnęła.
Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły, przez co na Placu Nurra zrobił się jeszcze większy ścisk. W ruch poszły pięści i nogi.
Seltiar, domyślając się, co nastąpi dalej, poruszył zesztywniałymi palcami. Nadal nie miał w nich czucia. Zgiął nadgarstek i obserwując kruszejący na rękawicach lód, przezornie puścił przęsło. Ludzie napierali na jego plecy, miał wrażenie, że rozerwą go na strzępy. Ramiona, oprawione w szyny, zatrzeszczały, grożąc zgnieceniem. Szczelniej oplótł się kożuchem, by nikt nie zobaczył, że pod spodem ukrywa ochraniacze i napierśnik, po czym mocno zaparł się nogami. Znalazł się zdecydowanie za blisko grotów włóczni, które mogły przebić go na wylot. Sakwę, którą trzymał w drugiej dłoni, przycisnął do piersi.
Lewe skrzydło podniosło się tylko troszeczkę, jednak to wystarczyło, aby parobkowie zdołali się prześlizgnąć, lądując w objęciach Malasańczyków. Szybko zostali porwani przez tłum. Przekazywano ich sobie z rąk do rąk, jak najcenniejszy łup.
– Zamykać! – Dowódca wydarł się na całe gardło, niemniej pomimo podniesionego stanu gotowości nie było rady na cwaniaków, chcących dostać się do środka.
Fala uderzenia nadeszła z prawej, gdzie jakiś narwaniec taranował sobie drogę, próbując przepchnąć się na sam przód kolumny. Przepychał się między ludźmi, depcząc po ich stopach i rozbijając się łokciami. Dopadł do bramy w ostatnim momencie. Przetoczył się po ziemi, gdy kratownica jeszcze opadała, i wylądował u stóp Mgławego Pałacu. Wnet uzbrojony zastęp Lanturii[8] okrążył go, mierząc w jego gardziel.
Sygnalizując własną kapitulację, mężczyzna zawczasu uniósł w górę ręce.
– Nie mam złych zamiarów! – zawołał, pokazując puste dłonie.
– To wróć za płot – powiedział spokojnie Lewy Lantor.
Mężczyzna opuścił ramiona, teraz przylegały mocno do boków.
– Chcemy tylko poznać prawdę! Mówię nie tylko w swoim imieniu, a wszystkich Acul’an[9]. – Obrócił głowę, szukając poparcia wśród mieszkańców Malasy. Okratowane twarze zastygły w bezruchu. – Niech Kohola do nas wyjdzie, tylko tego pragniemy!
W odruchu nieufności jedna z żołnierek, dająca się poznać po smuklejszej budowie ciała, mocniej złapała za broń, co było oczywiste, zważywszy na skandaliczny incydent na jej warcie.
– Ostatni, rusz się! – wydała komendę, od której Seltiarowi zjeżyły się włosy na głowie, bo wydawało mu się, że kojarzy ten głos, mimo iż słyszał go bardzo dawno temu.
W pamięci odżył obraz małej dziewczynki, teraz jednak miał przed sobą kobietę. Czy to możliwe, że to ona? Nie miał czasu przyjrzeć się Apimarze, bo zaszczuty wojownik wyszedł z szeregu. Spod akrali[10], czyli chroniącej głowę przyłbicy, wyłaniały się jego otwarte usta i przerażone oczy.
Ostatni spojrzał znad smutno wygiętych brwi. Wyciągnął przed siebie ręce, ażeby przeprowadzić rewizję mężczyzny, prowodyra tegoż incydentu. Ten zaś, zanim znalazł się w pobliżu dziedzińca, ukrył w mankiecie futra grot włóczni, który teraz przystawił wojownikowi do brzucha tak, aby nikt nie dostrzegł choćby małego błysku klingi. Ostatni doskonale zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Znalazłszy się w klinczu, znieruchomiał. Nawet nie sięgnął po drewnianą pałkę, wstydliwie dyndającą mu u nogi.
