Saga niewoli. 1933-1960. Tom III - Aldona Wleklak - ebook + audiobook

Saga niewoli. 1933-1960. Tom III ebook i audiobook

Aldona Wleklak

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W trzeciej części „Sagi niewoli 1933-1960” śledzimy losy Anny i jej dzieci. Przypadają one na trudne czasy drugiej wojny światowej, podczas której rodzina została rozrzucona w różne zakątki okupowanej Polski i na tereny Niemiec. Mimo dramatyzmu wojny związanego z obozem koncentracyjnym, wywózką na roboty i działaniami konspiracyjnymi w Poznaniu, towarzyszymy bohaterom również podczas ślubów i narodzin następnego pokolenia. Opłakujemy umarłych, ale podążamy z nowymi postaciami. Żegnamy się z nimi w czasach komunistycznych.
 
Aldona Wleklak to PR manager, lokalna patriotka i magister historii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Do napisania „Sagi niewoli” zainspirowały ją rodzinne opowieści i losy pradziadków, którzy stali się pierwowzorem postaci Jakuba i Anny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 30 min

Lektor: Laura Breszka
Oceny
4,8 (17 ocen)
15
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna poproszę więcej…
00
arafina

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia rodzinna, dobrze poczytać dalsze losy ulubionych bohaterów
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

piekna
00
aneczka60

Całkiem niezła

chyba najlepsza z całej trylogii pomimo, że jest najniżej oceniana
00

Popularność




Grudzień 1933

Anna stała przy piecu i mieszała świeżo zrobiony smalec. Obok parowała pyrki dla świń. Spojrzała na puste wiadro. Zaraz pogoni któreś z dzieci, aby poszło do studni po wodę. Trzeba pozmywać statki i przygotować skromny obiad. Za dwa dni będzie Wigilia. Podeszła do okna i spojrzała na podwórze. Zadumała się. To pierwsze święta bez Jakuba. Brakowało jej silnej męskiej ręki w oporządzaniu gospodarstwa. Na szczęście przed świętami zjechał już z wojska Kuba i przejął wszelkie obowiązki. Miał zapał młodzieńca i chęć do zmian na lepsze. Nie było łatwo, bo przez ziemie polskie przechodził cały czas kryzys gospodarczy i panowało wielkie bezrobocie. Ludzie najmowali się do najprostszej roboty, aby cokolwiek zarobić. Anna cieszyła się, że córki mają pracę w domach u gospodarzy. Józio kształcił się na kowala w Wilkowicach już drugi rok i tam mieszkał. Do tego chodził do szkoły powszechnej w Święciechowie. W domu zostali Janek i Johanna, Wawrzyn i mała Zosia. Bliźnięta już podjęły pracę. Siostra sprzątała w pobliskiej szkole, a brat pomagał u Adamskich. Czesio ożenił się z Heleną i zaczął przejmować niektóre obowiązki po ojcu. Chętnie korzystał z pomocy kuzyna. Leon miał na głowie inne sprawy.

Otworzyły się drzwi do chaty i do sieni wpadł mroźny podmuch.

– A zamykaj mi je szybko! – krzyknęła Anna, widząc czternastoletnią Johannę.

Dziewczynka ściągnęła stary płaszcz i odwiesiła na gwóźdź. Odstawiła w kąt zaśnieżone buty. Weszła do kuchni, gdzie roznosił się przyjemny zapach gotowanych pyrek. Rozcierając ręce, podeszła do pieca i wyciągnęła je nad rozgrzaną płytą.

– Napij się tu gorącej lipy i bierzemy się za obiad. Trzeba gziku narobić. Weź ze składu twaróg.

– Dobrze, matko – odpowiedziała posłusznie Johanna i wypiła ostatni łyk naparu.

Po chwili stała przy stole i wlewała do białego sera w wielkiej misce świeżą śmietanę, i mieszała. Do tego dodała trochę soli i gotowy gzik postawiła na środku. Matka w tym czasie ściągnęła z pieca gar z pyrkami.

Anna weszła do pomieszczenia, gdzie na łóżku leżał śpiący Wawrzynek. Miał ciężki dzień od rana. Zdenerwował się, gdy zbił kubek, i dostał padaczki. Wiedziała, co ma zrobić. Przytrzymała głowę syna, kiedy upadł na podłogę, i włożyła mu chochlę do ust. Potem mocno go przytuliła i powtarzała, że nic wielkiego się nie stało. Pozwoliła mu położyć się do łóżka i odpocząć. On miał zawsze u niej taryfę ulgową. Inne dzieci buntowały się czasami i nie mogły tego zrozumieć. Ich brat był chory i nigdy nie wyzdrowieje. One miały o wiele lepiej.

Wawrzynek przetarł oczy i spojrzał na matkę.

– Chodź, synu, do stołu. Zaraz będziemy jeść. Tylko powoli, nie spiesz się – uspokajała go matka.

Wtedy usłyszała, że drzwi do bramy otworzyły się i na podwórze wjechał Kuba. Był na targu w Śmiglu. Zosia z Jankiem siedzieli u Adamskich, więc tam dadzą im jedzenie.

– Psiakość, jaki mróz! – narzekał młody Markiewicz, kiedy zdejmował okrycie. – Ruch słaby na targu. Wywiało wszystkich. Nie sprzedałem żadnych pyrek. Podjadę jutro z rana do Kościana.

Anna zmartwiła się, bo liczyła, że za te pieniądze kupi cukier i upiecze dwie babki, ale powiedziała tylko:

– Ciężko wszystkim, jak widzę. Siadajmy do stołu. Rozgrzej się gorącym naparem.

Usiedli w czwórkę i zaczęli zajadać pyrki z gzikiem.

Wieczorem, gdy już wszyscy kładli się do snu, Anna kończyła gotować kapustę kiszoną z grzybami. Zebrali je jesienią w lesie, ususzyła je na sznurku nad piecem. A teraz wspaniały aromat roznosił się po całej chacie.

Jakub lubił świąteczną kapustę – pomyślała.

Odstawiła garnek na bok i dołożyła drewna, żeby chociaż w cieple mogli zasnąć. Rano zimno będzie, ale przy takich mrozach nie mogło być inaczej. Umyła się w misce i założyła grubą koszulę nocną, skarpety i sweter. Uklęknęła na podłodze i odmówiła pacierz po niemiecku. Położyła się do łóżka. Pustego już od kilku miesięcy. Pogładziła poduszkę obok i zamknęła oczy. Nie mogła pogodzić się z tym, że przez trzydzieści cztery lata spała każdej nocy z mężem, a teraz była sama. Zostawiła poduszkę, żeby o nim pamiętać. Czasami Zosia przychodziła do niej nad ranem i kładła się obok. Nie chciała ganić córki za to, że lata swoje skończyła i powinna spać sama. Usnęła. Jakub nie przyszedł do niej we śnie ani tej nocy, ani następnej. Może to i lepiej.

Kiedy wstała, Kuby już nie było w domu. Poszła wydoić krowę i nastawiła mleko. Zrobiła dzieciom pyszną zupę z kluskami. Potem zagoniła je wszystkie do roboty i wzięła się do dalszego gotowania. Kuba sprzedał pyrki w Kościanie i kupił cukier, Anna mogła więc zabrać się do pieczenia. Wysłała najstarszego syna w domu z Jankiem nad staw, żeby złowili karpie. Trzeba je dziś zamarynować, żeby były smaczne na jutrzejszą wigilię. Do wieczora zjechały do domu Truda, Agnieszka, Helena, Elżbieta. Józio pojawił się następnego dnia w południe. Będą mieli duże, rodzinne święta. Pola, Anusia i Stasiu obiecali przyjechać w pierwszy albo drugi dzień świąt. Anna nie wyobrażała sobie, żeby ich nie zobaczyć chociaż w tym czasie. Na kolację wigilijną zaprosiła też Leona z córką, bo Czesiu pojechał już ze swoją żoną do jej rodziców. Pomyślała o nim, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.

W progu zobaczyła szwagra. Miał ze sobą wielki kosz, a w nim chleb, szneki, mąkę, kawał szynki, kiełbasę i kaszankę.

– Szczęść Boże wszystkim! – zawołał Adamski, wchodząc do kuchni. – Gwiazdor u mnie się pospieszył i już zostawił pierwsze podarki – zaśmiał się i podał Annie kosz. – Weźcie na święta. Przyda wam się, a my jutro wieczorem będziemy z Helenką.

– Toż to za dużo! Ja miałam was ugościć, a wy mi tu z całym prowiantem przychodzicie – sprzeciwiała się Markiewiczowa.

