Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Historia, w której grzech miał czelność zapukać do bram nieba.
O demonie, którego serce poskładał anioł.
O życzeniach, za które trzeba zapłacić.
Emma wyjeżdża do Wiednia, by dołączyć do przyjaciółki i kontynuować zawodową przygodę jako au pair. Już po kilku dniach w nowym domu odkrywa, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Na jej drodze staje młody mężczyzna, pełen radości i energii Elliot. Chłopak zdradza Em tajemnicę położenia pewnej pradawnej księgi. Mimo doświadczania niezwykłych sytuacji, racjonalizm dziewczyny odrzuca wszystko, co widzą jej oczy.
Czy to zmęczony umysł zniekształca rzeczywistość Emmy? Czy wszystko, co dostrzega i czego doznaje, jest prawdą?
Czy chore serce Emmy wytrzyma ciężar przeszłości Elliota? Czy dawne demony dogonią mężczyznę i upomną się o zapłatę za stare grzechy?
Wejdź w świat sekretów na tle widoków przepięknych ośnieżonych Alp, migoczących świątecznych lampek i unoszącego się w mroźnym zimowym powietrzu zapachu cynamonowych bułek i gorącej czekolady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Emilia J. Lee
Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW
Redakcja:
Katarzyna Mirończuk
Korekta:
Joanna Błakita
Korekta po składzie:
Alicja Szalska-Radomska
Skład i korekta techniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki, oprawa graficzna:
Emilia J. Lee / Justyna Knapik
ISBN: 978-83-68280-04-3
Kontakt: [email protected]
IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/
FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW
www.wydawnictwokdw.com
Dla tych, którzy – mimo że zgaśli – świecą najjaśniejszym blaskiem
Pamiętaj, że ten sam – tam, na górze – który stworzył niebo,
stworzył lasy, jeziora i ziemię,
powietrze, gwiazdy i światło,
stworzył też Ciebie.
Jesteś chodzącym dowodem na to, że cuda się zdarzają.
Opowiem wam krótką bajkę o tym, jak przeszłość jednej dobrodusznej kobiety wpłynęła na losy dwojga niezwykłych, splątanych węzłem dusz ludzi.
W roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim w małej austriackiej wiosce żyła kobieta o imieniu Eleonora. Otrzymała je od matki na chwilę przed jej śmiercią przy porodzie. Eleonora – światło i Boża łaska. Nazwiska tej dobrej ówcześnie duszyczki nie dane nam będzie poznać, ponieważ nie zachowało się w żadnej z krążących o niej legend. Gdy się pojawiły pierwsze pisemne wzmianki o Eleonorze, miała jedynie dwadzieścia jeden lat. Była kobietą niezwykłej urody. Taką, o której względy walczyło wielu.
Mieszkała w małej wiosce, gdzie każdy bardzo dobrze znał sąsiada, a sąsiad kuzyna, którego sąsiad dziwnym trafem okazał się bratem sąsiada owej dziewki. Powinowactw między mieszkańcami znaleźć można wiele, choć nie każde oficjalnie ogłoszono we włościach. Mimo niewielkich, ulicznych sporów każdy służył drugiemu pomocą. Na brudnych, ociekających krwią ryb i sokiem ze zgniłych warzyw straganach zawsze można było dostać coś za sam uśmiech czy dobre słowo. Była to sprawa wielka, szczególnie dla tych, którzy nie śmierdzieli groszem.
Także ojciec Eleonory trudnił się uprawą warzyw, które potem rozprowadzał po wiosce, chowając mały majątek do kieszeni. Córce nigdy niczego nie dał, winił ją bowiem za śmierć żony. Mawiał, że gdyby nie odebrała matce życia, teraz ta wybierałaby bulwy z ziemi, nie prosząc o zapłatę za pracę.
Eleonora, jak każda z dziewek w ówczesnych czasach, roztaczała woń naturalną, dość stęchłą, żeby nie powiedzieć: zakrawającą na zgniłe śledzie, a jednak wciąż powabną dla otaczających ją amantów. Wieczorami nie wychodziła w obawie o swój wianek. Chowała go bowiem dla przyszłego męża, o którym marzyła każdego ranka po przebudzeniu i każdego wieczora po ciężkim dniu robót na polu.
Dziewczynę cechowały prostoduszność, ciepło i wdzięczność za rzadką dobroć i to, co ojciec obłudnie nazywał troską. Nie nosiła w sobie żalu czy smutku. Zmęczenie obmywała zimną wodą ze studni, a pusty żołądek wypełniała obierkami po ziemniakach, które co dzień przyrządzała dla ojca.
Wiosną, tuż po roztopach, w roku – jak już wspomniane tu było – tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim, zstąpiła na wioskę śmiertelna zaraza. Eleonora dzień w dzień płakała, ubolewając nad losem sąsiadów: nad kobietą w ciąży, pokrytą wysypką tak gęsto wtopioną w skórę, iż nie szło jej poznać; nad piętnastoletnią Klarą, która nie dość, że zmarniała choróbskiem, to na dodatek wskutek utraty trzeźwości umysłu dała się brutalnie zbałamucić chłopom; nad dziećmi, co w kwietniu leżały już martwe na stosie, a ich ciała podgniwały, zasmradzając wystarczająco złowonne kamienne uliczki wioski.
Łez wylała milion, a gdy nadeszła milion pierwsza, która cudem spłynęła i wsiąkła w księgę zwaną przez dziewkę modlitewnikiem, jej oczom ukazał się Bóg. Czy był to Bóg prawdziwy? Ten we własnej osobie? Lub może w trzech utajonych, jak to w dzisiejszych czasach mawiają? Któż to wie, jednak przyznać mu było trzeba, że zaiste okazał się jedynym, który raczył przybyć na ciche, ale jakże cierpkie modlitwy, przypłacone okrwawionymi od klęczenia kościstymi kolanami.
Legenda głosi, że dziewka nie tylko z owym bogiem rozmawiała, ale zawarła również pakt, którego zbyt wielu szczegółów nie poznamy, bo takowych dziadek mi nie opowiedział. Zdradził jednak, że mały, oprawiony w skórę modlitewnik stał się odtąd rzeczą, którą Eleonora zawsze nosiła przy piersi. Podczas przemierzania wioski, spotkać ją można było z tak mocno zaciśniętymi na księdze rękami, że palce dziewczyny, od nacisku broczące spod paznokci, zostawiały na niej krwawe ślady.
Chodziła, nucąc pod nosem melancholijną kołysankę ku czci tamtego boga. Po siedmiu dniach ci, którzy zdawali się zlegli zarazą, wstawali z wigorem z umorusanych fekaliami łóżek. W dzień ósmy dzieci, żegnane już przez opłakujące ich los matki, nagle napełniało życie. W dziesiąty dzień w wiosce nie było ani jednej chorej osoby.
Eleonora, nie grzesząc rozumem, zdradziła ojcu sekret, że jej księga sprawiła to, o co gorliwie prosiła. Niestety ten, zamiast przyjąć anielską pomoc zesłaną córce, nazwał ją szatańską nierządnicą. Oszczędzając wam gorzkich szczegółów tamtego wieczora, powiem tylko, że dziewczyna rzeczywiście została zbezczeszczona. Nie tylko przez swojego ojca, ale i innych – choć nie tak, jak sobie to właśnie wyobraziliście.
Wyrzuciwszy bogobojną córkę z domu, ojciec zażądał procesu. Nie trwał on długo i sprawiedliwym raczej bym go nie nazwał.
Kobietę o gołębim sercu skazano na śmierć. Ale nie taką zwykłą, powszechną śmierć przez powieszenie. Wywleczona została z celi za włosy, ubrana w nic więcej niż własną skórę. Na jej ciele widać było dotyk niejednego parszywca. Ustawiono ją na podeście, wokół którego ułożono stos suchych gałęzi.
Wpierw odziany w sutannę katabas – żeby nie nazwać go w gniewie diabelskim wysłannikiem głoszącym prawdę bożą – rozerwał Eleonorze gardło. I nie! Nie litościwie szybko, jednym zwinnym króciusieńkim ruchem. Klecha z satysfakcją na ustach wydziergał jej ostrzem dziurę przypominającą tę, którą Eleonora widywała codziennie, otwierając worek ziemniaków. Rana nie była jednak głęboka, nie to bowiem miało pozbawić dziewkę życia. Krew powolnie kapała, a dziewczyna traciła siły. Patrzyła każdemu z osobna w oczy, gdy jej gardło zalewała czerwona ciecz i przez zaciśnięte wargi ciężko wciągała powietrze. Zapamiętała każde jedno spojrzenie, które oczyściła swym życzeniem.
Męka trwała długo, choć nie powiem wam, ile dokładnie.
Gdy stos zabarwił się już czerwienią, dziewczynie założono pętlę na szyję. Czy powieszono ją od razu? Niestety nie miała tyle szczęścia. Jej ojciec z dumą i okrzykiem chwycił pochodnię i podpalił stos pod jedynym – oficjalnym – dziecięciem zrodzonym z jego krwi. Płomień rozgorzał z ikrą, jakby był jedyną żyjącą siłą, która miała krztę miłosierdzia wobec dziewki i chęć ukrócenia jej niedoli.
Eleonora, nawet gdyby chciała, krzyknąć by nie mogła. Jak to bowiem zrobić, gdy gardło ozdabia rozszarpany, krwawy wisior? Jej skóra powoli się topiła, a nogi przybrały wpierw jasnoczerwony, potem brunatny i wreszcie ciemnobrązowy, by nie rzec czarny kolor. Wówczas stać już nie mogła, choć wciąż – wbrew zakładom bezczelnych gapiów – była przytomna. Nadpalony stołek upadł, a ona zawisła, przeklinając brudną krew, którą z dobroci serca oczyściła. I mimo że ta krew zdawała się teraz nielicha, zaraza, wprawdzie niewidoczna gołym okiem, wciąż zalegała w ich sercach.
Księgę zachowano i okrzyknięto ją Księgą Upadłych Aniołów lub, jak kto woli, Godwisher’s Bible.
Nieliczni znają położenie anielskiej księgi. Zapytacie – ale do czego tę księgę można by użyć? Ach! Do wszech życzeń, mój drogi czytelniku! Jeśliś godzien wpisanego przez siebie na jej kartach życzenia, Martwa Cisza spełni je za kilka kropelek życiodajnego płynu. Pamiętaj jednak, że każde życzenie posiada swoją cenę, a im chciwszy się stajesz, tym mniej życia od Pani dostajesz.
Ale czy Eleonora istniała naprawdę? Czy jest jedynie legendą przekazywaną odbiciem krzywego zwierciadła przez gęby wielu niedouczonych, prostackich pokoleń? Tej pewności nie mam, gdyż jedynie w opowieści ślad dawny został zachowany.
Dwudziestego ósmego listopada dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku dostałam wiadomość. Muszę przyznać, że sprawiła mi ogromną ulgę. Starałam się o pracę w tym mieście już od jakiegoś czasu, jednak odzew nie był powalający. Przed dwoma miesiącami zatrudnienie tam znalazła moja przyjaciółka Maja. Wcześniej pracowałyśmy w Londynie jako au pair. Opiekowałyśmy się dziećmi i domami, ale prawda jest taka, że właściwie wykonywałyśmy zadania opiekunki, ogrodnika, kucharki i sprzątaczki. Jedyne, co nas wtedy motywowało, to fakt, że mieszkałyśmy z Anglikami, co bardzo pomogło w doszlifowaniu języka. Nie musiałyśmy też myśleć o czynszu czy rachunkach za media. W naszym wieku takie zatrudnienie wydawało się bardzo atrakcyjne. W weekendy wychodziłyśmy do miasta, poznawałyśmy ludzi i żyłyśmy marzeniem, które z zewnątrz mogło udawać idealne życie.
Jak wyglądała rzeczywistość? To, co zarabiałyśmy, wydawałyśmy na bieżąco. Nie ukrywajmy, ta praca to był lekki wyzysk. Płacono nam grosze wystarczające na pokrycie kosztów poruszania się po mieście i drobnych przyjemności. Nie wspominając już o tym, że któregoś razu – akurat wtedy, kiedy doglądałam dzieci i nie mogłam wyjść – Maja wybrała się do klubu z koleżanką, za którą nigdy nie przepadałam. Tego wieczora nie wróciła. Niesamowicie napędziła mi stracha! Ktoś dosypał jej prochów do drinka i odzyskała świadomość dopiero następnej nocy. Nigdzie tego nie zgłosiła, po prostu jakby znikąd pojawiła się o piątej siedemnaście w moim pokoju i opowiedziała, co ją spotkało.
Tak więc… na jakiś czas zrezygnowałyśmy z wyjazdów. Wróciłyśmy do Polski, by rozpocząć studia. Początkowo szło mi dobrze. Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze. Osiągałam wysokie wyniki, choć kierunek, który wybrałam, nie był dla mnie interesujący. Przy najmniejszym włożonym wysiłku już po pierwszym semestrze uzyskałam stypendium dziekana. Wiem, niektórym – lub nawet większości – to by wystarczyło. Zazwyczaj ludzie zadowalają się przyziemnymi sukcesami. Ja jednak czułam nieustanną pustkę, której ani zabawa, ani pieniądze czy tytuły nie mogły wypełnić.
Z nauki na uniwersytecie zrezygnowałam po roku, a w moje ślady poszła Maja. Odkąd pamiętam, nauczyciele i znajomi uważali nas za nierozłączne. Potrafiłyśmy egzystować osobno, ale żyło nam się wtedy dużo trudniej. Miałam wrażenie, że Maja była moją pokrewną duszą. Każdy problem, o którym jej opowiedziałam, stawał się lżejszy do dźwigania. Działało to w dwie strony – ona również oddawała mi część swoich trosk. Nic więc dziwnego, że gdy jedna zbaczała z jakiejś ścieżki, druga za nią podążała. Byłyśmy jak Flip i Flap albo Pinky i Mózg.
Aktualnie więc dostałam pracę! Około trzech miesięcy temu wysłałyśmy z Mają podania o posady w Wiedniu. Dlaczego Wiedeń? No cóż, przyśnił mi się pewnej nocy. Sądzę, że to mój ojciec, który odszedł, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, zesłał mi ten pomysł.
Niektórzy zamykają oczy i palcem błądzą po mapie, a ja wolę swój los powierzać przypadkowym – lub mniej przypadkowym – snom.
Nie zmieniłyśmy kategorii szukanego zajęcia, obie zgodnie postanowiłyśmy, że wyjedziemy jako au pair. Ona znalazła rodzinę stosunkowo szybko, dla mnie jednak wybór był okrojony.
Kilka dni temu napisała kobieta mieszkająca na przedmieściach Wiednia. Po wymianie wiadomości tekstowych umówiłyśmy się na wideorozmowę. Nie jestem nieśmiała, ale brak kontroli nad stresem bardzo często uniemożliwia mi skorzystanie z niektórych okazji. Przed rozmową dygotałam z nerwów. Przygotowałam sobie nawet kartkę i kilka scenariuszy rozmów.
Spotkanie nie okazało się jednak tak stresujące, jak sądziłam. Marie i Jakob, małżeństwo, z którym miałam mieszkać, byli nie tylko rozmowni, ale wykazali zrozumienie i ciepło, gdy z nerwów zanikał mi głos. Z rozmowy wywnioskowałam, że będę się opiekować trójką dzieci. Najstarsze z nich – Jan – ma trzynaście lat, a pozostała dwójka to bliźnięta, czteroletnie Sofie i Lea. Przyjęłam ofertę, uznawszy, że z nastolatkiem nie czeka mnie natłok pracy, więc właściwie zostanie mi opieka nad dziewczynkami i domem. Uwielbiam dzieci, uważam, że są aniołami, które potrzebują przewodników. W dzisiejszym świecie o takich trudno, dlatego społeczeństwo wygląda tak, a nie inaczej. Nie mówię, że jest to moja życiowa misja, ale byłoby miło przyczynić się do naprawy otaczającego nas zepsucia.
Jedyne, co mnie zastanowiło, to fakt, że Marie i Jakob nie byli zbyt chętni, by pokazać mi dom podczas naszej rozmowy. Powiedzieli, że stracą zasięg, jeżeli wyjdą z pokoju. Wtedy uznałam to za drobnostkę, jednak teraz nabrałam trochę obaw, że może był to przemyślany ruch. Jestem pracowita, ale zdecydowanie wolę opiekę nad dziećmi niż sprzątanie ogromnej posiadłości. Przez ten szczegół od czasu naszego wideoczatu dość kiepsko sypiam. Wiem, że nie jest to powód do snucia czarnych scenariuszy, ale tak już mam. Martwi mnie wszystko, wszystko muszę kontrolować, inaczej takie z pozoru błahostki spędzają mi sen z powiek.
– Emma! – usłyszałam głos mamy.
Wstałam zza biurka i ruszyłam do niej.
– Idę! – odkrzyknęłam, po czym zahaczyłam o wystający z podłogi gwóźdź. Syknęłam z bólu. Po chwili weszłam do kuchni.
– Niedługo to naprawimy. Twój brat musi wreszcie przyjechać i pomóc odnowić ten próg.
– Mówiłam, że ja mogłabym się tym zająć. To chwila pracy, a ktoś naprawdę zrobi sobie przez niego krzywdę – odpowiedziałam. – Wystarczyłoby podjechać do sklepu po kawałek drewna i cienkim brzeszczotem wyciąć odpowiedni kształt.
– Daj się wykazać bratu. – Mama, trzymając chochlę, stanęła tyłem do kuchenki.
– Ogień! – krzyknęłam, robiąc krok w przód.
Fartuch mamy zajął się od palnika gazowego. Szybko zdusiła płomień rękawicą kuchenną.
– To nic. – Uśmiechnęła się szeroko. – Jak zawsze chaos – dodała z nutą rozbawienia w głosie, unosząc przy tym ramiona w geście bezsilności.
– Mamo… – Przewróciłam oczami i odwzajemniłam uśmiech. – Chciałaś coś ode mnie? – zapytałam, po czym schyliłam się, by obejrzeć stopę.
– Leci ci krew?
– A jak myślisz? – Spojrzałam spode łba. – Wołałaś mnie tutaj po coś – przypomniałam, wycierając z pięty kropelki krwi.
– Nie irytuj się tak szybko. Chciałam tylko zapytać, o której jutro wylatujesz.
– Przecież już ci mówiłam… I to niezliczoną ilość razy. Samolot mam o siedemnastej trzydzieści, ale wyjdę około piętnastej.
– Zdążysz?
– Jeśli zamówię wcześniej taksówkę i się nie spóźni, to tak.
– Ktoś cię tam odbiera, prawda? – Mama zamieszała zupę.
– Tak, ma na mnie czekać przy wyjściu z terminala.
– Dlaczego oni sami po ciebie nie wyjadą? Nie wydaje ci się to podejrzane?
– Mamuś… Oni pracują i mają dzieci. Biorą au pair, więc pieniędzy im raczej nie brakuje. Rozumiem, że łatwiej im zamówić kogoś, żeby mnie odebrał, niż jechać taki kawał drogi.
– Daleko jest z tego lotniska?
– W Wiedniu?
– No w Wiedniu. Chyba tam lecisz, tak? – Zerknęła z ukosa, a aromatyczna para znad garnka przysłoniła jej twarz.
– Niedaleko. Chyba godzinkę drogi samochodem – odpowiedziałam niepewnie. – Nie zamartwiaj się, będę stale pod telefonem. Maja jest tam już od dwóch miesięcy i żyje.
– Emmo… Wiesz, że…
– Jutro? – przerwałam mamie, wyprzedzając jej pytanie. – Na pewno nie. Mam nadzieję, że uda się w weekend.
Westchnęła ciężko.
– Sprawdzałaś już, jak się tam poruszać?
– Mówisz o metrze?
– I autobusach. Może tramwajach? – Odłożyła chochlę na bok i stanęła z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
– Przeglądałam mapy i nie wygląda to na skomplikowane. Poradziłam sobie w Londynie, to i w Wiedniu na pewno też nie zginę – westchnęłam. – Zresztą daleko nie uciekam. Jeżeli coś będzie nie tak, poszukam innej rodziny albo kupię bilet i wrócę do domu.
– No właśnie trochę uciekasz. – Umknęła wzrokiem, jakby dręczyło ją poczucie winy. – Jakoś nigdzie nie możesz zagrzać miejsca.
– Nic na to nie poradzę – odpowiedziałam szczerze. – Nie uciekam od was. Kocham nasz dom, ale szukam swojego miejsca – zaakcentowałam.
– Myślisz, że Wiedeń będzie tym miejscem?
– Jeśli nie pojadę, to się nie przekonam.
Wróciłam do swojej sypialni. Potem mama zawołała mnie na obiad. Fabian pojawił się w domu późno, gdy leżałam już w ciepłej pościeli.
Miałam problemy z zaśnięciem. Nie stresowałam się, to raczej ekscytacja podróżą nie dawała mi zasnąć. O poranku byłam wykończona. Odnosiłam wrażenie, jakbym nie zmrużyła oka od kilku dni. Zwlekłam się z łóżka, umyłam, po czym zaczęłam przeglądać bagaże.
Cechuje mnie trochę natrętna potrzeba kontrolowania wszystkiego po kilka razy. Gdziekolwiek nie jadę, sprawdzam każdą rzecz dziesięciokrotnie. W samochodzie uważnie patrzę po zaparkowaniu na pozycję drążka skrzyni biegów. Niby widzę, że mam wrzucony prawidłowy, ale nim mój mózg to zarejestruje, musi minąć chwila. Chciałam zyskać pewność, że się nie spóźnię, więc o czternastej zamówiłam taksówkę.
Przed wyjściem zjadłam obiad, nie chcąc sprawiać przykrości mamie, choć nie miałam ochoty na posiłek. Potem pożegnałam się z nią i ruszyłam w drogę.
Na lotnisko dotarłam z zapasem czasu. Stałam przy jednym ze sklepów, pisząc z Mają.
Maja:
Jesteś już przed bramką?
Emma:
Tak, ale ludzi jest mnóstwo i nie mam gdzie usiąść.✓✓
Podróżnych było tak dużo, że można by pomyśleć, iż niektórzy lecą już na święta Bożego Narodzenia.
Po przedarciu się przez tłum pot oblał mnie tak bardzo, że z obawy o jego woń wstyd mi było zdjąć okrycie. Przyjaciółka naśmiewała się w wiadomościach z moich lotniskowych przygód.
Maja:
Hibernujesz zapachy pod kurtką?
Emma:
Dla dobra ogółu wolę jej nie zdejmować!✓✓
Byłam już bardzo zmęczona. Nie robiłam dziś nic nadzwyczajnego, ale brak snu dawał o sobie znać. Usłyszawszy komunikat, iż możemy wejść na pokład, odetchnęłam z ulgą. W samolocie usiadłam obok starszej pani w czerwonym moherowym berecie, której przez cały lot nie zamykały się usta, i choć była bardzo męcząca, jej opowiastki sprawiły, że czas zleciał szybciej.
W Wiedniu zrobiło się już ciemno, a dodatkowo widok na lotnisko przysłaniał deszcz. Idąc po mokrej płycie, przyglądałam się swojemu odbiciu w małych kałużach. Powietrze było świeże, rześkie. Mimo zimna miałam ochotę zdjąć kurtkę, by po dusznym wnętrzu samolotu poczuć w pełni tę atmosferę.
Inni pasażerowie starali się jak najszybciej dotrzeć do wejścia. Ja jednak upajałam się każdą kropelką tańczącą na moich włosach, policzkach i rzęsach. Normalnym tempem doszłam do drzwi, po czym jak wszyscy ruszyłam w stronę taśm bagażowych.
Mimo że moja walizka nadjeżdżała ostatnia, cieszyłam się, że nie zaginęła ani nie została uszkodzona – nieraz już miałam takie przygody. Ważyła zaledwie dwadzieścia kilogramów, ale zabrakło mi sił, żeby zdjąć ją z taśmy. Zaskoczyło mnie to, zawsze uważałam się za silną osobę. Trudno byłoby mi zliczyć, ile razy samodzielnie przestawiałam meble w pokoju czy wniosłam na trzecie piętro znacznie więcej toreb z zakupami, niż z pozoru powinnam dać radę. Na szczęście obok stał z rodziną wysoki mężczyzna, który szybko zauważył moje zmagania z bagażem. Bez słowa chwycił za rączkę walizki i sprawnym ruchem zdjął ją z taśmy, czym uratował mnie z opresji.
Przed terminalem przylotów czekał śniady chłopak. Miał może z dwadzieścia lat. W jednej ręce trzymał kartonik z moim imieniem, a w drugiej telefon. Odniosłam wrażenie, że coś ogląda, jego wzrok był intensywnie skupiony na ekranie. Podeszłam niepewnie. Tak jak ze starszymi uwielbiam rozmawiać, tak przy młodych ludziach nie bardzo umiem się otworzyć. Chociaż stałam tuż obok niego, a właściwie naprzeciwko, zupełnie mnie nie dostrzegał. W końcu postanowiłam pomachać, żeby się przywitać.
– Cześć – powiedziałam jednocześnie z tym gestem.
W moim głosie chłopak na pewno wyczuł nutę zawstydzenia.
– Och, przepraszam! – Schował telefon i wyciągnął rękę. – Emma? – Uniósł brwi i uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Tak… Wiem, że miałam być wcześniej, ale samolot złapał opóźnienie ze względu na pogodę. – Pokiwałam powolnie głową, jakby to mogło dodać wiarygodności moim słowom.
– Wiem, widziałem na tablicy. Dlatego moja uwaga była dość… rozproszona – zająknął się i odchrząknął. – Dobrze, że mnie wypatrzyłaś.
– Nie przejmuj się tym! Nie jestem kapusiem – odparłam z lekkim zażenowaniem, widząc zmieszanie chłopaka.
Wziął walizkę i ruszyliśmy długim tunelem prowadzącym do podziemnego parkingu. Przez pierwsze minuty w samochodzie chłopak szukał biletu parkingowego, który – jak się okazało – wypadł mu zaraz po pobraniu z automatu. Nie zmieniło to jednak faktu, że starał się, jak mógł. Jego delikatna panika, gdy nerwowo przetrząsał wszystkie kieszenie, była nawet urocza.
Po drodze do mojego przyszłego domu oglądałam miasto. Zza szyby samochodu podziwiałam rozświetlone ulice i powstałe na chodnikach lustra wody po deszczu. Dużo przyjemniejszy był dla mnie widok budynków, gdy te odbijały się w kałużach. Dodawało im to pewnego rodzaju magii. Ludzie spacerowali schowani pod ciemnymi parasolami. Wyglądali jak cienie świec mknące po kolorowych choinkowych lampkach.
Po jakimś czasie byliśmy już poza miastem. Przejeżdżaliśmy przez mroczny las, a jedyne, co mogłam zobaczyć, to oświetlony reflektorami metr jezdni przed samochodem. Chłopak odzywał się co jakiś czas, miałam wrażenie, że jemu również przeszkadza panująca między nami niezręczna cisza. W końcu usłyszałam upragnione: „Jesteśmy na miejscu”.
Zobaczyłam ogromny dom w stylu wiktoriańskim, otoczony wysokim płotem. Wysiadłam z auta i się rozejrzałam. Założyłam, że budynek kiedyś był biały, ale teraz jego kolory nieco zbladły i przyprószyła je szarość. Po prawej stronie górowała wieża. Taka, za którymi nie przepadam, ponieważ jedyne, z czym mi się kojarzą, to horrory – które swoją drogą uwielbiam, ale niekoniecznie chciałabym w jakimś uczestniczyć. W ciemności niewiele widziałam. Na tle nieba odcinały się korony wysokich drzew, które dumnie rosły przy ciemnym metalowym płocie.
Usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi.
– Witaj! – Zza futryny wychyliła się Marie.
Jakob wyszedł, by odebrać od kierowcy moje rzeczy. Huk zamykanego bagażnika był tak głośny, że aż podskoczyłam z zaskoczenia.
– Jak ci minęła podróż? – Kobieta wyszła na werandę. – Na pewno jesteś wykończona! Jeszcze ta pogoda… – Spojrzała w czerń nocnego nieba. – Wejdź szybko do środka, nie ma co za długo stać na tym zimnie – powiedziała, otulając się ciepłym brązowym kocem.
– Pogoda mi nie przeszkadza. – Wykrzywiłam usta w uśmiechu. – Miasto wyglądało pięknie skąpane w deszczu.
Marie patrzyła na mnie, jakby nie miała pojęcia, o czym mówię. Angielskim posługiwała się płynnie, ja również nie kaleczyłam języka. Uniosła brwi i zrobiła duże oczy.
– Wejdź, proszę… – Gestem dłoni zaprosiła mnie do środka.
– Dziękuję. – Skinęłam głową, a po kilku krokach stanęłam w otwartym holu, na którego środku usytuowane były szerokie schody. Na ścianach wisiały obrazy w masywnych, drewnianych ramach. – Macie piękny dom – zwróciłam się do kobiety.
W tym samym momencie jej małżonek zamknął za mną drzwi.
– Zapraszamy na górę – powiedział, mijając mnie z walizką.
Jakob okazał się dużo wyższy, niż go sobie wyobrażałam. Marie zaś to bardzo drobna kobieta. Nie pytałam o wiek, ale przypuszczałam, że mogła liczyć około trzydziestu pięciu, może trzydziestu sześciu lat. Miała gęste złociste włosy do ramion, sporo piegów na twarzy i drobną, ale rzucającą się w oczy bliznę na szyi. Jej mąż był sympatycznym brunetem, ściętym na krótko. Dlaczego sympatycznym? W końcu jeszcze ich dobrze nie znałam, więc nie powinnam stawiać hipotez co do ich usposobienia, ale miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że od razu się go lubiło. Bez przerwy uśmiechnięty, wyglądał na dobrego, pomocnego męża. Sam fakt, że nie pozwolił mi wnieść na górę nawet podręcznego plecaka, który wcale dużo nie ważył, sprawiał, że bez zawahania nazwałam go w głowie dżentelmenem.
Schody nieco skrzypiały, choć dało się zauważyć, że odnowiono je niedawno. Balustrada przy nich została przepięknie, bogato wyrzeźbiona. Cały dom był piękny. Czuć było ogrom wtopionej w mury historii. Wyzierało to z wąskich, prawie niewidocznych szczelin na ścianach, pęknięć na suficie i podłodze, która wydawała dźwięki przy każdym stąpnięciu. Cieszyłam się, takie domy są dużo łatwiejsze do sprzątania niż te wyłożone marmurem i złotem.
Gdy dotarłam na górę, zobaczyłam, jak duży jest to budynek. Wąskie korytarze prowadziły w dwie strony, a przez półmrok panujący w środku ich końców nie dało się dojrzeć ze skraju schodów. Marie i Jakob skręcili w lewo, a ja poszłam za nimi. Tutaj znajdowały się trzy pokoje, a drzwi do każdego z nich były rozstawione w kilkumetrowych odstępach. Marie wspomniała, że jeden z nich jest gabinetem, drugi zaś pokojem gościnnym. Ostatni, na samym końcu korytarza, okazał się moim przyszłym małym kawałkiem własnej przestrzeni.
– Pokoje dzieci są po drugiej stronie domu – powiedział Jakob, otwierając drzwi do sypialni.
– Nie chcieliśmy, żeby cię rano budziły. Wstają dość wcześnie – dodała Marie.
Weszłam do pomieszczenia i obrzuciłam je spojrzeniem. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc jedynie podziękowałam.
– Pokój jest piękny! Dużo większy, niż myślałam. – Z uśmiechem podeszłam do okna. – I chyba będę miała niezwykły widok? – Odwróciłam się do małżeństwa stojącego w drzwiach.
Kobieta podeszła i odsłoniła ciężkie welurowe zasłony.
– Teraz właściwie nic nie zobaczysz. – Spróbowała wyjrzeć przez okno i stuknęła palcem w szybę. – Ale rano na pewno będziesz zachwycona! Masz widok na cały ogród. – Obdarowała mnie uśmiechem.
– A mały nie jest – dodał Jakob. – Zostawimy cię teraz, żebyś rozpakowała walizkę i odpoczęła. Dzieci już od godziny śpią, więc poznasz je jutro.
– I oprowadzimy cię po reszcie domu. – Marie podeszła do męża. – A może jesteś głodna? Przepraszam, że wcześniej nie zapytałam.
– Nie, nie jestem. Na lotnisku przekąsiłam co nieco – odparłam i założyłam ręce z tyłu.
– Staraliśmy się dodać ciepła pokojowi. – Jakob objął wzrokiem biurko. – Mam nadzieję, że poczujesz się jak w domu.
Małżeństwo wyszło, życząc mi dobrej nocy. Dosłownie minutę po tym, jak zatrzasnęły się za nimi drzwi, pożałowałam tego, co powiedziałam. W brzuchu zaburczało mi tak głośno, że gdyby ktoś siedział obok, zapewne doszedłby do wniosku, iż na dworze nadciąga burza. Pomyślałam o mamie i zatęskniłam. Dobrze jednak, że starała się mnie nakarmić przed wylotem. W plecaku wyszperałam batonik, który uśmierzył nieco ucisk w żołądku.
Przez chwilę siedziałam zamyślona na łóżku. Pokój był urokliwy: duże drewniane łóżko z baldachimem, dwudrzwiowa szafa z rzeźbieniami na drzwiczkach, biurko, na którym przygotowano zapachowe świece, notes i kilka książek. Ściany były ozdobione sztukaterią, od podłogi przytwierdzono brudnoniebieskie drewniane listwy, a nad nimi położono tapetę w kwiecisty, pastelowy wzór.
Podeszłam do biurka zobaczyć, jakie książki zostawiło dla mnie małżeństwo, jednak wszystkie okazały się napisane po niemiecku. Pomyślałam, że może to zachęta do nauki języka, a może po prostu chcieli się pochwalić kolekcją, ponieważ każda z nich miała niezwykłą okładkę. Jedna szczególnie przykuwała uwagę: widniały na niej miedziane zdobienia układające się w coś na kształt istoty z rogami. Przynajmniej moja wyobraźnia tak to zinterpretowała.
Na stoliku nocnym stały zegarek i lampka, której subtelne światło podkreślało ramę okna tuż obok łóżka. Żyrandol miał aż pięć abażurów, ale nie rozjaśniał pokoju prawie wcale. Panował tu raczej półmrok, który poniekąd spowodował, że ogarnęło mnie wrażenie podróży w czasie o jakieś sto lat wstecz. Podobało mi się to, przepadałam za taką atmosferą. Sprawiała, że miałam ochotę usiąść przy starym biurku i pisać powieści od lat żyjące w moim umyśle.
Chciałam wziąć prysznic, a jednocześnie nie robić hałasu o tej porze. Na szczęście dostałam pokój z łazienką. Prowadziły do niej drzwi po prawej stronie od szafy, sporo mniejsze od tych, które wychodziły na korytarz. W rogu dość skromnego pomieszczenia stała wanna na srebrnych nogach, obok niej umieszczono umywalkę i toaletę. Wszystko utrzymano w dawnym stylu. Do toalety przystawał górnopłuk, którego nie widziałam w Polsce od wielu lat.
Weszłam do wanny, żeby szybko spłukać trudy podróży. W pokoju było dość zimno, więc od razu po kąpieli wyszukałam polarową piżamę i ukryłam się pod ciepłą puchową kołdrą. Napisałam wiadomości do mamy i Mai, by wiedziały, że bezpiecznie dotarłam na miejsce. Sekundy po tym zasnęłam.
Rano świeciło słońce. Ślady po wczorajszym deszczu powoli znikały. Mokre sterty liści, ułożone pod konarami, mieniły się odcieniami brązu. Siedzące na gałęziach ptaki śpiewały, rozbudzając zaspanych domowników.
Do mojej sypialni wpadały promienie słońca barwione granatowymi zasłonami. Ich ciepło otulało mi policzki. Powoli podniosłam powieki, przeciągnęłam się, ziewając, i usiadłam z plecami opartymi o zagłówek łóżka. Zaspanymi jeszcze oczami rozejrzałam się po pokoju. Dziś wyglądał inaczej. Romantyczny półmrok zamienił się w przytulny, bardzo dziewczęcy wystrój.
Przetarłam oczy, po czym sięgnęłam po okulary. Odłączyłam telefon od ładowarki i sprawdziłam godzinę. Na zegarku była siódma czterdzieści. Jak najprędzej wyskoczyłam z łóżka, robiąc przy tym nieco hałasu, następnie w popłochu wybrałam ubrania. Włożyłam czarną bluzkę i spodnie z wysokim stanem. Prędko zaplotłam warkocz, po czym bez wahania wyszłam szybkim krokiem z pokoju.
Na korytarzu słyszałam śmiech dzieci i przygłuszone rozmowy dorosłych. Z lekkim zakłopotaniem schodziłam po schodach, rozmyślając, jak powinnam się zachować w obecności domowników. Bywałam już w takich sytuacjach. W poprzednich pracach na początku zawsze czułam nutę zażenowania przed nową rodziną. Nigdy nie miałam pewności, czy ktoś zamierzał traktować mnie jak członka rodziny, czy zwykłego pracownika. Większość rodzin, z którymi rozmawiałam, twierdziła, że szukają kogoś, kto dopasuje się do nich i płynnie stanie ich częścią. Moje usposobienie nie pozwalało mi jednak uwierzyć nikomu na słowo, więc do każdego podchodziłam z bezpieczną rezerwą. Gdy dotarłam na dół, wyjrzałam zza kolorowego witrażu wbudowanego w ścianę dzielącą hol od salonu.
Na dużej kanapie siedziały dwie dziewczynki. Obie o złotorudych włosach. W rękach miały drewniane zabawki na kółkach. Sofie ściskała konia ze swoimi inicjałami. Jej siostra Lea bawiła się niedźwiadkiem. Przy kuchennej wyspie pomiędzy salonem a kuchnią siedział młody chłopak z blond lokami. W jednej dłoni trzymał kanapkę, drugą przewracał strony dość obszernej książki.
W kuchni krzątała się starsza pani, którą przedstawiono mi jako Josefine. Miała dość krótkie posiwiałe włosy spięte w wysoki kok. Ubrana była w roboczą sukienkę do kolan i wykrochmalony, prawie sztywny fartuch.
Z korytarza dobiegało trzeszczenie starych desek na stopniach. Schodziła po nich Marie, w dżinsach i białej koszuli z żabotem. W rękach niosła stertę papierów, którą położyła na blacie w kuchni. Wtedy podszedł do niej Jakob i ucałował czule w czoło. Kobieta usiadła z dziewczynkami na kanapie.
Mieszkając z nimi, zauważyłam później, że praca była dla niej priorytetem, choć zawsze dbała, by dzieci nie odczuły tego, że większość czasu spędzała w biurze. Gdy tylko miała okazję, odkładała obowiązki służbowe na bok i zajmowała się bliźniaczkami.
One zaś uwielbiały malować. Na tarasie z tyłu domu miały dwie, zrobione specjalnie dla nich, drewniane sztalugi. Można byłoby pomyśleć, że w tym wieku nie będą wiedziały, jak z nich korzystać, ale najwyraźniej artystyczne talenty obudziły się w nich szybciej niż u większości dzieci.
– Dzień dobry – przywitałam się zawstydzonym, przyciszonym tonem.
Wszyscy domownicy odwrócili się i pozdrowili mnie z serdecznością. Marie wstała z kanapy i podeszła.
– Dzień dobry! Mam nadzieję, że dobrze spałaś. Zaraz musimy wyjść do biura, ale Josefine wszystko ci wyjaśni i oprowadzi po domu – powiedziała, kładąc dłoń na moim ramieniu. – Dziewczynki nie mogły się doczekać, by cię poznać!
– Fantastycznie… – Spojrzałam na dzieci. – To muszą być Lea i Sofie. – Pomachałam im dłonią.
– Masz rację. Dziewczynki, przywitajcie się z nową ciocią. – Marie zwróciła wzrok ku bliźniaczkom.
One spojrzały niemalże w idealnie zsynchronizowanym czasie. Poczułam dziwną niepewność, której nigdy wcześniej z dziećmi nie doświadczyłam.
– Dzisiaj będziemy w domu dość późno. Josefine zostanie do wieczora, żebyś się nie martwiła obowiązkami i miała chwilę na zadomowienie się u nas. – Jakob odłożył kanapkę i nad zlewem otrzepał dłonie z okruszków. – Muszę już wychodzić. Spisałem dla ciebie listę obowiązków, którymi normalnie będziesz się zajmować. Przejrzyj ją w wolnej chwili, ale nawet nie myśl o wykonywaniu którejś z tych rzeczy dzisiaj. – Mrugnął do mnie i podszedł do Marie, objął ją jedną ręką i pocałował na pożegnanie. Wyszedł z salonu i po chwili słychać było odgłos uruchomionego silnika samochodu.
– Ja też zaraz muszę lecieć. – Marie podeszła do papierów, które wcześniej zostawiła na blacie. Zaczęła je nerwowo przeglądać. – Czy ktoś widział folder z zieloną zakładką? – zapytała.
– Leży na kanapie – odezwał się Jan.
Chłopak miał trzynaście lat, ale jego głos był głęboki i męski, co sprawiło, że nieco osłupiałam.
– Och! Dziękuję. – Marie podniosła poduszkę z frędzlami, która przysłoniła folder. – W domu będę około dziewiętnastej. Jakob powinien wrócić nieco szybciej. Gdyby cokolwiek się działo, to na lodówce masz zapisane wszystkie numery alarmowe i oczywiście nasze. – Wskazała kartki poprzyczepiane magnesami. – Jan przyjedzie ze szkoły o szesnastej.
– O siedemnastej, mamo. – Syn sprostował jej wypowiedź.
– Dlaczego o siedemnastej? – zdziwiła się kobieta.
– Mam dzisiaj trening – odpowiedział zdawkowo.
Jan był typowym chłopakiem wchodzącym w okres dojrzewania. Nastolatkiem, który w dużej mierze unikał kontaktów z rodzicami.
– Ach, no tak… – Marie próbowała zachować pewną siebie postawę. – Uciekam, słoneczka. Josefine jest do twojej dyspozycji, Emmo. Bawcie się dobrze!
Wyszła do przedpokoju. Włożyła skórzane buty na wysokich obcasach, po czym przeszła do garażu. Przez głowę przemknęło mi spostrzeżenie, jak w takich butach można prowadzić samochód. Szybko jednak skierowałam myśli w inną stronę.
– Zjedz coś. – Josefine zaprosiła mnie do stołu. – Mogę ci zrobić kanapkę albo usmażyć placki. W tamtym dzbanuszku jest świeżo zaparzona miętowa herbata. – Wskazała palcem biało-niebieskie naczynie. – Tutaj masz ekspres do kawy. Możesz użyć mielonej albo sama zmielić ziarna – tłumaczyła, pokazując, gdzie co się znajduje.
– Chętnie zjem kanapkę, ale zrobię ją sama – odpowiedziałam.
Nie byłam przyzwyczajona do tego, by ktoś mi usługiwał. Czułam się jeszcze bardziej niekomfortowo, gdyż Josefine miała już swoje lata, a ja byłam młodą dziewczyną, pozornie w pełni sił.
– Rozejrzyj się po kuchni. Poszperaj po szafkach, żebyś wiedziała, gdzie czego szukać. – Kobieta zdjęła fartuch i odwiesiła go na wieszaku koło lodówki. – Nie krępuj się, teraz to też twój dom.
– Dziękuję. – Weszłam w głąb pomieszczenia. Pierwsze, co dostrzegłam, to deski kuchenne. Kilka ustawionych w pionie, każda w innym kolorze. – Czy mogę użyć tej? – zwróciłam się do Josefine, trzymając błękitną.
– Ta jest do ryb – zachichotała kobieta. – Na górze każdej z desek jest obrazek, dzięki któremu będziesz wiedzieć, do czego ta konkretna służy.
Na policzkach wymalowały mi się wypieki. Dopiero teraz dostrzegłam wspomniane przez nią symbole. Wzięłam żółtą, na której skraju widniał bochenek chleba. Podeszłam do lodówki i pociągnęłam za uchwyt. Kolejna wtopa…, pomyślałam, gdyż drzwiczki, które otworzyłam, były od zamrażarki. Dla prawie każdego takie drobne pomyłki nie stanowiłyby powodu do zawstydzenia. Niektórzy uznaliby je nawet za urocze, jednak ja nawet drobne potknięcie traktowałam jak osobistą porażkę.
Odwrócona tyłem do wszystkich zamknęłam na trzy sekundy oczy, po czym wzięłam głęboki wdech. Uchyliłam drugie drzwiczki, tym razem prawidłowe. Wyjęłam maselniczkę, ser żółty i szynkę. Zerknęłam kątem oka na pomidory, jednak nie zdecydowałam się po nie sięgnąć. Musiałabym wówczas wyszukać kolejną deskę, co byłoby dla mnie problematyczne.
Przy kuchennej wyspie zaczęłam kroić chrupki bochen chleba.
Jan siedział blisko i mimo że czytał, od czasu do czasu podnosił wzrok, by mi się przyjrzeć. Myślał, że robił to dyskretnie, jednak zauważyłam jego zaciekawienie od razu.
– Praca domowa? – zapytałam, spoglądając w książkę. – Nigdy nie przepadałam za pracami domowymi. Wolałam się skupić na lekcjach i wtedy nie potrzebowałam dodatkowej nauki w domu – kontynuowałam, starając się nawiązać z chłopakiem relację.
Josefine w tym czasie włączyła dziewczynkom bajki w telewizji, a sama wilgotną szmatką ścierała kurze z wysokich pod sam sufit regałów pełnych książek.
– To nie zadanie domowe. Czytam dla przyjemności – odpowiedział nastolatek. – Lubię legendy i stare opowieści.
– Legendy? Och! – podekscytowałam się szczerze, co nie tylko było słychać w moim tonie, ale również widać w oczach, które nieco bardziej rozbłysły. – Ja też bardzo lubię legendy! Dużo ich poznałam, gdy byłam jeszcze w szkole średniej. Wolałam tego typu historie niż te, które kazali nam czytać jako lektury. – Przesunęłam bliżej chłopaka talerz z kanapką, po czym sama nieco się do niego zbliżyłam. – To jakie legendy czytasz?
– Opowiem ci kiedy indziej. Możesz też nauczyć się niemieckiego, wtedy sama poczytasz. – W głosie chłopaka usłyszałam dozę sarkazmu. – Muszę spakować książki i zaraz przyjedzie po mnie autobus.
– Dojeżdżają tutaj normalnie autobusy? – zdziwiłam się, ponieważ wczoraj odniosłam wrażenie, że taksówkarz wywiózł mnie dosłownie na koniec świata.
– Nie, nie dojeżdżają. – Satysfakcja na twarzy chłopaka była klarowną wiadomością. Pomyślałam, że raczej się nie zaprzyjaźnimy. Miałam jedynie nadzieję, że przynajmniej nie będziemy wchodzić sobie w drogę. – Mnie zabiera autobus szkolny. – Wyprostował plecy i ruszył w stronę schodów. – Ale jakiś kilometr stąd jest przystanek autobusowy. Jeżeli doczekasz się przyjazdu jakiegoś wehikułu, to dowiezie cię do centrum. – Wyjrzał zza witraża i uśmiechnął się ironicznie.
Pożegnałam go wzrokiem i usiadłam z dziewczynkami, by spróbować z nimi nawiązać kontakt. Miały tylko cztery lata, w związku z czym jeszcze nie potrafiły płynnie mówić po angielsku. Znały tylko pojedyncze wyrazy i niektóre wyrażenia. Próbowały mi wytłumaczyć, o czym jest oglądana przez nie bajka, jednak nie zrozumiałam żadnych słów, które w tak szybkim tempie wydostawały się z ust bliźniaczek.
Gdy Josefine skończyła czyszczenie półek, zabrała dziewczynki do dziecięcego klubu, który znajdował się kilka ulic dalej. Obiecała, że kiedy wróci, pokaże mi wszystko w domu, postanowiłam jednak sama rozejrzeć się po kątach.
Najpierw zerknęłam do schowka pod schodami. Tego typu pomieszczenia zawsze sprawiały, że dostawałam gęsiej skórki. W tym znalazłam jedynie przyrządy do czyszczenia podłóg, ścierki poprzewieszane na metalowych wieszakach i stary mop leżący w ciemnym zakamarku. Przekroczyłam próg małego pomieszczenia. Cofnęłam się, zakrywając usta i nos dłonią. Zapach wewnątrz był ostry, wchodzący głęboko w nozdrza. Coś pomiędzy stęchlizną a chlorem, za którym szczególnie nie przepadałam. Pomyślałam, że niemożliwością jest, by ta woń nie przenikała przez drzwi i nie rozprzestrzeniała się po domu. Wczoraj przechodziłam tędy i nie poczułam żadnego smrodu, a już na pewno nie tak mocnego.
Czym prędzej zatrzasnęłam skrzypiące drzwiczki. Usłyszałam, że w środku coś się przewróciło. Stanęłam na chwilę, rozważając ponowne ich otwarcie i naprawienie szkody, którą najprawdopodobniej wyrządziłam. Nie trwało to jednak długo, sekundy później zrezygnowałam z pomysłu i ruszyłam, by obejrzeć kolejne pomieszczenia.
W przedpokoju znajdowało się troje drzwi. Widziałam, jak Marie wchodzi przez jedne do garażu. Postanowiłam otworzyć te, które przypuszczałam, że prowadzić będą do drugiej części salonu. Nie pomyliłam się w przewidywaniach.
Salon miał dość dziwny układ: połączony z otwartą kuchnią zajmował dwa poziomy. Pierwszy przylegał do kuchni. Do drugiego prowadziły czterostopniowe schody. Żeby przejść z pierwszej części salonu do drugiej, musiałam minąć witryny z kolorowymi szybkami. Chyba za nimi przepadają…, pomyślałam. Przypominały nieco gotyckie witraże okienne, które można podziwiać w starych katedrach. Naprzeciw nich, kilka metrów dalej, znajdowała się całkowicie przeszklona ściana. Światło wpadające do salonu przenikało przez witraże, tworząc tęczową aurę panującą w głębszej części salonu. Tam też była biblioteka. Wysokie, bukowe półki, wypełnione niezliczoną ilością książek, dumnie zajmowały większą część pomieszczenia.
Zauroczona tym widokiem nie tylko go podziwiałam, ale także czułam, jakby atmosfera stworzona przez właścicieli domu przenikała mi głęboko do wnętrza. Czułam zapach książek, ich historii zapisanych na cienkich kartkach.
Pomimo dość chłodnej pogody jedno z dużych okien pozostało uchylone. Mogłam usłyszeć szelest liści, które wiatr łagodnie rozrzucał po ogrodzie. Przez szybę ujrzałam rozległy ogród, przypominający nieco park. Gdzieś daleko z tyłu majaczyło ciemne ogrodzenie. Drzewa tutaj musiały zostać posadzone na długo przed tym, zanim Marie i Jakob zamieszkali w posiadłości. Ich wierzchołki sięgały ponad szczyty domu. Po chwili zadumy dostrzegłam mężczyznę, który stalowymi grabiami zgarniał liście w stosy.
Lekkim, szybkim krokiem poszłam do holu. Włożyłam buty i kurtkę, po czym wróciłam do salonu. Otworzyłam drzwi balkonowe i wyszłam na taras. Spojrzałam w górę i zobaczyłam okna swojego pokoju. Po zewnętrznych ścianach domu wiły się bluszcz i róża pnąca. Do elewacji przytwierdzono drewniane kratki, po których ich pędy wspinały się po sam dach. Teraz nie wyglądały urokliwie, kwiaty były skulone, zmarznięte. Ku mojemu zaskoczeniu liście nie uległy niskim temperaturom i nadal utrzymywały się na łodygach. Szybko zapięłam zamek kurtki aż po brodę i ruszyłam w kierunku nieznajomego.
– Dzień dobry! – przywitałam go serdecznie.
– Och! – Mężczyzna wyprostował plecy i się odwrócił. – Dzień dobry!
Wyglądał na około czterdzieści lat. Był ubrany w ciemne kolory, miał na sobie szarą kurtkę z dużymi guzikami oraz ciemnozieloną czapkę, która nosiła ślady wieloletniego użytkowania.
– Panienka przyjechała pomagać przy dzieciach? – zapytał, po czym oparł grabie o taczkę z liśćmi.
– Tak, chociaż dzisiaj mam dość luźny dzień. Rozglądam się po domu i okolicy. – Włożyłam ręce do kieszeni, a usta schowałam pod kołnierzem kurtki. – Piękny ten ogród.
– Dbam o niego, jak mogę, choć pracy jest dużo. – Mężczyzna rozejrzał się wokół. – Latem mamy dodatkowe ręce do pomocy. Sam nie byłbym w stanie ogarnąć wszystkiego.
– Właśnie widzę, jak ogromny jest ogród. Cudne te róże przy oknach. – Spojrzałam w stronę domu.
– A krzewy pod oknami salonu? Widziała panienka? – zapytał, wskazując palcem bujne krzaki.
– Widziałam, widziałam. Co to za roślina? Myślałam, że większość gubi liście na zimę.
– Te nie gubią. To bukszpan.
– Buk… co? – Zmarszczyłam brwi. – Chyba nie znam tej nazwy po angielsku, ale wydaje mi się, że rozpoznaję ten krzew. Moja mama miała kiedyś działkę i jestem prawie pewna, że posadziła tam coś podobnego.
– Piękna roślina, ale wymaga dużo pracy. Latem atakują ją szkodniki.
Wyjęłam dłonie z kieszeni i ułożyłam niemalże jak do modlitwy. Ogrodnik był sympatyczny. Nie wywoływał poczucia przytłoczenia, jak to miało miejsce przy pani Josefine czy Marie i Jakobie.
– Dom się pani podoba? I rodzina? – dopytywał.
– Tak, choć będę potrzebowała trochę czasu, żeby się przyzwyczaić. Dom ma swoją… jak to ująć… specyficzną, dość mroczną atmosferę.
– Oj ma… – Nieznajomy skierował wzrok na wieżę. – Ale też długą i zawiłą historię. – Przez jego twarz przemknęła powaga, którą prędko zastąpił beztroski uśmiech. – Może opowiem to pani innym razem, bo widzę, że rączki marzną. – Spojrzał na moje dłonie.
Obdarzyłam mężczyznę serdecznym uśmiechem, po czym się pożegnałam i wróciłam do środka. Przez chwilę wędrowałam po ciemnych korytarzach, podziwiając oryginalne obrazy wiszące na ścianach. Nie zaglądałam do pomieszczeń na górze, jedynie do pokoju dziewczynek, aby sprawdzić, w jakich zabawkach gustują.
Następnie wróciłam do swojej sypialni, położyłam się na łóżku i wzięłam do ręki telefon. Najpierw zadzwoniłam do mamy, aby opowiedzieć jej o posiadłości i rodzinie. Później wybrałam numer przyjaciółki.
– Halo?
– Hej! Nareszcie! Myślałam, że ktoś cię porwał – oznajmiła Maja.
– Co? Dlaczego porwał? – zaśmiałam się do telefonu.
– Bo wysłałaś mi tylko SMS-a! Byłam przekonana, że zadzwonisz. Wiesz, gdyby cię porwał jakiś psychopata, to właśnie takim SMS-em zapewniłby sobie alibi – zażartowała.
Jej czarny humor sprawił, że po raz pierwszy od przyjazdu poczułam się zrelaksowana.
– No tak, przecież jestem taka atrakcyjna i powabna, że wszyscy tylko czekają, żeby mnie uprowadzić.
– Myślisz, że jedynie piękne dziewczyny znikają? – Przyjaciółka głośno się zaśmiała. – I co? Jak ci się podoba w domu? Jak rodzina? Opowiadaj! – zażądała podekscytowana.
– W porządku. Niczego nadzwyczajnego nie ukrywali. Mają ogromny dom, w starym, ale bardzo eleganckim stylu. Jak z amerykańskich filmów.
– Takim vintage?
– Nie wiem… może trochę. Meble są z litego drewna, pięknie rzeźbione. Właściwie jak teraz tak sobie myślę, to wszystko tutaj zrobione jest z drewna. Jedynie kuchnię wyłożono kamieniem.
– A twój pokój? Podoba ci się? – dopytywała z zaciekawieniem.
– Bardzo! Mam podwójne łóżko z baldachimem! – odpowiedziałam, wręcz wyśpiewując słowo „baldachim”.
– To mogę wpadać na nocowanki! No i będziesz miała gdzie ukrywać chłopaków.
– Gdzie? Pod tym półprzezroczystym woalem? – zachichotałam. – Zresztą nie zamierzam skrywać żadnych chłopaków. Nie po to tu przyjechałam.
– To po co? – Maja parsknęła śmiechem. – Trzeba korzystać, póki jesteśmy młode!
– Ale korzystać z czego?
– Z naszych fizycznych atrybutów. Nie mówię, że masz szukać miłości swojego życia. Raczej się zabawić, rozerwać. Austriacy mają sporo werwy – powiedziała.
Ton jej głosu sprawił, że w wyobraźni pojawił mi się obraz przyjaciółki siedzącej na łóżku i puszczającej do mnie oczko. Maja od pewnego czasu spotykała się z chłopakiem o imieniu Marcus. Dwa tygodnie po przyjeździe do Wiednia poznała go w jednym z lokalnych barów.
– Werwy do czego? – zapytałam, jakbym nie znała odpowiedzi. W rzeczywistości doskonale wiedziałam, co ma na myśli, ale nie do końca zgadzałam się z jej tokiem myślenia. – A z tym rozrywaniem to wiesz, jak bywa. Mało wariatów chodzi po ziemi? – rzuciłam mrocznym żartem, który Maja zdawała się zignorować.
– Werwy do działania – odpowiedziała i nawet przez telefon czuć było, że się uśmiecha. – Wiem, że nie jesteś zwolenniczką tego typu przygód. Ja to rozumiem, serio. Ale takie przygody mogą prowadzić do czegoś naprawdę poważnego.
– Mówisz o Marcusie? Czy odnalezieniu moich rozerwanych zwłok gdzieś w lesie? – nawiązałam do swojego żartu.
– Owszem, mówię o Marcusie. Jesteśmy razem już półtora miesiąca i wszystko układa się wspaniale – odpowiedziała z dumą przyjaciółka.
Zawsze kibicowałam Mai, jej oczekiwania względem mężczyzn były dość wysokie. Chłopak musiał nie tylko wyglądać, ale też wykazywać się inicjatywą i chociaż odrobiną intelektu. Najlepiej, jakby do tego jeszcze gotował, sprzątał po sobie, uwielbiał koty i był weganinem. No cóż, wymagania z górnej półki, ale i dziewczyna wyjątkowa.
– Miałaś szczęście. Wiesz, że raczej nie jestem imprezową duszą. Nie lubię się szlajać po barach – chrząknęłam, jakbym przygotowywała się do wygłoszenia mowy.
– Od razu szlajać! – prychnęła. – Kto się szlaja? Przecież lubisz się czasami napić dobrej whiskey! Nikt nie mówi, że masz chodzić od baru do baru w poszukiwaniu apetycznych kąsków.
– Nie twierdzę, że się szlajasz, czubku! Mówię tylko, że ty przynajmniej lubisz potańczyć, a ja jestem typem starej panny, która siedzi w kącie ze szklanką czystej whiskey w jednej dłoni, a w drugiej z dymiącym papierosem.
– Ty nie palisz… – zaczęła Maja, ale jej przerwałam.
– Nie bierz wszystkiego dosłownie. Wiesz, co mam na myśli.
– Wiem, ale siedząc w domu, nikogo nie spotkasz i rzeczywiście taką panną zostaniesz. W weekend wychodzę z koleżanką na świąteczne zakupy. Może wybrałabyś się z nami?
– Już robicie świąteczne zakupy?
– Planuję wysłać kilka rzeczy do Polski, a poza tym chcę kupić fajny kalendarz adwentowy. Myślałam o takim z kosmetykami lub mydełkami i bombami do kąpieli.
– Właściwie chętnie z wami pójdę. Nie chcę siedzieć w domu, gdy Marie i Jakob będą tutaj od rana do wieczora.
Przyjęłam propozycję przyjaciółki, ponieważ weekendy zawsze były dla mnie męczarnią. Jako au pair czułam się niczym piąte koło u wozu, gdy rodzina spędzała sobotnie poranki przy stole, a potem wspólnie grała w planszówki lub oglądała telewizję. Nigdy nie umiałam poznać, czy wypada do nich dołączyć. Nie wiedziałam nawet, czy chciałabym to zrobić. Gdy mieszkałam w Londynie, kilka razy zdarzyło mi się spędzić weekend w domu. Czułam się wtedy zobowiązana do pomocy w opiece nad dziećmi czy pozmywania talerzy po posiłku, którego nawet nie jadłam.
– Wyślę ci współrzędne miejsca, gdzie się spotykamy, dobra? Myślałam, żeby najpierw wyskoczyć na dobrą kawkę i ciacho. Znam świetną knajpkę, w której serwują wegańskie wypieki.
– Super, a kto to ta twoja koleżanka? – zapytałam. – Wiesz, że nie za dobrze idzie mi nawiązywanie znajomości z ludźmi w naszym wieku.
– Mnie też to nie przychodzi łatwo, ale z nią jakoś od razu złapałam kontakt. Mamy dużo wspólnego, ponieważ ona również przyjechała do Wiednia za pracą. Na pewno bez problemu się z nią dogadasz – uspokajała Maja.
Skończyłyśmy rozmowę, po czym zabrałam się do rozpakowywania walizki. Zawsze gdy dokądś wyjeżdżałam, walizka leżała nieruszona przez pierwsze kilka dni. Wyjmowałam z niej tylko potrzebne rzeczy, ale nigdy nie rozpakowałam jej od razu po przyjeździe na miejsce. Tym razem obiecałam sobie, że zerwę z tym dziwnym nawykiem. Zaczęłam więc wyciągać ubrania i wieszać je na welurowych wieszakach w szafie. Gdy skończyłam, zeszłam na dół po jogurt.
