Córki stolicy - Jagna Rolska - ebook + audiobook + książka

Córki stolicy ebook

Jagna Rolska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Warszawa, 1935. Jedno miasto, różne oblicza. Helena, córka antykwariusza, jest aktywistką społeczną. Jeśli serce jej tak dyktuje, nie waha się rzucić w wir demonstracji. Nie kryje swoich związków z żydowską częścią rodziny. Poldek marzy o świecie kinematografii, lecz jego despotyczny ojciec, rękawicznik z Solca, dokładnie zaplanował mu życie, a on sam nie ma nic do powiedzenia. Jak odmieni się jego los, gdy bez pamięci zakocha się w Helenie? Basia jest ubogą szwaczką z Czerniakowa. Życie jej nie rozpieszcza, praca w pracowni rękawiczniczej z trudem pozwala utrzymać się na powierzchni. Janek, młodszy brat Poldka, żyje w nieustającym poczuciu krzywdy. Ojciec go nie dostrzega, skupiając się wyłącznie na pierworodnym synu. Dokąd doprowadzi Janka znajomość z Basią? I wreszcie - jaki wpływ na życie czworga młodych ludzi będzie miał Konrad Werner, popularny aktor? Zanurzcie się w zaułki przedwojennej Warszawy, posłuchajcie stukotu końskich kopyt po bruku - przenieście się do barwnego, wielokulturowego miasta, którego już nie ma.

Jagna Rolska- autorka i współautorka powieści fantastycznych i obyczajowych, w tym bestsellerowego "Kaprysu milionera", wyróżnionego tytułem Książki roku 2020 w plebiscycie portalu Granice.pl, oraz SeeIT, nominowanego do nagrody polskiego fandomu im. Janusza A. Zajdla, a także w konkursie "Lubimy czytać" na Książkę roku 2019 w kategorii Science Fiction. Debiutowała w 2011 roku na łamach miesięcznika "Science fiction, fantasy i horror". Zastępczyni redaktora naczelnego internetowego magazynu literackiego "Fahrenheit".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Oceny
4,6 (147 ocen)
94
45
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytanamonia92

Dobrze spędzony czas

Zastanawiacie się czasem skąd się wywodzicie i kto był waszym przodkiem? Jak miał na imię, jakiej był narodowości i co skrywała jego przeszłość? Julka właśnie dowiedziała się, że na pracę zaliczeniową ma stworzyć drzewo genealogiczne swojej rodziny. Wszystko byłoby o wiele prostsze gdyby nie fakt, że jej matka wychowała się w domu dziecka a ojciec nigdy nie przykładał wagi do poznania swoich korzeni. Jest jednak pewien list napisany przez pradziadka dziewczyny lecz odszyfrowanie pisma zajmuje mnóstwo czasu… Autorka przenosi nas na brukowane ulice przedwojennej Warszawy, gdzie poznajemy grupę ludzi. Pomimo, że wywodzą się z różnych kręgów łączy ich młodość i chęć bycia szczęśliwym. Każda z wykreowanych postaci jest na swój sposób ciekawa i dojrzała jak na swój wiek. Helena jako jedyna wychowuje się pod okiem kochającego taty, który jej dobro stawia na pierwszym miejscu. Janek i Poldek Malinowscy już dawno mają zaplanowane życie przez ojca, który podporządkował sobie nie tylko dzieci al...
10
agnieszka481976

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

dla mnie wspaniała
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna z historią w tle.Sięgam po następny tom.
00
Goniasonia1308

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra książka .Zabieram się zaraz za następny tom.😊
00

Popularność




Copyright © Jagna Rolska 2022

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce:

Kercelak w Warszawie /

Narodowe Archiwum Cyfrowe

© Mark Owen / Trevillion Images

Bazar na placu Kercelego, pieszczotliwie nazywany Kercelakiem to miejsce szczególne na mapie przedwojennej Warszawy. Na drewnianych straganach, czy w handlu naręcznym można było kupić właściwie wszystko. Od żywności przez odzież, zwierzęta, w tym psy, nierzadko „trefne”, a więc nie do końca rasowe, jak zachwalali sprzedawcy. „Fantów” a więc towarów niewiadomego pochodzenia też przechodziło tu z rąk do rąk co niemiara. Po spotkaniu ze sprytnym młodocianym kieszonkowcem można było stracić portfel a nad całością targowiska czuwał jego niekwestionowany król, wymuszający od wszystkich haracze, legendarny „Tata Tasiemka”. Mimo tego bazar przyciągał wszystkich warszawiaków a gdy po zajęciu miasta przez Niemców szybko stał się celem częstych łapanek i konfiskat towarów. Po każdej takiej akcji Kercelak zdumiewająco szybko wracał do formy stając się symbolem warszawskiej zaradności i lekceważenia okupanta. Wybuch powstania przerwał działalność targowiska i choć po zakończeniu wojny zaczęło powoli się odradzać, kres temu położyły nowe władze wytyczając w tym miejscu trasę WZ. Pamięć o Kercelaku, pomimo upływu lat nadal jest wśród warszawiaków żywa.

Redaktor prowadzący: Michał Nalewski

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-650-4

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojemu ojcu

ROZDZIAŁ 1

WSPÓŁCZEŚNIE

Julia Malinowska z trzaskiem zamknęła laptopa. Praca zaliczeniowa z socjologii będzie musiała poczekać. Dziewczyna nie miała już siły na kolejną porcję przygnębiających wiadomości ze świata. Drażniła ją ta histeryczna otoczka sensacji i krzyczące wielkimi literami nagłówki w różnych mediach.

