Rubiny markiza Fanworth - Christine Merrill - ebook

Rubiny markiza Fanworth ebook

Christine Merrill

3,9
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Margot de Bryun prowadzi pracownię jubilerską w Bath, kurorcie popularnym wśród angielskiej arystokracji. Wyrabiana przez nią biżuteria cieszy się powszechnym uznaniem, a jej stałym klientem jest Stephen Standish, markiz Fanworth. Przystojny, błyskotliwy i uprzejmy zaprzyjaźnia się z Margot i regularnie odwiedza jej sklep. Pewnego dnia w pracowni pojawia się detektyw, który szuka skradzionych rubinów. Po opisie Margot rozpoznaje kamienie, które kilka dni temu oprawiała na specjalne zamówienie markiza…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 259

Oceny
3,9 (40 ocen)
16
10
10
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Lubię książki pani Merril, ponieważ pozwalają na szybki relaks i są miłą odskocznią od rzeczywistości. nie inaczej było i tym razem
00

Popularność




Christine Merrill

Rubiny markiza Fanworth

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Margot de Bryun przetrzepała aksamitne poduszki na sofie i powiodła spojrzeniem profesjonalistki po salonie, który kiedyś stanowił zaplecze sklepu jubilerskiego Montague i de Bryun. Dawny sklep był duszny i zagracony, ale teraz, gdy z okien zniknęły złote litery nazwiska nieświętej pamięci pana Montague, Margot kazała zmienić wystrój na bardziej pogodny i elegancki. Ściany pomalowano na biało, kolumny po obu stronach drzwi pokryto lustrami, a złoto i klejnoty w głównej sali wystawowej leżały w szklanych gablotach na wyściółce z białego aksamitu i starannie zmarszczonego niebieskiego jedwabiu.

Gdy już się upewniła, że w sklepie panuje porządek, w następnej kolejności sprawdzała wygląd sprzedawców. Kobiety nosiły jasnoniebieskie suknie, a mężczyźni ciemniejsze, ale nie nazbyt ponure stroje. Każdego ranka Margot sprawdzała, czy komuś nie przekrzywiła się muszka, czy wszystkie guziki są wypolerowane i czy żadna szpilka nie jest wpięta nierówno. Wymagała absolutnej perfekcji.

Bardzo dbała również o swój wygląd, zważając jednak, żeby nie odciągał uwagi klientów od wystawionych towarów. Podobnie jak siostra, odznaczała się wyjątkową urodą, choć nie była na tyle próżna, by nieustannie się na niej skupiać. Aż do niedawnego ślubu uroda przynosiła Justine tylko nieszczęścia i Margot nie życzyła sobie podobnych doświadczeń. Wolała ubierać się prosto, by nie ściągać na siebie uwagi dżentelmenów podejrzanej proweniencji, którzy sądzili, że kobieta taka jak ona woli ciągnąć korzyści ze swych wdzięków niż żyć uczciwie z pracy własnych rąk. Ale nie chciała też wyglądać prostacko i nieelegancko. Unikała jaskrawych kolorów i nadmiaru biżuterii. Jej wygląd cechował się równą prostotą jak wystrój sklepu. Tego dnia miała na sobie sukienkę z białego muślinu przepasaną złotą szarfą, a na szyi złoty łańcuszek z bursztynowym krzyżykiem. Tego rodzaju chłodna elegancja wzbudzała podziw dżentelmenów, którzy czasami czuli się nieswojo w zbyt kobiecych wnętrzach, natomiast ze sklepu Margot wychodzili z przekonaniem, że wstąpili zaledwie do przedsionka królestwa kobiet i natrafili na wyrocznię w sprawach dotyczących tych dziwnych istot. Ufali, że promienna panna de Bryun wie lepiej niż jakikolwiek inny jubiler w Bath, czego mogą pragnąć ich córki, żony, a nawet kochanki. Traktowali ją jak najwyższą kapłankę świata ozdób. Bawiło to Margot, ale bardzo pomagało w interesach.

Gdy przejęła prowadzenie sklepu, nie rozumiała niczego z ksiąg rachunkowych pozostawionych przez pana Montague’a. Sądziła, że za jego czasów sklep przynosił mizerne dochody albo też większość zysków trafiała do jego kieszeni, bowiem za jego życia siostry de Bryun otrzymywały jedynie skromną roczną pensję. Ale teraz, gdy sklep znalazł się pod ich kontrolą, księgi wykazywały coraz większy dochód. Justine twierdziła, że to miejsce budzi w niej tylko złe wspomnienia, cieszyła się jednak, że Margot potrafiła na nowo ożywić schedę po ojcu. Choć starsza z sióstr nie potrzebowała hojnego czeku, jaki Margot wysyłała jej co kwartał, był to jednak namacalny dowód, że jej młodsza siostra doskonale sobie radzi.

Gdy już Margot upewniła się, że wszystko jest w porządku, skinęła głową swojemu najstarszemu sprzedawcy, Jasperowi, który otworzył drzwi i obrócił tabliczkę w oknie na drugą stronę. Już po kilku minutach mosiężny dzwonek nad drzwiami odezwał się i próg przekroczył jeden z najlepszych klientów, markiz Fanworth. Jak zawsze na jego widok Margot zabrakło tchu. Zapewne chciał kupić coś dla jednej ze swych licznych kochanek. Musiał mieć ich kilka, bo żadna kobieta nie potrzebowała aż tyle biżuterii, ile on kupował. Odkąd przyjechał do Bath, odwiedzał jej sklep co najmniej raz w tygodniu, a czasami częściej.

Dżentelmen takiej klasy przyciągał do sklepu innych klientów z równie wypchanymi kieszeniami. To był główny powód, dla którego Margot starała się traktować go jak najlepiej, a w każdym razie tak sobie powtarzała. Któż mógł ją winić za to, że na jego widok serce zaczynało jej bić szybciej? Lord Fanworth był bardzo przystojny. Jej zdaniem był najprzystojniejszym mężczyzną w Bath, a może nawet w całej Anglii. Jego kasztanowe włosy lśniły w porannym słońcu, szerokie ramiona wypełniały niemal całą futrynę drzwi. Ale nie tylko wygląd i fakt, że zostawiał w sklepie sporo pieniędzy, sprawiały, że był jej ulubionym klientem. Nie należał do ludzi, którzy płacą za zakup i natychmiast znikają. Każda transakcja zajmowała mu sporo czasu. Popijał wino i rozmawiał z nią w prywatnym saloniku zarezerwowanym dla najważniejszych klientów, jakby nie było między nimi żadnej różnicy w pozycji. Przy nim czuła się równie ważna jak wielkie damy, które czasami zaszczycały sklep swoją obecnością i oglądały ozdoby wyłożone w szklanych gablotach przy ścianach, a prawdę mówiąc, jeszcze ważniejsza. Tamte damy zamieniały kilka słów z lordem Fanworth w zatłoczonych łaźniach albo salach balowych, ale gdy odwiedzał sklep, Margot mogła się cieszyć jego niezmąconą uwagą przez godzinę, a czasem nawet dłużej. Traktował ją jak przyjaciółkę, a przyjaciół bardzo jej brakowało.

Dostrzegł ją za ladą i jego zielone jak szmaragdy oczy rozświetliły się uśmiechem.

– Margot. – Ukłonił się. – Wyglądasz uroczo jak zawsze.

– Dziękuję, panie Standish. – Tak właśnie jej się przedstawił, gdy przyszedł tu po raz pierwszy – nie tytułem, lecz nazwiskiem, jak zwykły człowiek. Czy naprawdę sądził, że tak łatwo jest ukryć szlachetne urodzenie? Znali go wszyscy w mieście, szeptano o nim, a gdy szedł ulicą, damy pokazywały go sobie pod osłoną wachlarzy. Ale skoro wolał pozostać anonimowy, kimże była, by podawać w wątpliwość jego powody? Nie wymagała też, by zwracał się do niej oficjalnie.

A jednak trudno było spojrzeć mu w oczy, toteż spuściła wzrok i dygnęła z uśmiechem.

– Czym mogę dzisiaj panu służyć?

– Nic takiego. Chciałem kupić jakiś drobiazg. – Złożył palce razem, pokazując, o jak nieistotną drobnostkę chodzi. – Dla kuzynki.

Margot wiedziała z doświadczenia, że im bardziej lekceważąco mówił o zakupie, tym większą sumę zamierzał wydać.

– Jeszcze jedna kuzynka, panie Standish? – zapytała z przewrotnym uśmiechem.

Fanworth westchnął teatralnie.

– Ba-bagaż dużej rodziny, Margot.

Po jednej z takich wizyt zadała sobie trud zajrzenia do Debretta, który opisuje historię wszystkich utytułowanych rodzin w Anglii, i odkryła, że miał wyjątkowo nieliczną rodzinę. Poza matką i siostrą wszyscy jej członkowie byli mężczyznami.

– Taka wielka rodzina i tak wiele kobiet bez żadnych ozdób? – zaśmiała się. – Czy nie ma pan żadnych klejnotów rodzinnych, które mógłby im pan podarować?

Uroczyście potrząsnął głową.

– Zupełnie nic.

Margot wskazała mu drzwi do saloniku.

– W takim razie należy temu natychmiast zaradzić. Zechce pan usiąść i napić się ze mną wina. Z pewnością coś dobierzemy. – Dotknęła ramienia najbliżej stojącej sprzedawczyni i szeptem wydała jej kilka poleceń. Chciała pokazać Standishowi coś, co wykonała na jego zamówienie. Przez cały tydzień czekała, by zobaczyć jego reakcję.

Odsunęła lekką białą zasłonę, która oddzielała prywatny salonik od sklepu. Na stoliku przed białą aksamitną sofą czekała już karafka claretu. Przechodząc obok pracowni, Margot dostrzegła pana Pratcheta, który poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Nie podobało mu się to, że Margot darzy markiza szczególnymi względami. Spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami. To, co się podobało albo nie podobało panu Pratchetowi, było zupełnie nieistotne. Zatrudniła go, bo potrzebowała złotnika, czasami jednak zachowywał się tak, jakby uważał się za współwłaściciela sklepu. Widocznie trudno mu było przyjmować polecenia od kobiety, w dodatku młodej, Margot pomyślała jednak, że będzie się musiał tego nauczyć. Jeśli żywił jakieś iluzje, że ze względu na swój talent jubilerski jest człowiekiem nie do zastąpienia, to bardzo się mylił. Nie miała również zamiaru wychodzić za niego za mąż i oddawać mu kontroli nad sklepem. Odkąd przejęła interes, pan Pratchet był już trzecim złotnikiem, jakiego zatrudniła. Dwóch poprzednich straciło pracę po pierwszej sugestii, że nie zamierzają ograniczać się do roli rzemieślnika zatrudnionego na zapleczu.

Nim zdążyła zniknąć za zasłoną saloniku, Pratchet podszedł do drzwi i szepnął:

– Nie powinna pani zostawać sama z dżentelmenem w prywatnym pomieszczeniu. Ludzie będą gadać.

– Skoro nie gadali o tym, co się tu działo za życia pana Montague’a, to wątpię, by mieli cokolwiek do powiedzenia o mnie – odrzekła Margot stanowczo. Całe miasto przymykało oko na to, że Montague traktował Justine bardziej jak więźnia niż współwłaścicielkę sklepu. Nikt nie przyszedł jej z pomocą, podłość Montague’a nie zniechęciła też klientów. Dlaczego zatem jej niewinne rozmowy z mężczyzną z dobrego towarzystwa miałyby stać się przyczyną plotek?

– Lord Fanworth jest dżentelmenem – dodała, myśląc, że czasem wolałaby, by nim nie był.

– To zwykły łajdak – poprawił ją pan Pratchet. – Dżentelmen nie ukrywałby swojej tożsamości.

– Kimże jesteśmy, by kwestionować zachowanie dobrze urodzonych? – odrzekła z uśmiechem. – Skoro przy okazji wizyt w moim skromnym sklepie woli zachować anonimowość, to jestem ostatnią osobą, która mogłaby mu tego odmówić, zwłaszcza że jest doskonałym klientem. A ponieważ zasłona, która oddziela nas od sklepu, jest niemal przejrzysta, to trudno powiedzieć, bym była z nim sama. – Przesunęła ręką za zasłonką, by to zademonstrować. Sądziła, że to jedna z jej najsprytniejszych innowacji: ważniejszym klientom zapewniała prywatność, a tym mniej ważnym dawała pewien wgląd w życie śmietanki towarzyskiej. Jeśli po mieście rozejdą się wieści, że widziano dziś w jej sklepie Fanwortha, tym więcej klientów przyjdzie jutro w nadziei, że go tu spotkają. Ale nie będzie żadnych klientów, jeśli jej pracownicy zamiast zajmować się tym, do czego zostali zatrudnieni, będą próbowali przywoływać do porządku swoją chlebodawczynię.

– Proszę wrócić do pracy, panie Pratchet. Przyniesiono dziś naszyjnik, w którym trzeba naprawić zamek, a poza tym najpóźniej dziś po południu chciałabym zobaczyć oprawę do mojego ostatniego projektu. Jeśli nie przygotował pan jeszcze nawet formy do wosku, to radziłabym się pospieszyć.

Pratchet wyglądał, jakby miał ochotę zaprzeczyć, ale po chwili namysłu wrócił na swoje miejsce, nie odzywając się ani słowem więcej. Dopiero wtedy Margot weszła za zasłonę, opierając się pokusie, by się przejrzeć w jednym ze sklepowych luster. Rzecz jasna chciała tylko sprawdzić, czy ma na twarzy zwykły uprzejmy uśmiech, na jaki tak dobry klient z pewnością zasługiwał.

Po części pan Pratchet miał rację – lord Fanworth był bardzo przystojnym łajdakiem i ze względu na swoją reputację nigdy nie ośmieliłaby się rozmawiać z nim poza sklepem. Jednak uśmiech, jakim witała pana Standisha, nie był uprzejmy i zdawkowy, lecz szeroki i szczery. Gdy raz zauważył, że potrafi ją rozśmieszyć, starał się to robić przy każdej wizycie. Jego odwiedziny były najjaśniejszym punktem jej dnia. On również sprawiał wrażenie, że nie ma nic lepszego do roboty niż siedzieć z nią w salonie, pić wino i wydawać pieniądze.

Nie czekając, aż ją o to poprosi, nalała mu wina do kryształowego kieliszka i usiadła obok niego na wyściełanym stołku.

– Co mogę panu dzisiaj pokazać, sir?

Obrzucił ją płomiennym spojrzeniem.

– Jest wiele rzeczy, które chciałbym zobaczyć, ale sądzę, Margot, że na razie ograniczymy się do biżuterii. W końcu jesteśmy w miejscu pu-pu-publicznym.

Udawała oburzenie i lord Fanworth chyba szczerze się zaniepokoił, że ją uraził, zaraz jednak wybuchnęła śmiechem, bo wiedziała, że nie miał złych intencji. On z kolei wiedział, że Margot nie śmieje się z jego lekkiego zacinania. Przez chwilę uśmiechali się do siebie w milczeniu, a potem Margot powiedziała:

– Może pan obejrzeć tylko biżuterię, nic więcej.

Jeśli chciała, by te wizyty sprawiały wrażenie zupełnie niewinnych, to nie powinna zachęcać go do flirtu, ale trudno było oprzeć się pokusie.

Znów odpowiedział jej uśmiechem.

– Mam wielką nadzieję, że znajdę żonę równie uroczą jak pani… ale bardziej uległą.

– Och! Mocno w to wątpię, panie Standish. Sprawia pan na mnie wrażenie człowieka, który następnego dnia po ślubie pojawi się w moim sklepie, żeby kupić podarunki dla licznych kuzynek. Radziłabym pańskiej żonie, kimkolwiek będzie, by zabarykadowała przed panem drzwi, dopóki nie przyrzeknie jej pan choć odrobiny wierności.

– Gdyby to pani była moją żoną, sam zabarykadowałbym drzwi, zamykając nas oboje w środku.

Była pewna, że Fanworth tylko żartuje. Sam pomysł, że mógłby się z nią ożenić, był zupełnie niedorzeczny. Wyłącznie jej nadmiernie pobudzona wyobraźnia sprawiła, że te słowa zabrzmiały jak poważna propozycja. Mimo wszystko wyobraziła sobie ich dwoje zamkniętych w jakimś pokoju i ogarnęło ją dziwne zdenerwowanie, coś pomiędzy wyczekiwaniem a lękiem. Zignorowała to wrażenie i popatrzyła na niego, niewinnie otwierając oczy, jakby nie miała pojęcia, co może się kryć za taką sugestią.

– Ale jak dostałabym się do sklepu, gdyby mnie pan zamknął?

– Nie musiałaby pani być w sklepie, by mi pokazać wszystkie skarby, które pragnąłbym zobaczyć – zauważył rozsądnie.

– W takim razie mam jeszcze jeden powód, by za pana nie wychodzić – odrzekła z triumfem. – Ten sklep był własnością mojego ojca, a teraz należy do mnie. Gdybym za pana wyszła, byłoby to jak wyrzeczenie się pierwszej miłości dla kolejnej.

Wciąż się uśmiechał, ale na jego twarzy wyraźnie było widać, że nie rozumie, dlaczego miałaby dla niego nie rezygnować z pracy. Zresztą nie oczekiwała, by to zrozumiał, i w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Nawet jeśli żartował, to z pewnością był przekonany, że małżeństwo jest najważniejszym celem w życiu każdej kobiety, bez względu na jej pozycję społeczną. Margot jednak naprawdę kochała swój sklep, włożyła w niego mnóstwo pracy i prędzej wybierze staropanieństwo, niż pozwoli mężczyźnie decydować o jego przyszłości.

W takich chwilach czasami przychodziło jej do głowy, że pewnego dnia markiz może jej zaproponować związek, który nie będzie miał nic wspólnego z małżeństwem. Późno wieczorem, leżąc w łóżku w niewielkim mieszkanku nad sklepem, zastanawiała się, co odpowiedziałaby na taką propozycję. Ale rozmyślania o markizie Fanworth przed snem wzbudzały w niej dziwne uczucia, na które nie było miejsca w prostym, eleganckim sklepie, tym bardziej że siedzący przed nią markiz chciał tylko kupić kilka klejnotów.

Westchnął dramatycznie, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że dość już tych flirtów.

– Dręczysz mnie, Margot, swoją niedosiężną urodą. Nie winisz mnie chyba za to, że próbuję?

– Naturalnie, że nie, panie Standish. Ale przypuszczam, że nie tylko wino i oświadczyny zaprzątają panu dzisiaj głowę. Czy ma pan ochotę popatrzeć na bransolety albo kolczyki? A może przyszedł pan po ten naszyjnik, który zamówił pan w zeszłym tygodniu?

– Czy jest już gotowy? – zdziwił się. – Szkic, który mi pani pokazywała, był bardzo skomplikowany…

Owszem, był skomplikowany, a ponadto po wyjściu markiza Margot jeszcze go udoskonaliła i poprosiła pana Pratcheta, by pospieszył się z wykonaniem zamówienia. Osobiście osadziła kamienie na miejscu, pilnując, by nie było żadnych odstępstw od projektu. Nie była to prosta sprawa. Największy z kamieni miał niewielką skazę i zdecydowała się nie tylko go zostawić, ale jeszcze podkreślić tę niedoskonałość kilkoma drobnymi perełkami. Teraz ta skaza przypominała pieprzyk na twarzy atrakcyjnej kobiety. Zdaniem Margot naszyjnik był arcydziełem i bardzo chciała pokazać go markizowi.

– Pan, sir, nie może czekać. – Skinęła na ekspedientkę przy drzwiach. Dziewczyna przyniosła wyściełane aksamitem pudełeczko i włożyła je w dłonie Margot, a ta uroczyście otworzyła haczyk i podniosła wieczko. Blask czerwonych kamieni sprawiał, że wyglądał jak prawdziwe bijące serce. Wstrzymała oddech, czekając na reakcję markiza.

– Jest piękniejszy, niż mogłem sobie wyobrazić. – Ostrożnie podniósł klejnot do światła. – Przepiękny. Wygląda bardzo nowocześnie, a jednak nie przyćmi pozycji i urody kobiety, która będzie go nosić.

– Perły dodają mu świeżości w przeciwieństwie do brylantów, które pan sugerował. Nikt nie będzie miał podobnego klejnotu.

– Nigdy podobnego nie widziałem – przyznał. – Jestem pewien, że dama będzie równie zachwycona jak ja. Bardzo pragnęła mieć rubiny. Gdy to zobaczy, zapomni, że czuła się nieszczęśliwa…

Margot nie miała pojęcia, jak kobieta, którą taki mężczyzna darzył względami, mogłaby się czuć nieszczęśliwa, ale skinęła głową z aprobatą.

Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Markiz uśmiechnął się do niej znad naszyjnika.

– Naprawdę ma pani zdumiewający talent, pani de… de Bry-Bry-Bryun.

Znów się zaciął, jak zwykle, gdy starał się być dla niej szczególnie miły. Zignorowała to, pewna, że człowiek o tak wysokiej pozycji poczułby się niezmiernie zażenowany, gdyby ktoś zwrócił uwagę na jego słaby punkt. Wiedziała jednak, że wieczorem, gdy przypomni sobie tę rozmowę, będzie myśleć o jego skazie z rozczuleniem. Markiz przypominał jej rubin włożony w centrum naszyjnika – tym bardziej interesujący, że niedoskonały.

Naraz przyłapała się na tym, że planuje już wieczorne fantazje na temat markiza Fanworth. To nie było mądre. Może pan Pratchet miał rację: zachęcając go do flirtu, ryzykowała własną reputację. Gdy znów się odezwała, bardzo uważała, by jej głos nie zdradzał niczego oprócz wdzięczności za uznanie dla jej talentu.

– Dziękuję panu. To wielki komplement, szczególnie że pochodzi z ust człowieka, który kupuje tak wiele biżuterii jak pan.

– Mówię zupełnie poważnie – odrzekł cicho i z przekonaniem. – Niewielu złotników potrafiłoby jeszcze bardziej udoskonalić pierwotny szkic. Pani wydaje się być obdarzona instynktem, który podpowiada, czego brakuje.

Margot skłoniła głowę.

– Miło mi, jeśli pańskim zdaniem choć w niewielkim stopniu odziedziczyłam talent po ojcu.

– Jestem pewien, że to coś więcej. Wspominała pani, że ojciec zmarł jeszcze przed pani urodzeniem.

– Tak, sir, niestety. Zginął podczas rabunku.

– To znaczy, że nauczyła się pani złotnictwa przez pamięć o nim. – Markiz z aprobatą pokiwał głową. – Ten naszyjnik jest świadectwem bystrego umysłu, doskonałego wyczucia i znajomości panującej mody. Ale mówi pani, że był jakiś rabunek? – Zmarszczył brwi i rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy pomieszczenie jest wystarczająco zabezpieczone. Margot z uśmiechem potrząsnęła głową.

– To się nie stało w sklepie. Wpadł w zasadzkę za miastem, gdzie pojechał, żeby dostarczyć klejnoty klientowi.

– Mam nadzieję, że pani sama nie podejmuje takiego ryzyka?

Złoczyńca już nie żył, a jego nazwisko zostało starannie usunięte z szyb wystawowych. Od tej pory sklep miał być sygnowany wyłącznie jej nazwiskiem. Margot nie zamierzała brać sobie żadnego wspólnika, była zatem pewna, że nic nie ryzykuje.

– Bardzo wiele uwagi poświęcam temu, żeby nie znaleźć się w takiej sytuacji jak mój biedny ojciec.

Markiz znów się uśmiechnął.

– Cieszę się, że to słyszę, ale gdyby po-potrzebowała pa-pani ochrony… – Urwał, gdy uświadomił sobie, jak to zabrzmiało. – To znaczy… silnego ramienia, które mogłoby pa-panią obronić, proszę mi dać znać, a natychmiast przy-przybędę na pomoc.

Gładki flirciarz wydawał się zupełnie zbity z tropu i Margot rozumiała, jak musi się w tej chwili czuć. Gdy usłyszała jego propozycję, serce zabiło jej mocniej i z trudem powstrzymała się przed głośnym westchnieniem. Przez chwilę zdawało się, że obydwoje poczuli się zmieszani i zagubieni. Przyciąganie między nimi było silne, ale nie ośmielała się nazywać go miłością. Gdy bogaty i potężny mężczyzna padał urokiem kobiety postawionej znacznie niżej od niego, przyszłość takiego związku była przesądzona. Propozycja ochrony wydawała się znacznie bardziej na miejscu niż wcześniejsze wzmianki o małżeństwie.

Opanowała się i rzuciła mu swobodny uśmiech.

– Oczywiście, panie Standish, jeśli znajdę się w jakichś kłopotach, to dam panu znać.

Usłyszeli dźwięk dzwonka przy wejściu i kilka kobiecych głosów. Siostra Margot i jej przyjaciółka, lady Daphne Collingsworth, pytały o nią. Gdyby zauważyły, że spędza zbyt wiele czasu w towarzystwie markiza, usłyszałaby od nich podobną połajankę jak od pana Pratcheta, a nawet gorszą, bo zapewne potrafiłyby odgadnąć jej prawdziwe uczucia. Musiała zatem, choć niechętnie, zakończyć spotkanie. Podniosła się, dając markizowi do zrozumienia, że musi się zająć innymi klientami.

– Bardzo panu dziękuję za życzliwość, ale nie obawiam się kolejnych rabunków. Jestem zupełnie bezpieczna. – Wyciągnęła w jego stronę pudełko, a on odłożył do niego naszyjnik. – Czy mam to panu zapakować? A może doręczyć do pańskiego domu?

On również się podniósł.

– Nie ma potrzeby, wezmę to tak, jak jest. Jeszcze dzisiaj otrzyma pani umówioną zapłatę z mojego banku. Przyjdę tu jutro rano. Mam nadzieję, że będzie mnie pani mogła powitać i sprzedać mi kolczyki pasujące do tego naszyjnika.

– Może być pan tego pewien, panie Standish. – Margot odsunęła zasłonkę z gazy. Markiz ledwo dostrzegalnie skinął głową Justine i Daphne i jego zachowanie zmieniło się, jak zwykle w obecności innych ludzi. Uśmiech stał się odległy i chłodny. Nawet nie spojrzał na Margot, która odprowadziła go do drzwi, jakby ich wcześniejsza rozmowa w ogóle nie miała miejsca. A potem zniknął.

Gdy drzwi się za nim zamknęły, Daphne pochwyciła Margot za ramię.

– Fanworth znów tu był?

– Pan Standish – poprawiła ją Margot stanowczo. – Szanuję jego chęć zachowania anonimowości.

Justine popatrzyła przez okno na oddalającego się mężczyznę i na jej twarzy odbiło się zmartwienie.

– Te częste wizyty zaczynają mnie niepokoić, Margot.

