Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróż to łopatologiczna nauka szczęścia.
Zostawiasz wszystko co znasz.
Wyruszasz w nieznane.
Kiedy wieczorem kładziesz się w hamaku i przytulasz głowę do swojego własnego ramienia, z całego serca dziękujesz Bogu, że jest dla ciebie taki łaskawy i zapewnił ci tę fantastyczną możliwość spędzenia nocy w szałasie z palmowych liści.
Bo gdybyś musiał zostać na dworze i złapałaby cię tropikalna burza, byłbyś mokry, zmarznięty i nie miałbyś się nawet w co przebrać, bo cały twój bagaż nasiąkłby deszczem.
Leżysz więc czule wtulony w stęchły hamak, a twoje serce śpiewa hymny wdzięczności.
Lubię podróżować sama. Bez sztywnego planu, bez rezerwacji, bez żadnych zobowiązań. Jadę tam, gdzie popchnie mnie ciekawość, fascynacja, chęć poznania czegoś nowego.
Lubię przygody, lubię kiedy jest trudno. Lubię się zmęczyć, zabłądzić i odkryć coś tak zachwycającego, że brakuje mi tchu.
Podróżuję tylko lokalnymi środkami transportu. Łodzią, wózkiem, autobusem, a jeśli trzeba, to pieszo ścieżką przez dżunglę albo na szczyt góry. Śpię w hotelach dla tubylców i jem to co oni. Ubieram się tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Podróż jest przygodą. Kształtuje charakter, zmusza do uczenia się nowych umiejętności, wyzwala w człowieku wewnętrzną siłę.
Jak się przygotować do samotnej wyprawy?
Jak wybrać bilet lotniczy?
Jak się spakować?
Jak zwyciężyć nad strachem?
Jak się chronić przed tropikalnymi chorobami?
Jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach?
Jak przetrwać na końcu świata?...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Uwielbiam to uczucie.
Biorę plecak, zamykam za sobą drzwi. Jadę na lotnisko.
Jedno wiem na pewno – zostanę wiele razy zaskoczona, zdumiona i zachwycona. Czasem tak skołowana, że nie będę wiedziała gdzie jest moja własna głowa, a czasem tak wzruszona, że w oczach pojawią się łzy szczęścia.
Czasem zmęczę się tak, że nie będę miała siły iść dalej, czasem spadnie na mnie dziwna tropikalna gorączka, od której będę się trząść z zimna w czasie największego upału. Czasem zapłacę za coś dziesięć razy więcej niż to jest warte, ale czasem też kupię coś tak tanio, że nie będę mogła uwierzyć własnym oczom.
Spotkam pięknych, prostych, szczęśliwych ludzi, którzy na zawsze zostaną moimi przyjaciółmi, nawet jeżeli widzieliśmy się tylko pięć minut i nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa.
Przeżyję nieoczekiwany strach i równie niespodziewaną nadzieję.
Czasem będę musiała czołgać się przez noc, a czasem będę odpoczywać na plaży nad błękitnym oceanem.
Wszystko może się zdarzyć.
Ale to jest przecież tak samo jak w życiu.
Kiedy budzisz się rano we własnym łóżku, nie wiesz co wydarzy się w ciągu dnia. Są rzeczy, których nie można przewidzieć ani zaplanować, są zagadkowe sploty okoliczności, problemy do rozwiązania i niespodzianki, wobec których musisz określić swoje stanowisko.
Każda moja podróż to dodatkowe życie.
Dodatkowe, równoległe życie, które przynosi zupełnie inne doświadczenia i pokazuje znane pojęcia w tysiącu zupełnie nowych barw. Czuję się tak, jakbym z każdej samotnej wyprawy przywoziła nowy fragment duszy nasączony tamtą rzeczywistością, tamtym sposobem myślenia i niepowtarzalną prawdą, jaka obowiązuje w tamtym zakątku świata.
Nic nie jest już takie samo.
Na wszystko patrzę jeszcze raz od nowa. I nagle odkrywam, że to, do czego byłam przyzwyczajona i co wydawało mi się tak znajome, teraz staje się inne, nowe, czasem bardziej interesujące, a czasem wprost przeciwnie, nagle dociera do mnie, że to jest niepotrzebne albo złe i czas się z tym rozstać.
Każda samotna wyprawa jest jak miłość.
Najpierw pierwsze spotkanie, nieśmiałość, spojrzenie w oczy.
Pierwsza wspólna kolacja, pierwsze zetknięcie dłoni.
Wymiana myśli, nitka porozumienia.
Wspólne spacery, rozmowy, odkrywanie radości.
I to piękne uczucie kiedy już wiesz na pewno, że w pewien magiczny sposób przynależysz do tej osoby, a ona staje się częścią ciebie.
W podróży jest dokładnie tak samo.
Skąd wiem dokąd jechać?
Prawdę mówiąc wcale tego nie wiem. Nie mam listy krajów, do których powinnam pojechać w określonym terminie. Nie mam żadnych umów, które zobowiązywałyby mnie do zrealizowania określonych podróży.
Mam tylko wielką, nieograniczoną wolność.
Oraz równie wielką wyobraźnię.
Patrzę sobie na świat, na książki, na fotografie, rozmyślam.
Zastanawiam się dokąd miałabym ochotę wyruszyć, a potem czekam na odpowiedź mojego wewnętrznego kompasu. On wie najlepiej dokąd należy mnie wysłać. I mam wrażenie, że nigdy jeszcze się nie pomylił.
Pewnego dnia postanowiłam wybrać się do Urugwaju. Albo na Hawaje. A może do Zimbabwe? Kupiłam trzy przewodniki, położyłam na biurku i codziennie na nie patrzyłam. Który mam ochotę natychmiast wziąć do rąk i przeczytać? Który najbardziej mnie fascynuje? Który wydaje się gotowy do drogi?
Czas mijał, a ja nie mogłam zdecydować.