Około czternastej wróciła pani Josefine z dziewczynkami, co zburzyło spokój, którym cieszyłam się przez kilka godzin. Starsza pani z energią typową dla osób zawsze mających coś do zrobienia od razu zaproponowała, że oprowadzi mnie po domu, a ja zgodziłam się bez wahania. Byłam ciekawa, co jeszcze kryje ta imponująca posiadłość. Gosposia pokazała mi każdy zakamarek – od przestronnych pokoi dziennych, przez nieco zakurzoną, ale imponującą bibliotekę, aż po biuro, w którym od czasu do czasu przesiadywał Jakob. Miałam okazję zobaczyć nie tylko pokoiki dzieci, ale nawet sypialnię Marie i Jakoba, co wydało mi się nieco nie na miejscu.
Pani Josefine nie mieszkała z rodziną. Codziennie rano przychodziła, by zająć się domem i dziewczynkami, a wieczorem, gdy bliźniaczki już spały, wracała do siebie, zostawiając wszystkie pomieszczenia w nienagannym porządku. Zastanawiałam się, jak kobieta tak wcześnie dociera na miejsce i kiedy właściwie znajduje czas na odpoczynek. Mimo zacnego wieku wyglądała na energiczną i zaangażowaną w swoje obowiązki.
Nie miałam jeszcze okazji wybrać się na spacer po okolicy, ale podejrzewałam, że to nie jest najbiedniejsza dzielnica – bez żadnych uszczypliwości wobec pani Josefine, której zarówno pracowitość, jak i skromność mogły sugerować inne warunki życia.
Pierwszy do domu wrócił Jan. Nie zorientowałam się, kiedy podjechał szkolny autobus i wysadził nastolatka. Zajęta swoimi myślami, usłyszałam dopiero skrzypiący, metaliczny odgłos otwierania bramy wjazdowej, którą chłopak uruchomił pilotem. Kilka godzin później do domu weszła Marie, zmęczona po pracy, ale mimo to z uśmiechem na ustach. Wieczorem do grona odpoczywającej już rodziny dołączył pan domu, który pojawił się jako ostatni. Swoją obecnością poniekąd zamknął dzień.
Krzątałam się, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Miałam wrażenie, że wszyscy domownicy, nawet pani Josefine, są ze sobą mocno zżyci, co pogłębiało moje uczucie wyobcowania. Czułam się niekomfortowo, jakbym była jedynie biernym obserwatorem ich codzienności. Z niecierpliwością czekałam, aby wieczór wreszcie dobiegł końca.
Przez ostatnie dwa dni próbowałam się zaadaptować w nowym miejscu oraz lepiej poznać małżeństwo i ich dzieci. Mimo że Jan z początku pozował na dość oschłego, okazał się miłym i bardzo inteligentnym chłopakiem. Mogłam z nim swobodnie rozmawiać o ulubionych książkach, które oboje zdążyliśmy już przeczytać. Dziewczynki były bardzo grzeczne i właściwie nie sprawiały żadnych kłopotów, jednak pani Josefine nie odstępowała mnie i bliźniaczek na krok. Odnosiłam wrażenie, że starsza gosposia nie do końca mi ufa, ale nie miałam jej tego za złe. Dzięki temu sama czułam się znacznie pewniej.
Jakob i Marie w domu przebywali jedynie kilka godzin dziennie. Gdzieś pomiędzy porannym pośpiechem i wieczornym zmęczeniem zamieniłam z nimi zaledwie kilka słów.
Wieczory spędzałam w swojej sypialni, z drzwiami zamkniętymi na klucz, ponieważ dziewczynki często bez zapowiedzi czy pukania wbiegały do mojego pokoju przed wzięciem kąpieli.
W końcu nadszedł weekend. Nie mogłam się doczekać wyjścia do miasta i odkrywania jego starych, urokliwych uliczek. Od zawsze fascynowały mnie zakątki, do których nie zagląda zbyt wielu zwiedzających. Kilka razy trafiłam nawet do opuszczonych budynków. Dostrzegałam w nich historię i czułam energię ludzi niegdyś zamieszkujących tamte mury. W takich miejscach odnajdywałam magię, której brakowało popularnym atrakcjom turystycznym. W sobotę rano wstałam z uśmiechem na twarzy. Od razu lekkim krokiem pobiegłam do łazienki, by przygotować się do wyjścia. Wtedy usłyszałam ciche pukanie.
– Mogę wejść? – Głos Marie dobiegał zza zamkniętych drzwi.
– Już otwieram! – zawołałam, podchodząc do wejścia, po czym przekręciłam stary klucz. – Przepraszam. – Poprawiłam okulary na nosie. – Zamykam je, żeby uniknąć sytuacji, w której dziewczynki wbiegłyby do pokoju, gdy akurat się przebieram.
– Och! Nie martw się tym – powiedziała kobieta, szeroko się uśmiechając i machając ręką. – Rób tak, abyś to ty czuła się swobodnie. Przyszłam z twoją pierwszą wypłatą – dodała i wyjęła z kieszeni kopertę.
Wzięłam ją, a gdy zajrzałam do środka, zauważyłam, że otrzymałam pełną tygodniówkę.
– Ale to jest wynagrodzenie za cały tydzień, a ja przepracowałam tylko dwa dni. Chyba nie powinnam tego brać…
– Powinnaś! – Marie gestem dłoni dała do zrozumienia, żebym zachowała banknoty. – Na pewno planujesz w ten weekend wyjście do miasta, a Wiedeń do najtańszych miejsc nie należy. – Uniosła brwi i pokiwała głową. – Dokąd dzisiaj idziesz? Mogę ci w czymś pomóc?
Przez chwilę się zastanawiałam, co dokładnie kobieta ma na myśli.
– Jedynie na spotkanie z koleżanką, o której opowiadałam wam jeszcze, kiedy rozmawialiśmy na wideoczacie.
– Wiesz, jak dotrzeć do miasta? – Marie zrobiła zatroskaną minę.
– Jan wspominał, że mogę podjechać autobusem.
– Możesz – odpowiedziała. – Ale dzisiaj wybieram się do centrum i chętnie cię podwiozę – zaproponowała sugerującym tę opcję tonem.
– Byłoby wspaniale. Szczerze mówiąc, trochę stresuje mnie ta pierwsza podróż.
– No tak, w końcu to spory kawał drogi. Wiesz, jak kupić bilet? – Marie wyjęła z kieszeni swój telefon. – Wystarczy, że zalogujesz się na tej stronie. – Pokazała mi na ekranie. – Ta pierwsza opcja to bilet okresowy. Zdecydowanie najbardziej opłaca się kupić właśnie ten. Będziesz mogła korzystać z całej komunikacji miejskiej, w tym metra.
– Łał… – Zrobiłam wielkie oczy. – Mało to on nie kosztuje.
– Niestety… Ale jeśli planujesz dużo korzystać z autobusów, to chyba będzie dla ciebie najkorzystniejsze. Wiem, że w ten weekend Jan nigdzie nie wychodzi, więc może pożyczyć ci swoją kartę miejską.
– Myślisz, że nie miałby nic przeciwko?
– Nie, skądże! Dlaczego miałoby to mu przeszkadzać? – Uśmiechnęła się do mnie serdecznie, po czym odwróciła ku sypialni syna. – Jan! – krzyknęła głośno. – Mógłbyś na chwilę przyjść?
Chłopak wychylił głowę zza drzwi. Po jego minie można było wnioskować, że nie jest zadowolony, iż został przywołany w swoim wolnym czasie.
– Grałem… Przez was straciłem rozgrywkę – rzucił w niezadowoleniu, podchodząc do matki. Z głowy zdjął masywne słuchawki z mikrofonem. – Coś konkretnego chcecie? – Spojrzał na mnie i zacisnął usta w półuśmiechu.
– Pożycz Emmie swój bilet miesięczny.
– Dlaczego mam to zrobić? – Uniósł brew, jakby prośba matki wprawiła go w zażenowanie.
– Bo bilety są drogie, a Emma dostała dopiero pierwszą wypłatę. – Marie rzuciła synowi znaczące spojrzenie, po czym splotła ręce na piersiach.
– Skoro dostała wypłatę, to chyba może sobie kupić własny bilet? – stwierdził Jan, patrząc mi w oczy i szyderczo się uśmiechając.
Nie rozumiałam tej nagłej zmiany. Od kilku dni dogadywaliśmy się całkiem nieźle. W myślach usprawiedliwiałam jego zachowanie przerwaniem ulubionej gry.
– Właściwie to mogę, ale jeszcze nie znam miasta ani jego cen. Byłoby miło, gdybyś pożyczył mi swoją kartę tylko na dzisiaj… I ewentualnie może na jutro – powiedziałam i skinęłam uprzejmie głową. – Odwdzięczę się jakoś.
Chłopak parsknął drwiąco, choć przypuszczałam, że wcale nie miał zamiaru mnie w ten sposób upokorzyć. Od razu wyczułam, że jego postawa nie jest taka, jaką chciał obrać. Pragnął wyglądać na kogoś, kto ma choć odrobinę władzy. W końcu to ten wiek, kiedy chłopcy powoli zamieniają się w mężczyzn. Jan był dobrym dzieciakiem, więc wyprostował plecy i zmienił nieco minę.
– Zaraz przyniosę kartę – powiedział, a ton jego głosu przeszedł w znacznie mniej ofensywny.
Marie oparła plecy o ścianę, a ja wciąż stałam w progu mojej sypialni. Nerwowo przełknęłam ślinę i zacisnęłam palce na otrzymanej kopercie. Zawahałam się i szybko uciekłam wzrokiem na obrazy na ścianach, aby przypadkiem nie spojrzeć kobiecie w oczy, co mogłoby sprowokować ją do rozpoczęcia kolejnego wątku.
– Oto karta – powiedział Jan, wręczając mi ją. – Tylko, proszę, nie zgub jej, to kosztowałoby nas sporą sumkę. – Włożył dłonie do kieszeni i cofnął się o dwa kroki. – Zamierzasz zwiedzać miasto? – zapytał.
– Spotkać się z koleżanką, która od jakiegoś czasu pracuje w Wiedniu. Chce zrobić zakupy świąteczne, więc ja idę na doczepkę. – Uśmiechnęłam się do nastolatka, obracając kartę między palcami.
– Siebie też nie zgub – prychnął, dumny z błyskotliwego tekstu. – Wiesz, jaki autobus do nas dojeżdża? I skąd możesz się dostać do domu?
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona, że chłopak tak bardzo się o mnie troszczy. Marie również wydawała się nie mniej zadziwiona zachowaniem syna.
– Dziękuję, nie musisz się o mnie martwić. Jakby nie patrzeć, jestem już w miarę dorosła – zaśmiałam się, ale z miną pełną uznania dla Jana. – Mam numer do twoich rodziców, mapę miasta i wszystkie rozpiski autobusów oraz metra. Myślę, że sobie poradzę.
– W razie czego zapisałaś też mój numer? – Założył słuchawki na uszy i z szelmowskim uśmieszkiem wrócił do pokoju.
Marie zaś z wciąż rozdziawionymi w zdziwieniu ustami skierowała się na dół.
– Wyruszam za trzydzieści minut, więc jeśli chcesz ze mną podjechać, to spotkajmy się przed wejściem, dobrze? – zapytała, stając na skraju schodów.
Skinęłam głową i przymknęłam drzwi pokoju.
Przed wyjściem sprawdzałam pięciokrotnie, czy na pewno spakowałam do plecaka mapę, przenośną ładowarkę do telefonu oraz portfel, do którego włożyłam też kartę miejską od Jana.
Siedząc z Marie w samochodzie, czułam się nieswojo. Nie tylko nie miałam pojęcia, o czym z nią rozmawiać – ani czy w ogóle powinnam rozpocząć jakąkolwiek pogawędkę – ale gdy przejeżdżałyśmy przez las, odniosłam nieodparte wrażenie, że ktoś nas obserwuje, ukryty wśród zziębniętych drzew i krzewów. Kobieta natomiast starała się mnie zagadywać. Podpytywała o miejsca, które zamierzam zwiedzić, oraz ostrzegała przed potencjalnymi niebezpieczeństwami czyhającymi w wielkim mieście. Nie potrafiłam jednak pociągnąć z nią tematu. Widoki za oknem wciąż rozpraszały moją uwagę.
Gdy wreszcie wyjechałyśmy z lasu i dotarłyśmy do miasta, poczułam wielką ulgę.
– Dziękuję za podwózkę – zwróciłam się do Marie, zanim wysiadłam z samochodu.
– Pamiętaj, jakbyś czegokolwiek potrzebowała, nie krępuj się i pisz do mnie. – Kobieta wychyliła się nad miejscem pasażera. – I noś plecak z przodu! Tutaj nie brakuje kieszonkowców!
– Będę pamiętać. – Pokiwałam głową i napięłam policzki w uśmiechu. – Dziękuję raz jeszcze. – Zatrzasnęłam za sobą drzwi i pomachałam Marie.
Odjechała, a ja stałam, nieco przytłoczona ogromem wielkiego miasta. Choć pochodziłam z dużej miejscowości, nowość wszystkiego tutaj budziła pewnego rodzaju niepokój. Z jednej strony śmiertelnie bałam się nieznanego, z innej jednak wiedziałam, że jeżeli nie pokonam swoich lęków, donikąd nie zajdę. Unikałam napięć, a potem miałam tendencję zanurzania się bez opamiętania w sytuacjach stresogennych. Wtedy serce zaczynało mi bić szybciej, na twarzy pojawiały się rumieńce, a plamy na klatce piersiowej zdradzały zdenerwowanie. Oddech się spłycał, a dłonie stawały lodowate. Tak właśnie czułam się teraz.
Przejeżdżający obok samochód wydał głośny dźwięk, co mnie ocuciło. Podniosłam brodę wyżej i rozejrzałam się dokoła. Poprawiłam dzierganą, granatową czapkę z pomponem i okulary, po czym ruszyłam według trasy widniejącej w aplikacji na telefonie do kawiarni, w której umówiłam się z Mają. Szłam chodnikiem, starając się unikać kałuż. Wiał lekki, ale dość mroźny wiatr, ponadto z nieba spadały drobne krople deszczu zmieszane ze śniegiem. Dziękowałam sobie, że tym razem pamiętałam o czapce i wzięłam szalik. Nie zawsze to robiłam, szalik bardzo przeszkadza mi podczas chodzenia. Nie wiem, czy jestem przypadkiem jednym na milion, ale mam wrażenie, że ta drobna rzecz naprawdę wpływa na moje poczucie równowagi.
Często stawałam, żeby sprawdzić drogę na telefonie. Czasami korzystałam również z papierowych map. Wtedy czułam się jak prawdziwa turystka. Wiedeń ma wiele małych, bocznych uliczek. Każda z nich wygląda podobnie. Gdyby nie mapa, nie byłoby szans, żebym z moją orientacją przestrzenną znalazła kawiarnię, którą Maja wybrała na dzisiejszy lunch. Nareszcie jednak dotarłam. Stałam przed uroczym lokalem, ze ścianami z cegły, którą ktoś pomalował błękitną farbą. Na szyldzie widniał napis: „Aleja szczęścia i smaku”.
Podeszłam do przeszklonej witryny, zza której zachęcająco uśmiechały się do mnie wegańskie wypieki. Nie jestem weganką i zawsze myślałam, że ich produkty nie mogą być tak smaczne jak te zrobione z normalnych składników. Tutejsze jednak zachwycały wyglądem i zapachem dochodzącym z wnętrza kawiarni. Moją uwagę zwróciły szczególnie gniazdka pokryte gęstym, białym lukrem i posypane czymś, co przypominało okruszki kruchego ciasta. Wzięłam głęboki wdech, wciągając słodki zapach cukru mieszający się z zimnym powietrzem. Uśmiechnęłam się do siebie i na chwilę przymknęłam powieki. Wypuściłam powietrze i niepewnie przekroczyłam próg lokalu.
Moje wejście obwieściły dzwoneczki zawieszone tuż nad drzwiami. Młoda dziewczyna stojąca za ladą od razu przywitała mnie serdecznym uśmiechem i gestem ręki zapraszającym do środka. Rozejrzałam się po małej przestrzeni w nadziei, że Maja już tu była, ale niestety nie dostrzegłam jej. Jeden z okrągłych stolików zajmowała starsza para, a przy najprzytulniejszym z nich, koło okna, młoda dziewczyna dziergała coś czerwonego na drutach.
Podeszłam do lady i drżącym głosem zapytałam o przepysznie wyglądające gniazdka z wystawy okiennej. Rudowłosa dziewczyna początkowo nie rozumiała, o które ciastko mi chodzi. Z rozbawieniem próbowała odgadnąć, o jakim smakołyku marzę. Najpierw pokazała mi babeczki z przytłaczającą ilością bitej śmietany, potem pączki wyglądające równie dobrze jak gniazdka, na które się nastawiłam. Za trzecim razem trafiła. Nie wiem dlaczego, ale prawie podskoczyłam, pokazując palcem, że właśnie to chciałabym zamówić. Może zareagowałam w ten sposób, ponieważ młoda Austriaczka zamieniła tę drobną transakcję w grę w zgadywanie. Uznałam to za wyjątkowo miłe, a stres, który odczuwałam tuż przed rozpoczęciem rozmowy, całkowicie rozpłynął się w powietrzu.
Zapłaciłam, po czym usiadłam przy stoliku. Wybrałam ten, który stał w najdalszym kącie sali. Tam byłam prawie poza zasięgiem wzroku. Poczułam się pewniej, oparta o ścianę za sobą. Po chwili kelnerka przyniosła moje słodkie zamówienie oraz kawę ze spienionym mlekiem, posypaną cynamonem i cukrem waniliowym.
Napisałam do Mai wiadomość, ale dosłownie pięć sekund po tym, gdy kliknęłam „wyślij”, dzwoneczki nad drzwiami zabrzęczały i ona wraz z różowowłosą dziewczyną pojawiły się przy ladzie. Przyjaciółka szybko mnie wypatrzyła.
– Hejo! – Otworzyła szeroko ramiona. – Nareszcie przybyłaś do stolicy.
Wstałam od stolika i ją przytuliłam. Trzymając Maję w objęciach, pomachałam dłonią, by przywitać nową koleżankę.
– No tak, jestem – przytaknęłam, po czym zrobiłam krok w tył, rozłożyłam ręce i przechyliłam głowę. – Miło mi cię poznać – zwróciłam się do różowowłosej i wyciągnęłam dłoń do uścisku.
Dziewczyna się uśmiechnęła, a jej oczy przybrały kształt półksiężyców. Wyglądało to nieco jak ironiczny grymas. Wiedziałam, że nie ma powodu, aby mnie nie lubić, próbowałam więc zignorować niemiłe wrażenie, jednak utkwiło mi w głowie.
– Cześć, jestem Alex. – Odwzajemniła mój gest, a następnie powiesiła płaszcz na oparciu krzesła.
– Trochę się spóźniłyśmy, Alex nie mogła szybciej wyjść – poinformowała Maja, również zdejmując mokry płaszcz.
– Miałam nocną zmianę w barze i nie wyrobiłam się rano. Mój chłopak potrzebował pomocy, ponieważ jechał oddać samochód do warsztatu. Musiałam skoczyć z nim, by później odwieźć go z powrotem do domu. – Alex oparła się rękami o stolik. – Idziemy coś zamówić? – Spojrzała na Maję.
– Ty już coś masz. – Przyjaciółka zerknęła na moje ciastko. – To my też weźmiemy jakieś desery i kawę.
Poszły do lady, a ja, nie wiedzieć czemu, zaczęłam się czuć niezręcznie. Odniosłam wrażenie, że jestem piątym kołem u wozu, mimo że głęboko w sercu wiedziałam, iż mnie tak nie postrzegają.
– Co zamówiłaś? – zapytałam Maję, gdy wróciły stolika. Nachyliłam się, by zajrzeć jej do talerza. – To precel?
– Coś w tym stylu. Nie mam ochoty na słodkie – odpowiedziała, usiadła na krześle obok i ostrożnie postawiła kubek gorącej herbaty.
– Więc dzisiaj tylko ja zajadam się słodkościami? – Zerknęłam na talerz Alex z kanapką, która bardziej przypominała sałatkę z niewielką ilością chleba.
– Jak ci się podoba Wiedeń? – Dziewczyna zwróciła się do mnie. – Miałaś już okazję coś zwiedzić?
– Jeszcze nie. Na razie tylko przeszłam się głównymi ulicami. Podziwiałam też trochę widoków po drodze tutaj z domu.