– Ale nie powinny cię niepokoić jego częste zakupy. To jeden z najlepszych klientów. Jeśli powie w towarzystwie, skąd pochodzi klejnot, który u mnie zamówił, to spodziewam się…

– Żadne pieniądze nie wynagrodzą ci utraconej opinii – stwierdziła Justine surowo.

Tobie z pewnością wynagrodziły, pomyślała Margot, ale ugryzła się w język. Nie chciała urazić siostry, która musiała wiele wycierpieć, zanim znalazła mężczyznę, który uwielbiał ją pomimo niechlubnej przeszłości. Wzięła zatem głęboki oddech i powiedziała tylko:

– Nie ryzykuję utraty opinii. Rozmawiamy w miejscu publicznym, na oczach pół tuzina ludzi. Pan Standish przychodzi tutaj, by kupować klejnoty, nic ponadto. – Nie widziała powodu, by wspominać o żartach, flirtach i propozycjach, które składał jej niemal codziennie.

– Nikt nie potrzebuje tyle biżuterii, ile on kupuje – zauważyła Justine. – On jest markizem, a ty tylko córką właściciela sklepu, a w dodatku sama zajmujesz się handlem. – Justine jeszcze przed kilkoma miesiącami zajmowała się tym samym, ale teraz mówiła o tym tak, jakby był to powód do wstydu. – Nie może was łączyć nic oprócz stosunków handlowych, Margot, a w każdym razie nic przyzwoitego.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę – odrzekła Margot ze znużeniem. Była to bolesna prawda i nie miała ochoty więcej o tym myśleć.

Justine patrzyła na nią przenikliwie tak jak w dzieciństwie, gdy Margot podkradała słodycze z kuchni.

– Mam nadzieję, że o tym nie zapomnisz i nie przyjmiesz propozycji, którą zapewne w końcu usłyszysz.

– On by nigdy… – przerwała jej Margot z pewnością, której wcale nie czuła.

– Wszyscy mężczyźni zachowują się tak samo, gdy w grę wchodzi kobieta o niższej od nich pozycji – odrzekła Justine z równą pewnością. – Chociaż twierdzisz, że markiz jest miły i traktuje cię przyjaźnie, w towarzystwie nie cieszy się najlepszą reputacją. Jest najdumniejszym członkiem bardzo dumnej rodziny. Płynie w nim zimna, błękitna krew i patrzy na wszystkich z góry. Prawie nie rozmawia nawet z równymi sobie, nie wspominając już o tych, którzy są od niego niżej postawieni.

– Przy mnie tak się nie zachowuje – odrzekła Margot, zastanawiając się, co to może oznaczać.

– Jeśli przy tobie zachowuje się inaczej, to tylko pozory, by skruszyć twój opór. Gdy już znudzi mu się ta zabawa, będzie próbował cię zdobyć w taki sam sposób jak klejnoty, które tu kupuje.

Margot była pewna, że markiz nie przychodzi tu tylko po to, by kupować klejnoty, i że jego wizyty wynikają ze szczerego uczucia. Była przekonana, że jeśli w końcu złoży jej propozycję, będzie to dla niego znaczyło coś więcej niż zwyczajny podbój, ale Justine nigdy by w to nie uwierzyła, gdyby była świadkiem ich dzisiejszej rozmowy. Markiz bezwstydnie zastawiał na nią sidła, a ona mu na to pozwalała.

Na razie musiała dać odpowiedź, jakiej oczekiwała jej siostra.

– Będę się pilnować – powiedziała, unikając wzroku Justine, bo gdyby siostra potrafiła zajrzeć w jej duszę, dostrzegłaby tam prawdę, której Margot nie potrafiła ukryć.

Zakochała się w mężczyźnie równie niedostępnym jak księżyc.

Tytuł oryginału: A Ring from a Marquess

Pierwsze wydanie

Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015

Redaktor serii – Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne – Dominik Osuch

Korekta – Lilianna Mieszczańska

© 2015 by Christine Merrill

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.

Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-1732-3

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.