Hawaje kusiły tropikalnym klimatem, słodkimi ananasami, plażami nad oceanem i zagubionymi w lasach wulkanami. Już widziałam siebie jeżdżącą po krętych górskich drogach, poszukującą kahunów, czyli miejscowych szamanów i uzdrowicieli. I oczywiście wspinającą się na szczyt Mauna Kea, o którym dawno temu, jeszcze w średniej szkole, napisałam opowiadanie.
Zimbabwe było moim marzeniem od wielu lat, odkąd przeczytałam książkę „The Covenant” Jamesa Michenera, który w fabularyzowany sposób opisuje historię Afryki, rozpoczynając od tajemniczego królestwa, które zostało założone w epoce żelaza. Do dzisiaj istnieją pozostałości oryginalnych kamiennych wież i domów zbudowanych w jego stolicy.
Urugwaj z kolei był ostatnim krajem na mapie Ameryki Południowej, w którym nigdy nie byłam. Jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągał, bo jest nowoczesny i tak dobrze zorganizowany, że każde dziecko w szkole dostaje darmowego laptopa. Jak dla mnie – zdecydowanie za mało przygodowy. Ale jeśli tam pojadę, będę mogła powiedzieć, że byłam we wszystkich krajach tego kontynentu.
No więc dokąd?...
Każda z tych trzech opcji wydawała mi się pociągająca. Na tyle, że nie potrafiłam podjąć jednoznacznej decyzji. Najchętniej pojechałabym do wszystkich trzech miejsc jednocześnie.
I wtedy odezwał się mój wewnętrzny kompas.
Nie żeby podsunął mi od razu właściwą odpowiedź.
Raczej zaczął mnie zaskakiwać
nieustannymi i niespodziewanymi komunikatami.
Na granicy Belize z Gwatemalą.
W moim domu na ścianach wiszą fotografie, które zrobiłam podczas różnych podróży. Znam je na pamięć, bo przecież patrzę na nie codziennie wiele razy. Ale nagle zorientowałam się, że ciągle spoglądam na jedną z nich. Co chwilę łapię się na tym, że znowu ją widzę i czuję jednocześnie w sercu dziwną tęsknotę. Tak jakbym potrzebowała znów tam pojechać.
Argentyna. Wodospady Iguazú. Białe grzywy spienionej wody spadającej w głęboką przepaść. Byłam tam już kilka razy. Czy chcę zobaczyć go jeszcze raz?...
Największe wodospady świata Iguazú na granicy Argentyny i Brazylii.
Podczas gotowania obiadu na jednej z półek znajduję kubek z zielonego drewna, który przywiozłam dawno temu z Paragwaju. Fala wspomnień, dziwna słodycz w sercu. Kubek wciąż pachnie szerokimi stepami Gran Chaco, mgłą nad rzeką Pilcomayo i różowym pałacem prezydenckim w Asunción. Byłam tam dwadzieścia lat temu. Z jakiego dziwnego powodu ciągnie mnie tam z powrotem?...
Może jednak polecę na Hawaje. Biorę przewodnik i zaczynam zaznaczać miejsca, gdzie chciałabym być. Już czuję na skórze słońce plaży Waikiki, stoję na wierzchołku wulkanu Haleakala na wyspie Maui, wędruję przez dzikie pustkowia wąwozów wyspy Kaui i docieram do kolonii trędowatych.
Tak, myślę sobie, to jest dobry pomysł. Hawaje! Zaraz sprawdzę ile kosztuje bilet, zrobię rezerwację i plan. Jak tylko dojadę do domu. Hawaje! Nareszcie! Cudownie!
Zatrzymuję się przy warzywniaku. Wchodzę do środka, ale trudno się dostać do skrzynki z jabłkami, bo wszędzie dookoła stoją stosy małych plastikowych pudełek. Usiłuję sięgnąć po marchewkę, ale nosem wpadam w pudełka. Kiedy wybieram ziemniaki, pudełka gniotą mnie w bok. Pomarańczy w ogóle nie widać, bo są zasłonięte tysiącami tych wszędobylskich, upartych pudełek, w których grzecznie leżą granatowe kulki borówek amerykańskich. A na każdym opakowaniu wielkimi literami jest napisane: URUGUAY.
Gdzie tylko spojrzę, tam jest Urugwaj! Urugwaj broni dostępu do jabłek, zasypał pomarańcze i nie pozwala zbliżyć się do ziemniaków. Wszędzie Urugwaj. Stanęłam z jabłkiem w ręce i zaczęłam się śmiać.
– Przepraszam – powiedziała pani sprzedawczyni – dopiero przywieźli transport tych borówek i jeszcze nie zdążyłam ich schować.
– Nie szkodzi – odrzekłam i pomyślałam, że one tu przyjechały chyba tylko po to, żeby zabrać mnie ze sobą z powrotem.
A więc Urugwaj! Przy okazji skoczę też do Paragwaju i nad wodospady Iguazú. Aż podskoczyłam z radości. Tak, to jest świetny plan! Bez cienia wątpliwości!
Kupiłam bilet, zaplanowałam przybliżoną trasę i powiem ci, że to była wspaniała wyprawa[1].
A Hawaje? Hawaje poczekają. Może następnym razem.
Ale zaraz.
Następny raz zdarzył się w Amsterdamie.
Wracałam właśnie z wyprawy do dżungli amazońskiej. Na lotnisku w Amsterdamie jest sklep z przewodnikami. Lubię się tam zatrzymać i czytać nazwy krajów.
Stanęłam przed działem Afryka. Ręka sama wyciągnęłam mi się po magicznie brzmiącą nazwę Kongo. A zaraz obok – Burkina Faso. I Botswana.
Kongo!
Od dziesięciu lat planuję tę wyprawę, ale ciągle trwa tam wojna domowa, a na portalach z ostrzeżeniami dla podróżnych tekst jest jasny jak słońce: działają uzbrojone grupy bandytów, którzy zabijają, gwałcą, porywają, rabują, kradną samochody i przeprowadzają wojskowe lub paramilitarne operacje, których ofiarami padają także osoby cywilne. Powszechne są też porwania dla okupu.
Ale coś mi w sercu mówi, że nadszedł czas.