Ze swojej pozycji Seltiar miał bardzo dobry widok na poczynania jegomościa. Zdawał się jedyną osobą z całego tłumu zdolną popsuć mu szyki, reszta kamratów z pierwszego rzędu nie kwapiła się do pomocy – donosicielstwo postrzegano za ujmę na honorze, i to największego kalibru.
Seltiar pomachał do L’Lantora, by skupić na sobie jego wzrok. Skłamałby srodze, gdyby nie upatrywał w tym przedsięwzięciu korzyści dla siebie – zamierzał dostać się do pałacu, choć to pragnienie stało się obecnie sprawą drugorzędną.
L’Lantor rozpoznał go natychmiast. Twarz mu stężała od gniewu. Długo mierzyli się spojrzeniami, aż wreszcie Seltiar odpuścił. Tyle dobrego, że to, co chciał przekazać dowódcy w sprawie Ostatniego, zostało właściwie zinterpretowane. Interwencja przebiegła bardzo sprawnie. Lanturia odbiła Ostatniego i wyprowadziła Malasańczyka z dala od publiczności. Nie obyło się bez przemocy i złorzeczeń z jego strony, ale te zostały szybko ukrócone.
– Druga! – Lantor zwrócił się do żołnierki. – Poinformuj, proszę, Maliona, że mamy nasza zgubę. Powinien być w Chmurnej, a jeżeli nie, to błąka się pewnie w lochach.
Apimara potoczyła spojrzeniem po twarzach Malasańczyków, wśród których odnalazła Seltiara. Uniosła brwi w geście zdziwienia i dezaprobaty.
– Ale…
– Mamy pełną eskortę – przerwał jej, pokazując kilkoro strażników. – Damy sobie radę.
Żołnierka była wyraźnie nieufna. Poradziła dowódcy, aby zachował ostrożność, po czym niechętnie pomknęła z prędkością wypuszczonej w powietrze strzały.
– COFNĄĆSIĘ! – L’Lantor ryknął na całe gardło, aż najbliżej usytuowanych Malasańczyków rozbolały uszy. Pierwszy rząd zrobił krok w tył. – Jeżeli któryś z was spróbuje tego samego, to… – Groźba podziałała, nikt nie drgnął. Lantor ponownie przeniósł spojrzenie na Seltiara. – Właź!
Mężczyzna niechętnie wystąpił z szeregu. Słyszał te szepty wokół siebie, czuł, że wytykają go palcami. Poruszał się nad wyraz wolno. Ciało miał zesztywniałe. Policzki go szczypały, ręce zgrabiały do reszty, ale przynajmniej wciąż był na chodzie. Położył się na ziemi, uważając na szyny[11], po czym przeturlał się na drugą stronę bramy.
– Co tu robisz?! – L’Lantor Ipip obruszył się, plując Seltiarowi do ucha, gdy ten podźwignął się do pozycji stojącej. – Miałeś czekać na granicy, skąd miał cię odebrać Igniar – przypomniał zrzędliwie, po czym dał sygnał żołnierzom, by opuścili włócznie.
– Czy Igniar…?
– Wrócił, ale bez ciebie. Aricol zamartwia się od tego czasu.
Zgodnie z poleceniem Seltiar miał wślizgnąć się do pałacu niepostrzeżenie, by nikt nie zobaczył, że otrzymał zaproszenie na naradę. Główny problem stanowiło nieciekawe pochodzenie, wytykane mu niemal na każdym kroku. Mieszkańcy Zachodniej Malasy nie darzyli zbytnią sympatią osobników jego pokroju, więc by uniknąć otwartego konfliktu, Seltiar miał pozostać poza zasięgiem ich wzroku. Dotąd nie wzbudził żadnego zainteresowania, z mało znaczącym wyjątkiem, więc liczył, że jeżeli wszystko ułoży się po jego myśli, ludzie nie zorientują się, że wśród nich przebywał Necul’an.
Necul’anie i Acul’anie z reguły nie darzyli się sympatią, stąd te środki bezpieczeństwa, którym Seltiar najzwyczajniej w świecie się nie podporządkował.
Ipip machnął ręką na Ostatniego, by przystąpił do pracy. Chłopak podszedł do Seltiara.
