Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Czym jest dzieciństwo? Nieustającym problemem dla zajętego dorosłego, zmęczonego coraz bardziej absorbującymi sprawami, Nie ma miejsca na dzieciństwo w ciasnych mieszkaniach nowoczesnych miast, gdzie tłoczą się rodziny. Nie ma miejsca na ulicach, ponieważ coraz więcej tam samochodów, a chodniki z kolei zapełnili spieszący się przechodnie. Dorośli nie mają czasu, aby zajmować się dziećmi, są zbyt pochłonięci swoimi pilnymi obowiązkami”.
„Sekret dzieciństwa” to tekst przekrojowy dotyczący metody Montessori. Skupia się na tym, jak kształtuje się relacja dorosły – dziecko, niezależnie od tego, czy jest się nauczycielem, czy rodzicem. Spostrzeżenia opierają się na bezstronnej obserwacji tego, jak dziecko zachowuje się w swoim otoczeniu. Należy pamiętać, że dziecko nie jest obcym człowiekiem, na które dorosły może patrzeć jedynie zewnętrznie, kierując się obiektywnymi kryteriami. Dzieciństwo to najważniejszy element dorosłego życia: element budujący.
Maria Montessori (1870–1952) – włoska lekarka i pedagożka, która pod wpływem doświadczeń pracy z dziećmi z problemami i ubogimi stworzyła nową metodę wychowawczą. Jej podstawą jest nieskrępowany rozwój dzieci na różnych płaszczyznach zgodnie z ich indywidualnymi potrzebami i możliwościami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Niniejsze wydanie Sekretu dzieciństwa jest następstwem ostatniego wydania w języku włoskim (Bellinzona 1938), wzbogaconym o nowe strony, które Maria Montessori dodała do najnowszego portugalskiego wydania.
PRZEDMOWA
Jakiś czas temu narodził się społeczny ruch zajmujący się zagadnieniami związanymi z dzieciństwem i nie powstał on z inicjatywy jednej osoby, którą szczególnie zainteresowały owe problemy. Przypominał raczej naturalną erupcję, tak jak na obszarze charakteryzującym się aktywnością wulkaniczną tu i ówdzie dochodzi do spontanicznych wybuchów. Tak właśnie rodzą się wielkie ruchy. Niewątpliwie do jego powstania przyczyniła się nauka; to ona spowodowała zainteresowanie okresem dzieciństwa i stała się podstawą społecznego ruchu. Zrozumienie zasad higieny przyczyniło się do zmniejszenia śmiertelności wśród dzieci. Nauka udowodniła, że dzieciństwo ugina się pod brzemieniem szkoły i jest zapoznanym męczennikiem skazanym na dożywocie, gdyż jego kres to zarazem koniec okresu szkolnego.
Pochylenie się nad problemem higieny szkolnej doprowadziło do ujawnienia obrazu nieszczęsnego dzieciństwa, stłamszonych dusz, umęczonej inteligencji, zgarbionych pleców i zapadłych piersi, obrazu dzieciństwa podatnego na gruźlicę.
Dopiero po trzydziestu latach badań zaczęliśmy traktować dziecko jak ludzką istotę ignorowaną przez społeczeństwo, a wcześniej przez tych, którzy sprowadzili je na świat i utrzymują przy życiu. Czym jest dzieciństwo? Ciągłym zawadzaniem dorosłemu, stale zajętemu i zmęczonemu coraz bardziej absorbującymi obowiązkami. Nie ma miejsca na dzieciństwo w coraz ciaśniejszych mieszkaniach współczesnych miast, w których muszą się gnieździć rodziny. Nie ma dla niego miejsca na coraz bardziej ruchliwych ulicach ani na zatłoczonych chodnikach. Dorosłym brak czasu na zajmowanie się dziećmi, gdyż przytłaczają ich pilne obowiązki. Zarówno ojcowie, jak i matki muszą pracować, a brak pracy grozi ubóstwem, które niszczy zarówno dorosłych, jak i dzieci. Nawet żyjące w najlepszych warunkach dziecko pozostaje zamknięte w swoim pokoju, powierzone opiece wynajętych za pieniądze obcych ludzi i nie wolno mu wchodzić do tej części domu, w której przebywają ci, którym zawdzięcza życie. Nie ma schronienia, w którym dziecięca dusza znalazłaby zrozumienie i gdzie dziecko mogłoby oddawać się właściwym jego wiekowi zajęciom. Musi być grzeczne i ciche i ma niczego nie dotykać, bo nic nie należy do niego. Wszystko stanowi nienaruszalną i wyłączną własność dorosłych i jest dla dziecka niedostępne. Czy jest coś, co do niego należy? Nie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było nawet krzesełek dla dzieci. Stąd bierze się popularne powiedzenie, które dzisiaj ma jedynie metaforyczny sens: „Kiedy jeszcze trzymałam cię na kolanach”.