Kupuję trzy przewodniki i przez następnych kilka godzin oczekiwania na następny samolot podróżuję po Kongo na kartkach książki. Kongo!
Nieważne co mówią.
Ze wszystkiego co wiem o świecie na podstawie mojego własnego doświadczenia wynika, że wszędzie mieszkają ludzie. Człowiek z człowiekiem zawsze może nawiązać kontakt łatwiej i szybciej niż państwo z państwem.
Nie pytam więcej.
W pierwszym możliwym terminie pojadę do serca Afryki, żeby tam wędrować przez dżunglę i popłynąć łodzią po rzece Kongo taką samą trasą, jaką płynął Józef Korzeniowski czyli Joseph Conrad, co opisał później w książce „Jądro ciemności”. Z Kisangani do Kinszasy.
Czy się boję?
Dobre pytanie.
Z jednej strony strach przed czymś nieznanym jest wpisany w ludzką naturę i ostrzega przed niebezpieczeństwem. Jest przeciwieństwem beztroski i zwróceniem uwagi na potencjalne zagrożenie.
Od każdego człowieka zależy co zrobi z tym lękiem.
Można wtedy powiedzieć:
– Istnieje niebezpieczeństwo, a więc wycofuję się i rezygnuję z tego planu.
Można też powiedzieć:
– Wiem, że to nie będzie łatwe, ale chcę to zrobić. Mam zaufanie do siebie, wierzę w mój instynkt i mam wiarę w to, że dobrze mnie poprowadzi.
Tak właśnie robię.
Więc na pytanie czy czuję strach, odpowiem:
– Czasem czuję strach przed czymś, co jest nowe i zupełnie mi nieznane. Traktuję ten lęk jako informację. Nie jako wyrok, ale jedynie jako komunikat do wzięcia pod uwagę wraz z innymi przesłankami. Dopuszczam go do mojego serca, ale nie pozwalam mu nim zawładnąć.
Trzymam go w garści tak jak balon na sznurku. Wiem, że gdybym pozwoliła, on uniósłby mnie ze sobą i zagarnął w swojej obezwładniającej mocy.
Ale wiem też, że ja jestem silniejsza od niego.
Jestem od niego silniejsza, bo chcę być.
Panowanie nad strachem
jest kwestią zarządzania
świadomą częścią swojego umysłu.
Są tylko dwie możliwości:
1. albo ty zrządzasz swoim umysłem,
2. albo on zarządza tobą.
Jak działa ten mechanizm, od czego zależy i jak się go nauczyć to temat na osobną książkę[2].
Nauczyłam się tej umiejętności właśnie podczas samotnych wypraw.
Strach jest jak kropla atramentu w przejrzystej wodzie.
Pojawia się znienacka i natychmiast wsącza się w twoje serce i duszę.
Od ciebie zależy co stanie się dalej.
Czy widziałeś kiedyś przestraszoną ośmiornicę?
W odruchu samoobrony wypuszcza z siebie obłok atramentowej cieczy, która rozlewa się w wodzie, łączy się z nią i barwi ją całą na niebiesko.
Albo może widziałeś jak zachowuje się kropla atramentu wpuszczona do wody.
Mimo że kropla jest niewielka, to przejmuje władanie nad całą wodą i farbuje ją na błękitno tak dokładnie, że ani jedna cząsteczka wody nie pozostaje czysta.
Tak samo właśnie jest ze strachem.
Atramentowa kropla strachu zostaje wpuszczona do twojego serca.
Możesz wtedy zrobić dwie rzeczy.
1. Z nieruchomym przerażeniem obserwować jak niebieski kolor strachu wsącza się w twoje serce i zagarnia je coraz mocniej, krzyczeć, że za chwilę całe twoje serce będzie atramentowe, narzekać, że jesteś ofiarą, że nic nie możesz zrobić, że dzieje się coś strasznego, a wyobraźnia podpowiada, że to co jest straszne teraz, za chwilę zapewne zamieni się w coś straszniejszego.
Noc w Nowym Jorku.
W ten sposób właśnie karmisz swój strach, który wydaje się wtedy większy i silniejszy niż jest w rzeczywistości. Ty sam nadajesz mu znaczenie, które ciebie paraliżuje i odbiera ci moc działania.
2. Świadomie zdać sobie sprawę z tego, że w twoich myślach pojawiła się kropla strachu, a następnie schwytać ją myślami, zamknąć w bańce powietrza i umieścić w takim miejscu, gdzie będziesz mógł ją obserwować, ale skąd nie będzie mogła uciec, żeby zafarbować resztę twoich myśli.
W ten sposób wiesz, że się boisz, ale jednocześnie jesteś silniejszy niż ten strach. Twój umysł jest czysty i jasny. Jesteś w stanie trzeźwo myśleć, podejmować racjonalne decyzje i działać.
Podczas samotnych podróży to jest bardzo przydatna umiejętność.
Wyobraź sobie najczarniejszą noc.
Uśmiecham się teraz, bo pewnie przypominasz sobie grudniowe noce gdzieś w Polsce i widzisz w wyobraźni szarawe niebo. Czasem nawet nocne niebo nad miastem w Polsce ma odcień pomarańczowy.
Ale nie, to nie ma nic wspólnego z prawdziwą nocą i ciemnością.
Wyobraź sobie gruby czarny koc, którym ktoś otula cały świat. Kompletnie nieprzejrzysty. Nie przedostanie się przez niego żadne błyśnięcie najmniejszej gwiazdeczki. Jest tak, jakbyś szczelnie zasłonił wszystkie okna i zgasił światło.
Ciemność.
Ciemność nieprzenikniona i tak czarna, że nawet kiedy trzymasz dłoń przy swojej twarzy, to jej nie widzisz.
Czujesz to?
Taka jest ciemność w dżungli amazońskiej, na pustyni, na oceanie i w innych miejscach położonych bardzo, bardzo daleko od miast.
Podczas bezksiężycowej nocy.
Bo kiedy świeci księżyc, szczególnie wtedy, kiedy jest w pełni, to oświetla dżunglę jak wielka srebrna lampa. Ale to na razie zostawmy.
Jest czarna noc w dżungli.
Leżysz w hamaku rozwieszonym między dwoma drzewami.
Otwierasz oczy i poruszasz powiekami, niepewny tego co się z tobą dzieje. Niby masz oczy otwarte, ale nic nie widzisz. NIC. Widzisz tylko ciemność dookoła siebie. Ciemność tak czarną, jakbyś wpadł pod ziemię. Ta ciemność leży na tobie, a ty wydajesz się zawinięty w nią jak bezradne niemowlę.
Mało tego.
Czujesz w sobie tak przeszywający ból, że wrzyna się w twoje myśli i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Jesteś sam.
Sam ze swoim strachem, bólem i sam na sam z najczarniejszą ciemnością świata.
Co robisz?...
Noc była czarna jak okopcony nad ogniskiem kocioł.
Obudziłam się, ale w pierwszej chwili pomyślałam, że dalej śpię, bo nie było żadnej różnicy między zamkniętymi a otwartymi oczami. Wciąż widziałam tylko gęstą, skłębioną ciemność, w której kryła się najbardziej przeraźliwie głośna cisza.
Była to cisza rozszeptana tajemniczymi głosami. Niektóre ciche cyt, cyt, cyt jak szeleszcząca jazzowa perkusja, na której gra się miotełkami. Chrupnięcie gałązki. Gardłowy pomruk brzmiący tak jakby ktoś kogoś dusił albo jak westchnienie z lubością na myśl, że za chwilę kogoś udusić będzie można. Dziwne zgrzytanie, tak jakby zabłąkana pirania wyszła na spacer z wody i ostrzyła sobie zęby na myśl o czekającym ją obiedzie.
Odległe kląskanie przebudzonego ptaka brzmi jak wołanie o pomoc. Pluśnięcie w jeziorze. A potem cisza.
Pająk ptasznik w Amazonii.
W pierwszej chwili wydaje się, że dżungla milczy, ale jeśli wyciągniesz trochę ucho, to usłyszysz, że jest to milczenie pełne jęków, sekretnych nawoływań, dziwnych szczęknięć, pomruków i szelestów.
Ból w brzuchu naciskał.
Chciałam zanurzyć się z powrotem w schronienie snu, które dawało mi pozór bezpieczeństwa, pozwalając pozostać w totalnej niewiedzy. Kiedy nie słyszysz i nie widzisz zagrożenia, nie wiesz, że mógłbyś się czegoś bać.
Wytężyłam oczy i usiłowałam przewiercić nimi noc.
Co jest tam w gęstwinie, co miauczy, kwili i chrobocze? Kto mu tak zgiełkliwie odpowiada? Kto tnie nocną ciszę odgłosami piłowania drewna?
– Przecież nikt nie pracuje tu w tartaku – myślę sennie i już odpływam do krainy sennej nieświadomości, gdy nagle wyrywa mnie z niej chrapliwe warknięcie.
Nawet cykada milknie w pół słowa, czyli w pół deski, bo to ona właśnie świdruje ciszę piłując zawzięcie nóżkami o skrzydło.
– Zdawało mi się – myślę.
Otworzyłam oczy i natychmiast wrócił ból w brzuchu. Tym razem tak natarczywy i kłujący, że niemożliwy do zignorowania. Muszę wstać. Muszę wyjść z hamaka i stanąć bezbronna wobec wszystkiego, co kryje się w ciemności dżungli dookoła mnie. Mało tego, muszę w dodatku opuścić spodnie i odsłonić najbardziej delikatną część ciała, nad którą nie będę miała wtedy żadnej kontroli, ponieważ znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku.
Nie mam wyboru.
To jest życiowa konieczność.
Usiadłam w hamaku, rozsunęłam zapięcie moskitiery, wystawiłam nogi na zewnątrz. Najpierw trzeba sprawdzić czy ktoś nie zdążył zadomowić się w moich kaloszach. Zdarzało mi się znaleźć słodko wtulonego w podeszwę skorpiona, zebranie ognistych mrówek, zadowoloną z siebie żabę albo gigantyczne pijawki.
Podniosłam kalosz, postukałam w jego piętę, potrząsnęłam cholewką, poświeciłam do środka latarką. Chwilowo brak nowych mieszkańców, mogę więc wsunąć do środka moją własną nogę. W drugim kaloszu też czysto.
Jest jeszcze moment ostatecznej weryfikacji i prawdy – wtedy, kiedy stajesz stopami na ziemi i naciskasz na nią całym swoim ciężarem.
Dopiero wtedy wiesz na pewno czy ktoś drzemał w twoim kaloszu, czy też nie, i być może drzemał tak uparcie, że podczas wytrząsania chwycił się zębami za płócienną wyściółkę, a następnie – kiedy zacząłeś na niego naciskać – nie miał innego wyjścia jak tylko wbić te zęby w ciebie.
Stanęłam.
Przeżyłam.
Ruszyłam w ciemność.
Nie można przecież załatwić się tuż pod własnym hamakiem, ponieważ to, co zostawisz na ziemi, jest bardzo atrakcyjnym towarem dla wielu dżunglowych wędrowców.
Jeśli uświadomisz sobie jeszcze jeden fakt – a mianowicie to, że małe zwierzątka zwykle stanowią pokarm dla większych zwierzątek, które z kolei mogą zostać zjedzone przez zwierzątka jeszcze większe – to jasno domyślisz się, że zostawianie czegokolwiek pod hamakiem jest hasłem, które streszcza się w jednym z tytułów piosenek Beatlesów:
– Come Together! Chodźcie tu wszyscy!
Ponieważ zwoływanie zgromadzeń dżunglowych kłów, pazurów, zębów jadowych i innych narzędzi służących do zabijania chwilowo nie było moim zamiarem, westchnęłam z bólu i ruszyłam przed siebie.
Latarka to dziwna rzecz.
Niby oświetla drogę, ale jednocześnie podkreśla obcość tego wszystkiego, co znajduje się poza jej zasięgiem.
Nieważne jak mocną masz żarówkę. Strumień światła z latarki zawsze rozjaśnia tylko pewien wycinek ciemności, a to co znajduje się dalej, natychmiast robi się jeszcze bardziej czarne, groźne i nieprzewidywalne.
Prawda?
Patrzysz na to, co oświetla ci latarka, a jednocześnie zastanawiasz się gorączkowo nad tym, czego nie możesz zobaczyć, bo pozostaje poza strumieniem światła.
Czasem wydaje się, że z tej ciemności wyciągają się ku tobie ramiona i chcą cię schwycić, a kiedy tylko odwrócisz się i będziesz świecił w to miejsce, duchy natychmiast przeniosą się dalej, znów tam, gdzie światło latarki nie dociera.
– Spokojnie! – powiedziałam do siebie chociaż łydki mi drżały ze strachu. – Ogarnij się. Skup się. Skoncentruj się na tym, co robisz, a nie na tym, co ci się wydaje, że dzieje się dookoła.
Zatrzymałam się.
W ciemności byłam w stanie zobaczyć tylko tyle, że jest to miejsce mniej zarośnięte pełzającymi krzakami. Ciemność dookoła natychmiast spęczniała, tak jakby chciała mnie objąć, zagarnąć, wciągnąć w siebie i zniknąć.
Włosy stanęły mi na głowie ze strachu, ale przywołałam się do porządku i powiedziałam do siebie:
– Spokojnie. Strach jest po to, żeby się bać. Od ciebie zależy co z nim zrobisz. Spokojnie. Nie daj mu się porwać.
Modliszka w brazylijskiej dżungli.
Boję się, bo bać się w nocy w dżungli to naturalny odruch. Ale panuję nad moim strachem.
Oddycham głęboko. Wszystko jest dobrze.
Świat jest przyjazny kiedy podchodzisz do niego z wiarą i zaufaniem.
Zgasiłam latarkę.
Miałam wrażenie, że światło oddzielało mnie od dżungli i potęgowało strach, bo ciągle pokazywało mi to, czego nie widać.
Pomyślałam więc, że chcę dopuścić do siebie wszystko, co jest dookoła. Niech podejdzie blisko i niech mnie dotknie. Zgadzam się na to. Stanę się częścią amazońskiej nocy zamiast się przed nią bronić.
Bo tak długo
jak chcesz z czymś walczyć,
wydzielasz z siebie zapach strachu.
A jeżeli gdzieś niedaleko
czai się drapieżnik,
to będzie dla niego sygnał do ataku.
Dlatego zgasiłam latarkę i stanęłam bez ruchu, gotowa przyjąć to, co się zdarzy.
Przez chwilę trwała zaskoczona cisza.
Potem ciemność owinęła się wokół mnie i poczułam jej dotyk na skórze.
Odezwała się cykada.
Zaraz za nią coś zaczęło buczeć i wydawać z siebie krystaliczne chrząkanie.
Błysnął robaczek świętojański. Najpierw tylko pojedynczym mignięciem, tak jakby na próbę uruchamiał latarnię morską, sprawdzając czy wszystkie statki są gotowe do odbioru.
A potem włączył swoje światełko na stałe i krążył w powietrzu jak fruwająca gwiazda.
I wtedy zrozumiałam, że światło mojej latarki było w dżungli czymś obcym i dlatego budziło w niej coś, co mój umysł odbierał jako zagrożenie.
Kiedy zgasiłam latarkę i stanęłam w dżungli taka, jaka byłam – bezbronna i krucha – dżungla przestała zwracać na mnie uwagę. Przestała mnie straszyć i wyciągać po mnie ramiona z ciemności.
Wszyscy powrócili do swoich conocnych zajęć.
Zakochany robaczek świętojański fruwał między drzewami nadając świetlne sygnały dla panien świetlików. Tuż przy policzku poczułam bezszelestnie przepływające w powietrzu skrzydła nietoperza. Skorpiony wędrowały przez ściółkę, nie zawracając sobie głowy tym kim jestem i czego szukam na ich terytorium. Węże wolały odsunąć się na bezpieczną odległość, bo takie wielkie zwierzę w gumowych butach nie jest niczym przyjemnym, szczególnie podczas bliskiego spotkania.
Noc była tak samo smoliście czarna jak wcześniej. Grała w niej ta sama niezidentyfikowana orkiestra dżunglowych szczęk, czułków, kopyt, pazurów i spragnionych krwi gardeł, ale kiedy nie usiłowałam stawiać między nią a sobą muru zbudowanego z latarki, strachu i chęci ucieczki, usłyszałam w tej muzyce nie tylko walkę na śmierć i życie, ale przede wszystkim harmonię i równowagę.
Świat przyrody ma ją
wpisaną w siebie prosto od Boga.
Czasem wystarczy przestać
zachowywać się jak człowiek,
żeby ją poczuć i usłyszeć.
I stać się jej częścią.
Nauczyłam się wtedy też czegoś ważnego o strachu.
On jest we mnie, ale ode mnie zależy co z nim zrobię.
Dlatego tak, czasem się boję, ale strach nie jest moim wrogiem.
Zrobiłam kiedyś prostą rzecz.
Kupiłam przewodnik po Polsce napisany i wydany zagranicą. Byłam ciekawa co pisze się o Polsce, a co za tym idzie – jak wiarygodna może być książka, z której czerpiesz pierwsze informacje o nieznanym kraju i na podstawie której planujesz swoją podróż.
I oto co przeczytałam:
Jeżeli lubisz prawdziwe domowe jedzenie, takie, jakie robiła kiedyś twoja babcia, to znalazłeś się we właściwym miejscu. Polska kuchnia jest głównie oparta na lokalnych składnikach jak wieprzowina, kapusta, grzyby, buraki i cebula, połączonych w prostych, perfekcyjnie dopracowanych daniach. Ożywiają ją regionalne specjalności takie jak kaczka, gęś i pstrąg.