– To tylko rutynowe czynności – pisnął, jakby obawiając się jego reakcji. Pobieżnie przeszukał mu wewnętrzne kieszenie płaszcza, a także podszewkę i spodnie. Następnie zajrzał do torby. – Niczego nie ma – stwierdził.
– Czyżby? – dopytywał L’Lantor. Seltiar zmarszczył brwi. Ostatni zauważył ten gest, dlatego, reflektując się, rzekł niemal szeptem:
– Prócz szyn, ma się rozumieć.
– W porządku, szyny i pancerz mogą zostać, wyraziłem przyzwolenie. Dziękuję…
Ostatni cofnął się.
– Ty też możesz odejść – powiedział L’Lantor, zwracając się do Seltiara.
Strażnicy, rozstąpiwszy się na boki, przepuścili Seltiara przodem, jednak ten nie uszedł nawet dwustu metrów, gdy zauważył, że idą w ślad za nim. Za sobą usłyszał jeszcze głos L’Lantora, przebijający się wśród zgiełku:
– Gdzie mi z tymi łapami! Do tyłu, łachudro!
Lekceważąc strażników siedzących mu na ogonie, Seltiar pomaszerował dziarsko w stronę przedsionka. Krążył wokół stojących na wewnętrznym dziedzińcu, symetrycznie i w szeregu, posągów z inskrypcjami na cokołach, jakby wyznaczały kierunek, w jakim powinien się poruszać.
Zatrzymał się dopiero przy wejściu.
Malasa była pierwszą osadą założoną przez dwóch braci. Każdy z nich zapoczątkował linie osobnych rodów: Acul’an oraz Necul’an. To ich twarze zdobiły wrota.
Według ówcześnie panujących zwyczajów, kultywowanych do teraz, o tym, kto miał sprawować rządy, decydowało urodzenie oraz dostatecznie rozwinięte zdolności przywódcze. Pierwsi wodzowie Malasy podzielili się władzą, gdyż wybór pomiędzy nimi był na tyle trudny, że nie dało się go rozstrzygnąć. W efekcie starszy z braci zajął bardziej reprezentacyjne stanowisko, a na barkach młodszego spoczęła armia.
Młodszy, imieniem Arras, starał się naśladować starszego – Nurra, we wszystkich działaniach, począwszy od doboru jadła na pałacowe uczty, a skończywszy na przeglądaniu dokumentów. Mówiono, że chadzał za nim jak cień. Więź między rodzeństwem miała umocnić rządy Kohalatu – ustroju panującego w Malasie, gdzie władzę pełniły dwie spokrewnione jednostki. Bracia byli nierozłączni. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Wystarczyło im własne towarzystwo, dlatego nie potrzebowali szeregu przyjaciół. Byli samotnikami, stronili od ludzi. Trwało to do czasu, aż Arras, zazdroszcząc bratu koneksji, zapragnął samodzielnie sprawować rządy.
Pochłonięty żądzą władzy zabił brata i z zimnym wyrachowaniem pozbył się ciała, strącając je na samo dno wąwozu.
Prawda szybko wyszła na jaw.
Malasanie nie darzyli Arrasa zbytnią sympatią, więc wymierzyli mu karę adekwatną do przewinienia. Ponadto przyczynili się do wydobycia kości Nurra, które spoczęły w poświęconej mu komnacie. Później w jej pobliżu zostały usypane kurhany, kryjące szczątki kolejnych przywódców. Ciała młodszego brata nigdy nie odnaleziono.
Seltiar przyjrzał się wnikliwie obliczu Arrasa.
To wybujała ambicja doprowadziła go do zguby. Nie pojmował, jak mógł jej się tak dać zaślepić. Dlaczego zabił własnego brata? On nigdy nie wystąpiłby przeciwko rodzinie. Niejako z jej powodu trafił do Zachodniej Malasy.