– Oj tam, twojego karpia i babki to nie zjem nigdzie takich dobrych. Liczę na sporą porcję. Musisz córę moją przyuczyć, bo może warto i u nas piec to ciasto, a nie tylko placek drożdżowy i szneki. Jak Kuba był u nas, to jeszcze wydziwiał, a teraz nic się nie dzieje. Brakuje jego. A ja nie mam do tego głowy.

– Siadajcie, Leonie. Zrobię herbaty – zaproponowała Anna.

– Nie zaprzątaj sobie mną głowy. Wy tu w ferworze pracy, a ja jeszcze muszę zajrzeć do naszych strażaków.

– No właśnie, miałam ciebie pytać, jak działa nasza ochotnicza straż pożarna, co ją twój syn założył z innymi?

– Jest ich czterech na stanowiskach, a ochotników mają kilkunastu. Zrobili szkolenie z sikawką, i tyle. Stara szopa, co im dali na kwaterę, wystarczy na razie. Przeznaczam dla nich fundusze, bo jednak lepiej mieć strażaków na miejscu. Jakby coś się działo, konia przyprowadzamy i jadą z tym sprzętem na miejsce pożaru. Byle jednak takich rzeczy nie było.

– To prawda, nikomu to niepotrzebne, ale dobrze, że jesteście, to my wszyscy tutaj możemy czuć się bezpieczni. To Bóg z tobą i do zobaczenia przed pojawieniem się pierwszej gwiazdki.

– To zapewne około czwartej po południu będziemy u was. Z Bogiem – odrzekł Adamski i założył na głowę futrzaną czapkę. Szybkim krokiem ruszył w kierunku remizy.

Następnego dnia Kuba przywiózł wielką choinkę z lasu i dziewki przy największym aplauzie Zosi zaczęły ją ubierać.

Słońce zachodziło za widnokrąg, kiedy wszyscy zajęli swoje miejsca przy stole. Według zwyczaju siano umieścili pod obrusem, a słomę pod stołem. Anna przeżegnała się i wzięła do ręki opłatek. Podeszła do każdego i złożyła życzenia. Wyściskała wszystkich i zaprosiła do kolacji wigilijnej. Gertruda nalała zupę z karpia, Agnieszka postawiła kluski z makiem na stole. Helena podgrzała kapustę z grzybami i pyrki. Mogli zabrać się do jedzenia. Nie spieszyło im się. Rozmawiali i delektowali się przysmakami. Nie chcieli smucić się tego dnia. Chociaż Adamski widział, że Anna popadała w zadumę i patrzyła na jedno dodatkowe nakrycie, które zawsze zostawiają. Leon wiedział, że myślała o Jakubie. On też to robił. Każdego dnia łapał się na tym, że mając coś do obgadania i ochotę wypicia kieliszka wódki, chciał iść do szwagra. Potem siadał ciężko w fotelu i uświadamiał sobie, że jego już nie ma. Brakowało mu wspólnych rozmów o wszystkim. Teraz czytał gazety, ale nie miał z kim podzielić się wiadomościami i swoimi przemyśleniami. Działał w terenie, bo został radnym w gminie Lipno i tutaj mógł się spełniać. Jednak trudno mu było zaufać komuś tak, jak Jakubowi.

Po kolacji Leon rozdał wszystkim małe prezenty. Anna dołączyła się, bo każdemu zrobiła ciepłe skarpety na zimę. Na więcej nie było jej stać. Potem usiedli przy stole tylko ona, Leon, Kuba i Józio.

– A czyście o czymś nie zapomnieli? – zapytała synów.

Chłopcy spojrzeli po sobie, rozdziawiając gęby.

– Ojciec wasz zwyczajów przestrzegał, a wy już o nich zapomnieliście? Trzeba podtrzymywać tradycję.

Kuba puknął się w głowę i powiedział:

– Wiem, matko! Słomę spod stołu trzeba zabrać i obwiązać drzewa owocowe, żeby obrodziły i szkodniki ich nie zaatakowały.

– Dobrze, synu, a co jeszcze? – Spojrzała na Józia. – O zwierzętach nikt nie pamięta?

– Trzeba resztki zebrać, pomieszać z sianem i dać krowom, koniowi i kurczakom – odpowiedział poprawnie młodszy Markiewicz.

– I daj Boże, żebyście to zapamiętali i w swoich domach zwyczaje te zachowali – podsumowała Anna i dodała: – Powiem tobie, kiedy masz pójść.

Pozostali domownicy odpoczywali albo oddali się zabawie nowymi prezentami.

– A jak tam u naszego pana Rogowskiego? Widziałam go ostatni raz na pogrzebie Jakuba. Ma się dobrze? – zapytała Anna, racząc się prawdziwą kawą, którą przyniósł Adamski.

– Dobrze u niego. Zabrał syna i pojechał do swoich rodziców na święta. Ciotka niedomaga ostatnio i rzadko już wstaje. Musi nasz oficer pomyśleć, co zrobić z majątkiem, czy nie przeprowadzić się na ojcowiznę. Czas pokaże. A jak się miewa wasza ciotka Antonina? Dawno jej nie widziałem.

– Ona przeżyje każdego z nas. Zdrowie jej służy mimo wieku. W tym roku skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Działa ze swoją biblioteką, ale nie wypuszcza się już na dłuższe wyprawy, szczególnie w taką pogodę. Synowie by jej nie puścili. Może na wiosnę wybierze się do nas. Prosiła, żeby zamówić msze święte od niej za spokój duszy Tomasza i Jakuba.

– A ty jak sobie radzisz? – zapytał Leon, ściszając głos. – No wiesz, po śmierci Jakuba?

– Na każdego przyjdzie czas. Taka wola boska. Trzeba żyć dalej, bo dzieci jeszcze małe, a szczególnie dla Wawrzynka. – Spojrzała na trzynastoletniego chłopca, który siedział pod choinką i oglądał każdą ozdobę zawieszoną na drzewku. – On beze mnie nie da sobie rady. Inne pójdą w świat i rozpoczną nowe życie. Ale co tu narzekać w Wigilię. Teraz pozostaje nam tylko modlitwa za spokój jego duszy. Pomagają mi rozmowy z Manią. To mądra, oddana kobieta, która zastępuje mi matkę, chociaż sama nią jestem po wielokroć.

– Dobrze, że masz kogoś takiego, Anno. Rozumie cię i doradzi. Jednak odchodzą od nas ukochane osoby, a my tu bardziej cierpimy, niżby sobie człowiek mógł zdać sprawę. Za chwilę nowy rok, nowe sprawy. Myślę o czymś ważnym, ale to wam powiem już we właściwym czasie.

Adamski odstawił kubek, podszedł do okna i spojrzał na rozgwieżdżone niebo.

– Pójdę do siebie, a potem zobaczymy się na pasterce – powiedział.

Anna kiwnęła tylko głową i podążyła za jego wzrokiem.

Kogo tam spotkam, gdy przyjdzie mój czas? – pomyślała.

– Zbierzcie resztki ze stołu i zanieście zwierzętom – zwróciła się do dzieci, wstając od stołu. – Niech też mają dziś ucztę. Może przemówią do nas ludzkim głosem.

Janek poszedł po wiadro i zaczął do niego wrzucać kawałki jedzenia. Johanna przyłączyła się do niego i powiedziała:

– Pomogę tobie. Może zdarzy się dziś cud.

I ruszyli razem do obory.

1934

Leona Adamskiego wszyscy znali, że to społecznik i zaangażowany we wszystkie sprawy wsi i okolic. Brał czynny udział w Powstaniu Wielkopolskim, a później należał do związku powstańców. Od 1921 roku był członkiem cechu młynarskiego w Śmiglu, a potem radnym w urzędzie w Lipnie. Nikogo nie zaskoczył fakt, że w 1934 wystartował w wyborach na wójta. W tym też roku przeprowadzono reformę samorządu terytorialnego i korektę granic administracyjnych. Powstały gminy, które miały mieć około pięciu tysięcy mieszkańców. Utworzono radę gminy wybieraną przez mieszkańców, w której skład wchodziło dwunastu radnych albo więcej. Spośród nich wyłaniano pięcioosobowy zarząd gminy z wójtem na czele. Kadencja trwała pięć lat. W powiecie leszczyńskim były trzy miasta: Leszno, Rydzyna i Osieczna. Gmin utworzono siedem: Brenno, Krzemieniewo, Osieczna, Rydzyna, Święciechowa, Włoszakowice i Lipno. W wyniku wyborów do rady gminy dostał się właśnie Leon Adamski. Za tydzień miały się odbyć wybory na wójta. Kandydat z Radomicka reprezentował narodowców, a jego przeciwnikiem był Józef Michalewicz z Klonówca.

Helena Adamska, dwudziestojednoletnia już córka młynarza, uwijała się w kuchni, bo ojciec zapowiedział gości na wieczór. Razem z gospodynią zrobiły galart, piekły kurczaka, gotowały pyrki, smażyły inne mięsiwa. Leon kupił piwo z Bojanowa, ale i wódkę, bo to nie wiadomo, co kto będzie chciał wypić. Mieli zjechać się do niego radni z gminy. Spodziewał się około dwunastu osób, ale przyszła na pieszo z Lipna połowa z nich.

Ludzie na wsi spoglądali na grupkę mężczyzn ubranych miastowo i domyślali się, dokąd idą.

– A to zapowiada się u Adamskich niezła biba – powiedział jeden sąsiad do drugiego, wypalając ćmika na drodze.

– Jak na wójta startuje, to popleczników potrzebuje – odparł drugi. – Ostatnio jakoś głowę wysoko nosi.

– Oj tak, dobrze mówicie. Już się wywyższa, że on to niby kto? Jeszcze gminą nie rządzi, więc niech się nie panoszy. Mówię wam, źle to wróży – rzekł mieszkaniec Radomicka.

– Co tu krakać, panie. Pożyjemy, zobaczymy. Jednak dobrze byłoby mieć kogoś od nas ze wsi tam na stanowisku. Może ugrałby coś dla nas.

– Zawsze swój to swój. Byle rozumu mu wystarczyło i pokory do władzy. Bóg z wami. Czas wracać do chaty, bo mnie baba moja ukatrupi, gdzie się szwendam po nocach – zaśmiał się chłop i poszedł do siebie.

Tymczasem Leon Adamski, ubrany w białą koszulę i czarne spodnie, witał gości na podwórzu. Dumnie zaprezentował im swój młyn, piekarnię, sklep i zaprosił do wyremontowanego domu. Radni rozglądali się i podziwiali gust, z jakim urządzono pokoje, salon.

– To córa rządzi dziś w kuchni i ma dryg do tego – rzekł gospodarz i ręką pokazał wnętrza domu. – Syn wyjechał do Poznania, więc nie dołączy do nas. Zapraszam panów do stołu. Komu piwo, a kto woli wódeczkę? Zasiadajmy. – Adamski kłaniał im się pewny siebie.

Wszyscy wznieśli toast za zdrowie biesiadników, a po posiłku powtórzyli go za wspaniałą kucharkę i córkę gospodarza.

Leon siedział dumny jak paw i już w trakcie jedzenia zaczął przekonywać, że gdyby on został wójtem, to zmieniłby wiele rzeczy na lepsze.

– Panowie, co tu gadać. Wychowany jestem tutaj, pracy się nie boję. Znacie mnie nie od dziś. Nadaję się na wójta, ale przydałby się konik z małą bryczką, żebym miał czym dojeżdżać do pracy w Lipnie.

Radni spojrzeli po sobie zaskoczeni, bo co on tu wygaduje. Wybory za kilka dni i nie jest przesądzone, który z nich wygra. Większość delikatnie zaczęła sugerować, że powinni już pójść, bo jeszcze kilka kilometrów przed nimi.

– Panie Adamski, nie nam teraz decydować, co panu się przyda na stanowisku. Czas pokaże, jakie będą wyniki. Żegnamy się i dziękujemy za gościnę. Proszę pozdrowić córkę – odezwał się Wawrzyn Skorupka i wstał od stołu.

Wszyscy ruszyli za nim, chociaż niejeden jeszcze by wypił trochę gorzałki.

Leon był zaskoczony, że już się zbierają i tak odebrali jego słowa. Mimo to pewność siebie go nie opuszczała. Wiedział, że nadaje się na wójta jak nikt inny. Odprowadził gości do bramy i zamknął za nimi drzwi na zasuwę.

Po trzech dniach ci sami radni udali się z wizytą do pana Józefa Cioromskiego, właściciela pałacu w Klonówcu. Czekała na nich wspaniała kolacja i wszyscy zachwycali się elektrycznością w całym budynku. Józef Michalewicz, znając ciężką sytuację materialną gospodarza, uknuł intrygę. Wysunął go na kandydata na wójta, licząc, że ten się zgodzi. Wszystko na złość Adamskiemu. Ostatecznie wójtem został pan Cioromski, człowiek wykształcony, bezinteresowny i demokrata. Jego pensja wynosiła sto złotych. Nie chciał jej przyjąć, ale rada gminy uznała, że to kwota na wyjazdy służbowe.

W następną niedzielę Leon Adamski szedł z córką do kościoła. Niektórzy patrzyli na nich i szeptali sobie coś do ucha, uśmiechając się pod nosem. Inni witali się z młynarzem i poklepywali go po ramieniu, dodając mu otuchy.

– Diabły wcielone. Spisek przeciwko wam zrobili. Takie szuje i miernoty. Trzeba ich mieć na uwadze i za pięć lat spróbować jeszcze raz. Będziemy ich bacznie obserwować! – wołali do niego.

– Bóg zapłać za dobre słowa. Taka wola rady gminy. Wiem, że lepiej bym zarządzał, ale nic tu nie zrobię. Chodźcie do kościoła. Chociaż cały czas mam zadrę w sercu z tym naszym proboszczem. Nie życzę mu źle, ale czemu my polskiego księdza nie mamy u siebie? – głośno zastanawiał się Adamski.

– Mógł się nam przydarzyć gorszy, a on zasiedziały tutaj od tylu lat, że już czasami człowiek myśli, że to nasz – skomentował poplecznik Leona. – Jednak są sprawy nie do wybaczenia…

– Jak nielegalna wycinka drewna w lesie albo to, że nie nakarmił powstańców, pamiętacie? – przypomniał im właściciel młyna.

– Jakbym to dziś widział – rzucił jeden i splunął w kierunku domu proboszcza. – Jednak wiara ta sama i Bóg wspólny, to my do niego idziemy.

– Taka prawda, ale powiem wam, chłopy, że ja do spowiedzi świętej jeżdżę do Górki Duchownej – kontynuował zdecydowanym głosem Leon.

W tym momencie zobaczył Annę z dziećmi. Przywitał się z nią i kazał przysłać Janka, bo chleby dwa zostały z wczoraj i placek drożdżowy. Będzie ze trzy blachy. Wiedział, że po śmierci Jakuba było jej ciężko. Zabierał Janka do składu, a czasami i Johannę. Zauważył, że Anna zmarniała od tamtego czasu. Przygarbiona, wychudzona, była cieniem człowieka. Chodziła w czarnych sukniach z chustą w tym samym kolorze na głowie i ciągle ocierała łzy, jak ktoś zaczynał opowiadać o jej mężu. Czasami protestowała i prosiła, żeby już nic nie gadali, bo swoje przeżywała. Teraz szła na mszę, na którą dała za jego spokój w zaświatach. Podziękowała Leonowi i wszyscy weszli do kościoła.

1934

Helena służyła we dworze w Antoninach. Nie narzekała na pracę, ale nie mogła znieść, kiedy syn hrabiego strzelał do wróbli. Potem kazał je oporządzać do jedzenia. Od tego czasu miała obrzydzenie do mięsa. Na szczęście tylko ten chłopak pozostawił jej przykre wspomnienia.

Ucieszyła się, że może na Wielkanoc pojechać do Radomicka. W drugi dzień świąt miała być już z powrotem. Pojawiła się w domu w Wielką Sobotę. Była rozpromieniona i chciała podzielić się z kimś radosną wiadomością. Przy kuchni stała Agnieszka i mieszała żurek w wielkim garze. Matka właśnie wracała z ogrodu, gdzie zbierała pierwsze plony. Pomagała jej Zosia. Usiadła na ławce przed altanką i odpoczywała. Kiedy zobaczyła Helenkę, pomachała do niej ręką i wskazała miejsce obok siebie. Zosia pobiegła pobawić się z pieskiem. Kuba siedział w stodole, a Janek poszedł podkuć konia do kowala.

– Jak ci tam, córko, w tym dworze? Dobrze cię traktują? – zapytała Anna.

– Dobrze, matko, dobrze. Co ja będę tutaj gadać o tym. Mam inną sprawę… – Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. – A taki jeden z Kąkolewa zachodzi do mnie na dwór i wyciąga na spacer.

– Adoratora masz? A to porządny chłopak? Wiesz co o nim? Poważnie myśli o tobie? – rzucała pytania matka, zerkając na córkę.

– Michał ma na imię, pracuje na gospodarstwie obok. Taki wysoki jest i ładny. Byliśmy na dwóch spacerach, kupił mi lemoniadę i cukierki na targu. Kulturalny. Tak mi się, matko, wydaje – opowiadała Helena.

– To się chwali, że taki życzliwy do ciebie. Tylko żebyś uważała z nim. Nie wiadomo, co tam mu siedzi w głowie.

– Matko, ja nawet nie pocałowałam się z nim. Tylko my się trzymali za ręce – wyznała córka.