I nieco dalej:
Polacy zawsze korzystali z dzikiego jedzenia, które rośnie na polach i w lasach. Ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu jest wyprawa na zbieranie grzybów i jagód, które znajdują potem swoje unikalne miejsce w polskiej kuchni.[3]
I teraz, drogi bracie lub siostro z polskiego kraju łowiecko-zbierackiego, przyznaj, kiedy ostatnio jadłeś kaczkę, gęś, kapustę oraz dzikie jedzenie z pól i lasów?... I jak często chodzisz na grzyby?...
Widzisz?
Oto jak autor przewodnika wyjaśnia dlaczego lubi Polskę:
Jestem pod wrażeniem energii i siły Polaków, ponieważ to właśnie oni odnieśli największy postkomunistyczny sukces w środkowej Europie. A poza tym mają kiełbasę, pierogi i wódkę z pigwy. Czego więcej potrzeba do szczęścia?
Jasne. Naród zbieracko-łowiecki, który poluje na świnie, wędruje po lasach w poszukiwaniu grzybów i jagód, robi z nich pierogi i popija wódką z pigwy. Witaj w domu!
Czy przyjechałbyś do Polski po takim zaproszeniu?
I jak patrzyłbyś na ludzi idących po ulicy?
– Ach, zapewne wracają z lasu z zapasem „dzikiego jedzenia”!
Polski kiszony ogórek z kapustą.
A gdybyś sam poczuł głód na myśl o „tradycyjnej polskiej kuchni z prawdziwym jedzeniem, jakie robiła kiedyś twoja babcia”, pewnie wszedłbyś do restauracji. W przewodniku jest napisane, że Polska ma też mnóstwo innych propozycji dla bardziej odważnego podniebienia.
Smalec: fried pork fat topped with crackling and spread on large hunks of bread. Smażony tłuszcz wieprzowy posypany skwarkami i podawany na dużym kawałku chleba.
Nóżki w galarecie: jellied calves’ trotters. Cielęce stopy w galarecie.
Flaki: seasoned tripe cooked in bouillon with vegetables. Wnętrzności ugotowane w bulionie z warzywami i przyprawami.
Karp w galarecie: carp in gelatine. Karp w żelatynie.
Czernina: ducks’-blood broth with vinegar. Rosół z kaczej krwi z octem.
Patrzysz teraz na przechodniów szeroko otwartymi oczami i zastanawiasz się jak to możliwe, że ci ludzie jedzą „rosół z kaczej krwi z octem” i wciąż żyją.
Myślisz sobie, że może też spróbujesz, albo że przynajmniej zamówisz, żeby zrobić temu czemuś zdjęcie, więc zamawiasz czerninę, ale kelner w przeciętnej polskiej restauracji nie wie o co ci chodzi.
Nie ma też cielęcych stóp ani smażonego wieprzowego tłuszczu, nie ma wnętrzności w bulionie, nie ma nawet kiełbasy ani wódki z pigwy.
Możesz zamówić rosół z makaronem, żurek, kotlet z frytkami, filet z kurczaka i hamburgera.
Sam powiedz. Czy kiedykolwiek w życiu jadłeś czerninę, czyli „typowe polskie danie”? Bo ja nie. Nie zbieram też grzybów, nie jem wieprzowiny, kiełbasy ani żadnego innego mięsa, nigdy nie próbowałam wódki z pigwy. Podobnie pewnie jak większość rodaków.
Polskie pierogi.
Wiesz jak to jest.
Przewodnik jest próbą
uproszczonego opisu pewnego miejsca na świecie.
Niechcący narzuca ci pewien sposób myślenia.
Przedstawia ci syntezę danego kraju,
która jednak może mieć niewiele wspólnego z tym,
jak to państwo wygląda w rzeczywistości
– wtedy kiedy jesteś tam na miejscu
i doświadczasz go na własnej skórze.
Z mojego doświadczenia wynika, że prawda jest najczęściej zupełnie inna niż podaje przewodnik. I przyznam, że jest to dla mnie niewyczerpanym źródłem zdumień.
Podróżowałam po Kubie. Od słynnych i polecanych miejsc aż po takie, które odkryłam przez przypadek. Przez Hawanę, Cienfuegos, Camagüey, aż po Santiago de Cuba na wschodzie, a potem jeszcze dalej, przez góry, aż do miasteczka Baracoa na wschodnim wybrzeżu.
To właśnie tutaj przypłynął Krzysztof Kolumb w 1492 roku. Tutaj zginął odważny wódz plemienia Taino, Hatuey, który usiłował walczyć z hiszpańskimi najeźdźcami. Tutaj ziemia urywa się nagle i wpada do oceanu.
Fale rozbijają się o niski betonowy mur zbudowany na brzegu. Na murku siedzą kubańskie dziewczyny i machają nogami.
Tak, jakby nie istniał czas i nie było reszty świata.
Zresztą może naprawdę nie ma, bo jest to jedno z trudniej dostępnych miejsc na wyspie. Droga przez góry jest niebezpieczna. Wąska, strzelająca kamykami spod kół i kręta jak sprężyna. Wspina się stromo do góry, a potem niespodziewanie równie gwałtownie opada w dół. Trzeba mocno naciskać na hamulce, żeby nie wypaść z zakrętu. A potem zmusić silnik do najwyższych obrotów, żeby wspiąć się na stromy szczyt. Potem znów ostro w dół i znów stromo do góry. Przez pięć godzin.
Na ulicach Hawany.
Rzadko kto ma na to czas.
Ja miałam, bo to właśnie najbardziej lubię w podróżowaniu.
Znaleźć intrygująco wyglądający punkt na mapie,
zjechać z wygodnej szosy
i dać się ponieść przygodzie.
Nie wiem dokąd mnie zaprowadzi
i nie jestem w stanie tego sprawdzić,
ale na tym właśnie polega jej sens.
Zabiera mnie ze sobą,
żeby pokazać mi coś,
czego w inny sposób nie byłabym w stanie odkryć.
Uwielbiam to uczucie.
Usiadłam na murku obok kubańskich dziewczyn. Miały włosy elegancko nakręcone na lokówki, tak jakby szykowały się na bal. Ale tutaj przecież nie ma sali balowej. Jest tylko szalony wiatr, który rozpędza się nad oceanem i gna coraz prędzej, żeby w końcu wpaść do miasteczka jak głodny huragan, poszarpać flagi, potrząsać drzewami i rozsypać wszystkie starannie ułożone loki.
Może to jest wiatr historii, który szuka tu tego, co kiedyś zostało stracone. I nie mam na myśli tylko życia wodza Hatueya, ale przede wszystkim jego nadzieję.
Valle de Viñales na Kubie.
Wódz spotkał Hiszpanów na pobliskiej wyspie Hispanioli. Ze zdumieniem ich obserwował, a potem zebrał czterystu Indian i czym prędzej popłynął na Kubę (wtedy zwaną Caobana), żeby ostrzec jej mieszkańców przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Tak do nich przemówił, trzymając w rękach kosz ze złotymi przedmiotami:
– To jest Bóg, do którego modlą się Hiszpanie. O to walczą i w imię tego zabijają. Z tego powodu nas prześladują i dlatego właśnie musimy im się przeciwstawić. Mówią nam, że miłują Boga miłości i pokoju, a jednak zabierają nam nasze ziemie i czynią z nas niewolników. Opowiadają nam o nieśmiertelnej duszy i o tym, że każdy zostanie nagrodzony za dobre czyny lub ukarany za grzechy, a jednocześnie kradną to, co należy do nas, porywają nasze kobiety i gwałcą nasze córki. Nie są w stanie dorównać nam w odwadze i uczciwej walce, więc ubierają się tchórzliwie w żelazne pancerze, których nasze strzały nie mogą przebić…[4]
Indianie mu nie uwierzyli.
Niedługo później przypłynęły statki Hiszpanów. Rozpoczęła się wojna. Hatuey został schwytany i spalony żywcem na stosie.
O tym do dzisiaj wieje wiatr w Baracoa, dzikiej wiosce na wschodnim wybrzeżu Kuby.
O tym nie przeczytasz w żadnym przewodniku.
To trzeba poczuć na własnej skórze.
Przestać się śpieszyć, nie gnać za zaliczaniem następnych punktów programu, nie sprawdzać maili, nie robić selfie, nie wysyłać fotek do znajomych i nie stać jedną nogą w wirtualnym świecie smartfona.
Usiąść na murku nad oceanem i posłuchać tego, o czym szumi wiatr.
Wstawałam wcześnie rano i ruszałam dalej przed siebie. Godzinami wędrowałam po ulicach miast i miasteczek, krążyłam po targowisku, deptałam piasek na plaży, jeździłam rowerem i miejscowymi autobusami. Robiłam zdjęcia, uzupełniałam notatki, rozmawiałam z ludźmi. Czasem byłam tak zmęczona, że wieczorem nie miałam nawet siły czytać. Padałam na łóżko i zasypiałam jak kamień.
Pomyślałam więc, że po kilku tygodniach takiego podróżowania po Kubie dobrze będzie spędzić ostatnich parę dni w wygodnym hotelu przy cudownej plaży nad równie cudownym oceanem. Ale gdzie?
No jak to gdzie? Przecież każde dziecko wie, że tylko w Varadero!
W przewodniku było napisane tak: Dwadzieścia kilometrów nieprzerwanych plaż białego piasku, przyciągających graczy w golfa, skoczków ze spadochronami, marynarzy i płetwonurków.
Brzmi zachęcająco, prawda? Śnieżnobiałe plaże zapewne ciągną się wzdłuż szmaragdowego oceanu, a w przygodowym towarzystwie „skoczków, nurków i marynarzy” na pewno nie można się nudzić. Odpocznę, pobujam się w hamaku, popływam w oceanie, popatrzę sobie w horyzont.
Dobry plan.
Kiedy objechałam Kubę dookoła, wzdłuż i w poprzek, zapakowałam plecak i wyruszyłam do Varadero. Triumfalnie wysiadłam z autobusu.
Plaża, ocean, hamak!...
Zaraz. Przetarłam oczy.
Gdzie jest plaża, ocean i hamak?...
– Czy to jest Varadero? – zapytałam kierowcy.
– Tak, to jest Varadero! – odrzekł bez wahania.
– A czy jedzie pan jeszcze dalej, na plażę?
– Dalej już nic nie ma, to jest ostatni przystanek! – odrzekł kierowca i zamknął drzwi.
Varadero!...
Rozglądałam się zdumionymi oczami.
Betonowy hotel po lewej stronie, betonowy hotel po prawej stronie, a pośrodku betonowa ulica. Betonowy murek, betonowa ławka. Warkot odjeżdżającego autobusu i haust świeżych spalin z jego rury wydechowej.
Halo?... Co tu się dzieje?...
Rozejrzałam się bezradnie.
Może jest jeszcze jedno, jakieś inne Varadero? To słynne, legendarne, oceaniczne, piaszczyste, wakacyjne?...
Ale nie.
Stałam w jedynym właściwym Varadero na północno-zachodnim krańcu Kuby.
Innego nigdy nie było i nie ma.
Wyobraź sobie cienki pasek lądu wyrastający na północ z wyspy. Ma dwadzieścia kilometrów długości, nieco ponad kilometr szerokości i tworzy półwysep o nazwie Hicacos z obu stron otoczony tropikalnym oceanem.
Postaw na tym półwyspie sześćdziesiąt wielkich betonowych hoteli all-inclusive i sto równie dużych betonowych restauracji. Dodaj kilka drzewek dla ozdoby. I milion turystów rocznie, którzy przylatują tu bezpośrednimi lotami z Kanady, Hiszpanii i innych państw.
Milion turystów! Każdy musi mieć wygodny pokój, dostęp do kilku hotelowych tematycznych restauracji z różnymi kuchniami, każdy będzie chciał się wykąpać w basenie (a lepiej w dwóch) i podrzemać w leżaku z kolorowym drinkiem w ręce.
To dla nich jest Varadero.
Kupujesz gotowy pakiet turystyczny, w cenie masz bilet w obie strony, pełne wyżywienie, bar otwarty całą dobę i noclegi w luksusowym hotelu, który zapewnia ci wszystkie udogodnienia, jakie miałbyś w małym miasteczku. Są sklepiki z pamiątkami i ubraniem na plażę, jest internet, słodka woda w basenie, zawsze dostępne przekąski i możliwość wykupienia dodatkowych wycieczek.
Po co w ogóle wychodzić na zewnątrz?...
Wszystko, czego potrzebujesz do wakacji, masz w swoim kurorcie.
Takie jest Varadero.
Przeszłam się po betonowej ulicy. Dotarłam do małej, pustej plaży. Zrobiłam kilka zdjęć oceanu. A potem zwiewałam stamtąd jak najdalej!
Takie miejsca są dla mnie martwe.
Nie ma w nich prawdziwego życia.
Jest iluzja stworzona na potrzeby turystów,
która istnieje tak długo,
jak przyjeżdża ktoś, kto chce z niej korzystać.
Chętnych jak widać nie brakuje. Przyjeżdżają zachęceni opisem w przewodniku, tak jak ja. Albo skuszeni promocyjną ofertą biura podróży, które za nich załatwia i organizuje wszystko, podsuwając jednocześnie zdjęcie oświetlonej tropikalnym słońcem plaży, zielonych palm i błękitnego oceanu.
Tak, wiem, to porusza wyobraźnię i przywołuje dziecięce marzenia o dalekich podróżach.
Ale żeby taka wymarzona podróż stała się rzeczywistością, myślę, że musi zawierać w sobie coś więcej niż tylko przelanie gotówki za pakiet turystyczny, w którym wszystko jest już przez kogoś zorganizowane.
Pojechałam do Varadero spodziewając się zobaczyć to, co dla mnie jest symbolem odpoczynku na rajskiej wyspie – białe plaże, kołyszące się palmy, egzotyczne ptaki, które od świtu śpiewają w gałęziach drzew, cisza, błękit oceanu i oczywiście nieobecność takich śladów naszej cywilizacji, jak pośpiech, beton, asfalt, warkot samochodów, internet, restauracje z europejskim jedzeniem, basen z chlorowaną wodą czy sklepy, gdzie można kupić najmodniejszy kostium kąpielowy i klapki.
I o to właśnie chodzi.
Każdy instynktownie odbiera świat trochę inaczej.
Gdyby przewodnik po Polsce pisał wegetarianin (taki jak ja) i niepijący alkoholu (taki jak ja), to zwróciłby uwagę na zupełnie inne rzeczy niż „kiełbasa, pierogi i wódka z pigwy”.
Dla autora przewodnika po Kubie wizja spędzenia tygodnia w luksusowym hotelu all-inclusive z nieograniczonym dostępem do wifi i baru była prawdopodobnie tak kusząca, że uznał to za „rajskie wakacje” i tak właśnie je przedstawił.
To co jest napisane w przewodniku,
to tylko wycinek większej całości,
oglądany i opowiedziany oczami kogoś,
kto być może myśli i czuje zupełnie inaczej niż ty.
Jak jest tam naprawdę możesz się przekonać
tylko wtedy, kiedy osobiście wyruszysz w drogę,
dotrzesz do tego miejsca
i poczujesz własnym sercem czy ci się podoba, czy nie.
[1] Opisana w dwóch książkach: „Blondynka w Urugwaju”, wyd. Edipresse Książki 2017 i „Blondynka w Paragwaju”, wyd. Edipresse Książki 2017.
[2] O mechanizmach działania podświadomości napisałam kilka książek, m.in. „Kurs pozytywnego myślenia” (Edipresse Książki 2017), „Wyszłam z niemocy i depresji” (Edipresse Książki 2016). Dokładniej zajmę się nim w książce „Jak przestać być ofiarą i zacząć żyć” zaplanowanej na 2019 r.
[3] Wszystkie cytowane w tym rozdziale fragmenty pochodzą z przewodnika „Poland” wydanego po angielsku w serii „Lonely Planet”, 2012 i 2016.
[4]Brevísima relación de la destrucción de las Indias („Krótka relacja o zniszczeniu Indii”) – Bartolomé de las Casas, 1552.
OD AUTORKI: Lubię przecinki. Daję im artystyczną wolność, nieskrępowaną schematem. Przecinek mówi czasem więcej niż słowo, zatrzymuje myśl, oddziela znaczenia, a czasem nadaje im nowy sens. Także wtedy kiedy znika. I dlatego przecinki w tej książce są postawione i zniknięte zgodnie z artystyczną wolnością, wbrew zaleceniom korekty i na moją odpowiedzialność.
KSIĄŻKA MULTIMEDIALNA:
1. Ściągnij na swój telefon darmową aplikację do odczytywania QR kodów.
2. Otwórz aplikację i zeskanuj kod umieszczony w książce aby zobaczyć materiał multimedialny.
Copyright for the Polish Edition © 2018 Edipresse Polska SA
Copyright for the text, photographs, drawings and videos © 2018 by Beata Pawlikowska
Edipresse Polska SA, ul. Wiejska 19, 00-480 Warszawa
Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska
Redaktor inicjujący: Natalia Gowin
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51),
Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73),
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)
Tekst, zdjęcia, rysunki i filmy: Beata Pawlikowska
fot. we wkładce: dolne na str. 6, górne na str. 7, górne na str. 23 – Danny Murdock, str. 32 – Artur Zapart.
Projekt okładki: Beata Pawlikowska i Maciej Szymanowicz
Opracowanie graficzne: Beata Pawlikowska i Maciej Szymanowicz
DTP: Maciej Szymanowicz
Biuro Obsługi Klienta
www.hitsalonik.pl
mail: [email protected]
tel.: 22 584 22 22 (pon.–pt. w godz. 8.00–17.00)
www.facebook.com/edipresseksiazki
www.instagram.com/edipresseksiazki
ISBN: 978-83-8117-717-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.