Jeden ze strażników wyminął Seltiara i uchylił wrota. W drodze na naradę towarzyszył mężczyźnie już tylko jeden członek Lanurii, ale na wypadek, gdyby przyszło mu do głowy coś głupiego, Ostatni krążył niedaleko; reszta odłączyła się już w sieni, by wypełniać inne polecenia. Żołnierz poprowadził go krętym korytarzem, przeznaczonym dla służby. Transportowano nim głównie żywność. Jedne z drzwi wiodły do lodowni, gdzie chłodzono mięsa, a inne do spiżarni, skąd wydostawała się gryząca woń wędzonych ryb i wdzierała się do nosa. Podkuchenna chwyciła pałąk drewnianego wiadra, aby wylać jego zawartość do rynsztoka opływającego zewnętrzną część pałacu. Zobaczywszy Seltiara, lekko się spłoszyła i przykryła pomyje dziurawą szmatką, maskującą brzydki fetor. Dygnęła na powitanie i czmychnęła za najbliższy zakręt, do kuchni.
Po drodze wysłannik ze wschodu napotkał posłów z Valiberii. Ich widok go zaskoczył. Nie wiedział, że Mgławy Pałac gościł dygnitarzy z tak odległych krain. Wyróżniały ich opalona skóra w kolorze hebanu i równie ciemne oczy. Ponadto, w porównaniu z Malasańczykami, ubrani byli zbyt lekko jak na warunki pogodowe panujące w zimnych murach pałacu, gdzie stale zdarzały się przeciągi. Płaszcze wysadzone kolorowymi kruszcami może i stanowiły niezbity dowód bogactwa Valiberii, ale nie zapewniały im ciepła. Para służących, w imię gościnności, starała się ogrzać powietrze, rozpalając w przedsionku piecyki kaflowe, a podkuchenna, którą mijali chwilę wcześniej na korytarzu, nadbiegła z termoforami z gorącą wodą.
Seltiar pomyślał, że żaden mieszkaniec Wschodniej Malasy nie zostałby tak miło potraktowany. Coś o tym wiedział, w końcu był prowadzony bocznymi korytarzami, by jak najmniej osób dowiedziało się o jego obecności.
Mimo że rozpady wszechrzeczy temu zbiorowe posiedzenia dwóch skrajnie różnych społeczności odbywały się ze stałą częstotliwością, obecnie rzadko kiedy jakiś Necul’an zaglądał do Mgławego Pałacu. Relacje pomiędzy sąsiadującymi klanami charakteryzowały się licznymi animozjami i wzajemną niechęcią. Składając to na karb ignorancji oraz wybujałej pychy, Seltiar był świadom, że dostępuje zaszczytu. Był jednym z pierwszych Necul’an, który otrzymał zaproszenie do stolicy od czasu Wielkiego Rozbicia Malasy[12]. Można by przypuszczać, że wspólna polityka zaczęła zmierzać do pojednania, niestety były to tylko pozory.
Sędziwy urzędnik odepchnął termos jak najdalej od siebie, po czym wbił wzrok w Seltiara. Zrobił wielkie oczy, jakby zobaczył coś dziwnego. Następnie szturchnął innego posła, który także przyjrzał się Necul’anowi ze zdziwieniem.
Idąc, Seltiar czuł dziwne łaskotanie między łopatkami. Miał wrażenie, że Valiberianie odprowadzają go wzrokiem.
Po chwili dotarł na naradę.
Przyznał sam przed sobą, że Chmurna prezentowała się zjawiskowo. Pod boczną ścianą ustawiono kryształowy stół o wyraziście rzeźbionych nogach oraz dwa rzędy krzeseł, na które to narzucono płachty szkarłatnej tkaniny, układającej się w zwaliste fałdy i spływającej kaskadą ku ziemi. Sufit w kształcie kopuły, zmącony dymnym szkliwem, załamywał i rozpraszał refleksy światła, dzięki czemu wnętrze przybrało perłową tonację, a podłoga wydawała się taflą skutego lodem jeziora – odbijała zachmurzone niebo. Odniósł wrażenie, że mimowolnie unosi się nad szczytami gór, pomiędzy białymi obłokami, i jednocześnie pod zbiornikiem słodkiej wody. Wpadające do środka czerwone refleksy były zarówno przebłyskami światła, jak i ławicami ryb, przepływających między nogami.
