See IT - Jagna Rolska - ebook + audiobook

See IT ebook i audiobook

Jagna Rolska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 2117. Ziemia to tykająca bomba, która niedługo ulegnie zniszczeniu. Ludzkość musi opuścić planetę i uciec na bezpieczne Arki. Rząd Światowy w imię bezpieczeństwa wprowadza coraz surowsze prawa, a społeczeństwo, coraz bardziej tłamszone, nie zdaje sobie sprawy z wielkiego oszustwa, w jakim bierze udział.

Czy Arki istnieją naprawdę? Czy ucieczka z Ziemi w ogóle jest możliwa? Co, jeśli rzeczywistość jest tylko złudzeniem? Grupa buntowników staje do nierównej walki z Rządem Światowym, a ich jedyną bronią jest wirus SeeIT.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Lektor: Agnieszka Baranowska
Oceny
4,3 (153 oceny)
80
43
25
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
waltharius

Dobrze spędzony czas

Zadziwiająco ciekawe. Fajne w wersji audiobook.
10
domireads_

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobra i oryginalna historia, co prawda im dalej tym bardziej niechlujnie napisana według mnie, ale dzięki ciekawej fabule nie przeszkadzało mi to. Dobrze się bawiłam, czytając to :)
10
masza186

Całkiem niezła

temat nie jest nowy. przerobiony już przez klasyków. świeży dla młodego pokolenia. w dalszym ciągu stanowi ostrzeżenie przed dyktaturą, władzą skupioną w jednym kręgu, a przede wszystkim eugeniką 👍 autorka mogła bardziej popracować na zakończeniem. chyba zabrakło pomysłu.
10
BercikKreon

Nie oderwiesz się od lektury

Utopia, a może przyszłość -którą sami sobie tworzymy. Obserwując codzienną rzeczywistość mam wrażenie, że realniść SEE IT jest bardzo prawdopopodobna. Oby nie... Chociaż książka bardzo wciągająca- od początku aż do końca. Polecam.
10
karcia112

Całkiem niezła

y
00

Popularność




 

Z DZIENNIKA KAPITANA MAXA WHITE’A

Ludzie machający na pożegnanie pasażerom odlatującym wahadłowcami to chyba najczęściej pokazywany obraz w holowizji. Tłum w zamkniętej hali wiwatuje, z entuzjazmem obserwując na ogromnych holobimach odlot statków. Napęd odrzutowy wyrzuca snopy iskier, a uwolnione ze stacji dokujących olbrzymy zaczynają majestatycznie wspinać się w niebo. Gdyby ci biedni ludzie wiedzieli, że coniedzielny spektakl jest tylko teatrem wymyślonym na potrzeby propagandy rządowej holowizji, z pewnością nie okazywaliby tak dalece posuniętego entuzjazmu. W zamkniętej strefie Stacji Kosmicznej „Freedom” w rzeczywistości nie odbywają się żadne starty wahadłowców. Panuje cisza, przerywana szumem urządzeń i pikaniem diod pulpitu korygującego naprężenia. Ogromne platformy z promami, przyczepione do nanolin poduszkami magnetycznymi, wspinają się po urządzeniu zwanym po prostu Windą. Za dwie godziny i dwadzieścia trzy minuty platformy osiągną stację orbitalną położoną dziewięćdziesiąt kilometrów ponad powierzchnią Ziemi. Wahadłowce zostaną uwolnione z pasów zabezpieczających i bez wysiłku odlecą wraz ze swoimi pasażerami w stronę nowego życia. Zapytacie pewnie, po co ta cała tajemnica? Dlaczego ludziom wmawia się, że wahadłowce startują z powierzchni Błękitnej Planety bez żadnego wspomagania? Nam, pilotom, wyjaśniono, że to rodzaj zabezpieczenia antyterrorystycznego. Ale w rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego. Każdy element tej osadniczej układanki ma przekonywać, że wylot na Arkę jest rzeczą nieodwracalną. Świadomość pępowiny łączącej Ziemię ze stacjami orbitalnymi jest zdaniem rządzących społecznie niepożądana.

1SOBOTA

Allie Mc Anderson serdecznie nie znosiła swojego przedszkola. Nie dość, że musiała spać tuż obok łóżka tego kretyna Jessiego, to jeszcze ich opiekunka, pani Hallaway, była najbardziej niemiłą dorosłą osobą, jaką Allie kiedykolwiek poznała. Nigdy się nie uśmiechała i ciągle krzyczała. Allie była przekonana, że pani Hallaway nie znosi dzieci.

Jessie, gruby blondyn z paskudnie odstającymi uszami, pierdnął donośnie i zaczął złośliwie rechotać.

– Patterson, ty świnio – powiedział półgłosem Mike, którego prycza znajdowała się nad głową Jessiego.

– Fuuuu – dodała po cichu Nancy, śpiąca nad Allie.

Piętrowe łóżka ciągnęły się trzema rzędami przez całą długość sali. Prawie wszystkie zajmowali wychowankowie zakładowego przedszkola znajdującego się przy fabryce Space.corp. Dzieci przebywały tutaj przez siedem dni w tygodniu, tylko w niedziele pozwalano im spędzać kilka godzin ze swoimi pierwszymi opiekunami. Allie należała do szczęśliwców, na których w ten dzień ktoś czekał. Większość pierwszych opiekunów, zwanych zwyczajowo p-o, zapominała o swoich podopiecznych, gdy tylko państwo ich odbierało i umieszczało w zakładowym przedszkolu, co zwykle działo się, gdy dziecko skończyło trzy lata i doskonale obywało się już bez pomocy dorosłych. Monica, pierwsza opiekunka Allie, opowiedziała jej, że dawno temu dzieci mieszkały ze swoimi opiekunami aż do czasu, gdy całkowicie dorosły. Dziewczynce wydawało się, że takie coś byłoby zwyczajnie niemożliwe, a pani Hallaway w życiu by się na to nie zgodziła. Co nie zmieniało faktu, że Allie marzyła o takim życiu. Choć miała już pięć lat, mogłaby wciąż przytulać się do opiekunki i słuchać jej niesamowitych opowieści o małej dziewczynce i jej starszej przyjaciółce o imieniu Mama. Kiedyś Allie zapytała, czy mogłaby tak nazywać Monicę, ale kobieta chyba się przestraszyła, bo wyraźnie zbladła.

– Allie, nigdy, ale to nigdy nie mów tak do mnie, słyszysz? – powiedziała bardzo poważnym tonem. – Gdyby ktoś to usłyszał, pewnie już nigdy nie pozwolono by się nam spotkać.

Dziewczynka bardzo się zdziwiła, ale wiedziała, że zakaz spotkań z Monicą groził jej nawet za błahe przewinienie. Całe przedszkole doskonale pamiętało historię tego małego, śmiesznego Jonathana, który uparcie twierdził, że na Arkę leci się za karę i że jak dorośnie, to poleci tam i uwolni swojego p-o. Pani Hallaway bardzo się wtedy na niego zdenerwowała i powiedziała, żeby nie opowiadał bzdur. Ale ten głupi Jonathan, zamiast siedzieć cicho, dalej rozpowiadał te swoje historie. I nie minęło dużo czasu, gdy przyszła po niego jakaś pani w szarym mundurze obyczajówki. I nikt więcej Jonathana nie widział. Głupek Jessie zapytał panią Hallaway, co się z nim stało, a opiekunka, chyba pierwszy raz w życiu, spojrzała na nich z uwagą i wyjaśniła, że Jonathan jest tam, skąd dzieci już do przedszkola nie wracają. Mike powiedział potem, że pewnie faktycznie poleciał za swoim opiekunem na Arkę, ale pani Hallaway, mówiąc o Jonathanie, miała tak poważną minę, że na pewno musiało mu się przytrafić coś złego.

Gdy w końcu zapadła cisza, a dzieci zaczynały zasypiać, Allie zsunęła bose stopy na podłogę, włożyła klapki i ostrożnie przekradła się między rzędami łóżek w stronę łazienek znajdujących się na końcu korytarza. Przyłożyła rączkę do czytnika i drzwi toalety bezszelestnie się rozsunęły. Nad rzędem odkażaczy rąk wisiało szerokie lustro, w którym odbijała się teraz jej ciemnobrązowa twarz obramowana kilkoma sterczącymi na wszystkie strony warkoczykami. Allie świetnie wiedziała, że z drugiej strony obserwuje łazienkę robostrażnik, ale nie robiła przecież nic złego. Tak jej się przynajmniej wydawało. Lampy nad lustrami zapaliły się ostrym światłem.

– Allie Mc Anderson, dlaczego nie śpisz? Jest dwudziesta druga szesnaście. O tej godzinie nie masz prawa przebywać poza łóżkiem bez autoryzacji – rozległ się głos z ukrytych głośników.

– Muszę do toalety – odparła dziewczynka, choć zdawała sobie sprawę, że tłumaczenie czegokolwiek bezdusznej maszynie kompletnie mija się z celem.

– Za pięć minut i pięćdziesiąt sześć sekund powiadomię wychowawcę w trybie alarmowym. Zaczynam odliczanie. Pięć minut pięćdziesiąt cztery sekundy… Pięć minut…

– Dobrze, już dobrze – zniecierpliwiła się Allie i zniknęła za drzwiami ubikacji.

Zanim robot dokończył swoje głupie odliczanie, dziewczynka wyszła z kabiny, zneutralizowała skórę rąk i pobiegła do swojego łóżka. Chociaż poczuła ulgę, nadal nie mogła usnąć. Tęskniła za Monicą i jej przyjacielem Thomasem. Thomas często przychodził w niedzielę, gdy Allie wolno było przebywać ze swoją opiekunką. Razem bawili się, jedli lunch, a potem Monica brała Allie za rękę, by odprowadzić dziewczynkę do przedszkola. Thomas był czarnoskóry jak ona, bardzo wysoki. Gdy się żegnali, kucał przed Allie i z uśmiechem się w nią wpatrywał.

– Mamy takie same oczy, wiesz? – powiedział pewnego razu.

– Dlaczego? – zapytała Allie.

– Nie wiem – zaśmiał się Thomas. – Pewnie mamy podobny genotyp.

Allie doskonale wiedziała, co to jest genotyp. Razem z innymi dziećmi miała zajęcia naukowe, na które przychodzili panowie i panie w mundurach albo białych fartuchach, aby opowiadać o różnych rzeczach. Siwy naukowiec tłumaczył im kiedyś, że genotyp decyduje o wszystkim: o kolorze włosów, długości stóp, charakterze, a nawet talentach człowieka. To genotyp określa, czy dziecko jest mądre, czy głupie. „I dzięki temu – mówił ten naukowiec – wiemy, które dzieci są dobre, a które złe. Nauka wyjaśnia nam, czy z dziecka wyrośnie dobry czy zły obywatel. Dzięki nauce możemy złe dzieci odizolować od dobrych i więcej się nie martwić, że będą niegrzeczne”. Nie wszystko w opowieści siwego naukowca było dla Allie zrozumiałe, ale skoro miała taki genotyp jak Thomas, który jest dorosły, pracuje i jest dobrym obywatelem, to i jej nic nie powinno grozić.

Bardziej niż genotypem Allie martwiła się tym, że już od trzech tygodni nie pozwolono jej zobaczyć się z Monicą i Thomasem. Pani Hallaway zbywała pytania, mówiąc, że pewnie dorośli nie mają czasu, ale Allie wiedziała, że to nieprawda. Monica jeszcze nigdy nie opuściła ich niedzielnego spotkania. Mike twierdził, że dorośli muszą za nie płacić specjalnymi punktami zdobywanymi za pracę w fabryce i pewnie Monica jest zbyt leniwa, żeby je zarobić, ale gadał tak złośliwie dlatego, że jego opiekunka nie pojawiła się w przedszkolu ani razu i chyba w ogóle nie interesowała się losem chłopca. Allie była pewna, że Monica zrobiłaby wszystko, żeby móc się z nią spotkać, więc jeśli nie przychodziła, to ktoś jej na to nie pozwalał albo stało się coś złego. Cokolwiek to było, dotknęło też p-o innych dzieciaków. Na przykład takiej Nancy. Jej opiekun również nie przychodził, chociaż przedtem zabierał ją w każdą niedzielę. Zawiedzionych było co najmniej kilkanaścioro i nikt nie potrafił im wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.

Allie przewróciła się na lewy bok, podciągnęła kołdrę pod samą brodę i zacisnęła powieki w nadziei, że w końcu uda jej się usnąć. Monica nauczyła ją kiedyś takiej sztuczki, że kiedy sen nie przychodzi, to trzeba sobie w myślach wyobrazić okno i liczyć przelatujące za nim autoloty. Dziewczynka kończyła właśnie drugą setkę, gdy usłyszała cichy szmer i stłumione głosy koło drzwi wejściowych do sali sypialnej. Ostrożnie otworzyła oczy i zobaczyła panią Hallaway w towarzystwie dwóch nieznajomych panów. W świetle wpadającym z korytarza wyraźnie było widać ich zielone mundury ze złotymi guzikami. Z pewnością nie przyszli z obyczajówki, której funkcjonariusze nosili szare bluzy i czarne spodnie. Allie już gdzieś widziała takie mundury, ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Leżała bez ruchu i obserwowała intruzów. Może nie zauważą, że jest niegrzeczna i nie śpi o tej porze. Panowie w zielonych mundurach włączyli latarki i chodzili między łóżkami, oświetlając twarze śpiących dzieci i sczytując małymi nadgarstkowymi skanerami numery wytłoczone pod skórą czoła. Gdy jeden z nich podszedł do Allie, dziewczynka wstrzymała oddech i starała się nie poruszać oczami. Mężczyzna nie zatrzymał się jednak przy niej na tyle długo, by zauważyć, że dziecko nie śpi. Skaner zapiszczał cichutko i funkcjonariusz poszedł dalej. Jego kroki były coraz cichsze, gdy szedł w głąb długiej sali, ale po chwili zaczęły się ponownie zbliżać. Allie przestraszyła się, że teraz już na pewno odkryli, że nie śpi, i idą po nią. Mężczyźni jednak minęli jej łóżko i podeszli do stojącej w progu pani Hallaway. Wkrótce Allie dobiegł szmer ich głosów.

– Na kiedy mają być gotowe? – zapytała pani Hallaway.

– Nie wiemy dokładnie – odparł jeden z mężczyzn.

Drugi przyłożył nadgarstek do nadgarstka pani Hallaway i nastąpił transfer danych, któremu towarzyszyło ciche piknięcie.

– To jest kompletna lista – wyjaśnił.

– Oczywiście – odparła pani Hallaway.

Po chwili drzwi się zamknęły i Allie z ulgą otworzyła oczy. Była przekonana, że teraz już z pewnością nie uśnie, ale po chwili poczuła, że odpływa. Oczy zamknęły się same i dziewczynka w końcu zapadła w sen.

2

John Harold Howard ponad wszystko na świecie nie znosił holowizji. Nie mógł się pogodzić z przymusem całodobowego utrzymywania aktywności sygnału. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat zdołał przyzwyczaić się do przymusowej pobudki o siódmej, do śniadań serwowanych przez lodówkę według ścisłych zaleceń Ministerstwa Zdrowia i do pajaca, który wyświetlał się co rano na drzwiach szafy, sugerując zestaw modnych ubrań na rozpoczynający się dzień. To wszystko profesor mógł jakoś ścierpieć, choć pamiętał, że w czasach jego wczesnego dzieciństwa przekaźnik holowizyjny słuchał się grzecznie właściciela i wyświetlał to, co użytkownik chciał oglądać, a lodówka w matczynym domu zajmowała się chłodzeniem potraw, liczeniem kaloryczności produktów i niczym innym. Dom był domem, dzieci wychowywali rodzice, a nie żadni p-o i przyzakładowe ośrodki opiekuńcze.

Nic nie było jednak równie irytujące jak konieczność wałkowania programu rządowego od samego rana. Gdyby profesor był człowiekiem aktywnym zawodowo i mógł opuszczać mieszkanie tuż po drugim serwisie newsów, być może nie reagowałby na holowizję aż tak alergicznie. Niestety, tego luksusu John Harold Howard nie miał od piętnastu lat, podczas których ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem w kolejnych wynajętych na fikcyjne dane lokalach. Można uciec od własnej przeszłości, od nazwiska i działalności wywrotowej, ale nie można uciec od holowizji.

Od samego świtu widz przymusowo oglądał wywiady z zadowolonymi z życia mieszkańcami Ark. Szeroko uśmiechnięci, ubrani w nieskazitelnie białe uniformy, pozowali na tle schludnych, bogato urządzonych pomieszczeń. Do znudzenia opowiadali, jak wspaniale jest na Arce, jak cudownie im się mieszka w tej płynącej mlekiem i miodem rajskiej krainie. Oczywiście namawiali innych, wciąż tkwiących na Ziemi obywateli, żeby ci wyprzedali wszystko, co mają, i natychmiast kupowali bilety na wahadłowiec. Potem kamera robiła zbliżenie, a w kadrze widać było usta szczęśliwca rozciągnięte w radosnym uśmiechu. Później pojawiały się sielskie widoki poszczególnych, ponumerowanych Ark, różniących się między sobą. Niektóre były stylizowane na nowoczesne miasta, inne na tropikalne wyspy czy lasy stref umiarkowanych. Każdy z przyszłych pasażerów mógł wybrać, w które z tych miejsc poleci. To dodawało całej sprawie dodatkowego smaczku, więc ponumerowane obrazki promowano nachalnie po kilkadziesiąt razy dziennie.

Profesor z ciężkim westchnieniem wyszedł z aneksu kuchennego, przeciął mały salon i skierował się do łazienki. Starał się ignorować hologram, który wędrował wraz z nim po ścianach, by ostatecznie rozgościć się tuż obok drzwi kabiny prysznicowej i dalej bombardować sikającego mężczyznę reklamami produktów żywnościowych i bonów pro-life.

– Witaj, Tashi Amoto – zaszemrała łagodnie muszla klozetowa. – Próbka moczu została przebadana, a wyniki przesłane do twojego lekarza prowadzącego.

Profesor zaklął szpetnie i podciągnął spodnie piżamy.

– Nie zapomnij o zneutralizowaniu rąk – przypomniała uprzejmie umywalka, rozbłyskując naprowadzającą zieloną strzałką.

John Harold Howard alias Tashi Amoto z rezygnacją poddał się procedurze neutralizacji rąk, a potem całego ciała w tubie higienicznej. Pobrał z podajnika zestaw ubrań zasugerowany przez doradcę trybu życia, który niewątpliwie skonsultował temat z doradcą do spraw mniejszości rasowych. Miękki kombinezon jak zwykle pasował świetnie. Profesor opuścił łazienkę w towarzystwie natrętnej holowizji i nagle przystanął na środku salonu. Hałaśliwe reklamy właśnie się skończyły, a na pierwszy plan wysunął się przewodniczący Rządu Światowego Eugene Wordsworth. Odchrząknął profesjonalnie i uśmiechnął się promiennie. Profesor znał dobrze ten uśmiech, niewróżący niczego dobrego.

– Drodzy obywatele!– rozpoczął przywódca. – Nasz świat nieuchronnie się kończy, ale wiecie o tym doskonale. Dzięki wam i waszej wytężonej pracy możemy ewakuować to, co na naszej planecie najcenniejsze, czyli was. Kolejne wahadłowce w stronę Ark odlecą ponownie w najbliższą niedzielę. Powtarzam! Tylko dzięki waszej pracy to wspólne dzieło może uratować ludzkość. Dziękuję wam za to i obiecuję, że zostanę na Ziemi do czasu, gdy odleci stąd ostatni wahadłowiec. Teraz musicie jednak wzmóc czujność. Rząd otrzymał niepokojące informacje, że terroryści chcą zagrozić naszemu planowi ewakuacji ludności. Miejcie oczy otwarte, a wszystkich podejrzanych obywateli zgłaszajcie za pomocą prywatnych lub służbowych interfejsów najbliższym oficerom Służby Obyczajowej. I nie bójcie się! Za obywatelską postawę nie grożą wam żadne sankcje, nawet jeśli wykorzystacie prywatne portale w godzinach pracy. Dziękuję w imieniu Republiki!

John Harold Howard westchnął teatralnie i osunął się na swoją dekadencką kanapę obitą prawdziwą dzianiną bawełnianą. Przekaz był jasny. Rząd postanowił zdusić w zarodku opozycję, która nie miała nawet ustalonych struktur. Nie miała też przywódcy, tak gwoli ścisłości, a większość jej tak zwanych członków nie znała definicji słowa wolność. Banda dzieciaków, które narodziły się w świecie pełnym zniewolenia i buntują się, nie do końca wiedząc, o co im właściwie chodzi. Nie podoba im się rzeczywistość, ale to nie znaczy, że potrafią wskazać jakąkolwiek alternatywę. Są tak doskonale uzależnione od interfejsów, które mówią, co robić, co jeść, kiedy się wypróżniać i jak myśleć, że możliwość samostanowienia nie mieści im się w głowach. I te dzieciaki próbują tworzyć ruch oporu. Profesor nie był w stanie wytłumaczyć im rzeczywistej natury wolności.

A do tego doskonale znał szczwanego lisa Wordswortha. Miał wątpliwą przyjemność współpracować z nim ściśle przez długi czas. I nie miało znaczenia, że nie widzieli się od wielu lat. Tacy ludzie jak przewodniczący nie zmieniali się nigdy.

– Tashi Amoto, masz gościa! – zaanonsował robot.

– Autoryzacja – warknął profesor.

– Zgodność pierwszego stopnia.

Drzwi mieszkania otworzyły się i do środka weszła Sara. Profesor otaksował spojrzeniem młodą kobietę i po raz kolejny w swoim życiu pożałował, że nie poddał się operacjom rewitalizującym. Dziewczyna była świeża i urocza jak pąk róży. Miała długie brązowe włosy i ogromne orzechowe oczy. Ubrana według najnowszych wytycznych w luźny, jasny kombinezon, przedefilowała przez maleńki salon i usiadła na fotelu. Profesor zauważył, że powierzchnia wyświetlania reklam na jej ubraniu wyraźnie się zwiększyła od czasu ostatniej wizyty. Nie był zdziwiony. W ten sposób młodzi ludzie kupowali ubrania z nieco niższą akcyzą. Nie mogli wpływać na to, co reklamowano na ich ciałach i z jaką częstotliwością, ale, zwłaszcza ci niezamożni, innego wyjścia nie mieli, stąd wyświetlane na ramieniu, plecach i pod linią piersi migoczące reklamy.

– Panie profesorze, mamy problem – oznajmiła i potrząsnęła główką.

– Proszę referować – polecił profesor.

– Black prosi o pomoc w pozyskaniu nowych danych. Problem polega na tym, że…

– Gdy próbujecie złamać pliki, włącza się nieautoryzowany program przywołujący…

– No tak. Namierzają nas przy każdej próbie wejścia do systemu – potwierdziła.

– Ile razy wam mówiłem, że wszystkie programy rządowe mają zabezpieczenia?

– Myśleliśmy, że…

– Że wasze programy są w stanie skołować pluskwy?

– Może pan pomóc? – Dziewczyna uniosła dumnie brodę i założyła nogę na nogę.

– O ciężki losie – westchnął profesor. – Kto was uczy tych technik szpiegowskich?

– Black – odparła sztywno panienka, kładąc na stoliku kostkę danych. – I Jordan.

Profesor pewnie nie bawiłby się w to całe śmieszne podziemie, ale to była ostatnia rzecz, która jeszcze dawała mu kopa w życiu. A wizyty tej gibkiej Sary tłoczyły mu do żył chęć do działania. Co z tego, że był stary? Wyniki badań wskazywały na doskonałą kondycję, co było o tyle bardziej satysfakcjonujące, że komputer otrzymywał do badań profil zmarłego wiele lat temu Tashiego. Wyniki badań osiemdziesięciolatka analizowane jako dane czterdziestolatka dawały niezwykle optymistyczne prognozy. Mężczyzna został w zeszłym tygodniu wytypowany jako potencjalny dawca nasienia. Geneo przeanalizowało jego materiał i stwierdziło, że Tashi doskonale nadaje się na dawcę dla grupy w Obszarze Azja 9. Profesor oczywiście uprzejmie odmówił i zapłacił z tego tytułu podatek. Wszelkie zaniechanie Urząd Bankowy interpretował jako potencjalny dochód i z tym obywatel nie mógł się kłócić. Jeśli wegetarianin nie spożywał mięsa, to musiał w deklaracji ująć podatek od zysku spowodowanego faktem nienabywania produktów mięsnych. Jeśli obywatel nie ubiegał się o bilet na Arkę, to rząd opodatkowywał zaniechanie, interpretując postawę obywatela jako bierną. Każda postawa generuje podatki. Podatki są nieuchronne jak zbliżający się armagedon. Tak przynajmniej twierdził rząd.

– Przyjrzę się tym danym – obiecał profesor, uśmiechając się pojednawczo do Sary.

– Dziękuję – powiedziała, a na jej twarzy odmalowała się ulga. – To bardzo ważne. Jeśli nasz informator nie zawiódł, to plik zawiera listę z nazwiskami ludzi, którzy w najbliższych tygodniach dostaną bilety na Arkę.

– Co ty mówisz, dziecko? – zdziwił się Howard. – Znam procedury. Co więcej, sam je tworzyłem dziesiątki lat temu. Lista jest układana nie wcześniej niż na dobę przed kolejnym odlotem.

– Powiedzmy, że procedury mogły się ostatnio zmienić, prawda? – zasugerowała Sara, a profesorowi nie umknął nacisk, jaki położyła na słowo „ostatnio”.

– Może – zgodził się z powątpiewaniem.

Oficjalnie John Harold Howard był jednym z ojców założycieli programu „Ewakuacja”, choć zdecydowanie to nie z polityką wiązał swoje życiowe ambicje. Problem w tym, że szczyty władzy same wyciągnęły po niego ręce, kiedy okazało się, że z dość dużą dokładnością przewidział katastrofy, które wstrząsnęły światem. Jako młody naukowiec, wówczas jeszcze ze stopniem doktorskim, odkrył i opisał zjawisko ponadnormatywnej aktywności wulkanicznej na powierzchni całej kuli ziemskiej i jego powiązań z naturą jądra planety. Według jego teorii niebezpiecznie rosło ryzyko erupcji i towarzyszących im trzęsień ziemi oraz tsunami. Howard wytypował, że jako pierwszy obudzi się kanaryjski wulkan La Cumbre Vieja, a to może zapoczątkować późniejsze erupcje w różnych miejscach świata. Praca kończyła się dość ponurą wizją wybuchu superwulkanu, który mógłby się wypiętrzyć w wyjątkowo aktywnej sejsmicznie kalderze Yellowstone. Gdy jego macierzysty Uniwersytet Gatesa zamieścił w okólniku wyniki badań, opinia publiczna po prostu oszalała. Media przekopywały wszystkie zakamarki Worldwebu w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. W dniach, które nastąpiły bezpośrednio po publikacji, najczęściej wyszukiwanymi na całym globie słowami były: „katastrofa”, „Yellowstone”, „wulkan”, „kaldera”, „pacyficzny pierścień ognia”, „Antarktyda”, „jądro Ziemi” i „Howard”. Dla profesora to ostatnie wiązało się ze sporą niedogodnością. Z dnia na dzień stał się medialnie rozpoznawalny, a jego zdjęcie, które diabli wiedzą skąd wygrzebali ci poszukiwacze sensacji, migotało przy każdym serwisie wiadomości i na wszystkich ekranach informacyjnych. Człowiek nie mógł wziąć do ręki kartonu z mlekiem, by nie napotkać pulsującego na czerwono paska informacyjnego, rzecz jasna, ozdobionego zdjęciem Howarda.

Sam uczony zupełnie nie rozumiał tej nagłej histerii. Oczywiście, wyniki jego badań mogły być nieco niepokojące, ale nie wyjaśniały skali, na jaką sępy z mediów podchwyciły temat. Podobnych prac publikowano przecież wiele, a środowisko naukowe doskonale zdawało sobie sprawę, że większość rzekomych odkryć to w rzeczywistości hipotezy. Świat, pomimo tylu tysięcy lat cywilizacji, wciąż się naukowcom wymykał. Gdy jakaś zasada działania została odkryta, usystematyzowana i uznana za obowiązującą, pojawiała się kolejna, która bardziej lub mniej kłóciła się z dotychczasową. To sprawiało, że naukowiec, jeśli tylko nie był kompletnym idiotą, nabierał badawczej pokory i dystansu do własnych twierdzeń. I Howard tak właśnie lubił o sobie myśleć, a wyniki swoich badań zawsze przedstawiał w sposób powściągliwy, każdą tezę opatrując zachowawczym „załóżmy, że”. Niestety, w ciągu niespełna miesiąca światem wstrząsnęło kilka potężnych eksplozji, i to w miejscach, które Howard wymienił w swojej pracy. Jako pierwszy rzeczywiście wybuchł wulkan La Cumbre Vieja, wywołując gigantyczną falę tsunami. Uderzyła z impetem w Maroko i zmiotła absolutnie wszystko, co napotkała na drodze. Bezpowrotnie przepadła prowincja Essaouira, a na Saharze Zachodniej woda wdarła się ponad sto kilometrów w głąb lądu, mimo słabego zaludnienia i tak wyrządzając wiele szkód. Kolejną ofiarą tsunami była Casablanca, a następnie Gibraltar oraz wybrzeże Portugalii, gdzie pod wodą znalazła się Lizbona. Fala przelała się ogromną masą przez cieśninę, poszerzając ją o kilkadziesiąt kilometrów. Zgodnie z przypuszczeniami Howarda nie straciła impetu i zatopiła większość portowych miast zachodniej części basenu Morza Śródziemnego. Nie do końca sprawdziły się prognozy, że żywioł wedrze się również na wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej, powodując zniszczenia na dużą skalę. Obszary, w tym stołeczny Ameryka 5, nie ucierpiały zanadto. Poza kilkunastoma lokalnymi podtopieniami nie było właściwie dużych strat. Zresztą wkrótce oczy wszystkich skierowały się na Zachodnie Wybrzeże, gdzie po serii trzęsień ziemi w uskoku San Andreas Kalifornia właściwie przestała istnieć. Był to kolejny punkt programu, który przewidział Howard. Wszyscy odchodzili od zmysłów, czekając na erupcję w Yellowstone. Domagano się głośno, by Rząd Światowy coś zrobił. Program „Ewakuacja” był więc odpowiedzią na żądania przerażonych obywateli. I nie miało znaczenia, że po serii eksplozji żywioł ucichł i że nigdy później nie odnotowano ponadnormatywnej aktywności wulkanicznej.

Zgodnie z podejrzeniami Howarda władzom nie zajęło zbyt dużo czasu skupienie uwagi na jego skromnej osobie. Władza przybyła do jego zagraconego laboratorium pod postacią asystenta generała Jacka O’Briana. Jasnowłosy młodzieniec zapukał kurtuazyjnie w otwarte drzwi. Nie czekając na reakcję, wszedł do środka i obdarzył Howarda promiennym uśmiechem człowieka sukcesu.

– Doktorze Howard, nazywam się Lee Twister i chciałbym zadać kilka pytań.

Arogancka pewność siebie blondyna kazała uczonemu przypuszczać, że na krześle przed jego portem Worldwebu usiadł potomek szacownego nadrodu polityków. Teoretycznie nadrodowcy byli równi obywatelom Republiki, ale praktyka dziesiątek lat doskonale pokazywała, że z tymi ludźmi nie należy zadzierać. Jeśli mają kłopoty z prawem, to paru usłużnych członków rady jest w stanie przeforsować stosowną poprawkę lub dekret. Ostatnio pewna należąca do nadrodowców nastolatka, Julia Collins, spowodowała po pijaku wypadek, w którym zginął jakiś dzieciak. W farsie zwanej procesem sądowym na ławie oskarżonych znaleźli się konstruktorzy autolotu. Julia, podobno w trakcie zdarzenia pijana jak świnia, otrzymała zadośćuczynienie za stres związany z użytkowaniem wadliwego pojazdu, który nie odciął zasilania, gdy do kabiny wsiadła pijana i naćpana nastolatka. Dzieciak, którego autolot rozniósł na strzępy, wybronił się pośmiertnie z kary finansowej zwykle nakładanej w takich procesach na rodzinę i został z honorami zutylizowany jako męczennik autostrady. Howard znał zbyt wiele przypadków stosowania podwójnych standardów, by zlekceważyć pucułowatego blondyna szczerzącego zęby w atlanckim uśmiechu. Kiedyś pewnie pomyślałby o uśmiechu hollywoodzkim, ale wzgórze, wraz z całym Los Angeles, jako pierwsze padło ofiarą trzęsienia ziemi. Dzieła zniszczenia dopełniło tsunami. Cały dekadencki bajzel holowizyjny przeniósł się do Atlanty, miasta, które w opinii zaćpanych holofilmowców stanowiło bezpieczną przystań.

– Zapewne nie jest zagadką to pytanie, dlaczego się tu zjawiam – zagaił pyzaty gnojek.

Howard jęknął w duchu. Nie dość, że nadrodowiec, to jeszcze tak głupi, że ma problemy z wysławianiem się. Niebezpieczna mieszanka.

– Dane naukowe się potwierdzają – kontynuował niezrażony blondyn. – Ale to pan wie…

– Czym mogę panu służyć? – wszedł mu w słowo Howard.

– Generał O’Brian zapytuje, czy zechciałby pan się do komisji – odparł nieskładnie Twister.

– Ale co do komisji?

Howard nie zamierzał gówniarzowi ułatwiać zadania. Oczywiście wiedział, że łapanie gnojka za słowa do niczego nie prowadzi, ale nie zamierzał sobie odmawiać tej drobnej złośliwości.

– No, zechciałby pan wejść do komisji – wyartykułował w końcu nadrodowiec, najwyraźniej przyzwyczajony do wydawania warczących rozkazów i przez to mający trudności ze stosowaniem zwrotów grzecznościowych. Lub takich, które miały brzmieć jak grzecznościowe. Howard nie urodził się wczoraj i doskonale wiedział, że rzekome zaproszenie w rzeczywistości jest rozkazem.

Od wizyty Lee Twistera minęło wiele lat, ale pewne rzeczy się nie zmieniają. Przynajmniej nie na lepsze. Profesor odgonił natrętne wspomnienia i skupił wzrok na Sarze.

– Zobaczę, co mi się uda zrobić z tymi danymi – obiecał z uśmiechem.

– Dziękuję, panie profesorze. Postaram się przyjść w poniedziałek – powiedziała, wstając. – Potrzebuje pan czegoś?

– Nie, moja droga, dziękuję. Mam wszystko, czego mi potrzeba. – Potrząsnął głową i zerknął na blok reklamowy w holowizji. – A nawet jeszcze więcej.

3

Max White śnił o awarii promu. Gigantyczny panel kontrolny mrugał niepokojąco wszystkimi kolorami tęczy i generował coraz bardziej irytujące pikanie alarmu. Wibrujący dźwięk wbijał się boleśnie w czaszkę mężczyzny, który zacisnął w proteście powieki. Dźwięk nie cichł, więc Max otworzył w końcu przekrwione brązowe oczy i usiadł ze złością na łóżku. Alarm budzący momentalnie ucichł.

– Kurwa mać – zaklął pilot. Ponownie opadł na poduszkę i odgarnął z czoła posklejane od potu jasne włosy.

Alarm znów się aktywował, więc Max z rezygnacją zwlókł się z posłania i ruszył w stronę łazienki. Holowizja włączyła się z cichym sykiem. Zerknął na wyświetlany w rogu obrazu czas – minęło już południe. Całkiem nieźle. Mark Quince obiecywał, że pluskwa kołuje system budzenia na kilka godzin. Handlarz mówił coś o wirusowej infekcji zwalniającej tempo odmierzania czasu, ale Max nie miał pojęcia, że cholerstwo jest aż tak skuteczne. W normalnych układach budzik rozdarłby się o siódmej i nie dałby za wygraną, dopóki człowiek nie podniósłby się z łóżka. System nie brał pod uwagę tego, że Max miał dzisiaj wolny dzień – pracował w niedziele, więc soboty zwyczajowo były wolne. Ale to nie robiło systemowi różnicy. W sobotę należało wstawać o siódmej, bo według badań rządowych pozwalało to w sposób najbardziej efektywny wykorzystać dzień. Bonus w postaci dłuższego snu przyznawano wyłącznie pracownikom nocnej zmiany. Max do nich nie należał. Stojąc nad mieniącą się raportami muszlą klozetową, poczuł obezwładniający ból głowy.

– Zabiję tę dziwkę Mary Sue – wymamrotał, próbując się skupić na chwiejnym strumieniu moczu.

Odkaził ręce, spojrzał w lustro i skrzywił się na widok niemiłosiernie potarganych włosów i zaczerwienionych oczu. Wychodząc z łazienki, pilot po raz kolejny obiecał sobie w duchu, że już nigdy nie odwiedzi tej cholernej meliny i jej gospodyni, która produkuje i rozprowadza nielegalny alkohol.

Co oczywiście było obietnicą bez pokrycia. Od poniedziałku do piątku Max spędzał całe dnie na prelekcjach i śmiertelnie nudnych szkoleniach w kosmodromie Freedom, a w niedziele pilotował wraz z pierwszym oficerem, swoim serdecznym kumplem Pedrem Gonzalesem, prom na jedną z Ark. Sobota była jedynym wolnym dniem Maxa. Nic więc dziwnego, że w piątkowe wieczory dawał się ponieść euforii i kończył zabawę w nielegalnym nocnym klubie. Zresztą klub to za dużo powiedziane. Piwnica, pewnie nie większa niż pięćdziesiąt metrów kwadratowych, położona pod opuszczonym budynkiem sądu. Dosłownie pół metra od niego przebiegały zasieki z drutu kolczastego i stały żółte tabliczki z napisami ostrzegającymi przed przekraczaniem granicy. W tym miejscu zaczynała się strefa skażenia trującymi gazami, które podobno często poprzedzały aktywność wulkaniczną. Kiedyś ten rejon był gęsto zaludnioną dzielnicą miasta, ale pewnego dnia wojsko wysiedliło cały kwartał. Podobno mieszkańcy dostali poza kolejnością bilety na Arkę, a reszta świata im tego zazdrościła. Dzielnica została odgrodzona i od tej pory nie było wiadomo, co tam się dzieje. Mówiono, że pomiędzy drapaczami chmur wypiętrzył się stożek wulkaniczny, ale przecież ludzie różne rzeczy gadają. Żaden przekaz holowizyjny nie potwierdził tej wersji. Cokolwiek się wydarzyło, widocznie nie było aż tak niebezpieczne, żeby całkowicie unikać strefy. Podobne zdanie miała Mary Sue, biuściasta blondynka, była sekretarka jakiegoś sędziego, o którym w momentach wywołanego alkoholem rozrzewnienia mówiła „Rowan”. Gdy wszyscy ludzie opuścili likwidowany urząd, Mary Sue zignorowała nakaz ewakuacji i przy pomocy kuzyna postanowiła zorganizować własny biz­nes. Pierwotnie klub usytuowano w biurze naczelnego sędziego, położonym na dwudziestym szóstym piętrze, ale to stwarzało poważną niedogodność. Kolorowe światła, widoczne jak latarnia morska, ściągały do klubu patrole robopolicjantów. Bezpieczniej było przenieść się do piwnicy, szczególnie że kuzyn Mary Sue dogadał się z tajemniczym dostawcą alkoholu. Nikt nie wiedział, skąd ten alkohol pochodził.

Max podejrzewał, że nie był to produkt najwyższej jakości, ale tak naprawdę nie miał żadnego porównania. Z tego, co wiedział, alkohol zdelegalizowano jeszcze na długo przed jego narodzinami. A miał teraz dwadzieścia pięć lat. Sporo czasu, by wymazać ze świadomości ludzi pamięć o wszystkim, a co dopiero o tym, jak powinna smakować whisky. Swój osąd na temat jakości serwowanego w barze trunku pilot opierał wyłącznie na fakcie, że następnego dnia czuł się beznadziejnie źle.

Klub Mary Sue odwiedzali przeróżni ludzie. Właścicielka, co trzeba jej było przyznać, dbała o dobór klientów. Awanturników kazała natychmiast wyrzucać. Pojawiali się nawet celebryci, dyskretnie wprowadzani do ukrytych za przepierzeniami stolików dla VIP-ów. Bywali tu piloci z oddziału Maxa, raz nawet widział rzecznika prasowego doków stacji Freedom.

Do takiej klienteli jak ćmy do światła ciągnęły młode dziewczyny, które miały nadzieję na znalezienie księcia z bajki albo aktora z Atlanty. Najczęściej, rzecz jasna, znajdowały sprytnych dilerów i alfonsów.

Max trzymał się od tego towarzystwa z daleka. Zazwyczaj spędzał wieczór z kumplami nad kilkoma piwami i kieliszkami pokątnie produkowanego samogonu. Marka Quince’a poznał przypadkiem, gdy chwiejąc się przy barze, rozmyślał, czy uda mu się o własnych siłach dotrzeć do taksówki.

– Aleś się załatwił, chłopie – usłyszał kpiarski głos nieznajomego mężczyzny.

– Dam sobie radę, zbędna troska – wybełkotał Max, starając się spławić tamtego.

– Mark Quince. – Obcy wyciągnął rękę na powitanie.

Maxowi nie wypadało uczynić nic innego, jak się przedstawić. Sam nie wiedząc kiedy, wylądował z nowym znajomym przy stoliku. Do dziś nie pamiętał, o czym wtedy rozmawiali. Miał jakieś niejasne przebłyski, które podpowiadały mu, że raczej o niczym istotnym. W każdym razie znajomość została nawiązana i teraz, za każdym razem, gdy spotykali się w klubie, wypijali razem kilka głębszych, po czym rozchodzili się do swoich znajomych. Max nie wiedział o nim nic prócz tego, jak się nazywał. Było bardzo prawdopodobne, że tego pierwszego wieczoru, gdy się poznali, Mark opowiadał coś o sobie, ale Max nic nie pamiętał. I głupio by było teraz o cokolwiek pytać. Niewątpliwie tamtej nocy musiał opowiadać coś o sobie, bo Mark przy każdym spotkaniu pytał, czy ostatni lot z centrum Freedom był udany, a Max zadowolony ze swojego startu.

To od Marka Max dostał program kołujący system budzenia, a wczoraj dodatkowo jakiś specyfik w niewielkiej fiolce. Max wyjął ją teraz z kieszeni spodni leżących w nieładzie na podłodze obok łóżka. Proszek miał pomarańczowy kolor. Mark powiedział, żeby rozpuścić zawartość fiolki w szklance letniej wody. Pilot poczuł tępe pulsowanie skacowanej głowy i nie zastanawiając się dłużej, ruszył do kuchni. Wydał dystrybutorowi komendę głosową i po chwili trzymał w dłoni szklankę z wodą. Wsypał do niej proszek i powąchał ostrożnie mętny, pomarańczowy płyn. Nie poczuł żadnego zapachu, co wydało mu się nieco dziwne, ale wzruszył ramionami i jednym haustem opróżnił szklankę.

Zgodnie z tym, co mówił Mark, najpóźniej za kilka minut objawy kaca miną bezpowrotnie, a Max będzie mógł w miarę sensownie wykorzystać pozostałą część wolnej soboty i w dobrej kondycji dotrzeć w niedzielę do pracy. Spojrzał na holowizję, którą trudno było zignorować. Leciał kolejny program rządowy: na zmianę ukazywały się obrazy zagłady Los Angeles i Lizbony. Te filmy Max znał na pamięć już w przedszkolu, ale jak zwykle na widok walących się w przepaść liter napisu „Hollywood” poczuł ciarki. Za jego życia wzgórza były zamkniętą strefą, lecz miał słabość do starych holofilmów z poprzednich stuleci i przez to również pewien sentyment do niegdysiejszej fabryki snów. Sceny lizbońskie też oglądało się z wyjątkowym trudem i chociaż puszczano je w holo bardzo często, to nie powszedniały. Najgorszym według Maxa fragmentem było nagranie z helikoptera, który wisiał nad mostem 25 Kwietnia i filmował zgromadzonych na jego górnym poziomie ludzi. Stłoczeni na ponad dwustu metrach wysokości mieli nadzieję, że woda ich nie dosięgnie. I rzeczywiście, na nagraniu widać, jak fala przelewa się tuż pod nimi, porywając ze sobą pociąg towarowy z dolnego poziomu. Niestety, tuż po tym most runął z potwornym zgrzytem. Chwilę później szloch operatora kamery zagłuszał wszystko, a obraz zaczynał się trząść. Mimo to wyraźnie było widać, jak w ciągu kilku minut ogromne miasto całkowicie znika w kipieli. Dla Maxa była to już historia, ale wtedy świat przeżył prawdziwy szok. Ziemia stała się dla ludzi tykającą bombą, pułapką, z której nie można było uciec – stąd entuzjazm, z jakim powszechnie przyjęto program ewakuacji. Właściwie można powiedzieć, że to te przerażające filmy sprawiły, iż Max postanowił zostać pilotem. Na początku traktował to jako romantyczną misję ratowania ludzkości. Teraz, po ponad ośmiu latach pilotowania wahadłowca, dopadło go znużenie. No i przede wszystkim jego praca nie wyglądała tak interesująco, jak przedstawiano to w mediach. Niemniej jednak Max miał poczucie, że robi dobrą robotę.

Patrząc zaczerwienionymi oczami na reklamę loterii, w której główną wygraną były oczywiście bilety na Arkę, poczuł, że nieznośny ból głowy ustępuje.

4

Eugene Wordsworth stał na tarasie swojej miejskiej rezydencji i patrzył z zadumą na rozciągające się u jego stóp miasto. Nie lubił tego miejsca. Za każdym razem, gdy obowiązki sprowadzały go do stolicy, odliczał dni dzielące go od powrotu do ukochanego domu na prowincji. Jeśli tylko mógł, sprawy państwowe załatwiał za pośrednictwem holo. Współpracowników i podwładnych przyjmował w gabinecie w swoim domu, nie tracąc czasu na przemieszczanie się do rezydencji w stolicy lub do siedziby rządu. Czas, jaki musieli poświęcać inni, przewodniczącego zupełnie nie interesował.

Tym razem jednak nie było wyjścia. Za godzinę zaczynało się zebranie przedstawicieli wszystkich dwudziestu czterech obszarów, które częściowo zachowały historyczne nazwy geograficzne, takie jak Azja czy Afryka, i były podzielone numerycznie. Wszystkie one stanowiły Republikę Ziemską. Obszary cieszyły się niewielką autonomią w sprawach lokalnych, ale poza tym podlegały scentralizowanym rządom Rady Dwunastu Obszaru Ameryka 5, którego przedstawicielami byli właśnie Wordsworth oraz sekretarz Felicja Lawrance.

Wordsworth stał na czele Rady Dwunastu. Jej członkowie, potomkowie najznamienitszych nadrodów, byli całkowicie skorumpowani przez rodzinę Wordswortha. Przewodniczący mógł powiedzieć, że rządzi całą Ziemią – przy pomocy bogatych wujów i niezastąpionej Felicji Lawrance, kobiety o analitycznym umyśle i chłodnym rozsądku.

Przyjmował ten stan rzeczy z pewnością człowieka przekonanego, że władza zwyczajnie mu się należy. Władczość biła z jego zaskakująco młodzieńczej twarzy obramowanej lekko falującymi czarnymi włosami, a także z wyprostowanej sylwetki. Intensywnie niebieskie oczy przywodziły na myśl lód. Choć mężczyzna dobiegał osiemdziesiątki, to dzięki osiągnięciom nowoczesnej medycyny estetycznej, niedostępnej, rzecz jasna, dla przeciętnych obywateli, wyglądał najwyżej na trzydzieści lat.

Eugene upił łyk czerwonego wina. Rozsunął wydymające się od wiatru jasnoszare zasłony i wszedł do wnętrza gabinetu. Nie przepadał za tym pomieszczeniem. W jego odczuciu było urządzone bogato, ale pretensjonalnie. Na środku unosiły się niezwykle modne i drogie kanapy antygrawitacyjne. Wbrew zapewnieniom płynącym z reklamy tych urządzeń wcale nie były bezgłośne. Nieomal niesłyszalne brzęczenie towarzyszyło wrażliwemu na dźwięki Wordsworthowi w każdej minucie pracy w tym miejscu. I rozpraszało jego myśli. A może to była kwestia miejsca, a nie odgłosów? Na prowincji nigdy się nie dekoncentrował, nawet gdy z zabudowań gospodarczych dochodziły odgłosy zwierząt.

Stolica od dawna go drażniła. Podszedł do designerskiego biurka. Staroświecko kute nogi mebla całkowicie kłóciły się z interaktywnym blatem, który wyświetlał w 3D żądane strony Worldwebu. W lewym górnym rogu znajdował się niewielki interfejs, a powyżej – kwadratowa wnęka. Prywatny i nieograniczony dostęp do pasma TOW sprawiał, że Eugene klikał na przykład parametry dowolnej restauracji na Ziemi, wybierał danie, a to materializowało się w kwadratowej wnęce transmitera po najwyżej dziesięciu minutach. Cóż z tego, skoro Wordsworth stanowczo wolał proste jedzenie przygotowywane na prowincji od najbardziej wyszukanych specjałów serwowanych w mieście?

– Za dziesięć minut wchodzimy na antenę – powiedziała Felicja Lawrance, wchodząc do gabinetu bez pukania.

Eugene, przyzwyczajony do stylu działania najbliższej współpracownicy, nie okazał zniecierpliwienia z powodu jej nagłego wtargnięcia. Kobieta była szczupła i wysoka. Wzrostem nieomal dorównywała przewodniczącemu, który nie należał do niskich. Stanęła naprzeciwko Wordswortha, świdrując go błękitnymi oczami. Wsunęła za ucho pasemko platynowych włosów i lekko przekrzywiła głowę.

– Dlaczego jesteś poirytowany?

– Nie jestem – odparł Eugene, po raz kolejny dziwiąc się w duchu, że ta kobieta jest nieomylnym barometrem jego samopoczucia.

– Nieważne – ucięła Felicja. – Zaraz wchodzimy. Filtry korekcyjne są ustawione. Zmieniły się nieco procedury startu…

Przewodniczący puścił mimo uszu informację, że system zeskanował jego twarz i naniósł niezbędne poprawki przed cotygodniowym przemówieniem. Właściwie bardziej mu odpowiadała ta wirtualna obróbka niż wielogodzinna charakteryzacja, której musiał się poddawać w czasie kampanii wyborczej kilkadziesiąt lat temu. Zelektryzowała go jednak rzucona mimochodem informacja na temat zmian procedur startu wahadłowców.

– Co masz na myśli? – zapytał.

– Później przeczytasz raport – stwierdziła Felicja. – Masz, przejrzyj tekst przemówienia, żebyś odpowiednio reagował.

Wordsworth posłusznie wyciągnął rękę, a sekretarz Lawrance złączyła ich nadgarstki i przesłała plik tekstowy, który w ciągu ułamka sekundy przemknął do mózgu mężczyzny. Oprócz standardowego pliku przewodniczący wyczuł dodatek niwelujący tremę. Program wygaszający emocje podczas przemówienia był klasycznym zabezpieczeniem stosowanym nawet u pogodynek klepiących bezmyślnie wykresy temperatur w obszarach, ale tym razem Wordswortha coś zaniepokoiło. Przy lekturze trzeciego wersu próbował skorygować szyk zdania i napotkał opór. Nie był to sygnał ostrzegawczy ani nawet komunikat podprogowy. Program niwelujący musiał mieć nowe opcje. Gdy Eugene chciał wypowiedzieć słowo, którego nie było w przygotowanym tekście, software wysyłał silny impuls, blokujący drgania strun głosowych. Mówiąc w skrócie, program mógł wpływać na fizjologię nosiciela. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie stosowano, a już na pewno nie na przewodniczącym Rady Dwunastu. Wordsworth odchrząknął i usiadł za biurkiem. Zastygł w oczekiwaniu na wejście do holo, starając się zachowywać możliwie naturalnie. Myśl o tym, że Lawrance nie jest z nim do końca szczera, zepchnął głęboko. Jeśli pluskwa potrafiła zawiadywać jego fizjologią, to z pewnością nie było dla niej problemem rejestrowanie myśli i odczuć. Po raz pierwszy od dawna Eugene Wordsworth poczuł, że władza absolutna bywa iluzoryczna, a nawet chwilowa strata czujności może kosztować władcę wszystko. Nie miał złudzeń, że każdą chwilę, którą spędzał poza miastem, Felicja wykorzystywała na tworzenie sojuszy politycznych. Do dzisiaj wydawało mu się, że skoro są kochankami od lat, to ona będzie lojalnie grać do wspólnej bramki. Teraz, prawdę mówiąc, nie był już tego taki pewien. I również po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł strach.

Chwilę później piknął przekaźnik i Eugene wszedł na antenę holowizji. Nie podejmował już żadnych prób korekty tekstu. Bał się, że holokamery zarejestrują jakiś grymas, gdy program rozpocznie próbę blokowania. Tą kwestią zajmie się później i dyskretnie. Teraz wystarczyło rozluźnić mięśnie twarzy i pozwolić przemówieniu popłynąć do całego narodu.

– Drodzy Obywatele! Dziękuję wam za wzorową postawę, dzięki której udało nam się zidentyfikować i powstrzymać terrorystów odpowiedzialnych za próbę wysadzenia wahadłowców, ewakuujących członków naszego narodu na Arki.

Wordsworth próbował powiedzieć coś więcej, ale program sterujący sparaliżował jego organ mowy. Na niewielkim ekranie przewodniczący zobaczył, że robot holowizyjny odtwarza sceny rzekomego aresztowania terrorystów, a później sugestywnie pokazuje spektakularną scenę odlotu wahadłowca i obraz stłoczonych ludzi machających nowym osadnikom na pożegnanie.

Coraz mocniej zaniepokojony, Wordsworth za wszelką cenę starał się sprawiać wrażenie, że żaden z elementów dzisiejszego przedstawienia w jego odczuciu nie odbiega od normy. Zbyt długo żył, by nie wiedzieć, że odkrywanie kart i szczere przedstawianie własnych odczuć to najgorsze, co można zrobić. Zwłaszcza w sytuacji, w której nagle okazywało się, że niezawodni sojusznicy niekoniecznie nadal nimi pozostają. Zimnej krwi Eugene zawdzięczał dziesiątki lat harmonijnych rządów. I teraz też nie zamierzał zachwiać światowej równowagi tylko na podstawie niepotwierdzonych domysłów – co nie znaczyło, że zamierzał je zbagatelizować. Krótka projekcja dobiegła końca i przewodniczący idealnie zsynchronizował głos z cichnącym tłem muzycznym materiału filmowego.

– Rząd jest głęboko zaniepokojony tym, że są wśród nas szaleńcy, którzy próbują zaszkodzić najważniejszej misji, czyli ratowaniu ludzkości. Każdy atak na naszą światową społeczność będzie potępiony. Nie ma zgody na odrażające działania terrorystów, którzy pragną naszej zagłady.

Eugene poczuł, że program nakazuje mu wyprostowanie ramion i uniesienie podbródka z jednoczesnym skierowaniem spojrzenia na środkową holokamerę. Starając się powstrzymać narastającą panikę, posłusznie uśmiechnął się i lekko przechylił głowę.

– Mając na uwadze dobro naszego gatunku, Rada Dwunastu postanowiła, że od przyszłego tygodnia loty na Arki będą się odbywać dwa razy w tygodniu. Oprócz niedziel do harmonogramu lotów włączamy również środy. Sztab kryzysowy potwierdził, że jesteśmy w stanie to zrobić! Dodatkowo informujemy niezdecydowanych, którzy jeszcze nie zakupili biletów, że pomimo zwiększenia częstotliwości lotów nie możemy zapewnić, że uda nam się was wszystkich ewakuować. Pozostańcie w kontakcie z rejonowymi kasami zakupu biletów. Podejmijmy wszyscy trud uratowania ludzkości!

Wordsworth poczuł, że wraz z wygaszeniem kamer z jego mózgu ustępuje paraliżujący wolę wirus. Odetchnął ciężko i wbił spojrzenie w Felicję, która siedziała na antygrawitacyjnej kanapie i irytująco postukiwała laserowymi paznokciami w poduszkę. Pomimo wieloletniej miłości do tej kobiety przewodniczący był bliski wezwania straży, która wyrwałaby jej te emitujące oślepiające światła pazury. Nic takiego, rzecz jasna, nie zrobił. Pochopne działanie nigdy nie kończy się dobrze. Zamiast tego usiadł w drugim końcu kanapy i założył nogę na nogę.

– Napijesz się wody? – zapytała uprzejmie Felicja.

– Chętnie.

Kobieta, zamiast wezwać robota z obsługi, podniosła się zwinnie z kanapy antygrawitacyjnej i podeszła do podświetlonego barku stojącego nieopodal biurka.

– A może chcesz coś mocniejszego? – zaproponowała, odwracając się w stronę Eugene’a.

Po ostatnich doświadczeniach Wordsworth nie marzył o niczym innym jak tylko o dżinie z tonikiem lub dobrej whisky. Klasa nadrodowców nie podlegała powszechnej prohibicji i prowadziła wytwórnie szlachetnych alkoholi w różnych dyskretnych lokalizacjach. O tym oczywiście nie wiedzieli przeciętni obywatele, a media milczały jak zaklęte. Teraz jednak nie była dobra pora na drinka. Za kilkanaście minut zaczynało się zebranie delegatów wszystkich obszarów. Eugene wolał mieć jasny umysł.

– Wystarczy woda, Felicjo – odpowiedział, mając nadzieję, że włożył wystarczająco dużo ciepła w wypowiadane przez siebie imię sekretarz generalnej.

– Naturalnie, jak sobie życzysz. – Podeszła do niego z oszronioną szklanką. – Właściwie powinnam się teraz skupić na obradach, ale muszę zapytać…

– Co sądzę o tym, że nie uzgodniłaś ze mną dodatkowych startów w środy? – wyrwało się Wordsworthowi.

Pożałował tego w tej samej chwili, gdy dojrzał w oczach Felicji dziwny błysk.

– Prawdę mówiąc – odparła sztywno – bardziej chodzi mi o to, czy w końcu dostałeś jakieś wieści na temat swojego dzieciaka.

Eugene pokręcił przecząco głową i upił łyk wody. Dotarło do niego, że jest gorzej, niż mu podpowiadała intuicja. Zanadto oddalił się od spraw stolicy i zbyt wiele pozostawił w rękach tej kobiety. Przekaz był jasny. Nie tylko nie przyszło jej do głowy poradzić się przewodniczącego w tak ważnej sprawie jak starty wahadłowców, ale zareagowała tłumioną irytacją, gdy zapytał o powód takiego postępowania. To mogło znaczyć tylko jedno: Felicja Lawrance idzie po władzę. I prawdopodobnie nie cofnie się przed niczym, by ją zdobyć. Poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach.

– To przykre – powiedziała pani sekretarz.

Do Wordswortha dopiero po chwili dotarło, że Felicja mówi o jego dziecku.

 

Korekta: Angelika Kuch, Katarzyna Skarda

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: © Shutterstock/faestock

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-23-3