Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy czasy sarmackie były okresem Złotej Wolności czy anarchii, która rozsadziła Rzeczpospolitą od środka? Kołtuneria mimo podgolonych łbów czy złoty wiek kultury polskiej? W dodatku - podobno w katolickiej Sarmacji nietolerancja panowała, zaś polskie Kresy były krwawą kolonią, na której Rusini eksploatowani byli jak Murzyni...
Czym była Sarmacja? Cóż to za zjawisko wokół którego nagromadziło się wiele mitów i przekłamań, a tylu z nas sądzi, że o sarmacji wypada mówić wyłącznie negatywnie - na wszelki wypadek nie weryfikując faktów? O jakich zabobonach antysarmackich pisze autor?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Okładka: Fahrenheit 451
Zdjęcie na okładce: Andrzej Wiktor
Szef projektów wydawniczych:
Maciej Marchewicz
Redakcja i korekta:
Ewa Popielarz
Skład i łamanie:
Point PLUS
ISBN 978-83-946131-5-0
Copyright:
© by Jacek Kowalski, Warszawa 2016
© for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2016
Wydawca:
Zona Zero Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
Tel. 22 836 54 44, 877 37 35
Faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
Dofinansowano ze środkówMinistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Skład wersji elektronicznej:
Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
W stanie wojennym, kiedy przez moje miasto przetaczały się raz po raz opancerzone pojazdy, chodziłem sobie ulicami, wspominając (w pamięci, bo nielegalnego druku nie zwykło się jednak pokazywać publicznie):
pozostało nam tylko miejsce przywiązanie do miejsca
jeszcze dzierżymy ruiny świątyń widma ogrodów i domów
jeśli stracimy ruiny nie pozostanie nic
…i czytając (to znaczy dzierżąc w dłoni skserowaną przez siebie edycję):
…uczcie się, którzy sidła swobodzie stawiacie, że wolność polską ma Pan w opiece swojej […] Ponieważ błogosławieni wszyscy, którzy w Pana zastępów protekcyjej: a w synach ludzkich żadnej niemasz ufności. Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, etc.
Innymi słowy, towarzyszyły mi dwie książki: Raport z oblężonego miasta Zbigniewa Herberta (w wersji drukowanej w podziemiu rękami naszego przyjaciela, o czym dowiedziałem się dopiero niedawno) i Psalmodia polska Wespazjana Kochowskiego. Obie mocno mnie poruszały, aczkolwiek – miałem tego świadomość – Herberta czytywali wówczas wszyscy, zaś o Wespazjanie Kochowskim wiedziało niewielu, bo czytywali go i nadal czytują głównie specjaliści od literatury dawnej. A przecież jakże silne miałem wrażenie współbrzmienia jego słów z naszą współczesnością i z tym, cośmy prawie wszyscy wtedy czuli. Rzecz szczególna: że to poczucie wciąż mnie nie opuściło.
I zdaje się, że podobnie jest z całą polską kulturą współczesną. Ta dawna, sarmacka, współbrzmi z nią i trwa w niej życiem ukrytym, zarazem silnie obecna – coraz silniej nawet, jak mi się zdaje – jak i kompletnie zapomniana. To przedziwne, ale to prawda. Bo jakże słabo, jakże śladowo polski maturzysta zna literaturę ojczystą XVII wieku! W każdym razie wie o niej daleko mniej niż francuski maturzysta o wieku Ludwika XIV. Polak poznaje raczej – jeśli w ogóle – spuściznę poetów romantycznych i dziewiętnastowiecznych powieściopisarzy. Maria Janion jeszcze całkiem niedawno pisała: „w ciągu prawie dwustu lat […] w Polsce przeważał dość jednolity styl kultury, który nazywam symboliczno-romantycznym”. Trudno zaprzeczyć. Za „Solidarności” i stanu wojennego czuło się wszechobecną tradycję romantycznych powstań, spisków, poetyckiego indywidualizmu. Ta aura nadal nas otacza, choć już oczywiście nie wyłącznie. A renesans i barok? Jakby ich nie było. Śladowo pojawiają się w szkolnym programie, na dodatek i dla licealistów, i w ogóle dla wszystkich Polaków poezja tych epok jest nader trudna językowo.
Tymczasem statystyczny polski maturzysta nadal żyje pośród staropolskich wyobrażeń i zwyczajów. Przeważnie chodzi przecież do kościoła, gdzie wciąż śpiewa albo słyszy teksty psalmów w szesnastowiecznych przekładach, wersety charakterystycznych siedemnasto- i osiemnastowiecznych nabożeństw o Męce Pańskiej i Najświętszej Maryi Pannie, wreszcie tradycyjne, barokowe kolędy, które nie tracą popularności i które śpiewa się nie tylko w kościele, ale i w domu. Młody Polak przesiąka nimi, nawet jeśli ich nie lubi i nawet jeśli je potem porzuca. Zwykle nie wie, że powstały przed kilkuset laty, ale mają swoje miejsce w jego świecie.
To byłaby owa pierwsza, religijna ścieżka, czyniąca Sarmację domeną nadal poruszającą. Ale to nie wszystko. Bo przecież Psalmodia, którą czytałem z takim przejęciem, to dzieło tyleż religijne, co polityczne, związane ściśle ze światem, który bywa nazywany „sarmackim”, albo – światem dawnej kultury szlacheckiej.
Tymczasem dziś, jak powie sceptyk, szlachty nie ma.
Otóż niezupełnie. Jeśli nawet szlachty nie ma, to obecność ideałów i obyczajów szlacheckich w Polsce jest niewątpliwa. Wystarczy poczytać naszą barokową poezję – a odnajdziemy w niej współczesność. To coś, czego brak w innych literaturach. O czym mowa? Odpowiedzmy, wskazując na element, którego w niej samej nie odnajdziemy, a zarazem na to, co daje nam w zamian. Zauważył to Claude Backvis, belgijski slawista, w monumentalnej książce Panorama de la poésie polonaise à l’âge baroque:
Literatura polska doby baroku nie wydała żadnego z wielkich humanistycznych prototypów [des grands prototypes humains] takich jak na przykład Faust (myślę oczywiście o sztuce Marlowe’a), Donkiszot czy Donżuan […] Tym bardziej nie można się w niej doszukiwać przenikliwej psychologii odnoszącej się do ludzkiej jednostki [une psychologie pénétrante appliquée à des individus] […] A jednak dobywa się z niej ze szczególną żywością i pełnią wizerunek wspólnoty składający się na jakby „puentylistycznie” malowany obraz szlachcica – „Sarmaty”.
Przypomnijmy, że puentylizm to kierunek w malarstwie nazwany od francuskiego pointiller – kropkować, punktować. Obrazy puentylistów składają się z kropek i kresek malowanych czubkiem pędzla. Punkty i kreski, oglądane z pewnej odległości, zlewają się w jedno – podobnie jak piksele na ekranie komputera przy odpowiednim pomniejszeniu. Tak samo w szlacheckiej literaturze zwanej „sarmacką” nie zabiera głosu masa ludzka jako masa, lecz zbiór indywidualistów. Ci indywidualiści ani nie są Donkiszotami, ani nie pozują na Fausta. Są to wszakże wyraźnie odrębne jednostki, o silnym poczuciu wolności, zarazem zaś o silnym poczuciu wspólnoty. Innymi słowy: owe puentylistyczne kropki i kreski, które z bliska wydają się podobne, oglądane z pewnej perspektywy dają ciekawy wizerunek Sarmaty, który wolnym, indywidualnym głosem przemawia w imię Wiary i Wolności, Równości i Braterstwa, rozumianych po polsku i (a może: czyli) po szlachecku.
Otóż dziś, mimo że formalnie szlachta nie istnieje, to jednak do tych właśnie szlacheckich wartości wciąż przyznają się (jak liczni? to jest pytanie) współcześni Polacy. Skądinąd, gdyby nie szlachetne umiłowanie wolności i szlachecka wiara w Pana Boga narodzone w epoce – powiedzmy na razie ogólnie – sarmackiej, to zarówno polski romantyzm, jak i polska współczesność wyglądałyby zupełnie inaczej.
Jak to się stało?
Zacznę od anegdot.
ZABOBON ANTYSARMACKI 1
…że współczesność od Sarmacji murem jest odgrodzona, czyli casus Konfederatki, która ten mur głową przebiła
Kiedy w roku 1978 papieżem został Polak, furorę zrobił wiersz romantycznego wieszcza, Juliusza Słowackiego (1809–1849). Słowacki marzył w nim o przyszłym nadejściu słowiańskiego papieża:
Pośród niesnasków – Pan Bóg uderza
W ogromny dzwon,
Dla Słowiańskiego oto Papieża
Otwarty tron.
Ten przed mieczami tak nie uciecze
Jako ten Włoch,
On śmiało jak Bóg pójdzie na miecze;
Świat mu – to proch.
W kilka miesięcy później proroczy wydźwięk tego wiersza został przypieczętowany: nastąpiła pielgrzymka papieża-Polaka do „socjalistycznej” ojczyzny. Miliony rzekomo „ateistycznych” obywateli publicznie wyznały wiarę w Jezusa Chrystusa. Krakowska młodzież spotkała się wtedy z Ojcem Świętym przy kościele św. Michała na tak zwanej Skałce, czyli w miejscu śmierci św. Stanisława. Z tej okazji studenci z duszpasterstwa akademickiego oo. dominikanów (tak zwanej „Beczki”) zaintonowali pieśń, potem powszechnie zwaną Konfederatką. Nasza przyjaciółka Gosia, wówczas studentka związana z antyreżimową opozycją, była tego świadkiem:
[…] ktoś rozdawał kartki z pieśniami […] szliśmy od dominikanów na Skałkę ulicami Krakowa, śpiewając […] rycząc te pieśni na cały głos. Potem ta pieśń weszła do kanonu pieśni, które śpiewano na strajkach, na ulicach, podczas mszy za ojczyznę, na demonstracjach.
Pieśń, o której mowa, przepisały w setkach egzemplarzy mamy i ciocie duszpasterskiej młodzieży. Zaczyna się tak:
Nigdy z królami nie będziem w aliansach,
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,
Bo u Chrystusa my na ordynansach,
Słudzy Maryi.
Także i to jest wiersz Słowackiego, z jego dramatu Ksiądz Marek. Melodia powstała dopiero w latach 70. XX wieku, napisał ją na użytek teatru znany kompozytor Andrzej Kurylewicz. W roku 1979 większość śpiewających sądziła (i zresztą chyba nadal sądzi), że to autentyczny hymn szlacheckich konfederatów barskich, którzy w roku 1768 w imię „wiary i wolności” wypowiedzieli wojnę Rosjanom i stronnictwu ujarzmionego przez nich króla (patrz punkt 32 o zabobonie głoszącym, „że Sarmaci z konfederacji barskiej wbili decydujący gwóźdź do trumny Rzeczypospolitej”). Znalazł się nawet badacz, który z uporem godnym lepszej sprawy dowodził, że Słowacki wykorzystał autentyczną pieśń z epoki. To oczywiście nieprawda. Prawdą jest jednak, że wieszcz genialnie sparafrazował prawdziwą pieśń konfederatów Stawam na placu z Boga ordynansu, tak zaś przesiąkł barokowym językiem staroszlacheckiej poezji, że w końcu uczynił zeń własne, indywidualne medium. Idee wyrażane przez Słowackiego tym bardziej godne są uwagi, że był on dość radykalnym demokratą, uczestnikiem polskich powstań lat 1830 i 1848, pozostającym nieodmiennie pod urokiem dawnej demokracji szlacheckiej (uwaga: wówczas jeszcze tak nienazywanej), z jej tradycyjnymi instytucjami i tradycyjną, potrydencką religijnością. W jednym ze swoich listów pisał:
Tylko i tylko w Polsce apostołowie, zasadzając się na opozycji Chrystusa [wobec króla Heroda] mogliby zawiązać legalną konfederację zbudowaną na Boskim Veto… i wreszcie tylko i tylko w Polsce konfederacja taka, działając legalnie, mogłaby jednogłośnie proklamować Syna Człowieczego – królem Wszechświata.
(oryginał listu po francusku – tłum. J.K.)
Te prorocze słowa stały się ciałem w rok po papieskiej pielgrzymce do Ojczyzny. Dopiero z czasem uświadomiliśmy sobie, że to papież wyzwolił społeczne siły, które wybuchły wtedy w buncie zwanym „Solidarnością”.
ZABOBON ANTYSARMACKI 2
…że ustrój sarmacki samo zło przynosi, czyli „konfederacja «Solidarności»”, która go z pożytkiem (choć ułamkowo) z martwych wskrzesiła
Latem 1980 roku polscy robotnicy postawili się komunistycznej władzy, rozpoczynając strajk. Za nimi poszła bodaj większość Polaków. Dekadę wcześniej podobny protest został w zarodku krwawo stłumiony. Tym razem strajki podjęte na wybrzeżu stopniowo ogarniały cały kraj. Był to pierwszy i jak dotąd ostatni aż tak masowy polski ruch społeczny. Listę robotniczych postulatów negocjował robotniczo-inteligencki Komitet z siedzibą w Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Nazwa pozostała bez zmian, ale obowiązkowy, gipsowy posąg patrona, stojący w sali, w której toczyły się negocjacje z komuchami, robotnicy wynieśli do kąta i zasłonili. U bram stoczni, obok propagandowego hasła: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, pojawiły się teraz: wyniosły drewniany krzyż, obraz Matki Boskiej, portret Jana Pawła II, biało-czerwona chorągiew, liczne graffiti domagające się wolności i biały orzeł z koroną (szczegół ważny, bo od popadnięcia pod sowiecką dominację nasze godło państwowe pozbawione było korony). Na terenie stoczni odprawiano mszę świętą, a przywódca robotników, z pochodzenia chłop, Lech Wałęsa, chodził z ostentacyjnie zawieszonym na szyi różańcem i z dużym wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej wpiętym w klapę marynarki.
Po podpisaniu przez przedstawicieli władz tak zwanych „porozumień sierpniowych” z robotnikami (31 sierpnia 1980) powstał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” – surogat partii opozycyjnej (oficjalnie nie wolno było takowej utworzyć). Tak naprawdę jednak trudno powiedzieć, czym była „Solidarność”. W ciągu kilku tygodni zapisało się do niej 10 milionów ludzi, nie tylko robotników. Łatwo policzyć, że w kraju liczącym 35 milionów obywateli była to liczba porażająca. Dla porównania: rządząca w systemie monopartyjnym komunistyczna partia – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza – liczyła wówczas 3 miliony członków. Podziały okazały się zarówno jasne, jak i skomplikowane. Członkowie partii wraz z rodzinami stanowili spory procent narodu; znakomita ich część opowiedziała się natomiast przeciwko reżimowi, zarazem na wszelki wypadek nie porzucając partii.
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że dla reszty Europy wszystkie te wydarzenia musiały się wydawać fenomenem dziwacznym i mało zrozumiałym. Ruchy robotnicze kojarzono z ideami lewicowymi, a już na pewno nie z wiarą chrześcijańską. Tymczasem komuniści, wykorzeniając w Polsce rodzimą tradycję lewicową (bynajmniej wcale nie tak bardzo antyklerykalną!), narzucali siłą ateistyczny system sowiecki. W tej sytuacji odwołanie robotników do symboli monarchii, krzyża, Matki Boskiej – można by ewentualnie tłumaczyć zwyczajnie przekorną reakcją na propagandę władzy. Ale tu chodziło o coś więcej. Za symbolami, które zawisły na bramie Stoczni Gdańskiej, kryła się narodowa tradycja. Pozornie – niedawna. Jej źródeł doszukiwano się zazwyczaj w wieku XIX, we wciąż aktualnym polskim romantyzmie, który „jako pewien wszechogarniający styl – koncepcja i praktyka kultury – budował […] poczucie tożsamości narodowej i bronił symboli tej tożsamości”. Polskość prześladowały zaborcze państwa, spośród których dwa – prawosławna Rosja i protestanckie Prusy – walczyły również z wiarą katolicką. Nic dziwnego zatem, że nowoczesny naród polski wykuł się nie tylko w ogniu romantycznych zrywów zbrojnych, ale i w sojuszu z katolickim Kościołem, do wtóru romantycznej poezji, zarówno tej wysokiej – poematów Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego – jak i drugiego rzędu, której ważnym medium były nie tylko pieśni wojskowe i patriotyczne, ale również religijne.
Wszystko to nie tłumaczy jeszcze obecności krzyża, wizerunków Matki Boskiej i papieża na bramie Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Trzeba sięgnąć głębiej – w stronę konfederacji, o której pisał Słowacki. Otóż związek zawodowy „Solidarność” można bez trudu opisać jako konfederację, czyli czysto szlachecki element ustrojowy, niezwykły na europejskim tle, a wygasły wraz z upadkiem Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku. Według ówczesnych pojęć podstawą władzy w państwie był wolny obywatel-szlachcic. Wspólnota takich obywateli tworzyła polityczny naród, który był właściwym suwerenem w swoim państwie. W razie niewydolności organów władzy – sejmu i króla – naród miał prawo zawiązywać konfederację. Porównanie konfederacji z wieków XVII–XVIII do „Solidarności” z lat 1980–1981 może się wydawać dziwaczne: brak przecież bezpośrednich więzi pomiędzy tymi dwoma zjawiskami. A jednak ich równoległość uderza. Nie wymyśliłem tego zestawienia, podążam tropem kilku historyków i publicystów, przede wszystkim zaś śladem Jerzego Stępnia. Ten wybitny działacz „Solidarności” był w roku 1980 przewodniczącym Komitetu Strajkowego w kieleckiej fabryce „Iskra”, potem wiceprzewodniczącym regionu i sekretarzem pierwszego ogólnokrajowego zjazdu „Solidarności” w Gdańsku. Po upadku komuny wybrano go senatorem, wreszcie w latach 1999–2008 był kolejno sędzią i prezesem Trybunału Konstytucyjnego Rzeczypospolitej Polskiej. Przed paroma laty zabrał głos w niekończącej się dyskusji na temat tego, czym właściwie była „Solidarność” z punktu widzenia politycznego i socjologicznego. Pytano i odpowiadano rozmaicie: „powstanie”, „rewolucja”, „partia polityczna”, specyficzny „związek zawodowy”. Stępień sformułował propozycję, która pojawiała się już pod piórami innych autorów, ale jako pierwszy dokonał szerszej analizy i wyciągnął wnioski:
Któż nie pamięta atmosfery, a przede wszystkim entuzjazmu tworzenia Międzyzakładowych Komitetów Strajkowych [w roku 1980] […] a przede wszystkim ludzi, którzy tam przychodzili, deklarując wstąpienie, a raczej przystąpienie do „Solidarności”. Miało ono różne formy – zapisanie się do związku, ale także włączenie się po prostu w jego codzienną pracę (artyści, naukowcy, księża, adwokaci, radcowie prawni) czy tworzenie koła kombatantów, czasem tylko kupienie znaczka „S” i dumne noszenie go w klapie bądź kolportowanie wydawnictw. […] Przystąpienie, zrzeszanie się – inaczej konfederowanie się. Jednym słowem tworzenie konfederacji. Jak w Polsce przedrozbiorowej […] Związek nie dążył do obalenia władzy, ale też klasyczna polska konfederacja nie miała na celu zniesienia władzy czy jej zastąpienia. Zmuszała ją przede wszystkim do fundamentalnej zmiany dotychczasowego kierunku polityki, jeśli normalną drogą, czyli przez sejm, nie można było tego osiągnąć. […] Konfederacje zwyczajne […] powoływane były w sytuacji szczególnego pogwałcenia praw podstawowych (stan tzw. exorbitancji), bo – jak pisano w akcie konfederacji sandomierskiej z 1704 r. – „Konfederacja ‘ex iure’ natura każdemu narodowi ‘in extremis’ pozwolona”. Nie ma wątpliwości, że od początku wszyscy przeżywali „Solidarność” jako sprawę narodową, a nie tylko robotniczą […] Do konfederacji przystępowało się zawsze indywidualnie, składając podpis bądź przysięgę. […] szczególna rola przypada tu tym wszystkim, którzy odprawili pierwsze msze w niedzielę 17 sierpnia. W związku z tym nie można tu nie wspomnieć nieodżałowanego księdza Hilarego Jastaka z Gdyni, który w tamtą właśnie niedzielę wypowiedział podczas mszy znamienne słowa: „To nic, że jesteście tacy wymęczeni i brudni, że macie robotnicze ubrania. Jesteście żołnierzami, w waszych rękach honor Polski. Wy tworzycie historię”. […] Każda historyczna konfederacja miała też swoich konsyliarzy i sekretarzy, a ci pierwsi często popadali w konflikt z przedstawicielami województw (regionów), zupełnie jak w czasie […] „Solidarności”. I tak oto znaleźliśmy się w samym centrum naszej najbardziej polskiej – właściwie nieznanej gdzie indziej – tradycji ustrojowej, przerwanej brutalnie pod koniec XVIII w.
SZLACHTA W BARZE… z Kazimierzem Pułaskim na czele. Obraz Kornelego Szlegla (poł. XIX w.)
…i ROBOTNICY W STOCZNIz Wałęsą na bramie podczas strajku w 1980 r.