Podziwiając żebrowany firmament, niepostrzeżenie odsunął się od strażnika. Gdy upewnił się, że myśli tamtego odbiegają od przyziemnych spraw, czym prędzej ruszył do stołu.
Większość gości tworzyła zbite, żywo gestykulujące podgrupy, wyglądające niemal bliźniaczo. Wspólnym elementem, który potęgował wrażenie podobieństwa, był podbity baranim futrem kożuch. Taki sam Seltiar nosił na swoich barkach, kiedy próbował wtopić się w otoczenie.
Jak na zawołanie wysoki mężczyzna ruszył w jego kierunku.
Czyżby czytał mu w myślach?
Malasańczyk z roztargnieniem odgarnął oszronione pasmo włosów, zwijające się w lok tuż nad błękitnymi oczyma. Niefrasobliwe kosmyki sterczały mu na czubku głowy, przez co wyglądał na młodzieniaszka, ale w istocie dodawało to uroku jego cherubinowej, okrągłej twarzy.
– Tutaj! – zawołał, a uśmiech rozpogodził mu czoło. Rozłożył ramiona i wpadł na Seltiara, prawie zwalając go z nóg.
Był to Aricol.
Laira
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Rozpad Wszechrzeczy – fraza wyrażająca upływ czasu, mierzony rządami Imperatora Rozpadu Wszechrzeczy.
[2] Pilina – nakrycie głowy stanowiące część rynsztunku wojsk Imperium, wykonane z drewna osikowego, czemu zawdzięcza biały kolor; wyjątek stanowiło czarne zabarwienie dedykowane funkcjonariuszom Promorte. Pilina wyróżnia się czterema rogami, umieszczonymi po przeciwnych stronach hełmu.
[3] Zacieniacze – konstrukcja zbudowana z prętów i materiału, którą rozciąga się nad miastem w celu ochrony przed światłem. Zapewnia całkowitą ciemność.
[4] Necul’an – mieszkaniec Wschodniej Malasy, w niektórych kręgach uważany za wyrzutka. Nieodłącznym elementem necul’ańskiej kultury jest wspinaczka po zlodowaceniach. Przyrostek -cul oznacza „ostry kolec” lub „wierzchołek”.
[5] Kohola Malasy – termin oznaczający władcę Malasy – najwyższą funkcję w państwie.
[6] Pancerz – drewniany element garderoby, miejscami pokryty kolcami, który zakłada się na pierś i ramiona, aby móc wspinać się po lodowcach; chroni przed chłodem i wiatrem; zasobniki – stanowią ochronę ramion i dodatkowe wsparcie podczas wspinaczki.
[7] Lantor – dowódca wojsk Malasy; Lewy Lantor (dalej L’Lantor) dowodzi oddziałami lewego skrzydła.
[8] Lanturia – siły zbrojne Malasy, uzbrojone we włócznie, napierśniki, a także hełmy zwane akralami. Symbolem Lanturii są pióra w zależności od formy uznane za najwyższe wojskowe odznaczenie.
[9] Acul’an – mieszkaniec Zachodniej Malasy, przeciwnik wszystkich form ingerencji w zlodowacenia ze względu na oddawaną im cześć. Przyrostek -cul oznacza „ostry kolec” bądź „wierzchołek”.
[10] Akrala – nakrycie głowy stanowiące część rynsztunku Lanturii, ozdobione grawerunkiem pióra. Liczba piór odpowiada pozycji zajmowanej w wojsku.
[11] Szyny – zasobniki chroniące ramiona. Pancerz gruntowników pokryty jest kolcami, na które zakłada się szyny.
[12] Rozbicie Malasy – konflikt zbrojny, którego następstwem był podział Malasy na wschodnią i zachodnią część. Wydarzenie to przyczyniło się do zmian migracyjnych, kulturowych i ekonomicznych.
Rozpad Wszechrzeczy. Złotnica. Tom i
ISBN: 978-83-8373-493-4
© Maja Walczak i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek