Sanguis - Emilia J. Lee - ebook
NOWOŚĆ

Sanguis ebook

Emilia J. Lee

2,0

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia, w której grzech miał czelność zapukać do bram nieba.
O demonie, którego serce poskładał anioł.
O życzeniach, za które trzeba zapłacić.
Emma wyjeżdża do Wiednia, by dołączyć do przyjaciółki i kontynuować zawodową przygodę jako au pair. Już po kilku dniach w nowym domu odkrywa, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Na jej drodze staje młody mężczyzna, pełen radości i energii Elliot. Chłopak zdradza Em tajemnicę położenia pewnej pradawnej księgi. Mimo doświadczania niezwykłych sytuacji, racjonalizm dziewczyny odrzuca wszystko, co widzą jej oczy.

Czy to zmęczony umysł zniekształca rzeczywistość Emmy? Czy wszystko, co dostrzega i czego doznaje, jest prawdą?
Czy chore serce Emmy wytrzyma ciężar przeszłości Elliota? Czy dawne demony dogonią mężczyznę i upomną się o zapłatę za stare grzechy?
Wejdź w świat sekretów na tle widoków przepięknych ośnieżonych Alp, migoczących świątecznych lampek i unoszącego się w mroźnym zimowym powietrzu zapachu cynamonowych bułek i gorącej czekolady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
6anka6

Z braku laku…

Nie wiem czym ludzie się zachwycają… serio. Domeczylam do 230 strony i wymiękłam. Nie dzieje się praktycznie nic. Mam wrażenie że bohaterowie jedynie spacerują i chodzą po knajpkach przez większość tekstu. Brak jakiejkolwiek chemii między nimi. Postaci jakieś mdłe, bez wyrazu. Dorośli ludzie a jakby czytało się o 15 latkach. Wątek książki fajny tylko szkoda że zmarnowany.
00



Copyright © for the text by Emilia J. Lee

Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW

Redakcja:

Katarzyna Mirończuk

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki, oprawa graficzna:

Emilia J. Lee / Justyna Knapik

ISBN: 978-83-68280-04-3

Kontakt: [email protected]

IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/

FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW

www.wydawnictwokdw.com

Dla tych, któ­rzy – mimo że zga­śli – świecą naj­ja­śniej­szym bla­skiem

Pa­mię­taj, że ten sam – tam, na gó­rze – który stwo­rzył niebo,

stwo­rzył lasy, je­ziora i zie­mię,

po­wie­trze, gwiazdy i świa­tło,

stwo­rzył też Cie­bie.

Je­steś cho­dzą­cym do­wo­dem na to, że cuda się zda­rzają.

Prolog

Opo­wiem wam krótką bajkę o tym, jak prze­szłość jed­nej do­bro­dusz­nej ko­biety wpły­nęła na losy dwojga nie­zwy­kłych, splą­ta­nych wę­złem dusz lu­dzi.

W roku ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim w ma­łej au­striac­kiej wio­sce żyła ko­bieta o imie­niu Ele­onora. Otrzyma­ła je od matki na chwilę przed jej śmier­cią przy po­ro­dzie. Ele­onora – świa­tło i Boża ła­ska. Na­zwi­ska tej do­brej ów­cze­śnie du­szyczki nie dane nam bę­dzie po­znać, po­nie­waż nie za­cho­wało się w żad­nej z krą­żą­cych o niej le­gend. Gdy się po­ja­wiły pierw­sze pi­semne wzmianki o Ele­ono­rze, miała je­dy­nie dwa­dzie­ścia je­den lat. Była ko­bietą nie­zwy­kłej urody. Taką, o któ­rej względy wal­czyło wielu.

Miesz­kała w ma­łej wio­sce, gdzie każdy bar­dzo do­brze znał są­siada, a są­siad ku­zyna, któ­rego są­siad dziw­nym tra­fem oka­zał się bra­tem są­siada owej dziewki. Po­wi­no­wactw mię­dzy miesz­kań­cami zna­leźć można wiele, choć nie każde ofi­cjal­nie ogło­szono we wło­ściach. Mimo nie­wiel­kich, ulicz­nych spo­rów każdy słu­żył dru­giemu po­mocą. Na brud­nych, ocie­ka­ją­cych krwią ryb i so­kiem ze zgni­łych wa­rzyw stra­ga­nach za­wsze można było do­stać coś za sam uśmiech czy do­bre słowo. Była to sprawa wielka, szcze­gól­nie dla tych, któ­rzy nie śmier­dzieli gro­szem.

Także oj­ciec Ele­onory trud­nił się uprawą wa­rzyw, które po­tem roz­pro­wa­dzał po wio­sce, cho­wa­jąc mały ma­ją­tek do kie­szeni. Córce ni­gdy ni­czego nie dał, wi­nił ją bo­wiem za śmierć żony. Ma­wiał, że gdyby nie ode­brała matce ży­cia, te­raz ta wy­bie­ra­łaby bulwy z ziemi, nie pro­sząc o za­płatę za pracę.

Ele­onora, jak każda z dzie­wek w ów­cze­snych cza­sach, roz­ta­czała woń na­tu­ralną, dość stę­chłą, żeby nie po­wie­dzieć: za­kra­wa­jącą na zgniłe śle­dzie, a jed­nak wciąż po­wabną dla ota­cza­ją­cych ją aman­tów. Wie­czo­rami nie wy­cho­dziła w oba­wie o swój wia­nek. Cho­wała go bo­wiem dla przy­szłego męża, o któ­rym ma­rzyła każ­dego ranka po prze­bu­dze­niu i każ­dego wie­czora po cięż­kim dniu ro­bót na polu.

Dziew­czynę ce­cho­wały pro­sto­dusz­ność, cie­pło i wdzięcz­ność za rzadką do­broć i to, co oj­ciec ob­łud­nie na­zy­wał tro­ską. Nie no­siła w so­bie żalu czy smutku. Zmę­cze­nie ob­my­wała zimną wodą ze studni, a pu­sty żo­łą­dek wy­peł­niała obier­kami po ziem­nia­kach, które co dzień przy­rzą­dzała dla ojca.

Wio­sną, tuż po roz­to­pach, w roku – jak już wspo­mniane tu było – ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim, zstą­piła na wio­skę śmier­telna za­raza. Ele­onora dzień w dzień pła­kała, ubo­le­wa­jąc nad lo­sem są­sia­dów: nad ko­bietą w ciąży, po­krytą wy­sypką tak gę­sto wto­pioną w skórę, iż nie szło jej po­znać; nad pięt­na­sto­let­nią Klarą, która nie dość, że zmar­niała cho­rób­skiem, to na do­da­tek wsku­tek utraty trzeź­wo­ści umy­słu dała się bru­tal­nie zba­ła­mu­cić chło­pom; nad dziećmi, co w kwiet­niu le­żały już mar­twe na sto­sie, a ich ciała pod­gni­wały, za­smra­dza­jąc wy­star­cza­jąco zło­wonne ka­mienne uliczki wio­ski.

Łez wy­lała mi­lion, a gdy na­de­szła mi­lion pierw­sza, która cu­dem spły­nęła i wsią­kła w księgę zwaną przez dziewkę mo­dli­tew­ni­kiem, jej oczom uka­zał się Bóg. Czy był to Bóg praw­dziwy? Ten we wła­snej oso­bie? Lub może w trzech uta­jo­nych, jak to w dzi­siej­szych cza­sach ma­wiają? Któż to wie, jed­nak przy­znać mu było trzeba, że za­iste oka­zał się je­dy­nym, który ra­czył przy­być na ci­che, ale jakże cierp­kie mo­dli­twy, przy­pła­cone okrwa­wio­nymi od klę­cze­nia ko­ści­stymi ko­la­nami.

Le­genda głosi, że dziewka nie tylko z owym bo­giem roz­ma­wiała, ale za­warła rów­nież pakt, któ­rego zbyt wielu szcze­gó­łów nie po­znamy, bo ta­ko­wych dzia­dek mi nie opo­wie­dział. Zdra­dził jed­nak, że mały, opra­wiony w skórę mo­dli­tew­nik stał się od­tąd rze­czą, którą Ele­onora za­wsze no­siła przy piersi. Pod­czas prze­mie­rza­nia wio­ski, spo­tkać ją można było z tak mocno za­ci­śnię­tymi na księ­dze rę­kami, że palce dziew­czyny, od na­ci­sku bro­czące spod pa­znokci, zo­sta­wiały na niej krwawe ślady.

Cho­dziła, nu­cąc pod no­sem me­lan­cho­lijną ko­ły­sankę ku czci tam­tego boga. Po sied­miu dniach ci, któ­rzy zda­wali się zle­gli za­razą, wsta­wali z wi­go­rem z umo­ru­sa­nych fe­ka­liami łó­żek. W dzień ósmy dzieci, że­gnane już przez opła­ku­jące ich los matki, na­gle na­peł­niało ży­cie. W dzie­siąty dzień w wio­sce nie było ani jed­nej cho­rej osoby.

Ele­onora, nie grze­sząc ro­zu­mem, zdra­dziła ojcu se­kret, że jej księga spra­wiła to, o co gor­li­wie pro­siła. Nie­stety ten, za­miast przy­jąć aniel­ską po­moc ze­słaną córce, na­zwał ją sza­tań­ską nie­rząd­nicą. Oszczę­dza­jąc wam gorz­kich szcze­gó­łów tam­tego wie­czora, po­wiem tylko, że dziew­czyna rze­czy­wi­ście zo­stała zbez­czesz­czona. Nie tylko przez swo­jego ojca, ale i in­nych – choć nie tak, jak so­bie to wła­śnie wy­obra­zi­li­ście.

Wy­rzu­ciw­szy bo­go­bojną córkę z domu, oj­ciec za­żą­dał pro­cesu. Nie trwał on długo i spra­wie­dli­wym ra­czej bym go nie na­zwał.

Ko­bietę o go­łę­bim sercu ska­zano na śmierć. Ale nie taką zwy­kłą, po­wszechną śmierć przez po­wie­sze­nie. Wy­wle­czona zo­stała z celi za włosy, ubrana w nic wię­cej niż wła­sną skórę. Na jej ciele wi­dać było do­tyk nie­jed­nego par­szywca. Usta­wiono ją na po­de­ście, wo­kół któ­rego uło­żono stos su­chych ga­łęzi.

Wpierw odziany w su­tannę ka­ta­bas – żeby nie na­zwać go w gnie­wie dia­bel­skim wy­słan­ni­kiem gło­szą­cym prawdę bożą – ro­ze­rwał Ele­ono­rze gar­dło. I nie! Nie li­to­ści­wie szybko, jed­nym zwin­nym kró­ciu­sień­kim ru­chem. Kle­cha z sa­tys­fak­cją na ustach wy­dzier­gał jej ostrzem dziurę przy­po­mi­na­jącą tę, którą Ele­onora wi­dy­wała co­dzien­nie, otwie­ra­jąc wo­rek ziem­nia­ków. Rana nie była jed­nak głę­boka, nie to bo­wiem miało po­zba­wić dziewkę ży­cia. Krew po­wol­nie ka­pała, a dziew­czyna tra­ciła siły. Pa­trzyła każ­demu z osobna w oczy, gdy jej gar­dło za­le­wała czer­wona ciecz i przez za­ci­śnięte wargi ciężko wcią­gała po­wie­trze. Za­pa­mię­tała każde jedno spoj­rze­nie, które oczy­ściła swym ży­cze­niem.

Męka trwała długo, choć nie po­wiem wam, ile do­kład­nie.

Gdy stos za­bar­wił się już czer­wie­nią, dziew­czy­nie za­ło­żono pę­tlę na szyję. Czy po­wie­szono ją od razu? Nie­stety nie miała tyle szczę­ścia. Jej oj­ciec z dumą i okrzy­kiem chwy­cił po­chod­nię i pod­pa­lił stos pod je­dy­nym – ofi­cjal­nym – dzie­cię­ciem zro­dzo­nym z jego krwi. Pło­mień roz­go­rzał z ikrą, jakby był je­dyną ży­jącą siłą, która miała krztę mi­ło­sier­dzia wo­bec dziewki i chęć ukró­ce­nia jej nie­doli.

Ele­onora, na­wet gdyby chciała, krzyk­nąć by nie mo­gła. Jak to bo­wiem zro­bić, gdy gar­dło ozda­bia roz­szar­pany, krwawy wi­sior? Jej skóra po­woli się to­piła, a nogi przy­brały wpierw ja­sno­czer­wony, po­tem bru­natny i wresz­cie ciem­no­brą­zowy, by nie rzec czarny ko­lor. Wów­czas stać już nie mo­gła, choć wciąż – wbrew za­kła­dom bez­czel­nych ga­piów – była przy­tomna. Nad­pa­lony sto­łek upadł, a ona za­wi­sła, prze­kli­na­jąc brudną krew, którą z do­broci serca oczy­ściła. I mimo że ta krew zda­wała się te­raz nie­li­cha, za­raza, wpraw­dzie nie­wi­doczna go­łym okiem, wciąż za­le­gała w ich ser­cach.

Księgę za­cho­wano i okrzyk­nięto ją Księgą Upa­dłych Anio­łów lub, jak kto woli, Go­dwi­sher’s Bi­ble.

Nie­liczni znają po­ło­że­nie aniel­skiej księgi. Za­py­ta­cie – ale do czego tę księgę można by użyć? Ach! Do wszech ży­czeń, mój drogi czy­tel­niku! Je­śliś go­dzien wpi­sa­nego przez sie­bie na jej kar­tach ży­cze­nia, Mar­twa Ci­sza spełni je za kilka kro­pe­lek ży­cio­daj­nego płynu. Pa­mię­taj jed­nak, że każde ży­cze­nie po­siada swoją cenę, a im chciw­szy się sta­jesz, tym mniej ży­cia od Pani do­sta­jesz.

Ale czy Ele­onora ist­niała na­prawdę? Czy jest je­dy­nie le­gendą prze­ka­zy­waną od­bi­ciem krzy­wego zwier­cia­dła przez gęby wielu nie­do­uczo­nych, pro­stac­kich po­ko­leń? Tej pew­no­ści nie mam, gdyż je­dy­nie w opo­wie­ści ślad dawny zo­stał za­cho­wany.

Rozdział I

Wiedeń

Emma

Dwu­dzie­stego ósmego li­sto­pada dwa ty­siące dwu­dzie­stego trze­ciego roku do­sta­łam wia­do­mość. Mu­szę przy­znać, że spra­wiła mi ogromną ulgę. Sta­ra­łam się o pracę w tym mie­ście już od ja­kie­goś czasu, jed­nak od­zew nie był po­wa­la­jący. Przed dwoma mie­sią­cami za­trud­nie­nie tam zna­la­zła moja przy­ja­ciółka Maja. Wcze­śniej pra­co­wa­ły­śmy w Lon­dy­nie jako au pair. Opie­ko­wa­ły­śmy się dziećmi i do­mami, ale prawda jest taka, że wła­ści­wie wy­ko­ny­wa­ły­śmy za­da­nia opie­kunki, ogrod­nika, ku­charki i sprzą­taczki. Je­dyne, co nas wtedy mo­ty­wo­wało, to fakt, że miesz­ka­ły­śmy z An­gli­kami, co bar­dzo po­mo­gło w do­szli­fo­wa­niu ję­zyka. Nie mu­sia­ły­śmy też my­śleć o czyn­szu czy ra­chun­kach za me­dia. W na­szym wieku ta­kie za­trud­nie­nie wy­da­wało się bar­dzo atrak­cyjne. W week­endy wy­cho­dzi­ły­śmy do mia­sta, po­zna­wa­ły­śmy lu­dzi i ży­ły­śmy ma­rze­niem, które z ze­wnątrz mo­gło uda­wać ide­alne ży­cie.

Jak wy­glą­dała rze­czy­wi­stość? To, co za­ra­bia­ły­śmy, wy­da­wa­ły­śmy na bie­żąco. Nie ukry­wajmy, ta praca to był lekki wy­zysk. Pła­cono nam gro­sze wy­star­cza­jące na po­kry­cie kosz­tów po­ru­sza­nia się po mie­ście i drob­nych przy­jem­no­ści. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że któ­re­goś razu – aku­rat wtedy, kiedy do­glą­da­łam dzieci i nie mo­głam wyjść – Maja wy­brała się do klubu z ko­le­żanką, za którą ni­gdy nie prze­pa­da­łam. Tego wie­czora nie wró­ciła. Nie­sa­mo­wi­cie na­pę­dziła mi stra­cha! Ktoś do­sy­pał jej pro­chów do drinka i od­zy­skała świa­do­mość do­piero na­stęp­nej nocy. Ni­g­dzie tego nie zgło­siła, po pro­stu jakby zni­kąd po­ja­wiła się o pią­tej sie­dem­na­ście w moim po­koju i opo­wie­działa, co ją spo­tkało.

Tak więc… na ja­kiś czas zre­zy­gno­wa­ły­śmy z wy­jaz­dów. Wró­ci­ły­śmy do Pol­ski, by roz­po­cząć stu­dia. Po­cząt­kowo szło mi do­brze. Po­wie­dzia­ła­bym na­wet, że bar­dzo do­brze. Osią­ga­łam wy­so­kie wy­niki, choć kie­ru­nek, który wy­bra­łam, nie był dla mnie in­te­re­su­jący. Przy naj­mniej­szym wło­żo­nym wy­siłku już po pierw­szym se­me­strze uzy­ska­łam sty­pen­dium dzie­kana. Wiem, nie­któ­rym – lub na­wet więk­szo­ści – to by wy­star­czyło. Za­zwy­czaj lu­dzie za­do­wa­lają się przy­ziem­nymi suk­ce­sami. Ja jed­nak czu­łam nie­ustanną pustkę, któ­rej ani za­bawa, ani pie­nią­dze czy ty­tuły nie mo­gły wy­peł­nić.

Z na­uki na uni­wer­sy­te­cie zre­zy­gno­wa­łam po roku, a w moje ślady po­szła Maja. Od­kąd pa­mię­tam, na­uczy­ciele i zna­jomi uwa­żali nas za nie­roz­łączne. Po­tra­fi­ły­śmy eg­zy­sto­wać osobno, ale żyło nam się wtedy dużo trud­niej. Mia­łam wra­że­nie, że Maja była moją po­krewną du­szą. Każdy pro­blem, o któ­rym jej opo­wie­dzia­łam, sta­wał się lżej­szy do dźwi­ga­nia. Dzia­łało to w dwie strony – ona rów­nież od­da­wała mi część swo­ich trosk. Nic więc dziw­nego, że gdy jedna zba­czała z ja­kiejś ścieżki, druga za nią po­dą­żała. By­ły­śmy jak Flip i Flap albo Pinky i Mózg.

Ak­tu­al­nie więc do­sta­łam pracę! Około trzech mie­sięcy temu wy­sła­ły­śmy z Mają po­da­nia o po­sady w Wied­niu. Dla­czego Wie­deń? No cóż, przy­śnił mi się pew­nej nocy. Są­dzę, że to mój oj­ciec, który od­szedł, gdy by­łam jesz­cze małą dziew­czynką, ze­słał mi ten po­mysł.

Nie­któ­rzy za­my­kają oczy i pal­cem błą­dzą po ma­pie, a ja wolę swój los po­wie­rzać przy­pad­ko­wym – lub mniej przy­pad­ko­wym – snom.

Nie zmie­ni­ły­śmy ka­te­go­rii szu­ka­nego za­ję­cia, obie zgod­nie po­sta­no­wi­ły­śmy, że wy­je­dziemy jako au pair. Ona zna­la­zła ro­dzinę sto­sun­kowo szybko, dla mnie jed­nak wy­bór był okro­jony.

Kilka dni temu na­pi­sała ko­bieta miesz­ka­jąca na przed­mie­ściach Wied­nia. Po wy­mia­nie wia­do­mo­ści tek­sto­wych umó­wi­ły­śmy się na wi­de­oro­zmowę. Nie je­stem nie­śmiała, ale brak kon­troli nad stre­sem bar­dzo czę­sto unie­moż­li­wia mi sko­rzy­sta­nie z nie­któ­rych oka­zji. Przed roz­mową dy­go­ta­łam z ner­wów. Przy­go­to­wa­łam so­bie na­wet kartkę i kilka sce­na­riu­szy roz­mów.

Spo­tka­nie nie oka­zało się jed­nak tak stre­su­jące, jak są­dzi­łam. Ma­rie i Ja­kob, mał­żeń­stwo, z któ­rym mia­łam miesz­kać, byli nie tylko roz­mowni, ale wy­ka­zali zro­zu­mie­nie i cie­pło, gdy z ner­wów za­ni­kał mi głos. Z roz­mowy wy­wnio­sko­wa­łam, że będę się opie­ko­wać trójką dzieci. Naj­star­sze z nich – Jan – ma trzy­na­ście lat, a po­zo­stała dwójka to bliź­nięta, czte­ro­let­nie So­fie i Lea. Przy­ję­łam ofertę, uznaw­szy, że z na­sto­lat­kiem nie czeka mnie na­tłok pracy, więc wła­ści­wie zo­sta­nie mi opieka nad dziew­czyn­kami i do­mem. Uwiel­biam dzieci, uwa­żam, że są anio­łami, które po­trze­bują prze­wod­ni­ków. W dzi­siej­szym świe­cie o ta­kich trudno, dla­tego spo­łe­czeń­stwo wy­gląda tak, a nie ina­czej. Nie mó­wię, że jest to moja ży­ciowa mi­sja, ale by­łoby miło przy­czy­nić się do na­prawy ota­cza­ją­cego nas ze­psu­cia.

Je­dyne, co mnie za­sta­no­wiło, to fakt, że Ma­rie i Ja­kob nie byli zbyt chętni, by po­ka­zać mi dom pod­czas na­szej roz­mowy. Po­wie­dzieli, że stracą za­sięg, je­żeli wyjdą z po­koju. Wtedy uzna­łam to za drob­nostkę, jed­nak te­raz na­bra­łam tro­chę obaw, że może był to prze­my­ślany ruch. Je­stem pra­co­wita, ale zde­cy­do­wa­nie wolę opiekę nad dziećmi niż sprzą­ta­nie ogrom­nej po­sia­dło­ści. Przez ten szcze­gół od czasu na­szego wi­de­oczatu dość kiep­sko sy­piam. Wiem, że nie jest to po­wód do snu­cia czar­nych sce­na­riu­szy, ale tak już mam. Mar­twi mnie wszystko, wszystko mu­szę kon­tro­lo­wać, ina­czej ta­kie z po­zoru bła­hostki spę­dzają mi sen z po­wiek.

– Emma! – usły­sza­łam głos mamy.

Wsta­łam zza biurka i ru­szy­łam do niej.

– Idę! – od­krzyk­nę­łam, po czym za­ha­czy­łam o wy­sta­jący z pod­łogi gwóźdź. Syk­nę­łam z bólu. Po chwili we­szłam do kuchni.

– Nie­długo to na­pra­wimy. Twój brat musi wresz­cie przy­je­chać i po­móc od­no­wić ten próg.

– Mó­wi­łam, że ja mo­gła­bym się tym za­jąć. To chwila pracy, a ktoś na­prawdę zrobi so­bie przez niego krzywdę – od­po­wie­dzia­łam. – Wy­star­czy­łoby pod­je­chać do sklepu po ka­wa­łek drewna i cien­kim brzesz­czo­tem wy­ciąć od­po­wiedni kształt.

– Daj się wy­ka­zać bratu. – Mama, trzy­ma­jąc cho­chlę, sta­nęła ty­łem do ku­chenki.

– Ogień! – krzyk­nę­łam, ro­biąc krok w przód.

Far­tuch mamy za­jął się od pal­nika ga­zo­wego. Szybko zdu­siła pło­mień rę­ka­wicą ku­chenną.

– To nic. – Uśmiech­nęła się sze­roko. – Jak za­wsze chaos – do­dała z nutą roz­ba­wie­nia w gło­sie, uno­sząc przy tym ra­miona w ge­ście bez­sil­no­ści.

– Mamo… – Prze­wró­ci­łam oczami i od­wza­jem­ni­łam uśmiech. – Chcia­łaś coś ode mnie? – za­py­ta­łam, po czym schy­li­łam się, by obej­rzeć stopę.

– Leci ci krew?

– A jak my­ślisz? – Spoj­rza­łam spode łba. – Wo­ła­łaś mnie tu­taj po coś – przy­po­mnia­łam, wy­cie­ra­jąc z pięty kro­pelki krwi.

– Nie iry­tuj się tak szybko. Chcia­łam tylko za­py­tać, o któ­rej ju­tro wy­la­tu­jesz.

– Prze­cież już ci mó­wi­łam… I to nie­zli­czoną ilość razy. Sa­mo­lot mam o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści, ale wyjdę około pięt­na­stej.

– Zdą­żysz?

– Je­śli za­mó­wię wcze­śniej tak­sówkę i się nie spóźni, to tak.

– Ktoś cię tam od­biera, prawda? – Mama za­mie­szała zupę.

– Tak, ma na mnie cze­kać przy wyj­ściu z ter­mi­nala.

– Dla­czego oni sami po cie­bie nie wy­jadą? Nie wy­daje ci się to po­dej­rzane?

– Ma­muś… Oni pra­cują i mają dzieci. Biorą au pair, więc pie­nię­dzy im ra­czej nie bra­kuje. Ro­zu­miem, że ła­twiej im za­mó­wić ko­goś, żeby mnie ode­brał, niż je­chać taki ka­wał drogi.

– Da­leko jest z tego lot­ni­ska?

– W Wied­niu?

– No w Wied­niu. Chyba tam le­cisz, tak? – Zer­k­nęła z ukosa, a aro­ma­tyczna para znad garnka przy­sło­niła jej twarz.

– Nie­da­leko. Chyba go­dzinkę drogi sa­mo­cho­dem – od­po­wie­dzia­łam nie­pew­nie. – Nie za­mar­twiaj się, będę stale pod te­le­fo­nem. Maja jest tam już od dwóch mie­sięcy i żyje.

– Emmo… Wiesz, że…

– Ju­tro? – prze­rwa­łam ma­mie, wy­prze­dza­jąc jej py­ta­nie. – Na pewno nie. Mam na­dzieję, że uda się w week­end.

Wes­tchnęła ciężko.

– Spraw­dza­łaś już, jak się tam po­ru­szać?

– Mó­wisz o me­trze?

– I au­to­bu­sach. Może tram­wa­jach? – Odło­żyła cho­chlę na bok i sta­nęła z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach.

– Prze­glą­da­łam mapy i nie wy­gląda to na skom­pli­ko­wane. Po­ra­dzi­łam so­bie w Lon­dy­nie, to i w Wied­niu na pewno też nie zginę – wes­tchnę­łam. – Zresztą da­leko nie ucie­kam. Je­żeli coś bę­dzie nie tak, po­szu­kam in­nej ro­dziny albo ku­pię bi­let i wrócę do domu.

– No wła­śnie tro­chę ucie­kasz. – Umknęła wzro­kiem, jakby drę­czyło ją po­czu­cie winy. – Ja­koś ni­g­dzie nie mo­żesz za­grzać miej­sca.

– Nic na to nie po­ra­dzę – od­po­wie­dzia­łam szcze­rze. – Nie ucie­kam od was. Ko­cham nasz dom, ale szu­kam swo­jego miej­sca – za­ak­cen­to­wa­łam.

– My­ślisz, że Wie­deń bę­dzie tym miej­scem?

– Je­śli nie po­jadę, to się nie prze­ko­nam.

Wró­ci­łam do swo­jej sy­pialni. Po­tem mama za­wo­łała mnie na obiad. Fa­bian po­ja­wił się w domu późno, gdy le­ża­łam już w cie­płej po­ścieli.

Mia­łam pro­blemy z za­śnię­ciem. Nie stre­so­wa­łam się, to ra­czej eks­cy­ta­cja po­dróżą nie da­wała mi za­snąć. O po­ranku by­łam wy­koń­czona. Od­no­si­łam wra­że­nie, jak­bym nie zmru­żyła oka od kilku dni. Zwle­kłam się z łóżka, umy­łam, po czym za­czę­łam prze­glą­dać ba­gaże.

Ce­chuje mnie tro­chę na­trętna po­trzeba kon­tro­lo­wa­nia wszyst­kiego po kilka razy. Gdzie­kol­wiek nie jadę, spraw­dzam każdą rzecz dzie­się­cio­krot­nie. W sa­mo­cho­dzie uważ­nie pa­trzę po za­par­ko­wa­niu na po­zy­cję drążka skrzyni bie­gów. Niby wi­dzę, że mam wrzu­cony pra­wi­dłowy, ale nim mój mózg to za­re­je­struje, musi mi­nąć chwila. Chcia­łam zy­skać pew­ność, że się nie spóź­nię, więc o czter­na­stej za­mó­wi­łam tak­sówkę.

Przed wyj­ściem zja­dłam obiad, nie chcąc spra­wiać przy­kro­ści ma­mie, choć nie mia­łam ochoty na po­si­łek. Po­tem po­że­gna­łam się z nią i ru­szy­łam w drogę.

Na lot­ni­sko do­tar­łam z za­pa­sem czasu. Sta­łam przy jed­nym ze skle­pów, pi­sząc z Mają.

Maja:

Je­steś już przed bramką?

Emma:

Tak, ale lu­dzi jest mnó­stwo i nie mam gdzie usiąść.✓✓

Po­dróż­nych było tak dużo, że można by po­my­śleć, iż nie­któ­rzy lecą już na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia.

Po przedar­ciu się przez tłum pot ob­lał mnie tak bar­dzo, że z obawy o jego woń wstyd mi było zdjąć okry­cie. Przy­ja­ciółka na­śmie­wała się w wia­do­mo­ściach z mo­ich lot­ni­sko­wych przy­gód.

Maja:

Hi­ber­nu­jesz za­pa­chy pod kurtką?

Emma:

Dla do­bra ogółu wolę jej nie zdej­mo­wać!✓✓

By­łam już bar­dzo zmę­czona. Nie ro­bi­łam dziś nic nad­zwy­czaj­nego, ale brak snu da­wał o so­bie znać. Usły­szaw­szy ko­mu­ni­kat, iż mo­żemy wejść na po­kład, ode­tchnę­łam z ulgą. W sa­mo­lo­cie usia­dłam obok star­szej pani w czer­wo­nym mo­he­ro­wym be­re­cie, któ­rej przez cały lot nie za­my­kały się usta, i choć była bar­dzo mę­cząca, jej opo­wiastki spra­wiły, że czas zle­ciał szyb­ciej.

W Wied­niu zro­biło się już ciemno, a do­dat­kowo wi­dok na lot­ni­sko przy­sła­niał deszcz. Idąc po mo­krej pły­cie, przy­glą­da­łam się swo­jemu od­bi­ciu w ma­łych ka­łu­żach. Po­wie­trze było świeże, rześ­kie. Mimo zimna mia­łam ochotę zdjąć kurtkę, by po dusz­nym wnę­trzu sa­mo­lotu po­czuć w pełni tę at­mos­ferę.

Inni pa­sa­że­ro­wie sta­rali się jak naj­szyb­ciej do­trzeć do wej­ścia. Ja jed­nak upa­ja­łam się każdą kro­pelką tań­czącą na mo­ich wło­sach, po­licz­kach i rzę­sach. Nor­mal­nym tem­pem do­szłam do drzwi, po czym jak wszy­scy ru­szy­łam w stronę taśm ba­ga­żo­wych.

Mimo że moja wa­lizka nad­jeż­dżała ostat­nia, cie­szy­łam się, że nie za­gi­nęła ani nie zo­stała uszko­dzona – nie­raz już mia­łam ta­kie przy­gody. Wa­żyła za­le­d­wie dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, ale za­bra­kło mi sił, żeby zdjąć ją z ta­śmy. Za­sko­czyło mnie to, za­wsze uwa­ża­łam się za silną osobę. Trudno by­łoby mi zli­czyć, ile razy sa­mo­dziel­nie prze­sta­wia­łam me­ble w po­koju czy wnio­słam na trze­cie pię­tro znacz­nie wię­cej to­reb z za­ku­pami, niż z po­zoru po­win­nam dać radę. Na szczę­ście obok stał z ro­dziną wy­soki męż­czy­zna, który szybko za­uwa­żył moje zma­ga­nia z ba­ga­żem. Bez słowa chwy­cił za rączkę wa­lizki i spraw­nym ru­chem zdjął ją z ta­śmy, czym ura­to­wał mnie z opre­sji.

Przed ter­mi­na­lem przy­lo­tów cze­kał śniady chło­pak. Miał może z dwa­dzie­ścia lat. W jed­nej ręce trzy­mał kar­to­nik z moim imie­niem, a w dru­giej te­le­fon. Od­nio­słam wra­że­nie, że coś ogląda, jego wzrok był in­ten­syw­nie sku­piony na ekra­nie. Po­de­szłam nie­pew­nie. Tak jak ze star­szymi uwiel­biam roz­ma­wiać, tak przy mło­dych lu­dziach nie bar­dzo umiem się otwo­rzyć. Cho­ciaż sta­łam tuż obok niego, a wła­ści­wie na­prze­ciwko, zu­peł­nie mnie nie do­strze­gał. W końcu po­sta­no­wi­łam po­ma­chać, żeby się przy­wi­tać.

– Cześć – po­wie­dzia­łam jed­no­cze­śnie z tym ge­stem.

W moim gło­sie chło­pak na pewno wy­czuł nutę za­wsty­dze­nia.

– Och, prze­pra­szam! – Scho­wał te­le­fon i wy­cią­gnął rękę. – Emma? – Uniósł brwi i uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Tak… Wiem, że mia­łam być wcze­śniej, ale sa­mo­lot zła­pał opóź­nie­nie ze względu na po­godę. – Po­ki­wa­łam po­wol­nie głową, jakby to mo­gło do­dać wia­ry­god­no­ści moim sło­wom.

– Wiem, wi­dzia­łem na ta­blicy. Dla­tego moja uwaga była dość… roz­pro­szona – za­jąk­nął się i od­chrząk­nął. – Do­brze, że mnie wy­pa­trzy­łaś.

– Nie przej­muj się tym! Nie je­stem ka­pu­siem – od­par­łam z lek­kim za­że­no­wa­niem, wi­dząc zmie­sza­nie chło­paka.

Wziął wa­lizkę i ru­szy­li­śmy dłu­gim tu­ne­lem pro­wa­dzą­cym do pod­ziem­nego par­kingu. Przez pierw­sze mi­nuty w sa­mo­cho­dzie chło­pak szu­kał bi­letu par­kin­go­wego, który – jak się oka­zało – wy­padł mu za­raz po po­bra­niu z au­to­matu. Nie zmie­niło to jed­nak faktu, że sta­rał się, jak mógł. Jego de­li­katna pa­nika, gdy ner­wowo prze­trzą­sał wszyst­kie kie­sze­nie, była na­wet uro­cza.

Po dro­dze do mo­jego przy­szłego domu oglą­da­łam mia­sto. Zza szyby sa­mo­chodu po­dzi­wia­łam roz­świe­tlone ulice i po­wstałe na chod­ni­kach lu­stra wody po desz­czu. Dużo przy­jem­niej­szy był dla mnie wi­dok bu­dyn­ków, gdy te od­bi­jały się w ka­łu­żach. Do­da­wało im to pew­nego ro­dzaju ma­gii. Lu­dzie spa­ce­ro­wali scho­wani pod ciem­nymi pa­ra­so­lami. Wy­glą­dali jak cie­nie świec mknące po ko­lo­ro­wych cho­in­ko­wych lamp­kach.

Po ja­kimś cza­sie by­li­śmy już poza mia­stem. Prze­jeż­dża­li­śmy przez mroczny las, a je­dyne, co mo­głam zo­ba­czyć, to oświet­lony re­flek­to­rami metr jezdni przed sa­mo­cho­dem. Chło­pak od­zy­wał się co ja­kiś czas, mia­łam wra­że­nie, że jemu rów­nież prze­szka­dza pa­nu­jąca mię­dzy nami nie­zręczna ci­sza. W końcu usły­sza­łam upra­gnione: „Je­ste­śmy na miej­scu”.

Zo­ba­czy­łam ogromny dom w stylu wik­to­riań­skim, oto­czony wy­so­kim pło­tem. Wy­sia­dłam z auta i się ro­zej­rza­łam. Za­ło­ży­łam, że bu­dy­nek kie­dyś był biały, ale te­raz jego ko­lory nieco zbla­dły i przy­pró­szyła je sza­rość. Po pra­wej stro­nie gó­ro­wała wieża. Taka, za któ­rymi nie prze­pa­dam, po­nie­waż je­dyne, z czym mi się ko­ja­rzą, to hor­rory – które swoją drogą uwiel­biam, ale nie­ko­niecz­nie chcia­ła­bym w ja­kimś uczest­ni­czyć. W ciem­no­ści nie­wiele wi­dzia­łam. Na tle nieba od­ci­nały się ko­rony wy­so­kich drzew, które dum­nie ro­sły przy ciem­nym me­ta­lo­wym pło­cie.

Usły­sza­łam, że ktoś otwiera drzwi.

– Wi­taj! – Zza fu­tryny wy­chy­liła się Ma­rie.

Ja­kob wy­szedł, by ode­brać od kie­rowcy moje rze­czy. Huk za­my­ka­nego ba­gaż­nika był tak gło­śny, że aż pod­sko­czy­łam z za­sko­cze­nia.

– Jak ci mi­nęła po­dróż? – Ko­bieta wy­szła na we­randę. – Na pewno je­steś wy­koń­czona! Jesz­cze ta po­goda… – Spoj­rzała w czerń noc­nego nieba. – Wejdź szybko do środka, nie ma co za długo stać na tym zim­nie – po­wie­działa, otu­la­jąc się cie­płym brą­zo­wym ko­cem.

– Po­goda mi nie prze­szka­dza. – Wy­krzy­wi­łam usta w uśmie­chu. – Mia­sto wy­glą­dało pięk­nie ską­pane w desz­czu.

Ma­rie pa­trzyła na mnie, jakby nie miała po­ję­cia, o czym mó­wię. An­giel­skim po­słu­gi­wała się płyn­nie, ja rów­nież nie ka­le­czy­łam ję­zyka. Unio­sła brwi i zro­biła duże oczy.

– Wejdź, pro­szę… – Ge­stem dłoni za­pro­siła mnie do środka.

– Dzię­kuję. – Ski­nę­łam głową, a po kilku kro­kach sta­nę­łam w otwar­tym holu, na któ­rego środku usy­tu­owane były sze­ro­kie schody. Na ścia­nach wi­siały ob­razy w ma­syw­nych, drew­nia­nych ra­mach. – Ma­cie piękny dom – zwró­ci­łam się do ko­biety.

W tym sa­mym mo­men­cie jej mał­żo­nek za­mknął za mną drzwi.

– Za­pra­szamy na górę – po­wie­dział, mi­ja­jąc mnie z wa­lizką.

Ja­kob oka­zał się dużo wyż­szy, niż go so­bie wy­obra­ża­łam. Ma­rie zaś to bar­dzo drobna ko­bieta. Nie py­ta­łam o wiek, ale przy­pusz­cza­łam, że mo­gła li­czyć około trzy­dzie­stu pię­ciu, może trzy­dzie­stu sze­ściu lat. Miała gę­ste zło­ci­ste włosy do ra­mion, sporo pie­gów na twa­rzy i drobną, ale rzu­ca­jącą się w oczy bli­znę na szyi. Jej mąż był sym­pa­tycz­nym bru­ne­tem, ścię­tym na krótko. Dla­czego sym­pa­tycz­nym? W końcu jesz­cze ich do­brze nie zna­łam, więc nie po­win­nam sta­wiać hi­po­tez co do ich uspo­so­bie­nia, ale miał w so­bie coś ta­kiego, co spra­wiało, że od razu się go lu­biło. Bez prze­rwy uśmiech­nięty, wy­glą­dał na do­brego, po­moc­nego męża. Sam fakt, że nie po­zwo­lił mi wnieść na górę na­wet pod­ręcz­nego ple­caka, który wcale dużo nie wa­żył, spra­wiał, że bez za­wa­ha­nia na­zwa­łam go w gło­wie dżen­tel­me­nem.

Schody nieco skrzy­piały, choć dało się za­uwa­żyć, że od­no­wiono je nie­dawno. Ba­lu­strada przy nich zo­stała prze­pięk­nie, bo­gato wy­rzeź­biona. Cały dom był piękny. Czuć było ogrom wto­pio­nej w mury hi­sto­rii. Wy­zie­rało to z wą­skich, pra­wie nie­wi­docz­nych szcze­lin na ścia­nach, pęk­nięć na su­fi­cie i pod­ło­dze, która wy­da­wała dźwięki przy każ­dym stąp­nię­ciu. Cie­szy­łam się, ta­kie domy są dużo ła­twiej­sze do sprzą­ta­nia niż te wy­ło­żone mar­mu­rem i zło­tem.

Gdy do­tar­łam na górę, zo­ba­czy­łam, jak duży jest to bu­dy­nek. Wą­skie ko­ry­ta­rze pro­wa­dziły w dwie strony, a przez pół­mrok pa­nu­jący w środku ich koń­ców nie dało się doj­rzeć ze skraju scho­dów. Ma­rie i Ja­kob skrę­cili w lewo, a ja po­szłam za nimi. Tu­taj znaj­do­wały się trzy po­koje, a drzwi do każ­dego z nich były roz­sta­wione w kil­ku­me­tro­wych od­stę­pach. Ma­rie wspo­mniała, że je­den z nich jest ga­bi­ne­tem, drugi zaś po­ko­jem go­ścin­nym. Ostatni, na sa­mym końcu ko­ry­ta­rza, oka­zał się moim przy­szłym ma­łym ka­wał­kiem wła­snej prze­strzeni.

– Po­koje dzieci są po dru­giej stro­nie domu – po­wie­dział Ja­kob, otwie­ra­jąc drzwi do sy­pialni.

– Nie chcie­li­śmy, żeby cię rano bu­dziły. Wstają dość wcze­śnie – do­dała Ma­rie.

We­szłam do po­miesz­cze­nia i ob­rzu­ci­łam je spoj­rze­niem. Nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć, więc je­dy­nie po­dzię­ko­wa­łam.

– Po­kój jest piękny! Dużo więk­szy, niż my­śla­łam. – Z uśmie­chem po­de­szłam do okna. – I chyba będę miała nie­zwy­kły wi­dok? – Od­wró­ci­łam się do mał­żeń­stwa sto­ją­cego w drzwiach.

Ko­bieta po­de­szła i od­sło­niła cięż­kie we­lu­rowe za­słony.

– Te­raz wła­ści­wie nic nie zo­ba­czysz. – Spró­bo­wała wyj­rzeć przez okno i stuk­nęła pal­cem w szybę. – Ale rano na pewno bę­dziesz za­chwy­cona! Masz wi­dok na cały ogród. – Ob­da­ro­wała mnie uśmie­chem.

– A mały nie jest – do­dał Ja­kob. – Zo­sta­wimy cię te­raz, że­byś roz­pa­ko­wała wa­lizkę i od­po­częła. Dzieci już od go­dziny śpią, więc po­znasz je ju­tro.

– I opro­wa­dzimy cię po resz­cie domu. – Ma­rie po­de­szła do męża. – A może je­steś głodna? Prze­pra­szam, że wcze­śniej nie za­py­ta­łam.

– Nie, nie je­stem. Na lot­ni­sku prze­ką­si­łam co nieco – od­par­łam i za­ło­ży­łam ręce z tyłu.

– Sta­ra­li­śmy się do­dać cie­pła po­ko­jowi. – Ja­kob ob­jął wzro­kiem biurko. – Mam na­dzieję, że po­czu­jesz się jak w domu.

Mał­żeń­stwo wy­szło, ży­cząc mi do­brej nocy. Do­słow­nie mi­nutę po tym, jak za­trza­snęły się za nimi drzwi, po­ża­ło­wa­łam tego, co po­wie­dzia­łam. W brzu­chu za­bur­czało mi tak gło­śno, że gdyby ktoś sie­dział obok, za­pewne do­szedłby do wnio­sku, iż na dwo­rze nad­ciąga bu­rza. Po­my­śla­łam o ma­mie i za­tę­sk­ni­łam. Do­brze jed­nak, że sta­rała się mnie na­kar­mić przed wy­lo­tem. W ple­caku wy­szpe­ra­łam ba­to­nik, który uśmie­rzył nieco ucisk w żo­łądku.

Przez chwilę sie­dzia­łam za­my­ślona na łóżku. Po­kój był uro­kliwy: duże drew­niane łóżko z bal­da­chi­mem, dwu­drzwiowa szafa z rzeź­bie­niami na drzwicz­kach, biurko, na któ­rym przy­go­to­wano za­pa­chowe świece, no­tes i kilka ksią­żek. Ściany były ozdo­bione sztu­ka­te­rią, od pod­łogi przy­twier­dzono brudno­nie­bie­skie drew­niane li­stwy, a nad nimi po­ło­żono ta­petę w kwie­ci­sty, pa­ste­lowy wzór.

Po­de­szłam do biurka zo­ba­czyć, ja­kie książki zo­sta­wiło dla mnie mał­żeń­stwo, jed­nak wszyst­kie oka­zały się na­pi­sane po nie­miecku. Po­my­śla­łam, że może to za­chęta do na­uki ję­zyka, a może po pro­stu chcieli się po­chwa­lić ko­lek­cją, po­nie­waż każda z nich miała nie­zwy­kłą okładkę. Jedna szcze­gól­nie przy­ku­wała uwagę: wid­niały na niej mie­dziane zdo­bie­nia ukła­da­jące się w coś na kształt istoty z ro­gami. Przy­naj­mniej moja wy­obraź­nia tak to zin­ter­pre­to­wała.

Na sto­liku noc­nym stały ze­ga­rek i lampka, któ­rej sub­telne świa­tło pod­kre­ślało ramę okna tuż obok łóżka. Ży­ran­dol miał aż pięć aba­żu­rów, ale nie roz­ja­śniał po­koju pra­wie wcale. Pa­no­wał tu ra­czej pół­mrok, który po­nie­kąd spo­wo­do­wał, że ogar­nęło mnie wra­że­nie po­dróży w cza­sie o ja­kieś sto lat wstecz. Po­do­bało mi się to, prze­pa­da­łam za taką at­mos­ferą. Spra­wiała, że mia­łam ochotę usiąść przy sta­rym biurku i pi­sać po­wie­ści od lat ży­jące w moim umy­śle.

Chcia­łam wziąć prysz­nic, a jed­no­cze­śnie nie ro­bić ha­łasu o tej po­rze. Na szczę­ście do­sta­łam po­kój z ła­zienką. Pro­wa­dziły do niej drzwi po pra­wej stro­nie od szafy, sporo mniej­sze od tych, które wy­cho­dziły na ko­ry­tarz. W rogu dość skrom­nego po­miesz­cze­nia stała wanna na srebr­nych no­gach, obok niej umiesz­czono umy­walkę i to­a­letę. Wszystko utrzy­mano w daw­nym stylu. Do to­a­lety przy­sta­wał gór­no­płuk, któ­rego nie wi­dzia­łam w Pol­sce od wielu lat.

We­szłam do wanny, żeby szybko spłu­kać trudy po­dróży. W po­koju było dość zimno, więc od razu po ką­pieli wy­szu­ka­łam po­la­rową pi­żamę i ukry­łam się pod cie­płą pu­chową koł­drą. Na­pi­sa­łam wia­do­mo­ści do mamy i Mai, by wie­działy, że bez­piecz­nie do­tar­łam na miej­sce. Se­kundy po tym za­snę­łam.

Rano świe­ciło słońce. Ślady po wczo­raj­szym desz­czu po­woli zni­kały. Mo­kre sterty li­ści, uło­żone pod ko­na­rami, mie­niły się od­cie­niami brązu. Sie­dzące na ga­łę­ziach ptaki śpie­wały, roz­bu­dza­jąc za­spa­nych do­mow­ni­ków.

Do mo­jej sy­pialni wpa­dały pro­mie­nie słońca bar­wione gra­na­to­wymi za­sło­nami. Ich cie­pło otu­lało mi po­liczki. Po­woli pod­nio­słam po­wieki, prze­cią­gnę­łam się, zie­wa­jąc, i usia­dłam z ple­cami opar­tymi o za­głó­wek łóżka. Za­spa­nymi jesz­cze oczami ro­zej­rza­łam się po po­koju. Dziś wy­glą­dał ina­czej. Ro­man­tyczny pół­mrok za­mie­nił się w przy­tulny, bar­dzo dziew­częcy wy­strój.

Prze­tar­łam oczy, po czym się­gnę­łam po oku­lary. Odłą­czy­łam te­le­fon od ła­do­warki i spraw­dzi­łam go­dzinę. Na ze­garku była siódma czter­dzie­ści. Jak naj­prę­dzej wy­sko­czy­łam z łóżka, ro­biąc przy tym nieco ha­łasu, na­stęp­nie w po­pło­chu wy­bra­łam ubra­nia. Wło­ży­łam czarną bluzkę i spodnie z wy­so­kim sta­nem. Prędko za­plo­tłam war­kocz, po czym bez wa­ha­nia wy­szłam szyb­kim kro­kiem z po­koju.

Na ko­ry­ta­rzu sły­sza­łam śmiech dzieci i przy­głu­szone roz­mowy do­ro­słych. Z lek­kim za­kło­po­ta­niem scho­dzi­łam po scho­dach, roz­my­śla­jąc, jak po­win­nam się za­cho­wać w obec­no­ści do­mow­ni­ków. By­wa­łam już w ta­kich sy­tu­acjach. W po­przed­nich pra­cach na po­czątku za­wsze czu­łam nutę za­że­no­wa­nia przed nową ro­dziną. Ni­gdy nie mia­łam pew­no­ści, czy ktoś za­mie­rzał trak­to­wać mnie jak członka ro­dziny, czy zwy­kłego pra­cow­nika. Więk­szość ro­dzin, z któ­rymi roz­ma­wia­łam, twier­dziła, że szu­kają ko­goś, kto do­pa­suje się do nich i płyn­nie sta­nie ich czę­ścią. Moje uspo­so­bie­nie nie po­zwa­lało mi jed­nak uwie­rzyć ni­komu na słowo, więc do każ­dego pod­cho­dzi­łam z bez­pieczną re­zerwą. Gdy do­tar­łam na dół, wyj­rza­łam zza ko­lo­ro­wego wi­trażu wbu­do­wa­nego w ścianę dzie­lącą hol od sa­lonu.

Na du­żej ka­na­pie sie­działy dwie dziew­czynki. Obie o zło­to­ru­dych wło­sach. W rę­kach miały drew­niane za­bawki na kół­kach. So­fie ści­skała ko­nia ze swo­imi ini­cja­łami. Jej sio­stra Lea ba­wiła się niedź­wiad­kiem. Przy ku­chen­nej wy­spie po­mię­dzy sa­lo­nem a kuch­nią sie­dział młody chło­pak z blond lo­kami. W jed­nej dłoni trzy­mał ka­napkę, drugą prze­wra­cał strony dość ob­szer­nej książki.

W kuchni krzą­tała się star­sza pani, którą przed­sta­wiono mi jako Jo­se­fine. Miała dość krót­kie po­si­wiałe włosy spięte w wy­soki kok. Ubrana była w ro­bo­czą su­kienkę do ko­lan i wy­kroch­ma­lony, pra­wie sztywny far­tuch.

Z ko­ry­ta­rza do­bie­gało trzesz­cze­nie sta­rych de­sek na stop­niach. Scho­dziła po nich Ma­rie, w dżin­sach i bia­łej ko­szuli z ża­bo­tem. W rę­kach nio­sła stertę pa­pie­rów, którą po­ło­żyła na bla­cie w kuchni. Wtedy pod­szedł do niej Ja­kob i uca­ło­wał czule w czoło. Ko­bieta usia­dła z dziew­czyn­kami na ka­na­pie.

Miesz­ka­jąc z nimi, za­uwa­ży­łam póź­niej, że praca była dla niej prio­ry­te­tem, choć za­wsze dbała, by dzieci nie od­czuły tego, że więk­szość czasu spę­dzała w biu­rze. Gdy tylko miała oka­zję, od­kła­dała obo­wiązki służ­bowe na bok i zaj­mo­wała się bliź­niacz­kami.

One zaś uwiel­biały ma­lo­wać. Na ta­ra­sie z tyłu domu miały dwie, zro­bione spe­cjal­nie dla nich, drew­niane szta­lugi. Można by­łoby po­my­śleć, że w tym wieku nie będą wie­działy, jak z nich ko­rzy­stać, ale naj­wy­raź­niej ar­ty­styczne ta­lenty obu­dziły się w nich szyb­ciej niż u więk­szo­ści dzieci.

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­łam się za­wsty­dzo­nym, przy­ci­szo­nym to­nem.

Wszy­scy do­mow­nicy od­wró­cili się i po­zdro­wili mnie z ser­decz­no­ścią. Ma­rie wstała z ka­napy i po­de­szła.

– Dzień do­bry! Mam na­dzieję, że do­brze spa­łaś. Za­raz mu­simy wyjść do biura, ale Jo­se­fine wszystko ci wy­ja­śni i opro­wa­dzi po domu – po­wie­działa, kła­dąc dłoń na moim ra­mie­niu. – Dziew­czynki nie mo­gły się do­cze­kać, by cię po­znać!

– Fan­ta­stycz­nie… – Spoj­rza­łam na dzieci. – To mu­szą być Lea i So­fie. – Po­ma­cha­łam im dło­nią.

– Masz ra­cję. Dziew­czynki, przy­wi­taj­cie się z nową cio­cią. – Ma­rie zwró­ciła wzrok ku bliź­niacz­kom.

One spoj­rzały nie­malże w ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wa­nym cza­sie. Po­czu­łam dziwną nie­pew­ność, któ­rej ni­gdy wcze­śniej z dziećmi nie do­świad­czy­łam.

– Dzi­siaj bę­dziemy w domu dość późno. Jo­se­fine zo­sta­nie do wie­czora, że­byś się nie mar­twiła obo­wiąz­kami i miała chwilę na za­do­mo­wie­nie się u nas. – Ja­kob odło­żył ka­napkę i nad zle­wem otrze­pał dło­nie z okrusz­ków. – Mu­szę już wy­cho­dzić. Spi­sa­łem dla cie­bie li­stę obo­wiąz­ków, któ­rymi nor­mal­nie bę­dziesz się zaj­mo­wać. Przej­rzyj ją w wol­nej chwili, ale na­wet nie myśl o wy­ko­ny­wa­niu któ­rejś z tych rze­czy dzi­siaj. – Mru­gnął do mnie i pod­szedł do Ma­rie, ob­jął ją jedną ręką i po­ca­ło­wał na po­że­gna­nie. Wy­szedł z sa­lonu i po chwili sły­chać było od­głos uru­cho­mio­nego sil­nika sa­mo­chodu.

– Ja też za­raz mu­szę le­cieć. – Ma­rie po­de­szła do pa­pie­rów, które wcze­śniej zo­sta­wiła na bla­cie. Za­częła je ner­wowo prze­glą­dać. – Czy ktoś wi­dział fol­der z zie­loną za­kładką? – za­py­tała.

– Leży na ka­na­pie – ode­zwał się Jan.

Chło­pak miał trzy­na­ście lat, ale jego głos był głę­boki i mę­ski, co spra­wiło, że nieco osłu­pia­łam.

– Och! Dzię­kuję. – Ma­rie pod­nio­sła po­duszkę z frędz­lami, która przy­sło­niła fol­der. – W domu będę około dzie­więt­na­stej. Ja­kob po­wi­nien wró­cić nieco szyb­ciej. Gdyby co­kol­wiek się działo, to na lo­dówce masz za­pi­sane wszyst­kie nu­mery alar­mowe i oczy­wi­ście na­sze. – Wska­zała kartki po­przy­cze­piane ma­gne­sami. – Jan przy­je­dzie ze szkoły o szes­na­stej.

– O sie­dem­na­stej, mamo. – Syn spro­sto­wał jej wy­po­wiedź.

– Dla­czego o sie­dem­na­stej? – zdzi­wiła się ko­bieta.

– Mam dzi­siaj tre­ning – od­po­wie­dział zdaw­kowo.

Jan był ty­po­wym chło­pa­kiem wcho­dzą­cym w okres doj­rze­wa­nia. Na­sto­lat­kiem, który w du­żej mie­rze uni­kał kon­tak­tów z ro­dzi­cami.

– Ach, no tak… – Ma­rie pró­bo­wała za­cho­wać pewną sie­bie po­stawę. – Ucie­kam, sło­neczka. Jo­se­fine jest do two­jej dys­po­zy­cji, Emmo. Baw­cie się do­brze!

Wy­szła do przed­po­koju. Wło­żyła skó­rzane buty na wy­so­kich ob­ca­sach, po czym prze­szła do ga­rażu. Przez głowę prze­mknęło mi spo­strze­że­nie, jak w ta­kich bu­tach można pro­wa­dzić sa­mo­chód. Szybko jed­nak skie­ro­wa­łam my­śli w inną stronę.

– Zjedz coś. – Jo­se­fine za­pro­siła mnie do stołu. – Mogę ci zro­bić ka­napkę albo usma­żyć placki. W tam­tym dzba­nuszku jest świeżo za­pa­rzona mię­towa her­bata. – Wska­zała pal­cem biało-nie­bie­skie na­czy­nie. – Tu­taj masz eks­pres do kawy. Mo­żesz użyć mie­lo­nej albo sama zmie­lić ziarna – tłu­ma­czyła, po­ka­zu­jąc, gdzie co się znaj­duje.

– Chęt­nie zjem ka­napkę, ale zro­bię ją sama – od­po­wie­dzia­łam.

Nie by­łam przy­zwy­cza­jona do tego, by ktoś mi usłu­gi­wał. Czu­łam się jesz­cze bar­dziej nie­kom­for­towo, gdyż Jo­se­fine miała już swoje lata, a ja by­łam młodą dziew­czyną, po­zor­nie w pełni sił.

– Ro­zej­rzyj się po kuchni. Po­szpe­raj po szaf­kach, że­byś wie­działa, gdzie czego szu­kać. – Ko­bieta zdjęła far­tuch i od­wie­siła go na wie­szaku koło lo­dówki. – Nie krę­puj się, te­raz to też twój dom.

– Dzię­kuję. – We­szłam w głąb po­miesz­cze­nia. Pierw­sze, co do­strze­głam, to de­ski ku­chenne. Kilka usta­wio­nych w pio­nie, każda w in­nym ko­lo­rze. – Czy mogę użyć tej? – zwró­ci­łam się do Jo­se­fine, trzy­ma­jąc błę­kitną.

– Ta jest do ryb – za­chi­cho­tała ko­bieta. – Na gó­rze każ­dej z de­sek jest ob­ra­zek, dzięki któ­remu bę­dziesz wie­dzieć, do czego ta kon­kretna służy.

Na po­licz­kach wy­ma­lo­wały mi się wy­pieki. Do­piero te­raz do­strze­głam wspo­mniane przez nią sym­bole. Wzię­łam żółtą, na któ­rej skraju wid­niał bo­che­nek chleba. Po­de­szłam do lo­dówki i po­cią­gnę­łam za uchwyt. Ko­lejna wtopa…, po­my­śla­łam, gdyż drzwiczki, które otwo­rzy­łam, były od za­mra­żarki. Dla pra­wie każ­dego ta­kie drobne po­myłki nie sta­no­wi­łyby po­wodu do za­wsty­dze­nia. Nie­któ­rzy uzna­liby je na­wet za uro­cze, jed­nak ja na­wet drobne po­tknię­cie trak­to­wa­łam jak oso­bi­stą po­rażkę.

Od­wró­cona ty­łem do wszyst­kich za­mknę­łam na trzy se­kundy oczy, po czym wzię­łam głę­boki wdech. Uchy­li­łam dru­gie drzwiczki, tym ra­zem pra­wi­dłowe. Wy­ję­łam ma­sel­niczkę, ser żółty i szynkę. Zer­k­nę­łam ką­tem oka na po­mi­dory, jed­nak nie zde­cy­do­wa­łam się po nie się­gnąć. Mu­sia­ła­bym wów­czas wy­szu­kać ko­lejną de­skę, co by­łoby dla mnie pro­ble­ma­tyczne.

Przy ku­chen­nej wy­spie za­czę­łam kroić chrupki bo­chen chleba.

Jan sie­dział bli­sko i mimo że czy­tał, od czasu do czasu pod­no­sił wzrok, by mi się przyj­rzeć. My­ślał, że ro­bił to dys­kret­nie, jed­nak za­uwa­ży­łam jego za­cie­ka­wie­nie od razu.

– Praca do­mowa? – za­py­ta­łam, spo­glą­da­jąc w książkę. – Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za pra­cami do­mo­wymi. Wo­la­łam się sku­pić na lek­cjach i wtedy nie po­trze­bo­wa­łam do­dat­ko­wej na­uki w domu – kon­ty­nu­owa­łam, sta­ra­jąc się na­wią­zać z chło­pa­kiem re­la­cję.

Jo­se­fine w tym cza­sie włą­czyła dziew­czyn­kom bajki w te­le­wi­zji, a sama wil­gotną szmatką ście­rała ku­rze z wy­so­kich pod sam su­fit re­ga­łów peł­nych ksią­żek.

– To nie za­da­nie do­mowe. Czy­tam dla przy­jem­no­ści – od­po­wie­dział na­sto­la­tek. – Lu­bię le­gendy i stare opo­wie­ści.

– Le­gendy? Och! – pod­eks­cy­to­wa­łam się szcze­rze, co nie tylko było sły­chać w moim to­nie, ale rów­nież wi­dać w oczach, które nieco bar­dziej roz­bły­sły. – Ja też bar­dzo lu­bię le­gendy! Dużo ich po­zna­łam, gdy by­łam jesz­cze w szkole śred­niej. Wo­la­łam tego typu hi­sto­rie niż te, które ka­zali nam czy­tać jako lek­tury. – Prze­su­nę­łam bli­żej chło­paka ta­lerz z ka­napką, po czym sama nieco się do niego zbli­ży­łam. – To ja­kie le­gendy czy­tasz?

– Opo­wiem ci kiedy in­dziej. Mo­żesz też na­uczyć się nie­miec­kiego, wtedy sama po­czy­tasz. – W gło­sie chło­paka usły­sza­łam dozę sar­ka­zmu. – Mu­szę spa­ko­wać książki i za­raz przy­je­dzie po mnie au­to­bus.

– Do­jeż­dżają tu­taj nor­mal­nie au­to­busy? – zdzi­wi­łam się, po­nie­waż wczo­raj od­nio­słam wra­że­nie, że tak­sów­karz wy­wiózł mnie do­słow­nie na ko­niec świata.

– Nie, nie do­jeż­dżają. – Sa­tys­fak­cja na twa­rzy chło­paka była kla­rowną wia­do­mo­ścią. Po­my­śla­łam, że ra­czej się nie za­przy­jaź­nimy. Mia­łam je­dy­nie na­dzieję, że przy­naj­mniej nie bę­dziemy wcho­dzić so­bie w drogę. – Mnie za­biera au­to­bus szkolny. – Wy­pro­sto­wał plecy i ru­szył w stronę scho­dów. – Ale ja­kiś ki­lo­metr stąd jest przy­sta­nek au­to­bu­sowy. Je­żeli do­cze­kasz się przy­jazdu ja­kie­goś we­hi­kułu, to do­wie­zie cię do cen­trum. – Wyj­rzał zza wi­traża i uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

Po­że­gna­łam go wzro­kiem i usia­dłam z dziew­czyn­kami, by spró­bo­wać z nimi na­wią­zać kon­takt. Miały tylko cztery lata, w związku z czym jesz­cze nie po­tra­fiły płyn­nie mó­wić po an­giel­sku. Znały tylko po­je­dyn­cze wy­razy i nie­które wy­ra­że­nia. Pró­bo­wały mi wy­tłu­ma­czyć, o czym jest oglą­dana przez nie bajka, jed­nak nie zro­zu­mia­łam żad­nych słów, które w tak szyb­kim tem­pie wy­do­sta­wały się z ust bliź­nia­czek.

Gdy Jo­se­fine skoń­czyła czysz­cze­nie pó­łek, za­brała dziew­czynki do dzie­cię­cego klubu, który znaj­do­wał się kilka ulic da­lej. Obie­cała, że kiedy wróci, po­każe mi wszystko w domu, po­sta­no­wi­łam jed­nak sama ro­zej­rzeć się po ką­tach.

Naj­pierw zer­k­nę­łam do schowka pod scho­dami. Tego typu po­miesz­cze­nia za­wsze spra­wiały, że do­sta­wa­łam gę­siej skórki. W tym zna­la­złam je­dy­nie przy­rządy do czysz­cze­nia pod­łóg, ścierki po­prze­wie­szane na me­ta­lo­wych wie­sza­kach i stary mop le­żący w ciem­nym za­ka­marku. Prze­kro­czy­łam próg ma­łego po­miesz­cze­nia. Cof­nę­łam się, za­kry­wa­jąc usta i nos dło­nią. ­Za­pach we­wnątrz był ostry, wcho­dzący głę­boko w noz­drza. Coś po­mię­dzy stę­chli­zną a chlo­rem, za któ­rym szcze­gól­nie nie prze­pa­da­łam. Po­my­śla­łam, że nie­moż­li­wo­ścią jest, by ta woń nie prze­ni­kała przez drzwi i nie roz­prze­strze­niała się po domu. Wczo­raj prze­cho­dzi­łam tędy i nie po­czu­łam żad­nego smrodu, a już na pewno nie tak moc­nego.

Czym prę­dzej za­trza­snę­łam skrzy­piące drzwiczki. Usły­sza­łam, że w środku coś się prze­wró­ciło. Sta­nę­łam na chwilę, roz­wa­ża­jąc po­nowne ich otwar­cie i na­pra­wie­nie szkody, którą naj­praw­do­po­dob­niej wy­rzą­dzi­łam. Nie trwało to jed­nak długo, se­kundy póź­niej zre­zy­gno­wa­łam z po­my­słu i ru­szy­łam, by obej­rzeć ko­lejne po­miesz­cze­nia.

W przed­po­koju znaj­do­wało się troje drzwi. Wi­dzia­łam, jak Ma­rie wcho­dzi przez jedne do ga­rażu. Po­sta­no­wi­łam otwo­rzyć te, które przy­pusz­cza­łam, że pro­wa­dzić będą do dru­giej czę­ści sa­lonu. Nie po­my­li­łam się w prze­wi­dy­wa­niach.

Sa­lon miał dość dziwny układ: po­łą­czony z otwartą kuch­nią zaj­mo­wał dwa po­ziomy. Pierw­szy przy­le­gał do kuchni. Do dru­giego pro­wa­dziły czte­ro­stop­niowe schody. Żeby przejść z pierw­szej czę­ści sa­lonu do dru­giej, mu­sia­łam mi­nąć wi­tryny z ko­lo­ro­wymi szyb­kami. Chyba za nimi prze­pa­dają…, po­my­śla­łam. Przy­po­mi­nały nieco go­tyc­kie wi­traże okienne, które można po­dzi­wiać w sta­rych ka­te­drach. Na­prze­ciw nich, kilka me­trów da­lej, znaj­do­wała się cał­ko­wi­cie prze­szklona ściana. Świa­tło wpa­da­jące do sa­lonu prze­ni­kało przez wi­traże, two­rząc tę­czową aurę pa­nu­jącą w głęb­szej czę­ści sa­lonu. Tam też była bi­blio­teka. Wy­so­kie, bu­kowe półki, wy­peł­nione nie­zli­czoną ilo­ścią ksią­żek, dum­nie zaj­mo­wały więk­szą część po­miesz­cze­nia.

Za­uro­czona tym wi­do­kiem nie tylko go po­dzi­wia­łam, ale także czu­łam, jakby at­mos­fera stwo­rzona przez wła­ści­cieli domu prze­ni­kała mi głę­boko do wnę­trza. Czu­łam za­pach ksią­żek, ich hi­sto­rii za­pi­sa­nych na cien­kich kart­kach.

Po­mimo dość chłod­nej po­gody jedno z du­żych okien po­zo­stało uchy­lone. Mo­głam usły­szeć sze­lest li­ści, które wiatr ła­god­nie roz­rzu­cał po ogro­dzie. Przez szybę uj­rza­łam roz­le­gły ogród, przy­po­mi­na­jący nieco park. Gdzieś da­leko z tyłu ma­ja­czyło ciemne ogro­dze­nie. Drzewa tu­taj mu­siały zo­stać po­sa­dzone na długo przed tym, za­nim Ma­rie i Ja­kob za­miesz­kali w po­sia­dło­ści. Ich wierz­chołki się­gały po­nad szczyty domu. Po chwili za­dumy do­strze­głam męż­czy­znę, który sta­lo­wymi gra­biami zgar­niał li­ście w stosy.

Lek­kim, szyb­kim kro­kiem po­szłam do holu. Wło­ży­łam buty i kurtkę, po czym wró­ci­łam do sa­lonu. Otwo­rzy­łam drzwi bal­ko­nowe i wy­szłam na ta­ras. Spoj­rza­łam w górę i zo­ba­czy­łam okna swo­jego po­koju. Po ze­wnętrz­nych ścia­nach domu wiły się bluszcz i róża pnąca. Do ele­wa­cji przy­twier­dzono drew­niane kratki, po któ­rych ich pędy wspi­nały się po sam dach. Te­raz nie wy­glą­dały uro­kli­wie, kwiaty były sku­lone, zmar­z­nięte. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu li­ście nie ule­gły ni­skim tem­pe­ra­tu­rom i na­dal utrzy­my­wały się na ło­dy­gach. Szybko za­pię­łam za­mek kurtki aż po brodę i ru­szy­łam w kie­runku nie­zna­jo­mego.

– Dzień do­bry! – przy­wi­ta­łam go ser­decz­nie.

– Och! – Męż­czy­zna wy­pro­sto­wał plecy i się od­wró­cił. – ­Dzień do­bry!

Wy­glą­dał na około czter­dzie­ści lat. Był ubrany w ciemne ko­lory, miał na so­bie szarą kurtkę z du­żymi gu­zi­kami oraz ciem­no­zie­loną czapkę, która no­siła ślady wie­lo­let­niego użyt­ko­wa­nia.

– Pa­nienka przy­je­chała po­ma­gać przy dzie­ciach? – za­py­tał, po czym oparł gra­bie o taczkę z li­śćmi.

– Tak, cho­ciaż dzi­siaj mam dość luźny dzień. Roz­glą­dam się po domu i oko­licy. – Wło­ży­łam ręce do kie­szeni, a usta scho­wa­łam pod koł­nie­rzem kurtki. – Piękny ten ogród.

– Dbam o niego, jak mogę, choć pracy jest dużo. – Męż­czy­zna ro­zej­rzał się wo­kół. – La­tem mamy do­dat­kowe ręce do po­mocy. Sam nie był­bym w sta­nie ogar­nąć wszyst­kiego.

– Wła­śnie wi­dzę, jak ogromny jest ogród. Cudne te róże przy oknach. – Spoj­rza­łam w stronę domu.

– A krzewy pod oknami sa­lonu? Wi­działa pa­nienka? – za­py­tał, wska­zu­jąc pal­cem bujne krzaki.

– Wi­dzia­łam, wi­dzia­łam. Co to za ro­ślina? My­śla­łam, że więk­szość gubi li­ście na zimę.

– Te nie gu­bią. To buksz­pan.

– Buk… co? – Zmarsz­czy­łam brwi. – Chyba nie znam tej na­zwy po an­giel­sku, ale wy­daje mi się, że roz­po­znaję ten krzew. Moja mama miała kie­dyś działkę i je­stem pra­wie pewna, że po­sa­dziła tam coś po­dob­nego.

– Piękna ro­ślina, ale wy­maga dużo pracy. La­tem ata­kują ją szkod­niki.

Wy­ję­łam dło­nie z kie­szeni i uło­ży­łam nie­malże jak do mo­dli­twy. Ogrod­nik był sym­pa­tyczny. Nie wy­wo­ły­wał po­czu­cia przy­tło­cze­nia, jak to miało miej­sce przy pani Jo­se­fine czy Ma­rie i Ja­ko­bie.

– Dom się pani po­doba? I ro­dzina? – do­py­ty­wał.

– Tak, choć będę po­trze­bo­wała tro­chę czasu, żeby się przy­zwy­czaić. Dom ma swoją… jak to ująć… spe­cy­ficzną, dość mroczną at­mos­ferę.

– Oj ma… – Nie­zna­jomy skie­ro­wał wzrok na wieżę. – Ale też długą i za­wiłą hi­sto­rię. – Przez jego twarz prze­mknęła po­waga, którą prędko za­stą­pił bez­tro­ski uśmiech. – Może opo­wiem to pani in­nym ra­zem, bo wi­dzę, że rączki mar­zną. – Spoj­rzał na moje dło­nie.

Ob­da­rzy­łam męż­czy­znę ser­decz­nym uśmie­chem, po czym się po­że­gna­łam i wró­ci­łam do środka. Przez chwilę wę­dro­wa­łam po ciem­nych ko­ry­ta­rzach, po­dzi­wia­jąc ory­gi­nalne ob­razy wi­szące na ścia­nach. Nie za­glą­da­łam do po­miesz­czeń na gó­rze, je­dy­nie do po­koju dziew­czy­nek, aby spraw­dzić, w ja­kich za­baw­kach gu­stują.

Na­stęp­nie wró­ci­łam do swo­jej sy­pialni, po­ło­ży­łam się na łóżku i wzię­łam do ręki te­le­fon. Naj­pierw za­dzwo­ni­łam do mamy, aby opo­wie­dzieć jej o po­sia­dło­ści i ro­dzi­nie. Póź­niej wy­bra­łam nu­mer przy­ja­ciółki.

– Halo?

– Hej! Na­resz­cie! My­śla­łam, że ktoś cię po­rwał – oznaj­miła Maja.

– Co? Dla­czego po­rwał? – za­śmia­łam się do te­le­fonu.

– Bo wy­sła­łaś mi tylko SMS-a! By­łam prze­ko­nana, że za­dzwo­nisz. Wiesz, gdyby cię po­rwał ja­kiś psy­cho­pata, to wła­śnie ta­kim SMS-em za­pew­niłby so­bie alibi – za­żar­to­wała.

Jej czarny hu­mor spra­wił, że po raz pierw­szy od przy­jazdu po­czu­łam się zre­lak­so­wana.

– No tak, prze­cież je­stem taka atrak­cyjna i po­wabna, że wszy­scy tylko cze­kają, żeby mnie upro­wa­dzić.

– My­ślisz, że je­dy­nie piękne dziew­czyny zni­kają? – Przy­ja­ciółka gło­śno się za­śmiała. – I co? Jak ci się po­doba w domu? Jak ro­dzina? Opo­wia­daj! – za­żą­dała pod­eks­cy­to­wana.

– W po­rządku. Ni­czego nad­zwy­czaj­nego nie ukry­wali. Mają ogromny dom, w sta­rym, ale bar­dzo ele­ganc­kim stylu. Jak z ame­ry­kań­skich fil­mów.

– Ta­kim vin­tage?

– Nie wiem… może tro­chę. Me­ble są z li­tego drewna, pięk­nie rzeź­bione. Wła­ści­wie jak te­raz tak so­bie my­ślę, to wszystko tu­taj zro­bione jest z drewna. Je­dy­nie kuch­nię wy­ło­żono ka­mie­niem.

– A twój po­kój? Po­doba ci się? – do­py­ty­wała z za­cie­ka­wie­niem.

– Bar­dzo! Mam po­dwójne łóżko z bal­da­chi­mem! – od­po­wie­dzia­łam, wręcz wy­śpie­wu­jąc słowo „bal­da­chim”.

– To mogę wpa­dać na no­co­wanki! No i bę­dziesz miała gdzie ukry­wać chło­pa­ków.

– Gdzie? Pod tym pół­prze­zro­czy­stym wo­alem? – za­chi­cho­ta­łam. – Zresztą nie za­mie­rzam skry­wać żad­nych chło­pa­ków. Nie po to tu przy­je­cha­łam.

– To po co? – Maja par­sk­nęła śmie­chem. – Trzeba ko­rzy­stać, póki je­ste­śmy młode!

– Ale ko­rzy­stać z czego?

– Z na­szych fi­zycz­nych atry­bu­tów. Nie mó­wię, że masz szu­kać mi­ło­ści swo­jego ży­cia. Ra­czej się za­ba­wić, ro­ze­rwać. Au­striacy mają sporo we­rwy – po­wie­działa.

Ton jej głosu spra­wił, że w wy­obraźni po­ja­wił mi się ob­raz przy­ja­ciółki sie­dzą­cej na łóżku i pusz­cza­ją­cej do mnie oczko. Maja od pew­nego czasu spo­ty­kała się z chło­pa­kiem o imie­niu Mar­cus. Dwa ty­go­dnie po przy­jeź­dzie do Wied­nia po­znała go w jed­nym z lo­kal­nych ba­rów.

– We­rwy do czego? – za­py­ta­łam, jak­bym nie znała od­po­wie­dzi. W rze­czy­wi­sto­ści do­sko­nale wie­dzia­łam, co ma na my­śli, ale nie do końca zga­dza­łam się z jej to­kiem my­śle­nia. – A z tym roz­ry­wa­niem to wiesz, jak bywa. Mało wa­ria­tów cho­dzi po ziemi? – rzu­ci­łam mrocz­nym żar­tem, który Maja zda­wała się zi­gno­ro­wać.

– We­rwy do dzia­ła­nia – od­po­wie­działa i na­wet przez te­le­fon czuć było, że się uśmie­cha. – Wiem, że nie je­steś zwo­len­niczką tego typu przy­gód. Ja to ro­zu­miem, se­rio. Ale ta­kie przy­gody mogą pro­wa­dzić do cze­goś na­prawdę po­waż­nego.

– Mó­wisz o Mar­cu­sie? Czy od­na­le­zie­niu mo­ich ro­ze­rwa­nych zwłok gdzieś w le­sie? – na­wią­za­łam do swo­jego żartu.

– Ow­szem, mó­wię o Mar­cu­sie. Je­ste­śmy ra­zem już pół­tora mie­siąca i wszystko układa się wspa­niale – od­po­wie­działa z dumą przy­ja­ciółka.

Za­wsze ki­bi­co­wa­łam Mai, jej ocze­ki­wa­nia wzglę­dem męż­czyzn były dość wy­so­kie. Chło­pak mu­siał nie tylko wy­glą­dać, ale też wy­ka­zy­wać się ini­cja­tywą i cho­ciaż odro­biną in­te­lektu. Naj­le­piej, jakby do tego jesz­cze go­to­wał, sprzą­tał po so­bie, uwiel­biał koty i był we­ga­ni­nem. No cóż, wy­ma­ga­nia z gór­nej półki, ale i dziew­czyna wy­jąt­kowa.

– Mia­łaś szczę­ście. Wiesz, że ra­czej nie je­stem im­pre­zową du­szą. Nie lu­bię się szla­jać po ba­rach – chrząk­nę­łam, jak­bym przy­go­to­wy­wała się do wy­gło­sze­nia mowy.

– Od razu szla­jać! – prych­nęła. – Kto się szlaja? Prze­cież lu­bisz się cza­sami na­pić do­brej whi­skey! Nikt nie mówi, że masz cho­dzić od baru do baru w po­szu­ki­wa­niu ape­tycz­nych ką­sków.

– Nie twier­dzę, że się szla­jasz, czubku! Mó­wię tylko, że ty przy­naj­mniej lu­bisz po­tań­czyć, a ja je­stem ty­pem sta­rej panny, która sie­dzi w ką­cie ze szklanką czy­stej whi­skey w jed­nej dłoni, a w dru­giej z dy­mią­cym pa­pie­ro­sem.

– Ty nie pa­lisz… – za­częła Maja, ale jej prze­rwa­łam.

– Nie bierz wszyst­kiego do­słow­nie. Wiesz, co mam na my­śli.

– Wiem, ale sie­dząc w domu, ni­kogo nie spo­tkasz i rze­czy­wi­ście taką panną zo­sta­niesz. W week­end wy­cho­dzę z ko­le­żanką na świą­teczne za­kupy. Może wy­bra­ła­byś się z nami?

– Już ro­bi­cie świą­teczne za­kupy?

– Pla­nuję wy­słać kilka rze­czy do Pol­ski, a poza tym chcę ku­pić fajny ka­len­darz ad­wen­towy. My­śla­łam o ta­kim z ko­sme­ty­kami lub my­deł­kami i bom­bami do ką­pieli.

– Wła­ści­wie chęt­nie z wami pójdę. Nie chcę sie­dzieć w domu, gdy Ma­rie i Ja­kob będą tu­taj od rana do wie­czora.

Przy­ję­łam pro­po­zy­cję przy­ja­ciółki, po­nie­waż week­endy za­wsze były dla mnie mę­czar­nią. Jako au pair czu­łam się ni­czym piąte koło u wozu, gdy ro­dzina spę­dzała so­bot­nie po­ranki przy stole, a po­tem wspól­nie grała w plan­szówki lub oglą­dała te­le­wi­zję. Ni­gdy nie umia­łam po­znać, czy wy­pada do nich do­łą­czyć. Nie wie­dzia­łam na­wet, czy chcia­ła­bym to zro­bić. Gdy miesz­ka­łam w Lon­dy­nie, kilka razy zda­rzyło mi się spę­dzić week­end w domu. Czu­łam się wtedy zo­bo­wią­zana do po­mocy w opiece nad dziećmi czy po­zmy­wa­nia ta­le­rzy po po­siłku, któ­rego na­wet nie ja­dłam.

– Wy­ślę ci współ­rzędne miej­sca, gdzie się spo­ty­kamy, do­bra? My­śla­łam, żeby naj­pierw wy­sko­czyć na do­brą kawkę i cia­cho. Znam świetną knajpkę, w któ­rej ser­wują we­gań­skie wy­pieki.

– Su­per, a kto to ta twoja ko­le­żanka? – za­py­ta­łam. – Wiesz, że nie za do­brze idzie mi na­wią­zy­wa­nie zna­jo­mo­ści z ludźmi w na­szym wieku.

– Mnie też to nie przy­cho­dzi ła­two, ale z nią ja­koś od razu zła­pa­łam kon­takt. Mamy dużo wspól­nego, po­nie­waż ona rów­nież przy­je­chała do Wied­nia za pracą. Na pewno bez pro­blemu się z nią do­ga­dasz – uspo­ka­jała Maja.

Skoń­czy­ły­śmy roz­mowę, po czym za­bra­łam się do roz­pa­ko­wy­wa­nia wa­lizki. Za­wsze gdy do­kądś wy­jeż­dża­łam, wa­lizka le­żała nie­ru­szona przez pierw­sze kilka dni. Wyj­mo­wa­łam z niej tylko po­trzebne rze­czy, ale ni­gdy nie roz­pa­ko­wa­łam jej od razu po przy­jeź­dzie na miej­sce. Tym ra­zem obie­ca­łam so­bie, że ze­rwę z tym dziw­nym na­wy­kiem. Za­czę­łam więc wy­cią­gać ubra­nia i wie­szać je na we­lu­ro­wych wie­sza­kach w sza­fie. Gdy skoń­czy­łam, ze­szłam na dół po jo­gurt.

Około czter­na­stej wró­ciła pani Jo­se­fine z dziew­czyn­kami, co zbu­rzyło spo­kój, któ­rym cie­szy­łam się przez kilka go­dzin. Star­sza pani z ener­gią ty­pową dla osób za­wsze ma­ją­cych coś do zro­bie­nia od razu za­pro­po­no­wała, że opro­wa­dzi mnie po domu, a ja zgo­dzi­łam się bez wa­ha­nia. By­łam cie­kawa, co jesz­cze kryje ta im­po­nu­jąca po­sia­dłość. Go­spo­sia po­ka­zała mi każdy za­ka­ma­rek – od prze­stron­nych po­koi dzien­nych, przez nieco za­ku­rzoną, ale im­po­nu­jącą bi­blio­tekę, aż po biuro, w któ­rym od czasu do czasu prze­sia­dy­wał Ja­kob. Mia­łam oka­zję zo­ba­czyć nie tylko po­ko­iki dzieci, ale na­wet sy­pial­nię Ma­rie i Ja­koba, co wy­dało mi się nieco nie na miej­scu.

Pani Jo­se­fine nie miesz­kała z ro­dziną. Co­dzien­nie rano przy­cho­dziła, by za­jąć się do­mem i dziew­czyn­kami, a wie­czo­rem, gdy bliź­niaczki już spały, wra­cała do sie­bie, zo­sta­wia­jąc wszyst­kie po­miesz­cze­nia w nie­na­gan­nym po­rządku. Za­sta­na­wia­łam się, jak ko­bieta tak wcze­śnie do­ciera na miej­sce i kiedy wła­ści­wie znaj­duje czas na od­po­czy­nek. Mimo za­cnego wieku wy­glą­dała na ener­giczną i za­an­ga­żo­waną w swoje obo­wiązki.

Nie mia­łam jesz­cze oka­zji wy­brać się na spa­cer po oko­licy, ale po­dej­rze­wa­łam, że to nie jest naj­bied­niej­sza dziel­nica – bez żad­nych uszczy­pli­wo­ści wo­bec pani Jo­se­fine, któ­rej za­równo pra­co­wi­tość, jak i skrom­ność mo­gły su­ge­ro­wać inne wa­runki ży­cia.

Pierw­szy do domu wró­cił Jan. Nie zo­rien­to­wa­łam się, kiedy pod­je­chał szkolny au­to­bus i wy­sa­dził na­sto­latka. Za­jęta swo­imi my­ślami, usły­sza­łam do­piero skrzy­piący, me­ta­liczny od­głos otwie­ra­nia bramy wjaz­do­wej, którą chło­pak uru­cho­mił pi­lo­tem. Kilka go­dzin póź­niej do domu we­szła Ma­rie, zmę­czona po pracy, ale mimo to z uśmie­chem na ustach. Wie­czo­rem do grona od­po­czy­wa­ją­cej już ro­dziny do­łą­czył pan domu, który po­ja­wił się jako ostatni. Swoją obec­no­ścią po­nie­kąd za­mknął dzień.

Krzą­ta­łam się, nie mo­gąc zna­leźć dla sie­bie miej­sca. Mia­łam wra­że­nie, że wszy­scy do­mow­nicy, na­wet pani Jo­se­fine, są ze sobą mocno zżyci, co po­głę­biało moje uczu­cie wy­ob­co­wa­nia. Czu­łam się nie­kom­for­towo, jak­bym była je­dy­nie bier­nym ob­ser­wa­to­rem ich co­dzien­no­ści. Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam, aby wie­czór wresz­cie do­biegł końca.

Rozdział II

Świąteczny kalendarz

Emma

Przez ostat­nie dwa dni pró­bo­wa­łam się za­adap­to­wać w no­wym miej­scu oraz le­piej po­znać mał­żeń­stwo i ich dzieci. Mimo że Jan z po­czątku po­zo­wał na dość oschłego, oka­zał się mi­łym i bar­dzo in­te­li­gent­nym chło­pa­kiem. Mo­głam z nim swo­bod­nie roz­ma­wiać o ulu­bio­nych książ­kach, które oboje zdą­ży­li­śmy już prze­czy­tać. Dziew­czynki były bar­dzo grzeczne i wła­ści­wie nie spra­wiały żad­nych kło­po­tów, jed­nak pani Jo­se­fine nie od­stę­po­wała mnie i bliź­nia­czek na krok. Od­no­si­łam wra­że­nie, że star­sza go­spo­sia nie do końca mi ufa, ale nie mia­łam jej tego za złe. Dzięki temu sama czu­łam się znacz­nie pew­niej.

Ja­kob i Ma­rie w domu prze­by­wali je­dy­nie kilka go­dzin dzien­nie. Gdzieś po­mię­dzy po­ran­nym po­śpie­chem i wie­czor­nym zmę­cze­niem za­mie­ni­łam z nimi za­le­d­wie kilka słów.

Wie­czory spę­dza­łam w swo­jej sy­pialni, z drzwiami za­mknię­tymi na klucz, po­nie­waż dziew­czynki czę­sto bez za­po­wie­dzi czy pu­ka­nia wbie­gały do mo­jego po­koju przed wzię­ciem ką­pieli.

W końcu nad­szedł week­end. Nie mo­głam się do­cze­kać wyj­ścia do mia­sta i od­kry­wa­nia jego sta­rych, uro­kli­wych uli­czek. Od za­wsze fa­scy­no­wały mnie za­kątki, do któ­rych nie za­gląda zbyt wielu zwie­dza­ją­cych. Kilka razy tra­fi­łam na­wet do opusz­czo­nych bu­dyn­ków. Do­strze­ga­łam w nich hi­sto­rię i czu­łam ener­gię lu­dzi nie­gdyś za­miesz­ku­ją­cych tamte mury. W ta­kich miej­scach od­naj­dy­wa­łam ma­gię, któ­rej bra­ko­wało po­pu­lar­nym atrak­cjom tu­ry­stycz­nym. W so­botę rano wsta­łam z uśmie­chem na twa­rzy. Od razu lek­kim kro­kiem po­bie­głam do ła­zienki, by przy­go­to­wać się do wyj­ścia. Wtedy usły­sza­łam ci­che pu­ka­nie.

– Mogę wejść? – Głos Ma­rie do­bie­gał zza za­mknię­tych drzwi.

– Już otwie­ram! – za­wo­ła­łam, pod­cho­dząc do wej­ścia, po czym prze­krę­ci­łam stary klucz. – Prze­pra­szam. – Po­pra­wi­łam oku­lary na no­sie. – Za­my­kam je, żeby unik­nąć sy­tu­acji, w któ­rej dziew­czynki wbie­głyby do po­koju, gdy aku­rat się prze­bie­ram.

– Och! Nie martw się tym – po­wie­działa ko­bieta, sze­roko się uśmie­cha­jąc i ma­cha­jąc ręką. – Rób tak, abyś to ty czuła się swo­bod­nie. Przy­szłam z twoją pierw­szą wy­płatą – do­dała i wy­jęła z kie­szeni ko­pertę.

Wzię­łam ją, a gdy zaj­rza­łam do środka, za­uwa­ży­łam, że otrzy­ma­łam pełną ty­go­dniówkę.

– Ale to jest wy­na­gro­dze­nie za cały ty­dzień, a ja prze­pra­co­wa­łam tylko dwa dni. Chyba nie po­win­nam tego brać…

– Po­win­naś! – Ma­rie ge­stem dłoni dała do zro­zu­mie­nia, że­bym za­cho­wała bank­noty. – Na pewno pla­nu­jesz w ten week­end wyj­ście do mia­sta, a Wie­deń do naj­tań­szych miejsc nie na­leży. – Unio­sła brwi i po­ki­wała głową. – Do­kąd dzi­siaj idziesz? Mogę ci w czymś po­móc?

Przez chwilę się za­sta­na­wia­łam, co do­kład­nie ko­bieta ma na my­śli.

– Je­dy­nie na spo­tka­nie z ko­le­żanką, o któ­rej opo­wia­da­łam wam jesz­cze, kiedy roz­ma­wia­li­śmy na wi­de­ocza­cie.

– Wiesz, jak do­trzeć do mia­sta? – Ma­rie zro­biła za­tro­skaną minę.

– Jan wspo­mi­nał, że mogę pod­je­chać au­to­bu­sem.

– Mo­żesz – od­po­wie­działa. – Ale dzi­siaj wy­bie­ram się do cen­trum i chęt­nie cię pod­wiozę – za­pro­po­no­wała su­ge­ru­ją­cym tę opcję to­nem.

– By­łoby wspa­niale. Szcze­rze mó­wiąc, tro­chę stre­suje mnie ta pierw­sza po­dróż.

– No tak, w końcu to spory ka­wał drogi. Wiesz, jak ku­pić bi­let? – Ma­rie wy­jęła z kie­szeni swój te­le­fon. – Wy­star­czy, że za­lo­gu­jesz się na tej stro­nie. – Po­ka­zała mi na ekra­nie. – Ta pierw­sza opcja to bi­let okre­sowy. Zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej opłaca się ku­pić wła­śnie ten. Bę­dziesz mo­gła ko­rzy­stać z ca­łej ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, w tym me­tra.

– Łał… – Zro­bi­łam wiel­kie oczy. – Mało to on nie kosz­tuje.

– Nie­stety… Ale je­śli pla­nu­jesz dużo ko­rzy­stać z au­to­bu­sów, to chyba bę­dzie dla cie­bie naj­ko­rzyst­niej­sze. Wiem, że w ten week­end Jan ni­g­dzie nie wy­cho­dzi, więc może po­ży­czyć ci swoją kartę miej­ską.

– My­ślisz, że nie miałby nic prze­ciwko?

– Nie, skądże! Dla­czego mia­łoby to mu prze­szka­dzać? – Uśmiech­nęła się do mnie ser­decz­nie, po czym od­wró­ciła ku sy­pialni syna. – Jan! – krzyk­nęła gło­śno. – Mógł­byś na chwilę przyjść?

Chło­pak wy­chy­lił głowę zza drzwi. Po jego mi­nie można było wnio­sko­wać, że nie jest za­do­wo­lony, iż zo­stał przy­wo­łany w swoim wol­nym cza­sie.

– Gra­łem… Przez was stra­ci­łem roz­grywkę – rzu­cił w nieza­do­wo­le­niu, pod­cho­dząc do matki. Z głowy zdjął ma­sywne słu­chaw­ki z mi­kro­fo­nem. – Coś kon­kret­nego chce­cie? – Spoj­rzał na mnie i za­ci­snął usta w pół­u­śmie­chu.

– Po­życz Em­mie swój bi­let mie­sięczny.

– Dla­czego mam to zro­bić? – Uniósł brew, jakby prośba matki wpra­wiła go w za­że­no­wa­nie.

– Bo bi­lety są dro­gie, a Emma do­stała do­piero pierw­szą wy­płatę. – Ma­rie rzu­ciła sy­nowi zna­czące spoj­rze­nie, po czym splo­tła ręce na pier­siach.

– Skoro do­stała wy­płatę, to chyba może so­bie ku­pić wła­sny bi­let? – stwier­dził Jan, pa­trząc mi w oczy i szy­der­czo się uśmie­cha­jąc.

Nie ro­zu­mia­łam tej na­głej zmiany. Od kilku dni do­ga­dy­wa­li­śmy się cał­kiem nie­źle. W my­ślach uspra­wie­dli­wia­łam jego za­cho­wa­nie prze­rwa­niem ulu­bio­nej gry.

– Wła­ści­wie to mogę, ale jesz­cze nie znam mia­sta ani jego cen. By­łoby miło, gdy­byś po­ży­czył mi swoją kartę tylko na dzi­siaj… I ewen­tu­al­nie może na ju­tro – po­wie­dzia­łam i ski­nę­łam uprzej­mie głową. – Od­wdzię­czę się ja­koś.

Chło­pak par­sk­nął drwiąco, choć przy­pusz­cza­łam, że wcale nie miał za­miaru mnie w ten spo­sób upo­ko­rzyć. Od razu wy­czu­łam, że jego po­stawa nie jest taka, jaką chciał obrać. Pra­gnął wy­glą­dać na ko­goś, kto ma choć odro­binę wła­dzy. W końcu to ten wiek, kiedy chłopcy po­woli za­mie­niają się w męż­czyzn. Jan był do­brym dzie­cia­kiem, więc wy­pro­sto­wał plecy i zmie­nił nieco minę.

– Za­raz przy­niosę kartę – po­wie­dział, a ton jego głosu prze­szedł w znacz­nie mniej ofen­sywny.

Ma­rie oparła plecy o ścianę, a ja wciąż sta­łam w progu mo­jej sy­pial­ni. Ner­wowo prze­łknę­łam ślinę i za­ci­snę­łam palce na otrzy­ma­nej ko­per­cie. Za­wa­ha­łam się i szybko ucie­kłam wzro­kiem na ob­razy na ścia­nach, aby przy­pad­kiem nie spoj­rzeć ko­bie­cie w oczy, co mo­głoby spro­wo­ko­wać ją do roz­po­czę­cia ko­lej­nego wątku.

– Oto karta – po­wie­dział Jan, wrę­cza­jąc mi ją. – Tylko, pro­szę, nie zgub jej, to kosz­to­wa­łoby nas sporą sumkę. – Wło­żył dło­nie do kie­szeni i cof­nął się o dwa kroki. – Za­mie­rzasz zwie­dzać mia­sto? – za­py­tał.

– Spo­tkać się z ko­le­żanką, która od ja­kie­goś czasu pra­cuje w Wied­niu. Chce zro­bić za­kupy świą­teczne, więc ja idę na do­czepkę. – Uśmiech­nę­łam się do na­sto­latka, ob­ra­ca­jąc kartę mię­dzy pal­cami.

– Sie­bie też nie zgub – prych­nął, dumny z bły­sko­tli­wego tek­stu. – Wiesz, jaki au­to­bus do nas do­jeż­dża? I skąd mo­żesz się do­stać do domu?

Zmarsz­czy­łam brwi, za­sko­czona, że chło­pak tak bar­dzo się o mnie trosz­czy. Ma­rie rów­nież wy­da­wała się nie mniej za­dzi­wiona za­cho­wa­niem syna.

– Dzię­kuję, nie mu­sisz się o mnie mar­twić. Jakby nie pa­trzeć, je­stem już w miarę do­ro­sła – za­śmia­łam się, ale z miną pełną uzna­nia dla Jana. – Mam nu­mer do two­ich ro­dzi­ców, mapę mia­sta i wszyst­kie roz­pi­ski au­to­bu­sów oraz me­tra. My­ślę, że so­bie po­ra­dzę.

– W ra­zie czego za­pi­sa­łaś też mój nu­mer? – Za­ło­żył słu­chawki na uszy i z szel­mow­skim uśmiesz­kiem wró­cił do po­koju.

Ma­rie zaś z wciąż roz­dzia­wio­nymi w zdzi­wie­niu ustami skie­ro­wała się na dół.

– Wy­ru­szam za trzy­dzie­ści mi­nut, więc je­śli chcesz ze mną pod­je­chać, to spo­tkajmy się przed wej­ściem, do­brze? – za­py­tała, sta­jąc na skraju scho­dów.

Ski­nę­łam głową i przy­mknę­łam drzwi po­koju.

Przed wyj­ściem spraw­dza­łam pię­cio­krot­nie, czy na pewno spa­ko­wa­łam do ple­caka mapę, prze­no­śną ła­do­warkę do te­le­fonu oraz port­fel, do któ­rego wło­ży­łam też kartę miej­ską od Jana.

Sie­dząc z Ma­rie w sa­mo­cho­dzie, czu­łam się nie­swojo. Nie tylko nie mia­łam po­ję­cia, o czym z nią roz­ma­wiać – ani czy w ogóle po­win­nam roz­po­cząć ja­ką­kol­wiek po­ga­wędkę – ale gdy prze­jeż­dża­ły­śmy przez las, od­nio­słam nie­od­parte wra­że­nie, że ktoś nas ob­ser­wuje, ukryty wśród zzięb­nię­tych drzew i krze­wów. Ko­bieta na­to­miast sta­rała się mnie za­ga­dy­wać. Pod­py­ty­wała o miej­sca, które za­mie­rzam zwie­dzić, oraz ostrze­gała przed po­ten­cjal­nymi nie­bez­pie­czeń­stwami czy­ha­ją­cymi w wiel­kim mie­ście. Nie po­tra­fi­łam jed­nak po­cią­gnąć z nią te­matu. Wi­doki za oknem wciąż roz­pra­szały moją uwagę.

Gdy wresz­cie wy­je­cha­ły­śmy z lasu i do­tar­ły­śmy do mia­sta, po­czu­łam wielką ulgę.

– Dzię­kuję za pod­wózkę – zwró­ci­łam się do Ma­rie, za­nim wy­sia­dłam z sa­mo­chodu.

– Pa­mię­taj, jak­byś cze­go­kol­wiek po­trze­bo­wała, nie krę­puj się i pisz do mnie. – Ko­bieta wy­chy­liła się nad miej­scem pa­sa­żera. – I noś ple­cak z przodu! Tu­taj nie bra­kuje kie­szon­kow­ców!

– Będę pa­mię­tać. – Po­ki­wa­łam głową i na­pię­łam po­liczki w uśmie­chu. – Dzię­kuję raz jesz­cze. – Za­trza­snę­łam za sobą drzwi i po­ma­cha­łam Ma­rie.

Od­je­chała, a ja sta­łam, nieco przy­tło­czona ogro­mem wiel­kiego mia­sta. Choć po­cho­dzi­łam z du­żej miej­sco­wo­ści, no­wość wszyst­kiego tu­taj bu­dziła pew­nego ro­dzaju nie­po­kój. Z jed­nej strony śmier­tel­nie ba­łam się nie­zna­nego, z in­nej jed­nak wie­dzia­łam, że je­żeli nie po­ko­nam swo­ich lę­ków, do­ni­kąd nie zajdę. Uni­ka­łam na­pięć, a po­tem mia­łam ten­den­cję za­nu­rza­nia się bez opa­mię­ta­nia w sy­tu­acjach stre­so­gen­nych. Wtedy serce za­czy­nało mi bić szyb­ciej, na twa­rzy po­ja­wiały się ru­mieńce, a plamy na klatce pier­sio­wej zdra­dzały zde­ner­wo­wa­nie. Od­dech się spły­cał, a dło­nie sta­wały lo­do­wate. Tak wła­śnie czu­łam się te­raz.

Prze­jeż­dża­jący obok sa­mo­chód wy­dał gło­śny dźwięk, co mnie ocu­ciło. Pod­nio­słam brodę wy­żej i ro­zej­rza­łam się do­koła. Po­pra­wi­łam dzier­ganą, gra­na­tową czapkę z pom­po­nem i oku­lary, po czym ru­szy­łam we­dług trasy wid­nie­ją­cej w apli­ka­cji na te­le­fo­nie do ka­wiarni, w któ­rej umó­wi­łam się z Mają. Szłam chod­ni­kiem, sta­ra­jąc się uni­kać ka­łuż. Wiał lekki, ale dość mroźny wiatr, po­nadto z nieba spa­dały drobne kro­ple desz­czu zmie­szane ze śnie­giem. Dzię­ko­wa­łam so­bie, że tym ra­zem pa­mię­ta­łam o czapce i wzię­łam sza­lik. Nie za­wsze to ro­bi­łam, sza­lik bar­dzo prze­szka­dza mi pod­czas cho­dze­nia. Nie wiem, czy je­stem przy­pad­kiem jed­nym na mi­lion, ale mam wra­że­nie, że ta drobna rzecz na­prawdę wpływa na moje po­czu­cie rów­no­wagi.

Czę­sto sta­wa­łam, żeby spraw­dzić drogę na te­le­fo­nie. Cza­sami ko­rzy­sta­łam rów­nież z pa­pie­ro­wych map. Wtedy czu­łam się jak praw­dziwa tu­rystka. Wie­deń ma wiele ma­łych, bocz­nych uli­czek. Każda z nich wy­gląda po­dob­nie. Gdyby nie mapa, nie by­łoby szans, że­bym z moją orien­ta­cją prze­strzenną zna­la­zła ka­wiar­nię, którą Maja wy­brała na dzi­siej­szy lunch. Na­resz­cie jed­nak do­tar­łam. Sta­łam przed uro­czym lo­ka­lem, ze ścia­nami z ce­gły, którą ktoś po­ma­lo­wał błę­kitną farbą. Na szyl­dzie wid­niał na­pis: „Aleja szczę­ścia i smaku”.

Po­de­szłam do prze­szklo­nej wi­tryny, zza któ­rej za­chę­ca­jąco uśmie­chały się do mnie we­gań­skie wy­pieki. Nie je­stem we­ganką i za­wsze my­śla­łam, że ich pro­dukty nie mogą być tak smaczne jak te zro­bione z nor­mal­nych skład­ni­ków. Tu­tej­sze jed­nak za­chwy­cały wy­glą­dem i za­pa­chem do­cho­dzą­cym z wnę­trza ka­wiarni. Moją uwagę zwró­ciły szcze­gól­nie gniazdka po­kryte gę­stym, bia­łym lu­krem i po­sy­pane czymś, co przy­po­mi­nało okruszki kru­chego cia­sta. Wzię­łam głę­boki wdech, wcią­ga­jąc słodki za­pach cu­kru mie­sza­jący się z zim­nym po­wie­trzem. Uśmiech­nę­łam się do sie­bie i na chwilę przy­mknę­łam po­wieki. Wy­pu­ści­łam po­wie­trze i nie­pew­nie prze­kro­czy­łam próg lo­kalu.

Moje wej­ście ob­wie­ściły dzwo­neczki za­wie­szone tuż nad drzwiami. Młoda dziew­czyna sto­jąca za ladą od razu przy­wi­tała mnie ser­decz­nym uśmie­chem i ge­stem ręki za­pra­sza­ją­cym do środka. Ro­zej­rza­łam się po ma­łej prze­strzeni w na­dziei, że Maja już tu była, ale nie­stety nie do­strze­głam jej. Je­den z okrą­głych sto­li­ków zaj­mo­wała star­sza para, a przy naj­przy­tul­niej­szym z nich, koło okna, młoda dziew­czyna dzier­gała coś czer­wo­nego na dru­tach.

Po­de­szłam do lady i drżą­cym gło­sem za­py­ta­łam o prze­pysz­nie wy­glą­da­jące gniazdka z wy­stawy okien­nej. Ru­do­włosa dziew­czyna po­cząt­kowo nie ro­zu­miała, o które ciastko mi cho­dzi. Z roz­ba­wie­niem pró­bo­wała od­gad­nąć, o ja­kim sma­ko­łyku ma­rzę. Naj­pierw po­ka­zała mi ba­beczki z przy­tła­cza­jącą ilo­ścią bi­tej śmie­tany, po­tem pączki wy­glą­da­jące rów­nie do­brze jak gniazdka, na które się na­sta­wi­łam. Za trze­cim ra­zem tra­fiła. Nie wiem dla­czego, ale pra­wie pod­sko­czy­łam, po­ka­zu­jąc pal­cem, że wła­śnie to chcia­ła­bym za­mó­wić. Może za­re­ago­wa­łam w ten spo­sób, po­nie­waż młoda Au­striaczka za­mie­niła tę drobną trans­ak­cję w grę w zga­dy­wa­nie. Uzna­łam to za wy­jąt­kowo miłe, a stres, który od­czu­wa­łam tuż przed roz­po­czę­ciem roz­mowy, cał­ko­wi­cie roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

Za­pła­ci­łam, po czym usia­dłam przy sto­liku. Wy­bra­łam ten, który stał w naj­dal­szym ką­cie sali. Tam by­łam pra­wie poza za­się­giem wzroku. Po­czu­łam się pew­niej, oparta o ścianę za sobą. Po chwili kel­nerka przy­nio­sła moje słod­kie za­mó­wie­nie oraz kawę ze spie­nio­nym mle­kiem, po­sy­paną cy­na­mo­nem i cu­krem wa­ni­lio­wym.

Na­pi­sa­łam do Mai wia­do­mość, ale do­słow­nie pięć se­kund po tym, gdy klik­nę­łam „wy­ślij”, dzwo­neczki nad drzwiami za­brzę­czały i ona wraz z ró­żo­wo­włosą dziew­czyną po­ja­wiły się przy la­dzie. Przy­ja­ciółka szybko mnie wy­pa­trzyła.

– Hejo! – Otwo­rzyła sze­roko ra­miona. – Na­resz­cie przy­by­łaś do sto­licy.

Wsta­łam od sto­lika i ją przy­tu­li­łam. Trzy­ma­jąc Maję w ob­ję­ciach, po­ma­cha­łam dło­nią, by przy­wi­tać nową ko­le­żankę.

– No tak, je­stem – przy­tak­nę­łam, po czym zro­bi­łam krok w tył, roz­ło­ży­łam ręce i prze­chy­li­łam głowę. – Miło mi cię po­znać – zwró­ci­łam się do ró­żo­wo­wło­sej i wy­cią­gnę­łam dłoń do uści­sku.

Dziew­czyna się uśmiech­nęła, a jej oczy przy­brały kształt pół­księ­ży­ców. Wy­glą­dało to nieco jak iro­niczny gry­mas. Wie­dzia­łam, że nie ma po­wodu, aby mnie nie lu­bić, pró­bo­wa­łam więc zi­gno­ro­wać nie­miłe wra­że­nie, jed­nak utkwiło mi w gło­wie.

– Cześć, je­stem Alex. – Od­wza­jem­niła mój gest, a na­stęp­nie po­wie­siła płaszcz na opar­ciu krze­sła.

– Tro­chę się spóź­ni­ły­śmy, Alex nie mo­gła szyb­ciej wyjść – po­in­for­mo­wała Maja, rów­nież zdej­mu­jąc mo­kry płaszcz.

– Mia­łam nocną zmianę w ba­rze i nie wy­ro­bi­łam się rano. Mój chło­pak po­trze­bo­wał po­mocy, po­nie­waż je­chał od­dać sa­mo­chód do warsz­tatu. Mu­sia­łam sko­czyć z nim, by póź­niej od­wieźć go z po­wro­tem do domu. – Alex oparła się rę­kami o sto­lik. – Idziemy coś za­mó­wić? – Spoj­rzała na Maję.

– Ty już coś masz. – Przy­ja­ciółka zer­k­nęła na moje ciastko. – To my też weź­miemy ja­kieś de­sery i kawę.

Po­szły do lady, a ja, nie wie­dzieć czemu, za­czę­łam się czuć nie­zręcz­nie. Od­nio­słam wra­że­nie, że je­stem pią­tym ko­łem u wozu, mimo że głę­boko w sercu wie­dzia­łam, iż mnie tak nie po­strze­gają.

– Co za­mó­wi­łaś? – za­py­ta­łam Maję, gdy wró­ciły sto­lika. Na­chy­li­łam się, by zaj­rzeć jej do ta­le­rza. – To pre­cel?

– Coś w tym stylu. Nie mam ochoty na słod­kie – od­po­wie­działa, usia­dła na krze­śle obok i ostroż­nie po­sta­wiła ku­bek go­rą­cej her­baty.

– Więc dzi­siaj tylko ja za­ja­dam się słod­ko­ściami? – Zer­k­nę­łam na ta­lerz Alex z ka­napką, która bar­dziej przy­po­mi­nała sa­łatkę z nie­wielką ilo­ścią chleba.

– Jak ci się po­doba Wie­deń? – Dziew­czyna zwró­ciła się do mnie. – Mia­łaś już oka­zję coś zwie­dzić?

– Jesz­cze nie. Na ra­zie tylko prze­szłam się głów­nymi uli­cami. Po­dzi­wia­łam też tro­chę wi­do­ków po dro­dze tu­taj z domu.