W domu panowała cisza, co stanowiło nowość. Ostatnimi czasy rodzice coraz częściej się kłócili. Miała tego serdecznie dosyć, choć oczywiście rozumiała, że sytuacja jest trudna dla wszystkich, jako że ojciec niedawno stracił pracę. Dziewczyna wyszła z pokoju i powędrowała do kuchni. Mama siedziała przy stole z nosem w komputerze. Zdawała się nie kojarzyć, co dzieje się wokół. I to też było zrozumiałe. Brała coraz więcej zleceń, żeby przeczekać trudny czas i nie zakopać się w dołku finansowym.

Julka bezszelestnie przemknęła do lodówki. Nawet przez myśl jej nie przeszło przeszkadzać matce. Chwyciła paczkę małych marchewek i zastanawiając się, gdzie podział się ojciec, zajrzała do salonu. Stał na balkonie i chyba palił papierosa. Zdziwiła się. Rzucił nałóg, gdy chodziła jeszcze do podstawówki.

Wycofała się do swojego pokoju i, wbrew wcześ­niejszej deklaracji, że nie zamierza ślęczeć w internecie, ponownie włączyła komputer. Wściekała się na siebie za marazm, który pochłaniał ją i obezwładniał coraz bardziej z każdym dniem. Tydzień wcześniej zerwał z nią chłopak, z którym spotykała się od roku, a ona, zamiast wziąć się w garść przed nadchodzącą sesją, torturowała się marzeniami o byłym i wizjami upojnych chwil we dwoje. Bardziej z nudów niż z poczucia obowiązku weszła na stronę Uniwersytetu.

– Ja to mam fart – mruknęła pod nosem. – Pierwszy rok i od razu wszystko się popieprzyło.

Jęknęła, gdy zobaczyła nową wiadomość. Jedna z nadgorliwych profesorek wyskoczyła z kolejną pracą zaliczeniową i oczekiwała jej złożenia w ciągu miesiąca.

– Stwórz drzewo genealogiczne swojej rodziny. Sięgnij do jak najdalszych źródeł i udokumentuj je – przeczytała na głos i przewróciła oczami.

Myślenie o rodzinie było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Z drugiej strony im szybciej wykona pracę, tym więcej czasu zostanie jej na granie w sieci ze znajomymi. Tu nawet nie chodziło o samą grę, tylko o to, że mogła rozmawiać z ludźmi chociaż przez słuchawki. A to stanowiło dla niej odskocznię.

Jak miała się zabrać za zadanie? Na próbę wpisała własne nazwisko w wyszukiwarkę, ale efekt był beznadziejny. Google wyrzuciło kilkadziesiąt stron wyników, a żaden z pewnością nie odnosił się do niej. Sprawa z rodziną mamy miała się tak, że ta wychowała się w domu dziecka i do tego sprowadzała się jej historia. Wyszła z bidula, poznała ojca – i tyle. Nie kryła się za tym żadna romantyczna historia, Julka wiedziała to z całą pewnością. Poza tym nie miała chęci ogłaszać światu, skąd pochodzi matka. W grę wchodziła wyłącznie rodzina ojca, o której też miała niewiele wiadomości. Jej ojciec, Marcin Malinowski, był jedynakiem, babcia nie żyła od paru lat, a z dziadkiem Markiem niezbyt często się widziała, bo skłócił się nie wiedzieć o co z własnym synem.

Westchnęła ciężko. Zależało jej na dobrych ocenach, ale jak stworzyć cokolwiek interesującego z tak nudnego i krótkiego rodowodu? Stwierdziła, że zanim zacznie przeczesywać internet, porozmawia z ojcem. Zastała go na kanapie wpatrzonego w serwis kolejnych przygnębiających informacji.

– Tato?

– Tak? – odparł machinalnie, ale nawet nie oderwał wzroku od ekranu.

– Słuchaj, mam takie zadanie do zaliczenia na uczelni…

– Aha? Tak, tak…

– Mógłbyś mnie czasem posłuchać? – zirytowała się.

– Nie kłóćcie się! – zawołała z kuchni matka.

– O co chodzi? – ojciec przyciszył telewizor i dla odmiany zainteresował się córką.

– Potrzebuję się dowiedzieć jak najwięcej o naszej rodzinie. Praca zaliczeniowa – streściła.

– No to właściwie wszystko wiesz. Ja jestem jedynakiem, jest dziadek Marek, czyli mój ojciec. Moja matka, Wanda, nie żyje, a moi dziadkowie nazywali się Helena i Apoloniusz. I to właściwie tyle.

– A możesz coś o nich opowiedzieć? – zapytała Julia z nadzieją.

– Niespecjalnie – wzruszył ramionami.

– No to pomogłeś! – parsknęła.

– Marcin, nie ignoruj jej! – krzyknęła machinalnie matka.

– Serio, młoda, jakoś nigdy mnie to specjalnie nie interesowało – odparł ze skruchą Marcin. – Mam parę dokumentów, pamiątek, ale nic specjalnie fascynującego.

– Możesz mi je pokazać?

– Jasne! – odparł entuzjastycznie. Julka nie miała wątpliwości, że ów entuzjazm podsycała nadzieja, że się od niego odczepi. Ona zajmie się papierami, a ojciec odzyska święty spokój.

– Idę się przewietrzyć – oznajmiła. – Mogę liczyć, że w tym czasie odszukasz co trzeba?

Ojciec przytaknął, więc założyła buty i zbiegła z drugiego piętra na parter. Wieczorne majowe powietrze było miłą odmianą po dusznym mieszkaniu. Zaczęła spacerować po wewnętrznym patio strzeżonego osiedla. Wokół panowała cisza przerywana jedynie sporadycznymi trelami skowronków. Dziewczyna zawsze sądziła, że te małe, szare ptaszki zaczynają wydawać dźwięki o świcie, więc ze zdumieniem przeczytała, że zdarza im się to czynić także nocą. Choć zdecydowanie w terenach niezurbanizowanych. Aż dziw, że śpiewały w samym środku niespecjalnie malowniczego Ursynowa.

Kiedyś Julka nie zwracała uwagi na okoliczną architekturę. Urodziła się tutaj i wychowała. Oczywiście bywała w innych dzielnicach, ale wszystko, łącznie z liceum, miała na miejscu. Od października zaczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim, a codziennością nagle stał się Mariensztat z położonym niemal nad Wisłą budynkiem starej łaźni Teodozji Majewskiej, gdzie mieścił się jej wydział. Bezwiednie chłonęła atmosferę małych brukowanych uliczek ze stylizowanymi latarniami i porośniętych zielenią skwerów opadających w stronę rzeki po łagodnym w tym miejscu zboczu skarpy warszawskiej.

Często bywała na Starówce i w budynkach kampusu uniwersyteckiego na Krakowskim Przedmieściu. Każdego dnia przemierzała Nowy Świat i Chmielną. Wcześniej, gdy myślała o Warszawie, widziała przede wszystkim słoneczne podwórka pomiędzy nowoczes­nymi blokami. Teraz nasiąkła historyczną atmosferą i cieszyła się, że może być jej częścią.

Jak dotąd nie poczuła specjalnej więzi z nikim z uczelni. Do zeszłego tygodnia jej myśli bez reszty wypełniał były chłopak i paczka znajomych z liceum. Na nowe, studenckie znajomości jakoś zabrakło chęci. Oczywiście wdawała się w rozmowy, poszła na parę imprez, ale niespełna dwa semestry to zbyt mało, żeby tak naprawdę się zżyć. Przynajmniej dla osoby mającej pewne trudności w nawiązywaniu bliższych kontaktów.

Obeszła podwórko kilka razy, lecz poza osiedle nie wyszła. Lubiła tutejsze oczka wodne i roślinność utrzymaną w japońskim stylu. Osiedle stanowiło dla niej zieloną, spokojną wyspę ukrytą pośród gwarnego Ursynowa.

Na górę wracała z ociąganiem. Nie miała złych relacji z rodzicami, ale ostatnio w domu panowała napięta atmosfera. I pewnie nic się nie zmieni do czasu, gdy ojciec znów nie zacznie pracować. Pomyślała ponuro, że choć panowała przepiękna wiosna, ona po raz pierwszy w życiu zupełnie się z niej nie cieszyła, co więcej, nie znajdując ani jednej szczęśliwej myśli, postanowiła skupić się na pracach zaliczeniowych. Rozsądek podpowiadał, że wprawdzie nastroju w ten sposób sobie nie poprawi, ale przynajmniej go nie pogorszy wizją niezaliczonej sesji.

– Córuś, znalazłem ten stary list, o który pytałaś – oznajmił ojciec, gdy tylko weszła do domu.

– List? – zdziwiła się. – Myślałam, że mówisz o dokumentach?

– Też jakieś są – odparł. – A tego listu nikt nigdy nie był w stanie odczytać. Mój dziadek ewidentnie nie był mistrzem kaligrafii. Zresztą to pewnie nic ciekawego. Twój pradziadek Poldek napisał go do prababci Heli w tym samym roku, w którym się poznali, czyli w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym. Pewnie jakieś wyznania miłosne albo coś w tym stylu – zbagatelizował.

Żółta koperta zawierała także kilka złożonych na czworo przedwojennych obligacji państwowych na okaziciela. Jedne datowane na 1935, inne na 1937 rok.

– Czas potrząsania szabelkami i panicznego zbrojenia wojska w obawie przed Hitlerem. Skądś trzeba było na to czerpać fundusze – powiedziała do siebie Julka.

Zdawała na maturze historię i nawet nieźle poruszała się w wydarzeniach dwudziestego wieku. Wyjęła z koperty list i zamrugała z niedowierzaniem. Chaotyczne, nieregularne pismo częściowo wyblakło. Zastanowiło ją, dlaczego nigdy wcześniej ojciec jej tego nie pokazał. Refleksja nadeszła natychmiast. Czy gdyby ona naskrobała niewyraźny list, to ktokolwiek za kilkadziesiąt lat poświęciłby choć chwilę własnego życia, żeby go odcyfrować?

Nie.

Ostrożnie rozprostowała kartkę i przysunęła bliżej lampkę.

Droga Helu,

choć chodzę od tygodnia ze szczerym zamiarem napisania kilku słów…

– Jezu, to pisał kompletny analfabeta czy co? – wkurzyła się Julka, raz za razem przebiegając oczami dalszy ciąg listu. Stłoczonych liter nie dało się w żaden sposób odcyfrować, a wyblakły tusz zdecydowanie nie pomagał. Zamaszyste końcówki trudnych do odczytania wyrazów nie układały się w żaden logiczny ciąg.

List był jasnoniebieską plątaniną, której nie zdołała odszyfrować przez kolejną godzinę. Zniechęcona zgasiła lampkę i położyła się spać, ale myśli kotłowały się jej w mózgu, nie pozwalając usnąć.

– Kim byłeś, pradziadku? – szepnęła, wpatrując się w budzący się za oknem świt.

Przespała niespokojnie może ze cztery godziny i nie zawracając sobie głowy śniadaniem, usiadła do komputera. Rzuciła okiem na list i skupiła się na firmowym nadruku papeterii. Wytłuszczony nagłówek głosił: Ap. Malinowski. Niżej wydrukowano adres sklepu na Nowym Świecie i pracowni na Solcu, wraz z numerem telefonu. Odcyfrowała zalane rdzawym zaciekiem litery układające się w słowa: „Wytwórnia Rękawiczek. Skórkowych, Sportowych i Roboczych”.

Rękopis, poza kilkoma początkowymi słowami, nadal pozostawał nieczytelny.

Bez większego przekonania zaczęła przeczesywać fora historyczne i ostatecznie trafiła na ciekawy czat ludzi polecających sobie nawzajem stronę, na której można było bez wychodzenia z domu wyszukać i przeczytać skany z ksiąg parafialnych. Oczywiście te, które przetrwały płomienie powstania warszawskiego. Na próbę wpisała swoje nazwisko, ale ponownie liczba wyników, jak w Google, powaliła ją na kolana.

Próbowała skupić się na nieczytelnym liście. Wytężała wzrok, ale bezskutecznie.

1935

Poldek obudził się tuż po wschodzie słońca. Jak zwykle, gdy przez mansardowe okno wpadło słońce. Usiadł na łóżku i donośnie ziewnął. Podrapał się po rozczochranych jasnych włosach, po czym przeciągnął się i nieprzytomnym wzrokiem poszukał kapci. Stały nieopodal politurowanego biurka, niegdyś służącego mu do nauki. A jeszcze częściej do czytania książek, których czytania zdecydowanie nie popierał jego ojciec. Chłopak trzymał je pod materacem i bacznie uważał, żeby nie znalazła ich służąca Gienia podczas zmiany pościeli. Wczorajszej nocy czytał Jadą wozy z cegłą Kornackiego i Boguszewskiej. Ojciec twierdził, że książek napisanych przez kobiety nie należy czytać. Według niego truły jadem swoich piór zdrową strukturę społeczną. Czyli taką, w której mężczyzna jest panem i władcą własnej żony oraz dzieci. I rządzi twardą ręką, operując stosownymi cytatami z Biblii. A wszelkie rewolucyjne bzdury w postaci praw robotniczych powinny być odgórnie zakazane. Na kpinę zakrawał fakt, że ojciec wywodził się właśnie z najniższej warstwy społecznej. Powieść podwójnie by mu się nie spodobała. Nie dość, że jej współautorką była kobieta, to jeszcze poruszała temat walki robotników o lepszy los. Dlatego Poldek dwa razy sprawdził, czy po schowaniu książki dokładnie wcisnął pod materac prześcieradło.

Przeciw otaczającej go rzeczywistości Poldek wewnętrznie się buntował, ale ojca i tak musiał słuchać, choć skończył już dziewiętnaście lat. Właśnie dlatego czytał tchnące duchem nowych czasów książki po kryjomu, zarywając nocki, lecz i tak stawiał się na śniadanie o siódmej rano w dni powszednie, a w niedzielę o ósmej, by o dziewiątej stać grzecznie w kościele Świętego Krzyża obok matki, ojca, siostry i brata. Teraz też pospiesznie się umył i założył świeżą bieliznę. Zdjął z oparcia krzesła wyprasowane, modne pumpy i codzienną koszulę. Kwadrans później zszedł z najwyższego, piątego piętra kamienicy na niższe. Te dwa poziomy, połączone wewnętrznymi drewnianymi schodami, stanowiły przestrzeń życiową jego rodziny. Łącznie ze służbówką mieszczącą się za kuchnią mieszkanie składało się z pięciu sypialni, salonu i nowoczesnej łazienki z bieżącą wodą i toaletą. Wiele lat wcześniej ojciec kazał doprowadzić prąd, więc w każdym pomieszczeniu były żarówki. Co nie zmieniało faktu, że węgiel i zakupy służąca nieodmiennie dźwigała na czwarte piętro.

Chłopak podszedł do okna. Widok srebrzącej się w promieniach porannego słońca Wisły i żółtego pias­ku na praskim brzegu był jedyną nagrodą za mieszkanie na poddaszu.

Poldek zżymał się w duchu, że jego ojciec, Apoloniusz Malinowski, postanowił ulokować rodzinę na górnych piętrach swojej kamienicy. Właściciele domów czynszowych z reguły zajmowali apartamenty na pierwszym piętrze, a wyższe kondygnacje przeznaczali pod wynajem. Ojciec jednak miał własną filozofię. Lepsze lokale wynajmował, rodzinie zaś kazał się gnieździć pod dachem. Poldek, nie zaprzątając sobie dłużej tym głowy, wszedł do salonu i zdawkowo przywitał się z rodzicami. Rodzeństwo jeszcze się nie pojawiło, a ojciec pił herbatę, czytając poranne wydanie „Kurjera Warszawskiego”. Naprzeciwko niego siedziała matka, jak zwykle skromnie ubrana i małomówna.

– To jest niebywałe! – wrzasnął Apoloniusz i rzucił gazetę na stół. – Jak gazeta może twierdzić, że ludzie nie poszli do wyborów z powodu fatalnej pogody? Co to za ordynarne kłamstwo! Wybory odbyły się ósmego września w Polsce, a nie w styczniu na Kamczatce! I jeszcze ten przedwyborczy bojkot socjalistów! Mam nadzieję, że żaden nie dostał się na listy wyborcze. Tę bandę przydałoby się w całości wywieźć na Syberię! Bojkotu wyborów im się zachciało!

– Nie denerwuj się, mężu – zaszemrała łagodnie matka, po czym wyjęła mu delikatnie filiżankę z dłoni i dolała herbaty.

Zabytkowy samowar przetrwał powszechną konfiskatę z czasów okupacji niemieckiej przed dwudziestu laty i dalej służył rodzinie. Apoloniusz hołdował tradycji, że herbatę pije się wyłącznie z samowara, a jego obsługą ma zajmować się pani domu, więc matka wstawała godzinę przed innymi domownikami. Rozpalała kawałki węgla drzewnego na przeznaczonej do tego celu blasze, a gdy rozżarzyły się na czerwono, przekładała je szczypcami do znajdującej się wewnątrz mosiężnego naczynia metalowej rury, by podgrzać nalaną do samowara wodę. Zajęcie niewdzięczne i długotrwałe, ale Apoloniuszowi wyłącznie taka herbata smakowała.

Mawiał, że to tęsknota za czasami, gdy chadzał na kolacje, zwane zresztą właśnie herbatami, i na jednej z nich, w mieszkaniu pewnego mecenasa, poznał swoją przyszłą żonę. Poldek niespecjalnie wierzył w tę rzewną opowiastkę. Ojciec nie bywał sentymentalny. Matka, Eleonora Chlebowska, pochodziła ze zubożałej rodziny z nieco zakurzonym rodowodem szlacheckim i wraz z rodzicami mieszkała w zwyczajnej chłopskiej chałupie w podwarszawskim Świd­rze. Apoloniusz miał pieniądze, a ona nazwisko. To imponowało mężczyźnie, więc szybko pojął za żonę młodszą o dziesięć lat dziewczynę. Sam do zakładania rodziny wziął się późno, wcześniej całkowicie pochłonięty pomnażaniem kapitału.

Poldek kompletnie nie potrafił zrozumieć ojca. Z jednej strony pogardzał klasą wyższą i przy każdej okazji podkreślał, że doszedł do pieniędzy pracą własnych rąk, ale jednocześnie odrzucał wszelkie żądania klasy robotniczej, a wydawanego przez socjalistów „Robotnika” zwykł nazywać oszczerczą szmatą sączącą truciznę do głów prostych ludzi. Swoich włas­nych pracowników nie traktował lepiej niż bogaci fabrykanci.

– Poldek, omlet zjedz – powiedziała cicho matka. – I kanapkę w papier zawiń, żebyś na drugie śniadanie miał.

– Przecież przyjdę coś zjeść. Po co mam brać? Z pracowni przez podwórze daleko nie mam – zdziwił się chłopak.

– Dzisiaj pójdziesz na Nowy Świat – oznajmił ojciec tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ja mam ważne spotkanie z właścicielem składu towarów z Łodzi, a nasz subiekt już dawno prosił o pół dnia wolnego, bo musi wyjaśnić sprawę urzędową. Sklep ktoś musi otworzyć. Trzeba też przyuczyć nową pannę sklepową, która zaczyna właśnie dzisiaj.

Poldek w ostatniej chwili powściągnął szeroki uśmiech. Nie przepadał za pracą w zakładzie rękawiczniczym ojca, a właśnie roztoczyła się przed nim perspektywa całodziennej ucieczki z Solca. Lubił swoją ulicę, ale niekoniecznie uwielbiał współpracę ze starym Apoloniuszem, jak nazywała ojca cała rodzina, a za jego plecami także pracownicy. Jego nazywali młodym Apoloniuszem, ale on zawsze się upierał przy zdrobnieniu. Nie cierpiał swojego imienia i doskonale wiedział, że zawdzięcza je rodzinnej tradycji nadawania go najstarszemu synowi.

Chłopak kompletnie nie pojmował sensu takiego obyczaju. Nie lubił staroświeckiego imienia i wdawał się w bitkę z kolegami już w gimnazjum, gdy tamci próbowali robić sobie z niego żarty. Argument o spuściźnie kolejnych pokoleń, jaki przedstawiała matka, nie trafiał mu do przekonania. Swoją drogą, co za różnica, czy było się pierworodnym synem? Jego brat Janek znacznie lepiej nadawał się do roli dziedzica, chociaż jeszcze chodził do szkoły powszechnej. Młodszy o rok od Poldka, od dzieciaka interesował się rodzinnym przedsiębiorstwem i chłonął jak gąbka wiedzę od ojca. A ojciec ignorował go i całkowicie skupiał swoje oczekiwania na starszym synu. Wbrew faktom i logice.

– Lećże już – zniecierpliwił się ojciec. – Chwilę ci zejdzie, a masz być na miejscu, zanim panna przyjdzie.

Ojciec miał obsesję na punkcie punktualności. To oczywiście była tylko jedna z jego wad. Posiadał wiele cech, które w umiarkowanej dawce bywają zaletami, ale w nadmiarze potrafią skutecznie zatruć życie najbliższemu otoczeniu. Jak choćby jego nieśmiertelne powiedzenie, że u niego słowo jest droższe od pieniądza. I tak właśnie było. Jeśli Apoloniusz Malinowski coś powiedział, choćby największą bzdurę, szedł w zaparte i realizował zadeklarowany plan. Po trupach i choćby ze szkodą dla samego siebie. Co raz zostało powiedziane, wypełnione być musi. Wyjątkowo despotyczny, całkowicie zdominował żonę, trwającą przy jego boku jak milczący cień.

Poldek bał się ojca. Wiedział, że będąc niepełnoletnim, jest od niego zależny. Ojciec dawał mu dach nad głową i pracę, dlatego słuchał go we wszystkim. Z porywczym charakterem Apoloniusza lepiej było nie igrać. Wystarczyłoby raz rzucone w złości, że się syna wyrzeka, i postanowienia by nie zmienił. A dokąd miałby pójść niedoświadczony czeladnik rękawicznictwa ze skończoną szkołą powszechną? Jeśli w ogóle znalazłby pracę, prawdopodobnie szef pomiatałby nim tak samo jak ojciec swoimi pracownikami. Z tymi niewesołymi myślami chłopak wyszedł z mieszkania na błyszczący czystością korytarz z drewnianymi schodami.

Podwórze przed kamienicą budziło się do życia. W znajdującym się tuż obok rodzinnym zakładzie rękawiczniczym rozpoczynał się nowy dzień. Poldek, zadowolony, że dzisiaj ominie go ciężka fizyczna praca, minął drewniany płot z niewielkim ogródkiem warzywnym matki. Ojciec złościł się nieraz, że kobieta ma zainteresowania jak chłopka, ale w tym jednym mu się sprzeciwiała i co roku kazała któremuś z pracowników kopać grządkę, a na niej siała marchew, pietruszkę i sadziła pomidory. Wiele tego nie było, ale matkę wyraźnie cieszył ten ogródek. Teraz grządki niemal świeciły pustkami, a koper przywiądł przez nocny przymrozek. Wbrew temu, co sądził o pogodzie i niskiej frekwencji wyborczej jego ojciec, faktem było, że miniona wrześniowa niedziela należała do wyjątkowo zimnych. Jeśli wierzyć wczorajszej wieczornej prasie, w górach przedwcześnie spadł śnieg, a resztę kraju przez cały dzień siekły strugi lodowatej wody. Teraz też nie było najcieplej.

Poldek dopiął modną skórzaną kurtkę, jakiej nie powstydziłby się niejeden lotnik, i poprawił kaszkiet. Minął bramę i wyszedł na Solec. Wyszynk znajdujący się w niskim budynku frontowym jeszcze był zamknięty, lecz w sąsiednim lokalu druciarz właśnie ustawiał przed sklepem miotły i metalowe cebry. Poldek poczuł lodowaty powiew wiatru, więc postawił kołnierz i ruszył dziarsko brukowanym chodnikiem, starając się trzymać jak najdalej od rynsztoku. Minął znajdującą się po przeciwnej stronie lecznicę i sklep spożywczo-nabiałowy. Po ulicy terkotały już drewniane dwukołowe wózki ciągnięte przez handlarzy od strony składów.

Choć zza chmur wyszło wreszcie słońce, nadal panował ziąb i wilgoć. Jakby pogoda się uparła, żeby jak najszybciej zatrzeć w ludziach wspomnienie ciepłego lata. Chłopak spojrzał ze współczuciem na konie zaprzężone do stojących u wylotu ulicy dorożek. Zawsze na widok tych biednych, przeważnie eksploatowanych ponad siły zwierząt zastanawiał się, czy wypierane przez samochody oraz autobusy, znikną w przyszłości z brukowanych ulic Warszawy.

Trzymając się lewej strony ulicy, skręcił w Tamkę, ledwie omiatając wzrokiem pustą parcelę, znajdującą się po przeciwnej stronie. Minął zakład fryzjera Michalskiego, cukiernię i doszedł do Ordynackiej. Na ulicach widać było coraz więcej ludzi, dorożek i samochodów, więc bojąc się spóźnienia, Poldek przyspieszył kroku i wyszedł na Nowy Świat.

Pomyślał z zadumą, że nazwa ulicy jest nad wyraz trafna. Może niekoniecznie nowy, ale tutaj zaczynał się lepszy świat, a nawet Wszechświat. Poldek, rozbawiony własnym porównaniem, minął widniejący na fasadzie neon reklamowy Radia Kosmos, z uznaniem obejrzał się za przejeżdżającym właśnie czarnym bentleyem, a potem dziarsko ruszył w stronę sklepu ojca, mijając po drodze liczne witryny i wystawy. Nowy Świat, obok najbardziej reprezentacyjnej ulicy Marszałkowskiej, stanowił centrum handlowe bogatych mieszkańców Warszawy. Pewnie dlatego ojciec tak bardzo puszył się w cechu rzemieślniczym, że ma tu lokal z frontową wystawą w trzypiętrowej, eleganckiej kamienicy.

Poldek uchylił czapki kelnerowi z sąsiedniej lodziarni i własnym kluczem otworzył drzwi sklepu. Zapach skór, ten sam, który towarzyszył mu od najwcześ­niejszego dzieciństwa, w niewielkim pomieszczeniu wydawał się jeszcze bardziej intensywny. Na drewnianych półkach umieszczono na specjalnych stojakach różne modele rękawiczek, zarówno damskich, jak i męskich. Mieniły się pełną gamą kolorów i odcieni. Nawet najbardziej wybredne elegantki zawsze znajdowały tu coś dla siebie. Glansowane, zamszowe, krótkie z mankietem, ale i dłuższe z rozcięciem. Obok męskie z kremowej irchy i czarne, zapinane pod nadgarstkiem na buton, przeznaczone dla oficerów kawalerii. Niżej cyklistówki w stonowanych kolorach.

W drewnianych, częściowo szklonych ladach stały eleganckie firmowe pudełka z długimi za łokieć rękawiczkami balowymi z jagnięcej skórki, zapinanymi na guziki z masy perłowej. Patrząc na to wszystko, Poldek zawsze odczuwał niechętny podziw dla ojca, który sam ciężką pracą zbudował swój interes.

Nowa pracownica weszła do sklepu za kwadrans ósma. Dość niska, pyzata, z bardzo miłym uśmiechem. Zamknęła za sobą drzwi, czemu towarzyszył odgłos potrąconego dzwoneczka, i lekko dygnęła.

– Dzień dobry, jestem Jadwiga Szuleczanka – przedstawiła się nieśmiało, wygładzając przód granatowego fartuszka. – Czy zastałam pana Malinowskiego?

– Ja jestem Malinowski – odparł i poniewczasie zorientował się, że dziewczyna miała na myśli jego ojca. Zawstydził się nieco wyrywności. – Ma się rozumieć, ja jestem Poldek Malinowski, a panna pewnie pyta o mego ojca, Apoloniusza – poprawił się szybko. – To ojciec mnie przysłał, żebym pannę do pracy przyuczył. Czy panna Jadzia jest z kasą sklepową obyta? – zapytał, wskazując na mosiężny model firmy National.

– Jestem obyta – potwierdziła.

Poldek odetchnął w duchu z ulgą. Większość sklepowych podchodziła do tych urządzeń nieufnie i trzeba było w nieskończoność tłumaczyć sposób obsługi. W ogóle panna Jadzia okazała się nad wyraz pojętna, więc gdy w południe pojawił się subiekt, dla Poldka nie było już nic do roboty. Kwadrans później opuścił sklep i stanął na chodniku, niezdecydowany, co robić dalej. W końcu się wypogodziło i zrobiło ciepło. Chłopakowi nie chciało się tak wcześnie wracać na Solec. Ojciec z punktu zapędziłby go do pracowni, a na to nie miał najmniejszej ochoty. Poszedł więc Nowym Światem, lecz zamiast skręcić w Ordynacką, ruszył prosto, chcąc pospacerować po malowniczym Krakowskim Przedmieściu. Minął skład mebli i doszedł do umieszczonego w narożnej kamienicy kina Europa. Zerknął na afisz. O szóstej po południu zaczynał się Kaprys hiszpański z Marleną Dietrich. Witrynę zdobił plakat z podobizną aktorki. Poldek spojrzał na piękną blondynkę o rozmarzonych oczach, cmokając z uznaniem. Uwielbiał kino. Gdyby to od niego zależało, chodziłby od jednego do drugiego na wszystkie seanse, a po cichu marzył o aktorskiej sławie Eugeniusza Bodo czy Aleksandra Żabczyńskiego.

Dosłownie sekundy później ożywiony gwar i jakieś skandowane hasła, których słów na razie nie odróżniał, kazały mu przerwać kontemplowanie zjawiskowej Niemki.

Od strony Krakowskiego Przedmieścia nadchodziła niewielka grupa uzbrojona w czerwone sztandary i transparent. Czarnymi literami wypisano na nim hasło „Nie dla wojny włosko-abisyńskiej. Precz z Mussolinim!”.

Na czele manifestacji szedł Stanisław Krzemieniecki, jeden z działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej, lecz on Poldka zupełnie nie zainteresował. Zamiast tego skupił uwagę na idącej nieco z boku najpiękniejszej dziewczynie, jaką kiedykolwiek widział. Szczupła, wysoka, ubrana dość modnie w spódnicę do połowy łydki i podkreślający talię żakiet, uczesana w pensjonarski czarny warkocz i z zaróżowionymi od energicznego marszu policzkami wyglądała zjawiskowo. Poldek momentalnie zapomniał o jasnowłosej aktorce.

– Nie dla agresji na Abisynię! – wyskandowali demonstranci, po czym skręcili w prawo, w Świętokrzyską.

Trzymając się lewej strony ulicy, Poldek jak urzeczony ruszył za nimi. Niespecjalnie przejmował się agresją faszystów w Afryce. Zbyt mało wiedział o konflikcie, choć gazety poświęcały mu sporo miejsca. Jego ojciec z kolei uważał, że Mussolini jest potężnym mężem i przywódcą, który prowadzi włoski naród ku lepszej przyszłości. Poldek nie miał wyrobionego zdania i nagle pomyślał ze wstydem, że właściwie powinien bardziej interesować się sprawami świata. Ale to nie ciekawość ani nagłe zaangażowanie kazały mu iść za demonstrantami. Nie wiedział, skąd wzięło się to uczucie i dlaczego pojawiło się tak nag­le, ale zrozumiał, że nie może stracić dziewczyny z oczu. Że jeśli zniknie, będzie tego żałował do końca życia. Przyspieszył kroku i teraz szedł prawie równo z pochodem.

Niespecjalnie się zdziwił, gdy grupa, wciąż skandując hasła, poszła ulicą Jasną i dalej na plac Dąbrowskiego, gdzie w pałacu Szlenkierów mieściła się ambasada włoska. Zdobna fasada dwupiętrowego budynku wyglądała imponująco. Demonstranci zapełnili asfaltową uliczkę tuż przed nim i coraz głośniej krzyczeli. Co odważniejsi podchodzili prawie do zaryglowanych od środka drzwi. W końcu ktoś chwycił kamień i rzucił nim w szybę. Inni poszli jego śladem.

Trzymający się na uboczu Poldek zauważył, że dziewczyna z warkoczami rozgląda się zdezorientowana i coś krzyczy, trzymając uniesione do góry dłonie. Jeśli chciała przywołać ludzi do porządku, z pewnością jej się nie udało, a głos utonął w ogólnym rozgardiaszu. Poldek spojrzał w stronę wlotu ulicy Kredytowej. Zza rogu właśnie wyłonił się oddział konnej policji i szarżował na demonstrantów. Chłopak spojrzał w prawo. Z drugiej strony plac obstawili już kawalerzyści.

Nie zastanawiając się, chłopak wskoczył w tłum, chwycił pod ramię czarnowłosą dziewczynę i pociągnął ją w stronę niskiego metalowego parkanu. Pomógł jej sforsować przeszkodę. Trzymając się za ręce, przecięli zakrzewiony skwer, podążając w stronę wyjścia z placu przez ulicę Rysią. Biegli jeszcze chwilę, aż dziewczyna stanęła, ciężko dysząc, i oparła się o fasadę kamienicy.

– Już nas raczej nie dorwą – powiedział Poldek, z trudem łapiąc powietrze. – Ale lepiej wyjdźmy stąd na Marszałkowską.

Posłuchała bez słowa. Szli w milczeniu, starając się uspokoić oddechy. Zerkał na nią z ukosa, lecz nie zwracała na niego uwagi.

– Tu już nam nic nie grozi – oświadczył Poldek, gdy dotarli do głównej arterii miasta. – Możemy iść dalej jak gdyby nigdy nic.

Stanęła gwałtownie i spojrzała na niego. Miała najpiękniejsze orzechowe oczy, jakie kiedykolwiek widział. Cóż z tego, skoro ciskały w niego gromy?

– Dziękuję panu za pomoc, ale dalej pójdę już sama – odparła stanowczo.

– Niech panienka poczeka! Chętnie panią odprowadzę do domu.

– Dziękuję, trafię.

– No to może chociaż dowiem się, co panna robiła w tak niebezpiecznym miejscu? – zapytał. Pytanie miało wybrzmieć elegancko i uwodzicielsko, ale proszący ton sprawił, że wypadło raczej żałośnie.

O dziwo, dzięki temu jej spojrzenie złagodniało, a na ustach pojawił się lekki uśmiech. Choć jeszcze przed chwilą miała zamiar odwrócić się na pięcie, stała dalej na chodniku.

– Co pan wie o faszystach? – zapytała.

– Niewiele – przyznał ze skruchą. – Ale nie wydają się miłymi ludźmi. Ich wódz gada jak fanatyk, a jak świat światem, z fanatyzmu nigdy nie przyszło dla ludzi nic dobrego.

– Czyli jednak coś pan wie – pochwaliła. – Dobrze, pójdźmy więc. Pozwolę się odprowadzić do domu, a po drodze porozmawiamy o polityce.

Poldek zdziwił się w duchu, skąd u tak młodej dziewczyny podobne zainteresowania. Wyglądała może na szesnaście lat, a rozprawiała o bieżących sprawach z dużą swadą.

– Czym więc ów Mussolini tak panience dopiekł? – zapytał dla podtrzymania rozmowy, choć odpowiedzi był naprawdę ciekaw.

– Dzieli ludzi na lepszych i gorszych – odparła pewnie.

– Nie on pierwszy.

– To prawda – zgodziła się. – Jest jeszcze Hitler. Siebie warci.

– Bardziej chodziło mi o to, że w historii ludzi zawsze dzielono. Przyznam, że o przywódcy Rzeszy Niemieckiej też niewiele wiem, oprócz tego, że strasznie źle wypowiada się o Żydach. Gdzie pani mieszka? – zapytał, zmieniając temat.

– Niedaleko. Mój ojciec prowadzi mały antykwariat na ulicy Zgoda. Mieszkamy na jego tyłach.

Skręcili w lewo, w niewielką uliczkę Sienkiewicza i po paru chwilach stali przed księgarnią. Miała zaledwie jedno okno witrynowe z wyeksponowanymi książkami oraz wąskie drewniane drzwi.

– Muszę już iść. Dziękuję panu za ratunek – powiedziała dziewczyna z wyraźnym ociąganiem.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział szarmancko i uchylił czapki.

– Ach! Jak ja się w ogóle zachowuję? Pan wybaczy. Nazywam się Helena Małecka i jestem pana wdzięczną dłużniczką.

– Poldek Malinowski, do usług. Choć nazwiska pani już wcześniej się domyśliłem, muszę przyznać, że imię także piękne.

– Domyślił się pan? No tak, oczywiście, szyld – roześmiała się, zerknąwszy na front księgarni.

– Pan Józef Małecki, jak rozumiem, to pani ojciec? – zapytał.

Przytaknęła skinieniem i nagle przekrzywiła głowę. Przez chwilę się nad czymś zastanawiała.

– A może, skoro pan jest zainteresowany różnymi sprawami świata, to wybrałby się pan ze mną na spotkanie światłych i zaangażowanych w polskie bolączki towarzyszy?

– Z najwyższą przyjemnością – odparł pospiesznie, nawet nie do końca się zastanawiając, na co przystaje. Najważniejsze było, że spotka jeszcze piękną Helenę, jak zaczął dziewczynę nazywać w myślach.

Gdy w końcu pożegnała się z nim krótkim uścis­kiem dłoni, stał chwilę oczarowany, po czym ruszył, jakby go diabeł gonił, i poleciał niczym na skrzydłach w stronę Powiśla.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI