14,99 zł
Sir Gerald Wiscombe wraz z rodową posiadłością odziedziczył tylko długi. Jedynej szansy na ocalenie majątku upatruje w wyjeździe na wojnę. Godzi się więc na małżeństwo z Lillian North, za które ma otrzymać patent oficerski. Kiedy po siedmiu latach powraca do domu, z trudem rozpoznaje własną posiadłość. Okazuje się, że rodzina małżonki uczyniła z domostwa miejsce hazardu i zakrapianych alkoholem spotkań dla dżentelmenów z towarzystwa. Na domiar złego wkrótce wychodzi na jaw sekret jego żony…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 275
Tłumaczenie:
Miłość jest czymś wiecznym. Forma może się zmieniać, ale nie istota.
VINCENT VAN GOGH
– Panno North, uczyni mi pani ten zaszczyt i zgodzi się zostać moją żoną?
Lillian North patrzyła na nieszczęsnego chłopca klęczącego u jej stóp na dywanie; starała się okrasić uśmiechem jedyną odpowiedź, jakiej wolno jej było udzielić.
Kiedyś, jak większość młodych dziewcząt, żywiła złudzenia co do miłości i romantycznych związków. Pozostawiła je jednak w dziecięcym pokoju wraz z mrzonkami o księżniczkach i dzielnych rycerzach przybywających im na ratunek. Kiedy nadszedł czas debiutu, ojciec i Ronald wytłumaczyli jej, na czym polega prawdziwe życie.
Miała ładnie wyglądać, być miła i posłuszna oraz przyciągnąć najlepszych kandydatów do swojej ręki. Jej przeznaczeniem było wyjście za mąż za mężczyznę wybranego przez ojca. I nie wchodziło w grę kwestionowanie tego wyboru.
Spędzała w Londynie długie miesiące, zarówno w ostatnim roku, jak i w poprzednim. Tańczyła na balach u Almacka, niemal ścierając podeszwy pantofelków. Uśmiechała się tak ochoczo, że aż drętwiały jej policzki, i starała się być tak miła, że ludzie musieli ją uznać za poczciwą głuptaskę. Miała wrażenie, że została przedstawiona wszystkim odpowiednio urodzonym kawalerom w kraju. Niektórzy nawet przypadli jej do gustu, ale nie pozwalała sobie na najlżejsze nawet przywiązanie do żadnego z nich, pamiętała bowiem, że ostateczna decyzja i tak nie zostanie przez nią podjęta.
Robiła to, co jej kazano – zarzucała sieć najszerzej, jak się dało. W stosownym czasie jej ojciec i brat mieli ocenić wyniki połowu. Mogła się spodziewać, że ich zainteresowanie wzbudzą najwyżej dwaj lub trzej najbardziej obiecujący kandydaci. I dopiero wówczas rozpoczną się poważne rozmowy. Na koniec przystrojona welonem stanie przed ołtarzem u boku potomka jakiegoś zacnego rodu. Ojciec zapowiedział, że nie zgodzi się na nic pośledniejszego od katedry i wybranka, którego inne dziewczęta będą jej szaleńczo zazdrościć.
Tymczasem wszystkie plany i manewry trwające już półtora sezonu okazały się daremne. Bez żadnego ostrzeżenia została zabrana z miasta i powiadomiona, że dokonali wyboru. Miała poślubić Geralda Wiscombe’a.
Nie wiedziała, kim był. Zupełnie go nie znała. Wprawdzie niczym szczególnym się nie wyróżniał, ale z pewnością by go zapamiętała, gdyby zostali sobie wcześniej przedstawieni. Już choćby dlatego, że nie przypominał żadnego z dżentelmenów, którzy się do niej zalecali w Londynie.
Lily co wieczór modliła się, żeby jej przyszły mąż poza bogactwem i pozycją odznaczał się też dobrym charakterem. Cóż, nie sposób było nawet marzyć o małżeństwie z miłości, ale z pewnością byłaby szczęśliwsza, mogąc liczyć choćby na wzajemny szacunek. W każdym z mężczyzn zapoznanych w Londynie udawało jej się znajdować przyjemne cechy. Dlaczego więc nie potrafiła się doszukać niczego, co by tłumaczyło wybór dokonany przez ojca?
Po pierwsze, Gerald Wiscombe był zbyt młody, żeby go traktować z respektem. Starszy od niej zaledwie o rok, nie ukończył jeszcze studiów na uniwersytecie i bardziej go interesowały nadchodzące egzaminy końcowe z matematyki niż ślub. Odmówił nawet przyjazdu do Londynu, żeby się starać o jej względy – to ona miała go odwiedzić w Cambridge, żeby fatyga związana z oświadczynami nie zakłóciła mu trybu nauki.
Nie poprawiał sytuacji fakt, że poza młodym wiekiem i brakiem zainteresowania wybrańca charakteryzował brak dbałości o ubiór i niezręczny sposób wysławiania się. W czymże więc miało się wyrażać jego staranne wykształcenie? Pulchna okrągła twarz nie zapowiadała wielkiej przenikliwości, a kiedy się uśmiechał, przerwa między górnymi zębami nadawała mu nieco gapowaty wygląd.
Lillian powtarzała sobie w duchu, że zewnętrzne walory nie mają większego znaczenia. Zdarzało jej się tańczyć z mężczyznami w wieku ojca, więc nauczyła się nie zwracać uwagi na powierzchowność. Szczególna wiedza i inteligencja też nie były konieczne, jeśli się miało pozycję i majątek.
Wszystko to jednak nie tłumaczyło wyboru Geralda na przyszłego zięcia. Zaledwie parę tygodni wcześniej ojciec wzgardził zainteresowanym nią baronetem, uznając go za zbyt nisko urodzonego do ręki córki. A tu nagle młodzieniec bez tytułu klęczał przed nią w saloniku przydrożnej gospody i czekał na odpowiedź.
Musiał posiadać znaczną fortunę, skoro miała wynagrodzić brak arystokratycznego tytułu. Tymczasem nie przyniósł nawet butelki wina, żeby uczcić wydarzenie, nie odbył też zawczasu wizyty u krawca, by dobrze się zaprezentować. Mankiety jego surduta były wytarte, a jeden z zaśniedziałych guzików wisiał na ostatniej nitce.
– Nie posiadam zbyt wiele – odezwał się, potwierdzając jej najgorsze obawy. – Nie mam też ustosunkowanych krewnych. Prawdę mówiąc, nie mam żadnej rodziny. Jestem ostatnim z Wiscombe’ów, a rodowa fortuna przepadła kilka pokoleń temu.
– Przykro mi to słyszeć – powiedziała nie tyle ze współczuciem, co ze szczerym zakłopotaniem.
– Oczywiście jest Chase, doprawdy piękne.
Uśmiechnęła się pytająco. Wiejska posiadłość?
– To znaczy była piękna – poprawił się szybko, wzruszając ramionami. Zmarszczył brwi, jakby zamierzał skłamać, ale nie potrafił. – Wymaga wiele pracy i czułej kobiecej ręki.
Co prawdopodobnie oznaczało, że rezydencja jest w stanie kompletnej ruiny i właściciel szuka bogatej żony, żeby ją odbudować. Klęczący przed nią człowiek był dokładnym przeciwieństwem mężczyzn, na jakich kazano jej polować.
Najwyraźniej w którymś momencie plany ojca uległy zmianie, a jej o tym nie powiadomiono. Z drugiej strony ojciec zawsze dobrze wiedział, co robi. Każdy podejmowany krok przysparzał mu bogactwa, podczas gdy ci, z którymi miał do czynienia, ze zdumieniem odkrywali, że interes nie był dla nich korzystny. Mimo to nikt nie nazywał go oszustem; ludzie woleli widzieć w nim błyskotliwego szczęściarza.
Lillian zawsze pozostawała wewnątrz niewidzialnych granic, które oddzielały jej rodzinę od reszty świata. Nawet kiedy wydawało się, że jest niebezpiecznie, wszystko dobrze się dla niej kończyło. Ponieważ była jedną z Northów.
Aż do dnia ślubu.
Czyżby ojciec nie rozumiał, że reputacja młodej damy jest czymś kruchym i delikatnym? Małżeństwo stanowiło zawieraną na zawsze, niemożliwą do zerwania umowę. Nie mógł jej wydać za mąż, a potem odebrać za sprawą jakichś prawnych kruczków, tak jak zrobił z kopalnią szmaragdów w Boliwii, którą sprzedawał już trzykrotnie.
– Panno North? – odezwał się Gerald Wiscombe, zaniepokojony przedłużającą się ciszą.
Lily popatrzyła z góry na człowieka, który najprawdopodobniej miał zostać jej mężem. Gapił się na nią z lekko rozchylonymi ustami. Przypominał jej kurczaka, nieopierzonego, bezbronnego, czekającego, żeby go nakarmić. Powstała w niej obawa, że młody avis wkrótce zostanie wypchnięty z gniazda i pożarty przez drapieżniki – genus North.
Dlatego następne zdanie tym bardziej ją zmartwiło.
– Nie będę się pani naprzykrzał, jeśli tego się pani lęka. – Zarumienił się wyraźnie. – Damy sobie czas, żeby się poznać. Pani ojciec obiecał mi stanowisko w armii. Wyjadę na kilka lat i zdobędę majątek. Kiedy wrócę, pieniędzy wystarczy, byśmy mogli oboje dostatnio żyć. A wtedy…
Zrobiło się jeszcze bardziej tajemniczo. Mówił o naprzykrzaniu się takim tonem, jakby zakładał, że doskonale go zrozumiała. Domyślała się, że chodzi mu o małżeńskie pożycie. Nie miała matki, która by jej wyjaśniła tę sprawę odpowiednio dokładnie, a za bardzo się wstydziła, by pytać ojca. Jeśli ta dziedzina życia kojarzyła się z naprzykrzaniem, to chyba nie chciała poznawać szczegółów.
Postanowił za radą jej ojca wstąpić do wojska i służyć w nim kilka lat? Dobre sobie! Wątpiła, by Gerald przeżył choć kilka minut w starciu z Francuzami, nie wspominając już o kilku latach. Czyżby ojciec planował posłać tego nieszczęsnego chłopca na pewną zgubę?
Nie chciała wierzyć w taką ewentualność. Ojciec nie należał może do ludzi kryształowo uczciwych, ale nigdy nie uważała go za okrutnika. Im bardziej jednak starała się wyrzucić z głowy to podejrzenie, tym większej nabierała pewności, że właśnie o to chodziło Phineasowi Northowi. Skoro był gotów poświęcić własną córkę, to jakąż nadzieję mógł mieć biedny młodzieniec na przeżycie w tej szachowej rozgrywce?
Jeśli tak wyglądały ojcowskie plany, nie zamierzała brać udziału w ich realizacji. Skłamałaby, mówiąc, że klęczący przed nią mężczyzna budził w niej jakiekolwiek cieplejsze uczucia, ale przecież nie życzyła mu źle. Nie mogłaby żyć ze świadomością, że zgoda na małżeństwo stanowiła jednocześnie wyrok śmierci dla jej męża? Nie wolno jej było tak po prostu odrzucić oświadczyn, ale gdyby nakłoniła pana Wiscombe’a do ich wycofania, problem rozwiązałby się sam?
Lily zwilżyła językiem usta.
– Jest pan pewien, że to roztropne?
Patrzył na nią i mrugał, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi.
– Służba w wojsku jest bardzo niebezpieczna – mówiła wolno i wyraźnie, żeby ją zrozumiał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała z naciskiem: – Nie ma żadnej gwarancji, że po kilku latach wróci pan z fortuną. W istocie nie wiadomo, czy w ogóle pan wróci.
Zamrugał wodnistymi, szarymi oczami w okrągłej twarzy i uśmiechnął się głupawo.
– Może pan zginąć – powiedziała ostrożnie. Nie chciała mu sprawiać przykrości, ale jego głupota zaczynała ją irytować. Musiała mu uświadomić, w jakie niebezpieczeństwo daje się wciągnąć, bo sam najwidoczniej tego nie dostrzegał.
W końcu powolnym ruchem ręki dotknął jej dłoni.
– Nie musi się pani o to martwić. Oczywiście, że istnieje takie zagrożenie. Ale pozostając w Anglii, nie byłbym wiele bezpieczniejszy. Mógłbym na przykład spaść z konia i skręcić sobie kark albo zostać trafiony piorunem podczas zrywania kwiatów w ogrodzie. Równie dobrze mogę ocaleć z bitwy i dożyć sędziwego wieku. – Znów zamrugał. – Tego się pani chyba nie boi?
Czy się nie boi? Dlaczego miałaby się bać takiej możliwości, skądinąd mało prawdopodobnej?
Teraz on patrzył na nią w taki sposób, jakby nie rozumiała powagi sytuacji. Nagle nabrała pewności, że przez cały czas oceniał ją tak samo jak ona jego.
– Rozumie pani, że ślub połączy nas na zawsze, dopóki śmierć nas nie rozłączy? – powiedział i zamilkł, czekając, by jego słowa w pełni do niej dotarły. – Mimo że zakłada pani inny scenariusz, moja śmierć może nastąpić w odległej przyszłości.
Uważał ją za tak głupią, że miałaby nie rozumieć treści małżeńskiej przysięgi? Czy też próbował ją obrazić aluzją, że wychodzi za niego z nadzieją na szybkie wdowieństwo? Obie możliwości wydawały jej się równie okropne.
Cały czas mrugał tymi swoimi niewinnymi, mokrymi oczyma. Ich wyraz zupełnie nie kojarzył się z żarliwością przyszłego oblubieńca. Błyszczały chłodno, wręcz metalicznie. W jego spojrzeniu nie było namiętności ani nawet przychylności, tylko jakaś mroczna desperacja.
Lily wiedziała, że ma ostatnią szansę, by wyznać, że wcale nie pragnie go poślubić. Gdyby przyjęła oświadczyny, mógłby zakładać, że jest tak samo sprytna i chciwa, jak reszta jej rodziny, i chce go wciągnąć w małżeństwo, licząc na szybkie odzyskanie wolności po jego śmierci na polu bitwy.
Wyprostowała się sztywno. Każda inna dziewczyna cofnęłaby dłoń i bez zastanowienia odrzuciła propozycję ślubu. Wróciłaby na salony Almacka, do bywających tam przystojnych, utytułowanych dżentelmenów, a o nim wkrótce całkiem zapomniała.
Ale nie była żadną inną dziewczyną, tylko córką Phineasa Northa. Gdyby odmówiła panu Wiscombe’owi, ojciec zawróciłby ją od progu, nakazując zmienić decyzję. Gdyby zdołała uciec do swojego pokoju, zostałaby tam zamknięta na klucz do czasu odzyskania rozumu i posłusznego wypełnienia oczekiwań. Gdyby obecny plan upadł i pozbyła się Geralda Wiscombe’a, nie miała żadnej gwarancji, że następny kandydat okaże się lepszy. W istocie mógł być znacznie gorszy.
Tkwiła w pułapce, tak samo jak chłopiec klęczący u jej stóp. Popatrzyła więc na niego trochę wyniośle, ale też z niekłamaną życzliwością.
– Doskonale znam słowa małżeńskiej przysięgi, panie Wiscombe, i mam dość rozumu, żeby rozumieć ich znaczenie. Jeśli się pobierzemy, to na całe życie; niezależnie od tego jak długi… czy krótki czas to może oznaczać. – Uniosła znacząco brwi. – Mam też świadomość, że ślub daje panu prawo, by, jak pan to wcześniej ujął, naprzykrzać mi się, kiedy tylko przyjdzie panu na to ochota. Jednak skoro pan się nie boi Napoleona, to dlaczego ja miałabym się bać wyjść za pana?
Gerald Wiscombe uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby, co bynajmniej nie dodało mu uroku. Poderwał się na nogi, ale nie próbował jej pocałować, tylko zgniótł jej dłoń w zdecydowanym, niezbyt delikatnym uścisku.
– Świetnie. Zatem umowa stoi. Pobierzemy się, kiedy tylko pani ojciec zdoła uzyskać pozwolenie. Kiedy wrócę z Półwyspu, rozpoczniemy naszą wspólną przyszłość.
Biedny głupiec, pomyślała i pokiwała głową, nic innego nie mogła zrobić. Miała nadzieję, że zdoła wydobyć od Ronalda, o co właściwie chodzi. Jedno już wiedziała: jeśli Gerald postanowił ubić interes z jej ojcem, jego przyszłość była przesądzona, a fortuna śmiała mu się prosto w twarz.
7 lat później
– Cóż, skoro podjął pan już decyzję i zamierza sprzedać swoje stanowisko, Wiscombe, przyznaję, że z wielką przykrością się z panem pożegnamy. Dzień, w którym postanowił pan włożyć mundur, był zaiste szczęśliwy dla brytyjskiej armii.
– Dziękuję, pułkowniku Kincaid. – Gerry z szacunkiem pochylił głowę przed człowiekiem siedzącym po drugiej stronie biurka. Ilekroć słyszał tego rodzaju komplement, zawsze czuł ulgę, że jego dowódcy nie byli obecni przy tym, jak przed siedmioma laty podejmował tę decyzję. Stanowiła ona bowiem akt czystej desperacji i doprawdy nie miała w sobie niczego heroicznego.
– Szkoda, że nie chce pan pozostać w służbie. Bez wątpienia moglibyśmy znaleźć odpowiednią pozycję dla oficera o pańskich zasługach.
Taka myśl w istocie zaświtała mu w głowie. Jeszcze kiedy przejeżdżał pod łukowatą bramą prowadzącą do siedziby konnej gwardii, zastanawiał się nad prośbą o kolejny przydział. Kilkuletni pobyt w Indiach nie poszedłby na marne. Jednak po tak długim czasie unikanie powrotu do domu zakrawało raczej na tchórzostwo niż głód kolejnych wyzwań.
Gerry popatrzył Kincaidowi prosto w oczy, by pokazać, że żadne argumenty nie skłonią go do zmiany postanowienia.
– Dalsza służba dla Korony byłaby prawdziwym zaszczytem, jednak po siedmiu latach czas zmienić jedną wojnę na inną.
Pułkownik posłał mu takie samo, lekko zdumione spojrzenie, jakie zwykle wzbudzała ta deklaracja. Cóż, Gerry nie oczekiwał i nie potrzebował zrozumienia. Uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że żartował.
– Długo nie byłem w domu. Tuż przed wyjazdem się ożeniłem. – Otworzył medalion z miniaturowym portretem Lillian.
Pułkownik odwzajemnił uśmiech i mrugnął do niego porozumiewawczo.
– Rozumiem. Wojsko nie ma do zaoferowania nic równie pociągającego, jak otwarte ramiona pięknej kobiety, która niecierpliwie czeka na powrót swego ukochanego.
Gerry pokiwał głową. Rzeczywiście wyglądała wówczas pięknie. I prawdopodobnie nadal taka była. Czy jednak w istocie czekała na niego z otwartymi ramionami, miał się dopiero przekonać. Nie przestając się uśmiechać, czekał, aż dokumenty zwalniające go ze służby zostaną podpisane.
Z Whitehall udał się na Bond Street w poszukiwaniu krawca. Aż się zatrząsł na myśl o ubraniach zapełniających szafy w jego dawnym pokoju. Był na wpół ukształtowanym chłopcem, kiedy go opuścił i wyjechał do Portugalii. Nawet gdyby się wciąż mieścił w swoje stare surduty, były tak poprzecierane i niemodne, że nie nadawały się do noszenia. Po śmierci ojca nie miał pieniędzy, żeby choć trochę zadbać o swój wygląd. Nie widział jednak potrzeby spędzania w wojsku reszty życia, skoro udało mu się zarobić dość, by wieść dostatnie życie.
Odznaczenia na jego mundurze musiały robić wrażenie, bo przyciągnął spojrzenie niejednej z mijanych na drodze osób. Słyszał za sobą tłumione szepty.
– To Wiscombe?
– We własnej osobie.
– Kapitan Wiscombe. Bohater spod Salamanki. Bohater spod Waterloo.
Czy wiadomość o jego powrocie dotarła już do Chase? Zapewne tak, skoro obcy ludzie rozpoznawali go na ulicy. Ciekawe, jak zachowa się North, kiedy zjawi się i zażąda zwrotu domu po tych wszystkich latach?
I jak ona to przyjmie?
Postanowił na razie o tym nie myśleć; zamówił nowe ubrania i kazał je wysłać pod wskazany przez siebie adres. Następnie zawrócił swego wierzchowca na północ i wyruszył w drogę do domu.
Wyjechawszy za rogatki miasta pozwolił Szatanowi na pełny galop; kolejne kilometry uciekały im spod nóg niemal niepostrzeżenie. Kiedy koń zaczął wykazywać oznaki zmęczenia, zatrzymali się na odpoczynek. Spali pod gołym niebem, nie tracąc czasu na szukanie gospody. Kiedy zaczęło padać, Gerry zarzucił na siebie pelerynę i jechał dalej, pozwalając, by woda spływała mu z ramion strumieniami. Po jakimś czasie znów wyszło słońce; nozdrza Gerry’ego wypełnił zapach parującej wełny i końskiej sierści.
Kincaid miał rację, mówiąc, że będzie mu tego brakowało. A jednak jedynym powodem zakupu stanowiska w armii była chęć zdobycia pieniędzy na uratowanie rodowej siedziby i zabezpieczenie sobie przyszłości. Musiał przyznać, że mu się poszczęściło. Już przed paru laty miał więcej niż dość pieniędzy, żeby spłacić wszystkie długi, naprawić dach i odłożyć znaczną sumę na inwestycje.
Mógł wówczas wrócić do domu, ale zdecydował inaczej. Nawet po tym, kiedy Napoleon wylądował na Elbie, Gerry’emu nie spieszyło się do opuszczenia szeregów. Ucieczka małego Francuza była mu na rękę, bo oznaczała, że przez kilka dalszych miesięcy będzie mógł odwlekać to, co nieuniknione.
Teraz, kiedy padł ostatni strzał i Bonapartego zesłano na Wyspę Świętej Heleny, Gerry’emu zabrakło wymówek. Nie miał wyboru – musiał wziąć na siebie odpowiedzialność, do której się zobowiązał przed laty.
Na horyzoncie pojawił się głaz znaczący początek ziem należących do jego rodziny. Należących do niego. Kiedy wstępował do wojska, żaden jego krewny już nie żył. Był młodym, nieco tchórzliwym chłopcem, gdyby miał wówczas choć jedną bliską osobę, z pewnością zwróciłby się do niej o pomoc i uniknął następnych siedmiu lat wojskowej służby.
Bezwiednie otrząsnął się na tę myśl; koń wyczuł jego ruch i w odpowiedzi lekko szarpnął wodzami. Gerry poklepał uspokajająco potężną czarną szyję zwierzęcia i ruszył przez gęsty las otaczający rodową posiadłość. Dzika, nieokiełznana natura stanowiła wyjątkowo urokliwe otoczenie, znacznie ładniejsze od uporządkowanego ogrodu. Urokliwe, lecz niestety mało użyteczne. Z jednej strony granice tworzyły potoki i strumienie zbyt wąskie, by pływać po nich łodzią, z drugiej granitowe skały i trzęsawiska, uniemożliwiające swobodny przejazd jakimkolwiek pojazdem.
Miałby znacznie łatwiejsze życie, gdyby jego przodkowie osiedlili się w miejscu, gdzie można uprawiać zboże, hodować bydło lub cokolwiek produkować. Tymczasem ziemie wokół Chase nadawały się jedynie do polowań, a ponieważ nie miał zamiaru nigdy więcej pozbawiać życia ani człowieka, ani zwierzęcia, lepiej było sprzedać całą posiadłość jakiemuś myśliwemu, który mógł docenić obfite w zwierzynę ostępy.
Tylko że po tym, jak przelewał krew, by móc zachować rodowe dobra, jakoś nie mógł się przekonać do tego pomysłu. Niektórzy jego towarzysze broni walczyli dla króla lub dla kraju. Inni ponad wszystko nienawidzili francuskiego tyrana. Jeszcze innych napędzało pragnienie zdobycia majątku lub chwały.
Gerry walczył o to, co mu się należało z racji urodzenia. Dwieście pięćdziesiąt hektarów lasu i bagien było jego własną ojczyzną, którą musiał najpierw obronić, a potem zarządzać. Nie przynosiła mu ani pensa dochodu. Prawdę mówiąc, nawet nie lubił pełnego przeciągów, niepraktycznie zaprojektowanego domostwa, którego utrzymanie pochłonęło całą fortunę Wiscombe’ów. A jednak należało do niego aż po ostatni kamień.
Nagle usłyszał szelest liści po lewej stronie drogi. Ściągnął wodze, zmuszając Szatana do zatrzymania się. Wstrzymał oddech, gdy trzasnęła łamana gałązka, i zaraz potem ujrzał potężnego jelenia, który wyłonił się z zarośli. Dumne zwierzę przyglądało mu się, nie okazując lęku. Gerry odniósł wrażenie, że widzi więcej siwizny na jego pysku, a poroże wydało mu się jeszcze bardziej rozłożyste, ale na lewej łopatce wciąż widniał ślad po kuli wystrzelonej przed wielu laty przez ojca Gerry’ego.
– Witaj, stary przyjacielu – odezwał się Gerry szeptem.
Jeleń wydał pojedyncze parsknięcie, szarpnął łbem, po czym na powrót zniknął w gęstwinie.
Gerry poczuł ciepło wokół serca, jakby uzyskał potwierdzenie słuszności swojej decyzji o powrocie do domu. Choć kiedyś się przeciw temu buntował i męczyły go rozmaite wątpliwości, był przypisany do tego szczególnego miejsca na ziemi. Ścisnął boki konia piętami, poganiając go do galopu, i wkrótce potem między drzewami ukazała się sylwetka domu.
Kiedy wyjeżdżał, zabudowania popadały w ruinę. Teraz ściany z grubego brązowego kamienia lśniły czystością, a dach zyskał nowe pokrycie z szarego łupku. Okna błyszczały jasno w zapadającym zmierzchu; dosłownie w każdym pokoju paliło się światło.
Może cały dom wypełniali przyjaciele i znajomi zgromadzeni, żeby go powitać? Na tę myśl bezwiednie wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Opuszczając Anglię, nie miał żadnych przyjaciół i nie sądził, żeby ten stan uległ zmianie pod jego nieobecność.
Prawdopodobnie swoim przybyciem miał zakłócić przyjęcie wydawane z jakiegoś innego powodu. Ogarnęła go ta sama radość, jaką zdarzało mu się czasami odczuwać na polu bitwy. Bynajmniej nie pociągały go sceny, jakie się tam rozgrywały, lecz wyjątkowa jasność umysłu, towarzysząca świadomości, że w każdej chwili można stracić życie. Inne lęki zdawały się wówczas blaknąć, zwłaszcza lęk z powodu popełnianych przez siebie błędów. Nauczył się działać szybko i zdecydowanie, wykorzystując przewagę, jaką dawał element zaskoczenia.
Uśmiechnął się pod nosem. Jeśli jakiś wróg zasługiwał na gwałtowny atak bez ostrzeżenia, to na pewno rodzina Northów.
Przejechał spokojnym kłusem ostatni odcinek drogi i zatrzymał się przed głównym wejściem. Ze środka wyszedł zupełnie mu nieznany lokaj, żeby zająć się koniem. Cóż, w 1808 roku Gerry nie mógł sobie pozwolić na odźwiernego, a tym bardziej na wytworną liberię, którą nosił ten człowiek.
Z ochmistrzem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Od razu go rozpoznał. Ledwie drzwi się otwarły, na zazwyczaj niewzruszonym obliczu Astona odmalowało się bezbrzeżne zdumienie.
– Panicz Gerald? – Po tych słowach natychmiast odchrząknął z zakłopotaniem i poprawił się: – Proszę mi wybaczyć, kapitanie. – Przybrał pełną szacunku minę, ale było widać, że rozpiera go radość i duma z przemiany, jaka zaszła w postawie jego pana.
Gerry nie widział powodu, by zachowywać rezerwę wobec człowieka, który pocieszał go i koił jego płacz po zmarłym ojcu.
– Astonie. – Wyciągnął ramiona i objął ochmistrza szybkim męskim uściskiem. – Dobrze znów być w domu – rzucił, klepiąc go po plecach.
– Ja też się cieszę, że pan wrócił, sir. Śledziliśmy pana dokonania opisywane w gazetach. Wszyscy byli nimi bardzo przejęci.
Zatem słyszeli tu o nim. No tak, jak wszędzie indziej. Mimo to cieszył się, że ma na sobie mundur, dzięki któremu tym bardziej wygląda jak bohater powracający z wojny. Nawet po kilku dniach w siodle krótka kurtka i lśniące oficerki robiły wrażenie. Szabla przypasana do boku dopełniała obrazu dzielnego żołnierza i potwierdzała jego szeroko opisywane osiągnięcia.
Aston wyjrzał mu przez ramię.
– Jest pan sam? Gdzie pański bagaż?
– Dotrze później. Kazałem wysłać wszystko z Londynu. – Uśmiechnął się do starego sługi. – Nie miałem ochoty czekać.
Ochmistrz pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Cieszymy się, że pan nie czekał.
Czy rzeczywiście ta radość dotyczyła wszystkich domowników? Gerry szczerze wątpił w taką ewentualność.
– Gdzie ona jest? – spytał ściszonym głosem. – Bo w drzwiach na mnie nie czeka.
– Proszę wejść do domu, kapitanie. Odświeży się pan po podróży, a ja w tym czasie znajdę panią.
– Astonie? Kto przyjechał?
Wyglądało, że obejdzie się bez poszukiwań. Lillian stała u stóp schodów. Wyglądała tak samo pięknie jak w dniu, kiedy Gerry ją poznał… I równie zagadkowo. I tak samo jak wówczas na jej widok zaschło mu w gardle. Tym razem jednak nie dał tego po sobie poznać. O ile niemy zachwyt nad wdziękami cudzej żony mógł uchodzić za stylowy, własna nie powinna budzić tego rodzaju krępujących emocji.
Gerry wyprostował się jak na defiladzie i spojrzał na nią nieco z góry.
– Nikt szczególny. Jedynie twój mąż, madame.
Gwałtownie poderwała głowę, żeby mu się przyjrzeć. Przez chwilę trudno było odczytać wyraz jej twarzy, nim w końcu zagościł na niej wyraz uprzejmej radości na powitanie szczególnego gościa. Gerry nie zdążył odcyfrować, czy ta radość jest choćby w najmniejszym stopniu szczera, gdy nagle Lillian wywróciła oczyma i nogi zaczęły się pod nią uginać.
– Do licha! – Bez namysłu rzucił się, żeby ją przytrzymać. Wyćwiczona w boju zręczność pozwoliła mu ją złapać, zanim upadła na ziemię. Wydała mu się cięższa niż przed laty, gdy wiódł ją do ołtarza. Cóż, nic dziwnego, on także się zmienił. Gdyby rzecz się działa w Portugalii, opisałby ją swoim kompanom jako „poręczny ciężar”.
– Ławka, kapitanie. – Ochmistrz wskazał na wyściełane siedzisko obok schodów.
– Raczej do salonu – rzucił Gerry.
– Poślę po pokojówkę, niech przyniesie amoniaku.
– Nie trzeba. – Gerry przeniósł żonę przez otwarte drzwi salonu na sofę koło kominka. – Wystarczy, żeby krew spłynęła jej z powrotem do głowy. – Ułożył Lillian ostrożnie, usiadł na drugim końcu i umieścił jej stopy na swoich kolanach, by znajdowały się wyżej niż tułów.
Nacisk jej pantofelków na jego udo natychmiast i jemu pobudził krążenie. Szybko wyjął poduszkę spod pleców i podłożył pod stopy Lillian, żeby rozładować sytuację.
Powieki jej zadrżały, a po chwili długie, gęste rzęsy uniosły się, odsłaniając brązowe oczy o sarnim wyrazie. Bóg doprawdy musiał żartować, obdarzając tak niewinnym obliczem kobietę pokroju Lillian North.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
– No i proszę. Widzisz? – zwrócił się do ochmistrza. – Już podziałało. Przynieś jej ratafii albo jakiegoś innego trunku na wzmocnienie. – Do licha, mi też by się przydał kieliszek brandy, pomyślał. Musiał jednak zachować jasny, niczym niezmącony umysł, skoro miał się mierzyć z Northami, dlatego zrezygnował z drinka.
Lillian całkowicie doszła do siebie, uzmysłowiła sobie, w jakiej jest pozycji, szybko opuściła nogi na ziemię i wyprostowała sztywno plecy, starając się przybrać wyniosłą pozę.
– Spokojnie – ostrzegł ją. – Nie wykonuj gwałtownych ruchów, bo znów zakręci ci się w głowie.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedziała, trąc skronie, jakby próbując uśmierzyć ból. Prawdopodobnie chciała w ten sposób osłonić twarz, żeby nie musieć patrzeć mu w oczy.
Zatem była zaskoczona. Jaka szkoda… Wprawdzie nie widziała go od czasu ich weselnego śniadania, ale musiała o nim słyszeć przez ostatnie lata. Prawdopodobnie złościło ją i jej rodzinę, że uporczywie nie dawał się zabić.
Pojawił się lokaj z kieliszkiem, który Gerry wziął od niego i wsunął w rękę żony. Napiła się skwapliwie, wyraźnie wdzięczna za każdy pretekst, by się powstrzymać od mówienia.
– Zatem mój widok tak tobą wstrząsnął, że aż zemdlałaś – zagaił, lekko rozbawiony jej wyraźnym zakłopotaniem.
– Wiedziałam, że wróciłeś do Anglii. Jednak gdybyś nas powiadomił o zamiarze przyjazdu, moglibyśmy odpowiednio przygotować dom na twoje przybycie. – Miała czelność okazać irytację.
Odpowiedział szerokim uśmiechem.
– Podczas swoich wojaży nauczyłem się doceniać element zaskoczenia.
– Trzeba zaordynować, żeby wywietrzono twój pokój. – Odstawiła kieliszek i wyraźnie zamierzała wstać.
– Nie ma potrzeby. – Chwycił ją za rękę i nie siląc się na delikatność, pociągnął na poduszkę obok siebie. – Widzieli, że przyjechałem i pewnie robią, co należy, bez twoich wskazówek. Z pewnością nie spodziewają się, że opuścisz mnie tak szybko, skoro dopiero co spotkaliśmy się po latach. Nasza rozłąka trwała tak długo, że mamy wiele do omówienia.
Sprawiała wrażenie tak przestraszonej czekającą ją rozmową, że niemal zrobiło mu się jej żal. Szybko sobie jednak przypomniał, że bynajmniej nie zasługuje na współczucie za to, jak go potraktowała.
Nie zdążyli jednak wymienić ani zdania, gdy przerwał im hałas głosów dobiegający z holu. Jakiś mężczyzna i chłopiec zbliżali się do salonu, rozmawiając z ożywieniem na temat złowionego przez nich pstrąga.
Mówił głównie ten młodszy. Jego dorosły towarzysz odpowiadał niechętnymi monosylabami, a następnie krzyknął:
– Astonie! Ile człowiek ma czekać, żeby dostać coś do picia przed kolacją? I w ogóle co to za zamieszanie? Reszta nie wróciła jeszcze z polowania, a służba biega tam i z powrotem, jakby się paliło.
Lillian otwarła szeroko oczy i miała minę, jakby chciała uciszyć narzekającego.
Gerry położył jej dłoń na ramieniu, gestem nakazując milczenie. Następnie odezwał się głosem, który z łatwością dotarł do holu.
– Musisz o to spytać pana tego domu, Ronaldzie North. Czy może sam grałeś tę rolę pod moją nieobecność? – Mimo żartobliwego tonu pytanie miało wydźwięk oskarżenia. Gerry próbował je nieco złagodzić uśmiechem, kiedy brat jego żony stanął w progu i oparł rękę na framudze, jakby chciał się przytrzymać przed upadkiem.
– Wiscombe. – Jeszcze przed chwilą tubalny głos zabrzmiał słabo, jakby z mówiącego uszło powietrze. Wydawał się nawet bardziej zaskoczony niż jego siostra.
Starając się pohamować złośliwość, Gerry rzekł:
– Co za niespodzianka wrócić do domu i odkryć, że wciąż tu jesteś.
– Niespodzianka? – wydukał tępo Ronald.
– Właściwie nie – stwierdził Gerry z uśmiechem. – Oczywiście, spodziewałem się, że cię zastanę. Udzieliłem ci zgody na mieszkanie tu pod moją nieobecność. Wygląda, że w domu trwa jakieś przyjęcie. Czyżby na moją cześć? Pewnie słyszałeś, że wracam, i zaprosiłeś z tej okazji moich przyjaciół?
– Oczywiście. – Ronald uczepił się litościwie rzuconej liny ratunkowej. – Kiedy usłyszeliśmy, że przeżyłeś Waterloo… – Wykonał zamaszysty gest, który miał ukazać, jak hucznie świętowano w Chase ten radosny fakt. Takie zachowanie u człowieka, niemającego prawa czuć się prawowitym gospodarzem, zakrawało na bezczelność.
– Tylko naprawdę szczęśliwym zrządzeniem losu tu jestem – odpowiedział mu Gerry, kiwając głową. – Przez te wszystkie lata wiele razy byłem bliski powrotu w trumnie.
– Jak ci się udało przeżyć? – Sądząc z tonu, Ronald North był rozczarowany.
Gerry wzruszył ramionami.
– Przypuszczam, że dzięki modlitwom ukochanej żony. Zawsze mi się zdawało, że jakiś anioł chwyta mnie za kołnierz i w ostatniej chwili odciąga znad krawędzi. – Wykonał gest dłonią, specjalnie szeroki, żeby potrącić kieliszek trzymany przez Lillian. Trunek chlapnął na dywan.
– No tak… – Ronald przyglądał mu się z uwagą, jakby się zastanawiał, czy szwagier nadal jest idiotą, za którego go kiedyś uważali. Gerry uśmiechnął się dobrotliwie, żeby podtrzymać to wrażenie.
– Ale od Waterloo minęło już kilka miesięcy – ciągnął Gerry. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas świętowałeś beze mnie. Sądząc po twoim czerwonym nosie, piwniczka musiała całkiem opustoszeć do tej pory. – Te same lata, które dodały Gerry’emu dojrzałości i męskiej krzepy, wyraźnie rozmiękczyły brata jego żony. Kasztanowe włosy, identyczne jak u siostry, straciły połysk. Sylwetka zaokrągliła się w pasie, a twarz opuchła od zbyt częstego sięgania po trunki. W czasach szkolnych Ronald był przystojnym chłopcem o swobodnym sposobie bycia i wystarczających zasobach gotówki, by cieszyć się popularnością. Obecnie trudno w nim było dostrzec cokolwiek poza rozwiązłym próżniakiem, na jakiego już wtedy się zapowiadał.
– Nie musisz się obawiać niedostatku odpowiednich napojów – zapewnił Ronald, przybierając poufały ton. – Twoja piwniczka ma się świetnie. Wiem, bo sam uzupełniałem zapasy. A goście, którzy przybyli cię powitać? – Machnął dłonią. – Najlepsi przedstawiciele londyńskiego towarzystwa. Sama śmietanka.
– Śmietanka, powiadasz? Zatem pewnie nikogo z nich nie znam. – Był młodzieńcem bez koneksji i pieniędzy, niezauważalnym dla wyższych sfer, kiedy wyjeżdżał do Portugalii. Pochlebiało mu, że Ronald North uważa go za odpowiedniego kandydata na męża dla swojej siostry. Był naiwny. Rozciągnął usta w kolejnym głupawym uśmiechu, by utwierdzić Ronalda w przekonaniu, że nic się nie zmieniło. – Ale jestem pewien, że znajdziemy wspólny język. Koledzy z mojego regimentu mawiali, że dopóki płacę za wino, stanowię bardzo dobre towarzystwo.
Poczuł, że Lillian sztywnieje, najwidoczniej wychwyciła ironię, która umknęła jej bratu. Już na początku, kiedy się poznali, rozumiała go lepiej niż pozostali Northowie. Doprawdy szkoda, że jej charakter nie dorównywał inteligencji.
– Spotkasz gości przy kolacji – oznajmił Ronald, jakby nie rozumiał, że popełnia nietakt, zwracając się w ten sposób do prawowitego właściciela domu.
– Muszę zmienić usadzenie gości przy stole – odezwała się Lily, ponownie próbując wstać z sofy.
Gerry znów ją przytrzymał na miejscu.
– Aston już o to zadbał. A pani Fitz z pewnością sobie poradzi z przestawieniem paru krzeseł. – Gdyby lepiej go znała, uśmiech, który towarzyszył tym słowom, prawdziwie by ją przestraszył.
A może jednak go znała? Wyczuł drżenie w jej nodze, oddzielonej od jego uda jedynie warstwą muślinu. Kiedy pocieszającym gestem ułożył dłoń na kolanie, znieruchomiała niczym królik atakowany przez jastrzębia.
Zapatrzył się w hol i na chwilę przestał zwracać uwagę na Lily i jej brata.
– Mniejsza o nich. Jest tu tylko jedna osoba, którą naprawdę chciałbym poznać. – Uniósł rękę i wskazał na postać kryjącą się za plecami Ronalda Northa. – Podejdź, niech ci się przyjrzę.
Chłopiec wyłonił się zza nóg wuja i wszedł do pokoju. Popatrzył na Gerry’ego bez nerwowej podejrzliwości, jaką wykazywali w stosunku do niego oboje dorośli. W końcu dlaczego miałby się obawiać obcego człowieka? Zwłaszcza że podsłuchiwał całą rozmowę i musiał wiedzieć, kogo ma przed sobą.
Gerry zauważył szybką jak błyskawica wymianę spojrzeń między rodzeństwem; wyglądali tak, jakby rozpaczliwie szukali słów, żeby wyjaśnić zaistniałą sytuację.
Po raz kolejny Gerry’emu pomógł element zaskoczenia. Wykorzystał go, zastawiając pułapkę, nim zdołali się odezwać.
– Jakbym nie mógł stwierdzić na własne oczy, kim jesteś. Podejdź tu, chłopcze. Poznaj swojego ojca, który wrócił z wojny.
Tytuł oryginału: The Secrets of Wiscombe Chase
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2016
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2016 by Christine Merrill
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-3423-8
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.