– Bój się Boga, nie mów matce takich rzeczy! – zaśmiała się Anna, ale była jej wdzięczna, że taka szczera z nią jest. Chociaż jedna z nich. – To podpytaj ludzi o niego. Czy rodzina porządna? I nie spiesz się. Młoda jesteś, jeszcze masz czas.

Helenka ucieszyła się, że ma ciche pozwolenie od matki, i pocałowała ją w policzek.

– W czym wam pomóc? – zapytała.

– Ze święconką już my byli. Johanna z Zosią poszły. Jak Agnieszka skończy gotowanie, to trzeba podłogi wyszorować i zamieść podwórze.

Dziewczyna kiwnęła głową i wbiegła do domu.

Dwa miesiące później Helena siedziała nad brzegiem rzeki i przytulała się do swojego przystojnego chłopaka. Michał skończył dwadzieścia cztery lata i rok temu odbył służbę wojskową. Gdy wrócił, zaczął rozglądać się za dziewczyną do wzięcia. Markiewiczówna od razu wpadła mu w oko, więc się koło niej zakręcił. Zaprosił na spacer, potem nad jezioro w Osiecznej. Teraz siedzieli obok siebie i całowali się namiętnie. Chciał czegoś więcej, ale Helena przyciskała rękę na bluzce i nie dała jej rozpiąć.

– Wszystko po ślubie – mówiła do niego zachęcająco.

– Oj tam, coś byś pokazała – namawiał chłopak. – A ślub będzie wkrótce. Na wszystko przyjdzie czas. Trzeba do twojej matki jechać i brata, o twoje wiano zapytać. Przecież z pustymi rękoma cię nie wyprawią – rozprawiał.

– Na pewno coś mi dadzą, ale musimy poczekać. Ojca my pochowali i w lipcu będzie rocznica. To wypada dopiero wtedy jechać – przekonywała Helena. – A ty naprawdę chcesz mnie za żonę? – zapytała figlarnie.

– Wiadomo. Jak się kogoś kocha, to chce się być z nim na zawsze. – Michał uśmiechnął się pod nosem, przyciągnął ją do siebie i znowu pocałował.

– Ja też was miłuję – szepnęła Helena.

Pod koniec lipca zapowiedzieli się u matki w Radomicku przy niedzieli. Byli po żniwach, więc Anna miała już czas na absztyfikanta córki. Była ciekawa obiektu marzeń Helenki, którego ta wychwalała pod niebiosa. Nagotowała rosołu i zrobiła makaron. Upiekła placek z truskawkami i czekała na gości.

Michał przywitał się kulturalnie. Pocałował gospodynię w rękę i podał jej paczkę prawdziwej herbaty. Usiedli do stołu. Bracia Kuba i Józio przyglądali się koledze o przygładzonych brylantyną włosach, zalotnym uśmiechu i uwodzących czarnych oczach. Potrafił gadać i tym zyskał sobie grono przyjaznych mu osób. Do czasu, kiedy zapytał, ile Helena dostanie w posagu.

Anna spojrzała na niego, na córkę i Kubę.

– My wielkich majątków nie mamy. I nie myśleli o ślubie Heleny, bo jej starsze siostry jeszcze nie powychodziły za mąż. Kolejność powinna być zachowana. Toż się znacie ze trzy miesiące – rzekła zaskoczona.

– A tobie o bejmy chodzi czy o naszą siostrę? – zapytał nerwowo Kuba.

– Kocham waszą siostrę, ale wiadomo, chciałbym wiedzieć, na czym stoję. Ile to jej z gospodarstwa waszego się należy. Macie tu trochę ziemi, zwierząt, to z pustymi rękoma jej nie puścicie.

– Nie puścimy – odpowiedziała stanowczo Markiewiczowa. – Ale nie będziemy teraz rozprawiać o tym. Nie czas na to.

– To może ty powiesz, jak chcesz utrzymać naszą siostrę, jak u kogoś pracujesz dorywczo? – dopytywał Kuba.

– Bezrobocie jest. To wam wszystkim wiadomo. Niełatwo znaleźć stałą robotę. Poszukam, ale też musicie dać znać, co Helena dostanie w posagu – naciskał coraz bardziej Michał.

Kuba próbował opanować złość, która w nim narastała. Helenka patrzyła przerażona na ukochanego, a Anna czuła, że nie może już słuchać tej rozmowy.

– Czas umyć statki po obiedzie. – Markiewiczowa zmieniła temat. – Agnieszka, pozbieraj ze stołu. A wy – zwróciła się do Heleny i Michała – idźcie na spacer nad staw.

Gdy tylko zniknęli za drzwiami, Kuba wybuchnął, że siostra jakiegoś darmozjada przyprowadziła, który tylko patrzy, żeby mu dać.

– Nie denerwuj się, synu. Rzuci ją lada dzień. Już wie, że nic od nas nie dostanie – uspokoiła go matka i starła stół ścierką.

Para tego samego dnia wróciła do Antonin. Helena poczuła, że jej ukochany zachowuje się zupełnie inaczej, a ich relacje się ochłodziły. Od niechcenia pocałował ją na pożegnanie.

– Ale przyjdziesz do mnie jutro po robocie? – dopytywała, gdy już odwrócił się od niej i włożył ręce do kieszeni spodni.

– Tak, tak – rzucił i poszedł.

Michał nie pojawił się więcej we dworze. Helena rozpaczała przez miesiąc, bo nie mogła się pogodzić z tym, że taki ładny i nie chciał jej bez posagu. Dotarło do niej po pewnym czasie, że to jednak była pomyłka.

W październiku pojechała do Leszna na prośbę matki zawieźć świeże jajka i trochę sera do Stasia. U brata też się nie przelewało, więc każda pomoc była zbawienna. Posiedziała chwilę przy herbacie z jego żoną Stasią, bo Markiewicz był w pracy, układał komuś dachówkę w domu. Szwagierka wypytywała, czy Helena ma jakiegoś nowego adoratora.

– Nie w głowie mi głupoty. Trzeba na robocie się skupić – odpowiedziała dziewczyna, chociaż nie była pewna tych słów.

Kiedy już wracała na dworzec kolejowy, zajrzała do sklepu na rynku. Matka kazała jej sprawdzić, po ile chodzą jajka w mieście. Mogłyby coś sprzedać następnym razem. Weszła do środka i rozejrzała się. Przy ladzie stał młody chłopak i rozkładał towar, ale zerkał na nią co chwilę.

– Coś panience podać? – zagadał w końcu.

– A nie, ja tylko patrzę, co tu macie w składzie – odpowiedziała zmieszana Helena.

– Polecam korbola – zachwalał sprzedawca, pokazując dorodny okaz.

– A my to na wsi mamy takie i jeszcze większe – odparła.

– A skąd panienka pochodzi?

– A z Radomicka.

Chłopakowi zabłysły oczy i radośnie powiedział:

– A to ja tam się urodził i wychował. Znam tę wieś. Skąd jesteście, od kogo?

– Od Markiewiczów.

– A tych, co to mają trzynaścioro dzieci? To widziałem kiedyś waszego ojca i matkę w kościele.

– A wy? Nie widziałam was we wsi – dopytywała dziewczyna.

– Będzie już z dziesięć lat, jak mnie tu przywiało do miasta. To na dłuższą opowieść. Czy panienka zgodzi się spotkać ze mną jeszcze raz? To wszystko wytłumaczę.

Helena spojrzała na niego i uśmiechnęła się delikatnie.

– A bywacie w Radomicku?

– Czasami zajeżdżam na grób matki i na Wszystkich Świętych tam będę – odparł chłopak.

– To porozmawiamy po mszy, jak mnie tam gdzieś wypatrzycie – obiecała dziewczyna i mrugnęła do niego. – Na mnie już czas.

– A powie mi panienka swoje imię?

– Helena.

– Marcin, Marcin Bartkowiak. To do zobaczenia wkrótce. – Ukłonił się zza lady i podał jej jabłko na pożegnanie.

Anna przygotowała razem z Agnieszką wieńce na pierwszego listopada. Same ususzyły kwiaty, a te, co były w ogródku, idealnie pasowały. Wiązanki dla Jakuba, Tomasza, jej ojca Józefa, matki Julianny, teściowej Apolonii, siostry Agnieszki i malutkie bukiety dla jej dzieci. Do tego znicze. W kościele ksiądz Roepke odprawił mszę, a potem poszli na pobliski cmentarz. Z Anną były wszystkie dzieci, Leon Adamski, jego córka i syn z synową. Pomodlili się i rozeszli po chatach, aby ogrzać się ciepłą herbatą. Tylko Helenka zostawała w tyle, szepnęła matce, że dojdzie za jakiś czas. Anna spojrzała na córkę i machnęła ręką.

Może jakąś koleżankę wypatrzyła? – pomyślała.

Helena wiedziała, na kogo czeka. Marcin zauważył ją w kościele i się ukłonił. Potem przyglądał się jej przy grobach i zatrzymał w bezpiecznej odległości przy wyjściu z cmentarza. Czekał na nią.

– Dzień dobry, panienko – przywitał się uprzejmie. – Dobrze, że nie pada deszcz ani śnieg. Może przejdziemy się do Górki Duchownej?

– Dzień dobry. Pójdźmy. Lubię tamten kościół – odparła i wyszli na drogę.

Wtedy Marcin zaczął swoją opowieść. Jego matka służyła we dworze w Radomicku i miała romans z zarządcą. Kiedy ten dowiedział się o ciąży, wyrzucił ją z pracy. Potem najmowała się do różnych robót. Urodziła syna, jego ojciec jej nie pomagał. Niedługo potem wyjechał do Poznania ze swoją rodziną. Marcin nie znał ojca, ale kiedyś go odnajdzie.

– A co z twoją matką? Kiedy umarła?

– Miałem dziesięć lat, gdy zachorowała na zapalenie płuc, bo pracowała od rana do wieczora, aby nas utrzymać. To ją wykończyło. Potem zabrała mnie na wychowanie jej siostra z Leszna, która sama ma dwóch synów. Na szczęście miałem kuratora. Załatwił mi pracę w tym sklepie i mogę zarobić jakiś grosz. Rok temu wróciłem z wojska, więc czas ułożyć sobie życie na nowo.

– Smutna ta twoja historia, ale mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz swojego ojca i on ci pomoże – powiedziała Helena.

– Chcę go tylko zobaczyć i zapytać, dlaczego nas zostawił. Nigdy nie miałem niczego i teraz mam niewiele. Nie boję się pracy i będę harował za dwóch, żeby mojej rodzinie wszystko zapewnić.

Doszli do kościoła. Weszli do środka i ogrzali się wśród płonących świec. Pomodlili się i ruszyli w drogę powrotną.

Anna spojrzała na Helenę, gdy ta weszła do domu.

– A z kim to tak długo gadałaś, żeś nie doszła do nas na podwieczorek?

– A mama zna Marcina Bartkowiaka?

– A tego, co jego matka miała dziecko z zarządcą?

– Tak. Właśnie spotkałam się z nim i zaprosił mnie na zabawę noworoczną.

Anna zadumała się przez chwilę.

– Dobry, uczciwy chłopak z niego, sierota, ale niczemu nie winien – oświadczyła. – On nic nie ma, ty nic nie masz, dorobicie się razem. Bieda ciągnie do biedy – podsumowała i pogładziła córkę po głowie. – Jednak o ślubie nie ma co gadać, bo masz jeszcze Trudę przed sobą. Agnieszki to nie ciągnie do małżeństwa, jak widzę. Ona tutaj chciałaby gospodarzyć.

– To musi sobie siostra kawalera znaleźć, i to szybko – odrzekła niby w żartach Helena.

Potem zastanawiała, jak to zrobić, żeby Truda miała chłopa przed nią i wzięła ślub wcześniej. Postanowiła porozmawiać z nią przy najbliższej okazji, bo siostra była zawsze bardzo tajemnicza. Nie opowiadała o sobie wiele.

W dzień Zaduszek Helena wzięła Trudę na spytki, kiedy razem sprzątały po kolacji. Następnego dnia miały rozjechać się do swoich miejsc pracy. To była jedyna okazja.

– A ty się na zabawę noworoczną już umówiła? – zaczęła Helena.

– A ty co taka ciekawska? – odburknęła Truda i dalej zmywała talerze i kubki.

– A tak nie mogę zapytać? Ja to z Marcinem Bartkowiakiem, tym, co tu kiedyś mieszkał, idę na tańce. Myślałam, że może pójdziesz z nami i poznasz jakiegoś kawalera.

– A ty co, w swatkę chcesz się bawić? A może ja i mam swojego chłopa? – odparła zagadkowo Gertruda.

– Tak? – ucieszyła się Helena. – A kto to? Zdradź, siostro. Nie powiem nikomu, jak wielką tajemnicę z tego robisz.

– Taka ciekawa jesteś? Ano jest taki jeden Piotr z Górzna – przyznała już łagodniej Truda. – Spotkali my się ze trzy razy, ale nie wiem, czy to tak na poważnie… Miły chłopak, ale taki narwany trochę.

– To już kilka razy żeście się widzieli, dobrze się zapowiada. Co masz do niego?

– Taki gadatliwy jest i pewny siebie. Wie wszystko najlepiej. Najmuje się do prac, coś tam robi jeszcze, ale nie chce powiedzieć. Zbywa mnie śmiechem. Jakieś tajemnice ma.

– A może ty przesadzasz? Czas go lepiej poznać, to odkryjesz, co z niego za człek. Przyprowadź go do matki, to zobaczysz, czy ma poważne zamiary – poradziła siostrze Helena.

– Tak se myślałam, że może na święta go przyprowadzę? – głośno zastanowiła się Truda. Wzięła miskę z brudną wodą i wyszła ją wylać na podwórze.

Helena wycierała suchą ścierką gary i uśmiechała się pod nosem. Gdy Gertruda wróciła, odezwała się do niej:

– To dobry pomysł. I ja swojego przyprowadzę, to się chłopy poznają.

Truda ośmielona słowami siostry przytaknęła jej i obiecała, że razem spotkają się w Boże Narodzenie.

Styczeń 1935

Po Nowym Roku, po tym, jak kawalerowie Gertrudy i Heleny zostali przyjęci przez matkę podczas świąt Bożego Narodzenia, zaczęto ustalać daty zaślubin.

Anna siedziała przy stole ze swoimi córkami i przyszłymi zięciami.

– Tak jak wam mówiłam, Truda musi wyjść za mąż pierwsza – upierała się.

Kuba dosiadł się do nich i przysłuchiwał rozmowie. Reprezentował gospodarza domu, jednak wiedział, że tutaj rządziła matka.

– My dłużej ze sobą jesteśmy i matka wie, że chciałabym się już do Marcina przeprowadzić do Leszna – odezwała się Helena. – Co ja tam będę jeszcze siedzieć na gospodarstwie u kogoś. Czas zacząć własne życie.

– Ja miłuję pani córkę i bym ją zabrał choćby dziś. Pomieszkuję u ciotki, ale po ślubie znajdę jakiś kąt dla nas na wynajem – zapewnił Bartkowiak.

– Wy już nie spieszcie się do tej samodzielności, całe życie przed wami. Ustalamy, kto i kiedy ślubować będzie – przypomniała i zwróciła się do Gertrudy i Piotra: – A wy jak?

– My, matko, gotowi pójść do kościoła. Prawda, Piotrze? – zapytała niepewnie Markiewiczówna.

– Prawda, moja miła – zgodził się Majchrzak. – My już wiemy, że resztę życia to razem.

– Rozważmy, co można dla was zrobić, żeby było zgodnie z tradycją i po bożemu. Najważniejsze, żeby ojciec wasz nie przewracał się w grobie – zagrzmiała Anna.

– To kiedy, matko? My się zgodzimy na wszystko – ulegle powiedziała Helena.

– Jak to mówią: ślub majowy, grób gotowy, więc w tym miesiącu odpadają weseliska. Musimy być po żniwach, żeby zebrać plony, albo przed postem. Tutaj mało czasu mamy.

Helena spojrzała wymownie na Gertrudę, a odezwał się Piotr:

– Jeśli dacie tylko takie przyzwolenie, to my możemy przysięgać sobie nawet na koniec karnawału. Już pogadali i uzgodnili, że nie ma co czekać. My nie z takich, że jakieś wielkie weselisko chcemy. Skromnie, z wolą boską i waszym błogosławieństwem.

Anna zastanowiła się i rzekła:

– Niech tak będzie. Dajcie jutro na zapowiedzi i zrobimy u nas w domu małe wesele dla rodziny. Bez przepychu, bo zapasy się kończą. Bylebyście byli szczęśliwi. A wy – zwróciła się do Heleny i Marcina – szykujcie się w lipcu, po żniwach. Ustalimy jeszcze datę.

Zaręczeni, zadowoleni z decyzji matki, uściskali się. Kuba podszedł do szafy i wyciągnął wódkę i kieliszki.

– Trzeba to uczcić. Następne moje siostry wyfruną z rodzinnego domu.

Wszyscy stuknęli się kieliszkami i życzyli sobie dużo zdrowia i łask Bożych.

Siostry chichotały ze szczęścia i ustaliły, że przygotują jedną suknię, którą założy Truda, a potem Helena przerobi ją dla siebie.

– To dobra decyzja – przyznała Anna. – Teraz czas pożegnać się z waszymi kawalerami. Jutro wracacie do pracy na swoje gospodarstwa. Potem ustalimy wszystko o ślubie Trudy i Piotra. Oni tutaj najważniejsi teraz.

Tuż po święcie Trzech Króli Majchrzak wybrał się do pobliskiego lasu koło Górzna. Wszyscy wiedzieli we wsi, że kłusuje. Wielu się to nie podobało, ale nikt go za rękę nie złapał. Tego dnia poszedł zastawić wnyki na małą zwierzynę. Wracając, zadowolony z wykonanej pracy, pogwizdywał sobie pod nosem. Brnął w śniegu. Było mroźno, ale słonecznie. Nagle pod butem poczuł coś metalowego. Po sekundzie wiedział, co to jest. Zdążył cofnąć nogę i przewrócić się na bok. Jednak całe uderzenie poszło na kończynę dolną, a ręką otarł o ostre narzędzie. Zawył i upadł na miękki śnieg. Łapał powietrze, bo ból przeszywał jego ciało. Usiadł i próbował przyciągnąć nogę do siebie. Była złamana, a z ręki sączyła się krew. Na białym śniegu się zaczerwieniło. Pojękiwał i zbierał myśli, co robić dalej. Po kwadransie przyczołgał się do grubej gałęzi. Złamał jej kawałek i ściągnął pasek od spodni. Obwiązał nim złamaną nogę razem z kawałkiem drewna. Wyciągnął z kieszeni płaszcza stary worek. Przyniósł w nim sprzęt do zabijania zwierząt, od którego sam został ranny. Wiedział, że to nie jego, ale zdał sobie sprawę, że nie jest jedynym kłusownikiem we wsi. Obwiązał workiem rękę. Rozejrzał się dookoła i znalazł gruby kij. Podparł się nim, stanął na jednej nodze i ruszył w kierunku drogi. Kuśtykając, doszedł do wioski i spotkał sąsiada, który właśnie wracał wozem z miasta. Zabrał go i podwiózł pod dom, w którym Majchrzak mieszkał z matką.

– Guten tag – usłyszał za swoimi plecami. – A co to się sąsiadowi stało? Wnyki? Lepiej uważać, bo my tu wszyscy widzimy, co wy wyprawiacie.

Piotr odwrócił się i zobaczył niemieckiego sąsiada, z którym nie zawsze było mu po drodze. Na każdym kroku dogryzali sobie i mogło to doprowadzić do strasznych konsekwencji. Nawet pomyślał, że to on zastawił na niego wnyki.

– Nie wtrącajcie się w nie swoje rzeczy. Ktoś was pytał o zdanie? – odparł ostro Majchrzak. – Wracajcie do siebie. Żebym was tutaj więcej nie spotkał!

Niemiec uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział:

– Uważajcie ze słowami. My jesteśmy cierpliwi, ale przyjdzie dzień, że rozliczymy się ze wszystkiego.

Odwrócił się i poszedł powoli do swojej chaty. Słyszał, jak Piotr woła do niego:

– Grozicie mi? Wy niemieckie śmiecie! Won z mojej ziemi!

Lekarz założył Piotrowi gips i kazał leżeć ponad miesiąc. Wiadomo, że tyle on nie potrafił, ale co trzeba, zrobił. Jednak o ślubie w połowie lutego nie można było myśleć. Gertruda wyrzucała mu bezmyślność, brutalność wobec zwierząt i lekkomyślność. Już myślała, że Święta Wielkanocne spędzą razem jako małżeństwo, a tu trzeba czekać. Pan młody nie mógł pójść do ołtarza na własnych nogach.

– Już się nie denerwuj, moja kochana. Matka twoja mówi, że trzeba w czerwcu zrobić. Wtedy to ja będę biegał i tańczył, i tylko tak sobie wyobrażam nasze weselisko. Poza tym cieplej będzie, jakoś lepiej. Jak czekałaś tyle czasu, to co ci tam zależy na trzech miesiącach…

– Dobrze. Jak trzeba, to się poczeka. Któż by się spodziewał, że ty wpadniesz w takie tarapaty? Kuruj się, a ja zajrzę do ciebie przy niedzieli, kiedy wrócę z dworu – rzekła smutno Gertruda.

Maj 1935

Kuba mocno trzasnął drzwiami, chcąc je dokładnie zamknąć. Ściągnął gruby płaszcz i buty. Umył ręce w misce i wszedł do kuchni.

– Psiakość, i znowu przymrozek. Co my będziemy mieć z tych zbiorów? – narzekając, usiadł do stołu. – Niech matka pomyśli, co to za pogoda, żeby pod koniec kwietnia i teraz, pierwszego maja, takie minusowe stopnie były, i do tego padał śnieg.

– Wiem, synu, że się martwisz. Pamiętam taki rok, że my podobne anomalie przeszli. Jedna trzecia plonów poszła na straty. Niedobrze – biadoliła Anna.

– Największe szkody będą w sadzie, bo kwiaty i liście porzeczek i agrestu były pod śniegiem. Czereśnie, wiśnie i jabłonie sobie z tym nie poradzą. A rzepak połamał się pod ciężarem opadów. Zobaczymy, jak żyto, owies, pszenica i jęczmień – wymieniał Kuba, spoglądając przez okno. – Niech matka da coś do zjedzenia. Człowiek głodny to zły.

– Już ci podaję. Właśnie kaszankę na cebuli zrobiłam, to se zjedz. Nic my na to nie poradzimy, a tu jeszcze dwa wesela przed nami. Dobrze, że jakieś zapasy zrobiłam i coś tam zapeklowałam.

***

Po uroczystościach majowych w Warszawie Jan Rogowski wrócił do majątku ciotki Eugenii. Zajechał tam wieczorem dziesiątego maja. Ukłonił się gospodyni i uściskał swojego dwunastoletniego syna. Zasiedli razem do kolacji, ciesząc się swoim towarzystwem. Kapitan starał się przyjeżdżać do nich regularnie raz na dwa tygodnie i spędzać tam kilka dni. Zaglądał wtedy do ksiąg, odbywał rozmowy z zarządcą i ciotką. Ustalali, co zostało zrobione, a czym jeszcze należy w majątku się zająć. Mimo kryzysu radzili sobie i starali się, aby ich chłopi mieli z czego wyżywić swoje rodziny. Obsiali pola, zasadzili ziemniaki, ale i kalafior, który wprowadzano na ziemiach polskich.

Rogowski z synem dosiedli koni i popędzili na przejażdżkę. Kątem oka ojciec obserwował, jak junior radzi sobie w siodle. Nauczyciel dobrze się spisał, bo widać, że nastolatek jakby się do tego urodził.

– Powiedz mi, synu, dobrze tobie u ciotki? – zapytał Rogowski, przechodząc w stęp i zbliżając się do Janka.

– Niech się ojciec nie martwi o mnie. Kto miałby narzekać na czcigodną ciocię Eugenię? Zastępuje mi matkę i was, kiedy jesteście na służbie.

– W szkole dobrze sobie radzisz? Jeszcze dwa lata i poślę ciebie do gimnazjum do Leszna albo Poznania.

– Może nie jestem mocny w algebrze czy zawiłych zadaniach matematycznych, ale najgorszych ocen nie przynoszę. Ciotka ściągnęła korepetytora, żebym jeszcze podgonił, co trzeba, przed zakończeniem roku szkolnego w czerwcu – opowiadał Janek. Przerwał swoje wywody, zastanawiając się, i zapytał: – A ojciec nie chce mnie zabrać do Warszawy, żebym tam był w szkole?

Jan spojrzał na niego. Wiedział, że chłopiec tęsknił za ojcem, ale nie spodziewał się takiego pytania.

– Myślę, że dobrze tobie u ciotki. W stolicy, synu, to ja ciągle w sztabie albo na swoim posterunku przebywam. Nie miałbym czasu, żeby zapewnić tobie taką opiekę, jaką masz tutaj. Liceum czy studia to ja rozumiem, ale teraz za wcześnie na takie decyzje. Poza tym pamiętaj, synu, jak tylko skończę służbę, zjeżdżam tutaj, bo to jest moja ziemia. Wielkopolska to nasza mała ojczyzna. Nie potrzeba ci Warszawy. W przyszłości masz Uniwersytet Poznański. Ty jesteś przyszłością naszego regionu – tłumaczył mu Rogowski.

Zatrzymał konia i pogładził chłopaka po głowie.

– Wracajmy, bo zapewne służba czeka już z obiadem.

Zapowiadał się ciepły majowy wieczór. Jan postanowił dosiąść znowu konia i pojechać do Radomicka. Brakowało mu Jakuba. Już dwa lata będzie, jak się pożegnali. Został mu na szczęście Leon Adamski i jego zamierzał odwiedzić.

– Nie czekajcie na mnie z kolacją – poinformował ciotkę i ucałował jej dłoń. – Jadę odwiedzić starego druha. Zapewne wrócę przed północą.

– Uważaj na siebie. Gustaw będzie czekał na twój powrót. Mnie, starej kobiecie, potrzeba dużo odpoczynku. – Ciotka uśmiechnęła się i opierając się na lasce, wróciła do salonu.

Koń pędził galopem. Jan lubił to uczucie, kiedy zwierzę go niosło, a on mógł nim pokierować. Czuł wolność i adrenalinę, która pomagała mu w życiu. Uśmiechnięty przejechał przez wieś. Spojrzał na dom Jakuba i pomyślał, że musi jutro tutaj wpaść z podarkami dla dzieci.

Zeskoczył przed bramą piekarni i zastukał.

Kachna, która służyła u Adamskich od lat, poznała go od razu i zarumieniła się na jego widok. Cały czas działał na kobiety jak magnes. Nie zastanawiał się nad tym teraz. Oddał konia jednemu z pracowników Leona i wszedł do domu.

Gospodarz już do niego schodził, uradowany z wizyty.

– Witam, drogi kapitanie, co za niespodzianka! – zawołał Adamski. – Tośmy się nie widzieli ze trzy miesiące.

– A tak, widzicie, czas szybko płynie w Warszawie, że nie wiadomo kiedy, a to już maj – odrzekł Rogowski.

Przyjaciele uściskali się serdecznie.

– Zapraszam do salonu. Kachna poda nam, co najlepsze do jedzenia, a ja dobry koniaczek mam na szczególne okazje.

Rozsiedli się wygodnie w fotelach i raczyli trunkiem.

– Jak żyjecie, drogi przyjacielu? – zaczął Jan.

– Działam w radzie w Lipnie, związek powstańców ma się bardzo dobrze. Nie ma co narzekać. Tylko tymi przymrozkami, co to były ze dwa tygodnie temu, należy się martwić. Czas pokaże, jakie to szkody zrobił i jak plony zejdą. Pogoda cały czas płata nam figle.

– Wiem, o czym mówicie. Właśnie dziś rozprawiałem o tym z zarządcą ciotki. My to sobie jakoś damy radę, ale te chłopy, co obrabiają pole, mogą nie zebrać tyle, żeby nam dać i sobie coś zostawić. Nie damy im głodować. Zaradzimy jakoś temu – zasępił się Rogowski i zapalił papierosa.

Do salonu weszła Kachna, wnosząc na tacach wędliny, sery, domowy smalec i pachnący chleb.

– To na razie dla panów, a potem i co ciepłego zrobię na kolację – powiedziała z uśmiechem i uciekła do kuchni.

– Dziękujemy bardzo – odparł Jan i zaciągnął się ponownie.

– Mówcie, co tam w stolicy. Jak nastroje? Czym się teraz rząd zajmuje? – dopytywał Adamski.

– Co tu ukrywać. Teraz wszystkie oczy skierowane są na Belweder. Z Piłsudskim jest bardzo źle – odrzekł Rogowski.

– Słyszał ja o tym i choć to nie mój człowiek po linii politycznej, swoje zasługi ma i dla chorego współczucie się należy.

– Choroba postępuje bardzo szybko. Już pod koniec tamtego roku poczuł się gorzej. Gorączkował, nie sypiał, nogi mu napuchły. Potem doszły wymioty. Mówiono, że ma problemy żołądkowe, to marszałek zaczął stosować dietę, a nawet głodówki. Pomagały na jakiś czas. Stracił drastycznie na wadze. Dopiero w kwietniu zgodził się na przybycie z Wiednia profesora Karla Wenckebacha, znanego specjalisty od chorób nowotworowych.

– Jednak to rak, jak mówią tutaj potocznie – zdziwił się Adamski.

– Tak, złośliwy, bez możliwości operowania – potwierdził Jan. – Wiem, że Piłsudski spisał ostatnią wolę. Kiedy wyjeżdżałem, był w Belwederze. To wrak człowieka. Widziałem ostatni raz go właśnie tam piątego maja. Niedołężny starzec, który nie przypominał naszego wodza narodu. Co choroba robi z człowieka? Straszne, Leonie. Jak to zobaczyłem, przypomniał mi się nasz Jakub. Myślę, że też miał raka.

Siedzieli przez chwilę w ciszy, jakby oddając im cześć. Adamski wstał, sięgnął po butelkę i nalał przyjacielowi koniaku.

– Takie życie, panie oficerze. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Pozostaje nam tylko odmówić zdrowaśkę za zdrowie pana Piłsudskiego. Zapraszam do stołu. Nie będziemy tu siedzieć na głodnego.

Jan poczuł, że naprawdę zgłodniał. Zmienili temat i rozprawiali o lokalnych ciekawostkach. Leon zachwycał się uroczystościami trzeciomajowymi w Śmiglu, Kościanie i Gostyniu.

– Pięknie przybrali obywatele miast swoje domy w chorągwie. Wyglądało to bardzo majestatycznie i podniośle. Rano na mszę każdy poszedł, a potem odbyły się akademie, wzruszające przemowy wygłaszali. Nie mogło zabraknąć też „Boże, coś Polskę”. W Gostyniu, proszę pana oficera, zorganizowano nawet bieg na cztery kilometry.

– W zdrowym ciele zdrowy duch – podsumował Jan. – Pięknie to musiało wyglądać, chociaż powiem, że w Warszawie również było uroczyście. Te święta jedenastego listopada i dwudziestego siódmego grudnia to są najważniejsze dla Polaków. Może to ostatnie dla nas tylko, bo na wschodzie słyszeli o walkach w Wielkopolsce, ale czy się tym przejmują?

– To nasze zwycięskie powstanie i my tu będziemy pamiętać przez lata, już tego dopilnuję – dosadnie przyrzekł Adamski.

Pożegnali się po dwudziestej trzeciej, mocno się uścisnęli i podali sobie ręce.

– Zostańcie w zdrowiu i szczęść Boże – rzekł Rogowski i wskoczył na konia.

Dwa dni później Leon rano włączył radio i usłyszał wiadomość, po której usiadł na krześle i pokiwał głową.

– To koniec ery wielkiego człowieka, mimo wszystko – powiedział zasmucony.

 

12 maja o godzinie 20.45 umarł Józef Piłsudski. Dzień wcześniej zaczęło się od krwotoku z ust. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że już nie ma ratunku dla komendanta. Ostatniego namaszczenia świętymi olejami udzielił ksiądz Władysław Korniłowicz. Najbliżsi współpracownicy i rodzina zebrali się przy jego łożu i odmawiali modlitwy.

„Komendant szklistym i nieruchomym wzrokiem patrzy w przestrzeń, jakby czynił przegląd obrazu swego bohaterskiego i tragicznego życia. Jakieś myśli, jakąś wolę objaśnia słabym ruchem rąk, które za życia i w czasie choroby były zawsze tak czynne i ruchliwe. (…) Minuty ciągną się jedna za drugą… długie jak minione dziesiątki lat brzemienne historią…”1 – opisuje ostatnie godziny życia Józefa Piłsudskiego adiutant marszałka w Belwederze rotmistrz Aleksander Hrynkiewicz.

Salon Pałacu Belwederskiego, w którym nastąpił zgon, zamieniono na kaplicę żałobną, gdzie na katafalku spoczywało jego ciało. Przy zmarłym zaciągnięto wartę honorową, którą pełnili czterej oficerowie, dwóch podoficerów i dwóch szeregowych. Około północy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wydał orędzie w związku ze śmiercią Józefa Piłsudskiego. Jeszcze tego samego dnia mianował inspektorem sił zbrojnych generała dywizji Edwarda Rydza-Śmigłego. Zawieszono wszelkie widowiska aż do odwołania. Zwołano posiedzenie rządu, na którym zarządzono sześciotygodniową żałobę narodową. Członkowie złożyli 5500 złotych na budowę kopca im. Marszałka Piłsudskiego w Krakowie. Już następnego dnia zaczęto rozplakatowywać orędzie prezydenta w Warszawie, a potem w całym kraju. Profesor Jastrzębowski zaprojektował trumnę kutą w srebrze. W nocy z 12 na 13 maja anatomopatolodzy mjr dr Wiktor Kaliciński i dr Józef Laskowski zajęli się zwłokami Piłsudskiego. Medycy przeprowadzili sekcję zwłok marszałka, otworzyli jego cza szkę, z której wyjęli mózg i zabezpieczyli go do badań (panowała moda na badania naukowe nad mózgami wielkich ludzi). Wycięli także serce, które miało zostać pochowane osobno w Wilnie. Następnie przystąpili do starannego zabalsamowania zwłok.

15 maja przewieziono ciało komendanta z Belwederu do katedry Świętego Jana, gdzie do piątku rano zwłoki zostały wystawione na specjalnym katafalku dla wszystkich obywateli.

Jan Rogowski został wezwany do Warszawy już rano trzynastego maja. Przez telefon przyjął informację o zgonie komendanta i potwierdził, że do wieczora przybędzie do stolicy. Nie spieszył się. Już nic nie mógł zrobić. Piłsudski umarł, a on widział go w najgorszym momencie jego choroby. Odda mu cześć jeszcze wiele razy, będąc na służbie. Przy stole podczas śniadania przekazał przykre informacje ciotce i synowi. Ściągnął zarządcę, aby omówić z nim ostatnie sprawy, i po obiedzie ruszył samochodem, który mu podstawiono z kierowcą z Leszna. Pod wieczór zawitał do smutnej, spowitej lekką mgłą Warszawy. Zameldował się w hotelu dla oficerów. Zastał tam rozkazy, że rano ma pojawić się w Belwederze i przygotować przemarsz z pałacu do katedry Świętego Jana.

Jechał konno Alejami Ujazdowskimi, wzdłuż których ustawiali się mieszkańcy stolicy. Byli smutni, przygnębieni, kobiety płakały. Jan zdawał sobie sprawę, że takich uroczystości pogrzebowych nowo odrodzona Polska jeszcze nie miała. Wiedział, że będzie to ważny moment w historii jego narodu, zapisany na kartkach podręczników dla wszystkich następnych pokoleń. Sam miał wielki uraz do Piłsudskiego za przewrót majowy i śmierć wielu osób podczas walk w 1926 roku. Jednak przyznał, że odszedł wielki człowiek, żołnierz, który scalił polskie ziemie. Jechał tuż za trumną i dziękował mu za wiele rzeczy.

Przed kościołem zebrała się już spora grupka czekających, żeby oddać hołd swojemu komendantowi. Kondukt zatrzymał się. Za trumną podążali wspierana przez prezydenta pani Piłsudska i generał Rydz-Śmigły, a dalej przedstawiciele rządu, Sejmu i Senatu, tysiące oficerów, reprezentanci różnych organizacji i delegacji.

Przez cały czwartek aż do piątku, do dziesiątej rano, kiedy odprawiono ostatnią mszę, przewijały się tłumy ludzi, którzy chcieli oddać ostatni pokłon. W ciągu dnia przybywali też uczniowie ze szkół.

 

Od rana padał deszcz, ale nie zraził nikogo do stawienia się na odprowadzenie marszałka do specjalnego pociągu. Z katedry wynieśli trumnę członkowie rządu. Ustawiono ją na specjalnej lawecie i przed południem ruszył kondukt żałobny przez plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, ulicami Nowowiejską, Koszykową, na Pole Mokotowskie. Za trumną szła wdowa prowadzona przez gen. Rydza-Śmigłego i gen. Sosnkowskiego. Dotarli na miejsce około piętnastej. Rozpoczęła się rewia wojskowa i szły oddziały wszystkich rodzajów broni. Na koniec odśpiewano hymn państwowy. Trumna została przeniesiona na wóz pulmanowski i przewieziona na Okęcie do bazy lotniczej. Stamtąd ruszył pociąg do Krakowa.

„Pociąg z oświetloną reflektorami platformą, na której wysoko spoczywała trumna Marszałka, szedł wolno przez Radom, Kielce, Jędrzejów, Miechów do Krakowa przez całą noc. Przy trumnie trzymali wartę generałowie, oficerowie i szeregowi. W jednym z wagonów jechała rodzina Marszałka. Noc była ciemna, od czasu do czasu padał drobny deszcz. Wzdłuż toru kolejowego mieszkańcy rozpalili ogromne ogniska, żegnając odjeżdżającego na zawsze Józefa Piłsudskiego”2 – pisał Cat-Mackiewicz.

Jan był w jednym z trzech pociągów, które ruszyły do Krakowa. W tym, w którym przebywała kawaleria. Żołnierze nie byli w nastroju do żartów, bo każdy wewnętrznie przeżywał śmierć swojego dowódcy. Oglądali przez okna ludzi, którzy stali wzdłuż drogi, żegnając marszałka. Byli tym widokiem wzruszeni. Naród kochał swojego komendanta. Przespali się trochę w wagonach sypialnych przeznaczonych dla oficerów. Nad ranem dojechali do Krakowa.

 

Na czele konduktu na Wawel kroczyła kompania honorowa dywizji Legionów. Oficerowie mieli wieńce m.in. od Senatu, Sejmu, rządu, misji zagranicznych. Na trzynastu poduszkach niesiono wszystkie ordery marszałka. Chór kościelny u podnóża Wawelu śpiewał pieśni żałobne. Do pochodu żałobnego dołączyli duchowni. Trumnę ustawiono w krypcie, w której leżeli Tadeusz Kościuszko, Józef Poniatowski i Jan III Sobieski. U stóp trumny znajdowały się tylko urna z ziemią wileńską i wieniec od prezydenta Ignacego Mościckiego.

Jan Rogowski szedł w kondukcie, ale znacznie dalej od czoła. Chciał dopilnować, aby wszystkie delegacje równomiernie szły jedna za drugą. Tłum ludzi zbierał się i naciskał na nich. Żołnierze i policjanci pilnowali, aby nie zakłócono porządku marszu na Wawel. Kapitan rozglądał się. W każdym domu ludzie zajęli miejsca w oknach, aby widzieć ostatni pochód marszałka. Spojrzał do góry i zauważył też osoby na dachu.

To może być niebezpieczne – pomyślał, ale zaraz ktoś do niego krzyknął i Rogowski skupił się na rozmowie ze swoim podwładnym.

Nagle za plecami usłyszał huk, jakby ktoś uderzył o bruk. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę leżącego na ulicy Floriańskiej. Ludzie zaczęli wołać o pomoc. Ktoś podszedł do niego i zaczął sprawdzać jego puls. Ofiara była nieprzytomna.

Mężczyzna krzyknął:

– Jestem lekarzem! Wezwijcie pomoc, trzeba go przewieźć do szpitala!

Jan był wstrząśnięty. Wiedział, że to jeden z tych, co na dachu zajęli sobie miejsca, aby oglądać pochód. Ludzie byli bezmyślni. Narażali życie dla czegoś takiego. Nie mieściło mu się to w głowie.

Dobrze, że ktoś się zajął tym człowiekiem i zabierze go do szpitala. Byle tylko przeżył, bo po co nam jeszcze jeden umarły – pomyślał i pojechał dalej na swoim koniu.

 

Józef Piłsudski leżał w srebrnej trumnie, a ubrany był w błękitny mundur marszałkowski. Na piersiach miał przypięty srebrny krzyż Virtuti Militari, Krzyż Niepodległości z Mieczami i Krzyż Walecznych. Przy prawym ramieniu znajdowała się buława marszałka, ręce były złożone jak do modlitwy.

Jan uklęknął przed sarkofagiem Piłsudskiego i odmówił modlitwy. Już nikogo nie było. Uroczystości się skończyły, trwały cztery godziny. W końcu Piłsudski spoczął na Wawelu w towarzystwie znakomitych polskich obywateli i królów. Kapitan wiedział, że na to zasłużył. Po cichu wycofał się z pomieszczenia i wyszedł na dziedziniec Wawelu odetchnąć świeżym powietrzem. Był już po służbie i dopiero wtedy poczuł, że zgłodniał. Postanowił wybrać się na Stare Miasto. Okazało się, że trudno znaleźć wolny stolik, bo wielu polskich i zagranicznych delegatów również zamierzało rozkoszować się urokami Rynku Głównego w Krakowie. Na szczęście znalazł swoich towarzyszy.

– Panie kapitanie, zapraszamy. Podają tu najlepsze sznycle – zarekomendował jeden z jego kolegów z kawalerii.

– Chętnie skorzystam z waszej gościny i się dosiądę – odpowiedział Rogowski.

1 A. Hrynkiewicz, Dziennik adiutanta marszałka Józefa Piłsudskiego, „Zeszyty Historyczne” nr 85 (1988), cyt. za: R. Kuzak, Śmierć Józefa Piłsudskiego w relacji naocznego świadka. „Jęczy dziwnie zmienionym głosem, bardzo cierpi”, 11.05.2020, https://wielkahistoria.pl/smierc-jozefa-pilsudskiego-w-relacji-naocznego-swiadka-jeczy-dziwnie-zmienionym-glosem-bardzo-cierpi/ (dostęp: 8.03.2023).

2 S. Cat-Mackiewicz, Historia Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r., cyt. za: 85 lat temu zmarł marszałek Józef Piłsudski. „Królem był serc i władcą doli naszej”, 12.05.2020, https://www.polskieradio.pl/399/7980/artykul/2508689,85-lat-temu-zmarl-mars (dostęp: 8.03.2023).