Kiedy dziecko siadało na meblach przeznaczonych dla dorosłych albo na podłodze, karcono je. Ktoś musiał je wziąć na kolana. Sytuacja dziecka żyjącego w otoczeniu urządzonym z myślą o dorosłych była sytuacją natręta, który szuka czegoś dla siebie, ale tego nie znajduje, i gdy tylko się pojawi, zostaje odrzucony. Przypominała sytuację człowieka pozbawionego praw obywatelskich i własnego środowiska; osoby zepchniętej poza nawias społeczeństwa, której nie należy się szacunek, którą można obrażać i karać w imię praw Natury, czytaj: dorosłych.
Jakieś dziwne zjawisko psychiczne powodowało, że dorośli nigdy nie zadawali sobie trudu, by przygotować odpowiednie środowisko dla swych dzieci; wyglądało to, jakby ich obecność w organizmie społecznym była czymś wstydliwym. Ustanawiając prawa dla siebie, człowiek pozostawiał własnego następcę bez jakichkolwiek praw, a więc poza prawem. Zostawiał go bez żadnego ukierunkowania, na łasce i niełasce instynktu tyranii, jaki drzemie na dnie serca każdego dorosłego. Tak właśnie wyglądało dzieciństwo przynoszące na świat nową energię, która powinna być regenerującym oddechem zdolnym rozproszyć duszące wyziewy gromadzące się z pokolenia na pokolenie podczas pełnego błędów życia człowieka.
Aż nagle w społeczeństwach, które od wieków, prawdopodobnie od zarania dziejów, pozostawały ślepe i nieczułe na los dziecka, narodziła się nowa świadomość. Zasady higieny pospieszyły nagle na ratunek niczym podczas katastrofy, kataklizmu powodującego liczne ofiary; zaczęto walczyć ze śmiertelnością dzieci w pierwszym roku życia; ofiary były tak liczne, że tych, którzy przeżyli, można było porównać do ocalałych z potopu. Kiedy na początku dwudziestego wieku zasady higieny zaczęły przenikać do ludu i ulegać rozpowszechnieniu, życie dziecka przybrało zupełnie inny obrót. Szkoły uległy takiemu przekształceniu, że te, które istniały dłużej niż dziesięć lat, zdawały się pochodzić sprzed stulecia. Metody pedagogiczne skręciły ku łagodności i tolerancji zarówno w rodzinach, jak i szkołach.
Poza zastosowaniem w praktyce wyników badań naukowych tu i ówdzie pojawiały się także liczne inicjatywy podyktowane uczuciem. Obecnie wielu reformatorów bierze już pod uwagę dzieciństwo; urbaniści w swych projektach przewidują powstanie ogródków jordanowskich; projektując place i parki, pamiętają o wyznaczeniu terenów przeznaczonych specjalnie dla dzieci; dzieci uwzględnia się, budując teatry, wydaje się dla nich książki i pisemka, organizuje wycieczki, projektuje meble o odpowiednich proporcjach. I wreszcie, wypracowując świadomą organizację klas, staramy się zaszczepić w dzieciach pojęcie dyscypliny społecznej i godności jednostki, jaka się z nią wiąże, w organizacjach takich jak harcerstwo czy „republiki dziecięce”. Rewolucyjni reformatorzy polityczni naszych czasów próbują zawłaszczyć dzieciństwo, aby uczynić zeń bezwolne narzędzie do realizacji własnych planów. Niezależnie od tego, czy jest używane w dobrej, czy złej wierze, z lojalnym zamiarem wspomożenia go lub w celu wykorzystania jako narzędzie do realizacji własnych celów, dzieciństwo stało się dziś wszechobecnym tematem. Narodziło się jako element społeczeństwa. Potężny i docierający wszędzie. Wykroczyło poza rodzinę. Dziecko przestało być figurką, która w swym najlepszym ubranku grzecznie drepcze prowadzona za rękę przez ojca, uważając, by nie zabrudzić niedzielnego stroju. Nie, dziecko zyskało osobowość, która wtargnęła do społeczeństwa.
Teraz każde sprzyjające mu posunięcie nabrało znaczenia.
Jak już powiedziano, zjawisko to nie zostało zapoczątkowane przez jakiegokolwiek inicjatora, nie podlega też żadnemu kierownictwu, jego przebiegu nie koordynuje organizacja; musimy więc stwierdzić, że nadeszła godzina dzieciństwa. Konsekwencją tego faktu jest pojawienie się w całej pełni zagadnienia o niezwykłym znaczeniu: społecznej kwestii dzieciństwa. Warto należycie ocenić ogromną wagę owego ruchu dla społeczeństwa, dla cywilizacji, dla całej ludzkości. Wszelkie sporadyczne inicjatywy, zrodzone bez wzajemnych powiązań, okazały się zupełnie niekonstruktywne; dowodzą jedynie, że w naszym otoczeniu pojawił się realny i powszechny impuls do wielkiej reformy społecznej. Jest ona o tyle ważna, że zwiastuje nadejście nowych czasów i nowej ery cywilizacji; jesteśmy ostatnimi niedobitkami minionej epoki, w której ludzie zajmowali się stworzeniem dla siebie odpowiedniego środowiska, by łatwo i wygodnie żyć – środowiska dla dorosłej części ludzkości.
Stoimy teraz u progu nowej ery, w której trzeba będzie pracować na rzecz dwóch różnych form ludzkości: dorosłej i dziecięcej. Zmierzamy ku cywilizacji, która będzie musiała stworzyć dwa współistniejące środowiska, dwa całkiem różne światy: świat człowieka dorosłego i świat dziecka.
Zadaniem, jakie nas czeka, nie jest sztywna i zewnętrzna organizacja już zapoczątkowanych ruchów społecznych. Nie idzie o to, by ułatwić skoordynowanie rozmaitych publicznych i prywatnych inicjatyw działających na rzecz dzieciństwa. Mówilibyśmy wówczas o organizacji pomocowej dorosłych na rzecz zewnętrznego obiektu – dziecka.
Tymczasem społeczna kwestia dzieciństwa sięga korzeniami naszego życia wewnętrznego, dociera do nas, dorosłych, aby wstrząsnąć naszą świadomością i nas odnowić. Dziecko nie jest kimś obcym, na kogo dorosły może spoglądać jedynie z zewnątrz, kierując się obiektywnymi kryteriami. Dzieciństwo stanowi najważniejszy, bo konstruktywny element życia dorosłego.
To, czy człowiek jest dobry lub zły w wieku dojrzałym, jest ściśle związane z dzieciństwem, z którego się wywodzi. Wszystkie nasze błędy odbijają się na naszych dzieciach i wywierają na nie niezatarty wpływ. My umrzemy, ale one będą ponosiły konsekwencje zła, które wypaczyło ich umysły na zawsze. Jest to ciągły, niedający się przerwać cykl. Dotknięcie dziecka to dotknięcie najczulszego punktu całości, której korzenie sięgają najbardziej odległej przeszłości i która zmierza ku nieskończonej przyszłości. Dotknięcie dziecka oznacza dotknięcie najdelikatniejszego i najbardziej żywotnego punktu, w którym wszystko może zostać postanowione i odnowione, w którym wszystko tętni życiem, w którym zamknięte są sekrety duszy, bo w nim dokonuje się kształtowanie człowieka.
Świadoma praca na rzecz dzieciństwa, prowadzona konsekwentnie do końca z cudownym zamiarem ocalenia go, oznaczałaby odkrycie tajemnicy człowieczeństwa, podobnie jak tylu innych tajemnic świata zewnętrznego.
Społeczna kwestia dzieciństwa przypomina maleńką, ledwie kiełkującą roślinkę, która zachwyca nas swoją świeżością. Jednak szybko zdajemy sobie sprawę, że owa roślinka ma mocne i głębokie korzenie, które niełatwo wyrwać. Trzeba kopać i to kopać głęboko, aby odkryć, że korzenie te biegną we wszystkich kierunkach i ciągną się daleko na kształt labiryntu. Chcąc wyrwać roślinkę, trzeba by usunąć całą ziemię.
Owe korzenie symbolizują podświadomość w historii ludzkości.
Trzeba usunąć wszelkie statyczne, skrystalizowane w ludzkiej duszy rzeczy powodujące, że człowiek nie potrafi zrozumieć dzieciństwa ani zyskać intuicyjnej wiedzy na temat własnej duszy.
Zadziwiająca ślepota dorosłych, ich nieczułość względem dzieci – owoce ich własnego życia – ma niewątpliwie głębokie korzenie sięgające wielu pokoleń, a dorosły, który kocha dzieci, lecz nieświadomie nimi gardzi, jest powodem ich sekretnego cierpienia, będącego odbiciem naszych błędów, ostrzeżeniem dotyczącym naszego zachowania. Wszystko to świadczy o powszechnym, choć niedostrzeganym konflikcie między dorosłym i dzieckiem. Społeczne zagadnienie dzieciństwa pozwala nam wniknąć w prawa kształtowania się człowieka i pomaga zbudować nową świadomość, a co za tym idzie, nadać nowy kierunek naszemu życiu społecznemu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I STULECIE DZIECKA
Szybki i zdumiewający postęp, jaki w ciągu zaledwie kilku lat dokonał się w zakresie opieki nad dziećmi oraz wychowania, można raczej powiązać z przebudzeniem świadomości niż z ewolucją warunków życia. Postęp widoczny jest nie tylko w dziedzinie higieny niemowląt, która rozwinęła się w ostatniej dekadzie dziewiętnastego wieku, także na samą osobowość dziecka zaczęto spoglądać pod różnymi aspektami, dostrzegając jej coraz większe znaczenie.
Niemożliwe jest dziś zgłębienie którejkolwiek gałęzi medycyny, filozofii czy nawet socjologii bez uwzględnienia wiedzy wynikającej ze znajomości zjawiska, jakim jest dzieciństwo. Jakkolwiek blado by to wypadło, można ów wkład porównać do wpływu, jaki embriologia wywarła na wszystkie dziedziny biologii, a nawet na wiedzę z zakresu ewolucji. Jednak w przypadku dziecka należy uznać nieskończenie większy wpływ na wszelkie kwestie dotyczące ludzkości.
To nie dziecko fizyczne jest w stanie dostarczyć dominującego i potężnego bodźca do naprawy rodu ludzkiego, lecz dziecko psychiczne. To duch dzieciństwa może określić, jak będzie wyglądał realny postęp ludzkości, a kto wie, może i początek nowej cywilizacji. Szwedzka pisarka i poetka Ellen Key przepowiedziała, że nasze stulecie będzie wiekiem dziecka.
Ten, kto miałby cierpliwość, aby przewertować historyczne dokumenty, napotkałby niezwykłą zbieżność idei w pierwszym przemówieniu koronacyjnym króla Włoch Wiktora Emanuela III z 1900 roku (dokładnie u progu nowego stulecia), który obejmował panowanie po swym zamordowanym ojcu; odnosząc się do nowej ery, jaka zaczynała się wraz z początkiem wieku, król określił ją jako „stulecie dzieciństwa”.
Jest bardzo prawdopodobne, że owo niemal profetyczne określenie odzwierciedlało wpływ, jaki wywarła nauka, która w ostatnim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku przedstawiała dziecko jako cierpiące, dziesięć razy bardziej zagrożone śmiercią z powodu chorób zakaźnych niż człowiek dorosły, a także jako ofiarę szkolnej opresji.
Nikt jednak nie mógł przewidzieć, że dziecko kryje w sobie tajemnicę życia, że potrafi uchylić zasłony ludzkiej duszy, że nosi w sobie ową niewiadomą, niezbędną, by dać człowiekowi dorosłemu możliwość rozwiązania jego problemów osobistych i społecznych. Takie podejście może stać się fundamentem nowej dziedziny badań nad dzieciństwem, mogącej wpłynąć na całokształt życia społecznego ludzi.
Psychoanaliza otworzyła nieznane dotąd obszary badań naukowych, wnikając w sekrety podświadomości; choć praktycznie nie rozwiązała żadnego problemu nękającego ludzi w życiu codziennym, jednak może ona pomóc zrozumieć znaczenie „ukrytego dziecka”.
Można powiedzieć, że psychoanaliza przedarła się przez zasłonę świadomości, uważanej dotąd w psychologii za barierę nie do pokonania, coś w rodzaju Słupów Heraklesa z historii starożytnej, symbolizujących według dawnych wierzeń krańce świata. Psychoanaliza poszła dalej: dotarła do oceanu podświadomości. Bez jej odkryć trudno byłoby opisać znaczenie znajomości psychiki dziecka dla pogłębionych badań problemów człowieka.
Wiadomo że to, co później przerodziło się w psychoanalizę, początkowo było jedynie nową metodą leczenia chorób psychicznych, innym słowem – gałęzią medycyny. Naprawdę imponującym dokonaniem psychoanalizy było odkrycie potęgi podświadomości i jej wpływu na ludzkie działania. Obalając dawne przekonania, psychoanaliza stała się sposobem badania reakcji psychicznych występujących bez udziału świadomości i ujawniających pod postacią sygnału zwrotnego utajone fakty i nieuświadamianą rzeczywistość. Reakcje owe ukazały istnienie dotąd nieznanego, niewyobrażalnie rozległego świata, w pewnym sensie powiązanego z przeznaczeniem każdej istoty ludzkiej. Nie udało się jednak opisać tego niezbadanego świata. Minąwszy Słupy Heraklesa, nie zapuszczono się w bezmiar oceanu. Przeświadczenie przypominające mityczne wierzenie starożytnych Greków powstrzymało Freuda od wykroczenia poza granice patologii.
Już w czasach Charcota, w dziewiętnastym stuleciu, psychiatria zainteresowała się kwestią podświadomości.
Tak jak wzburzone żywioły na skutek wewnętrznego wrzenia eksplodują, tak też podświadomość utorowała sobie drogę na powierzchnię i ujawniła się w wyjątkowych przypadkach najpoważniejszych chorób psychicznych. Dlatego niezwykłe zjawiska podświadomości, tak różniące się od przejawów świadomości, zostały uznane po prostu za objaw chorobowy. Freud znalazł sposób dotarcia do podświadomości za pomocą pracochłonnej techniki, jednak on również pozostał niemal wyłącznie w sferze patologii. Bo po cóż zdrowi ludzie mieliby się poddawać bolesnej psychoanalizie? Rodzajowi operacji na duszy?
I tak Freud, lecząc chorych, przenosił wnioski ze swych badań na pole psychologii; wnioski te, w większości wynikające z obserwacji jednostek i oparte na podstawach odbiegających od normalności, stały się podwaliną nowej psychologii. Freud potrafił sobie wyobrazić bezmiar oceanu, lecz nań nie wypłynął; i widział go jedynie jako wzburzoną cieśninę.
Dlatego teorie Freuda okazały się niesatysfakcjonujące, podobnie jak techniki leczenia chorych, które nie zawsze prowadziły do uleczenia „chorób duszy”. Przyzwyczajenia społeczne bazujące na prastarym doświadczeniu stały się więc barierą dla niektórych uogólnień Freudowskich teorii. Tymczasem to właśnie nowe odkrycia powinny były obalić tradycję, tak jak rzeczywistość obala wyobrażenia. Być może zbadanie owej niezmierzonej rzeczywistości wymagałoby czegoś innego niż metoda leczenia klinicznego czy teoretyczna dedukcja.
Być może wniknięcie w owo obszerne i niezbadane pole jest zadaniem dla różnych dziedzin nauki z ich różnym podejściem do rozmaitych pojęć. Jego celem są studia nad człowiekiem od jego początków, mające na celu rozszyfrowanie w duszy dziecka drogi jego rozwoju przebiegającego poprzez konflikty z otoczeniem, i odkrycie sekretu zmagań powodujących, że ludzka dusza pozostaje skomplikowana i tajemnicza.
Psychoanaliza dotknęła owej tajemnicy. Jednym z najbardziej fascynujących odkryć, jakie zawdzięczamy zastosowaniu techniki psychoanalizy, było odkrycie źródeł psychozy w odległych czasach dzieciństwa. Przywoływane z nieświadomości wspomnienia ukazywały nieznane powszechnie dziecięce cierpienia; tak dalece odbiegały one od panujących wyobrażeń, że stały się najbardziej szokującym i przejmującym odkryciem psychoanalizy. Ich natura była wyłącznie psychiczna, a sposób odczuwania powolny i ciągły. Zupełnie nie kojarzono ich występowania z zaistniałą później u osoby dorosłej chorobą psychiczną. Mamy tu na myśli tłumienie spontanicznej aktywności dziecka przez mającego nad nim przewagę dorosłego, zwłaszcza tego, który ma na dziecko największy wpływ, a więc przez matkę.
Należy wyraźnie rozróżnić dwa poziomy badań, na jakich dokonuje się psychoanaliza. Na bardziej powierzchownym odbywa się zderzenie instynktów jednostki z warunkami środowiskowymi, do których jednostka musi się dostosować, a które nierzadko stoją w sprzeczności z instynktownymi pragnieniami. Z takiego konfliktu rodzą się uleczalne przypadki, w których można bez trudu dotrzeć do źródeł zaburzeń i wyciągnąć je na poziom świadomości. Drugi poziom leży głębiej, we wspomnieniach z dzieciństwa, i nie idzie tu o konflikt między człowiekiem i jego otoczeniem społecznym, lecz między dzieckiem i matką, ogólniej – między dzieckiem i dorosłym.
Psychoanaliza zaledwie dotknęła owego, mającego związek z trudnymi do wyleczenia schorzeniami konfliktu, toteż nie wszedł on w zakres praktyki lekarskiej, lecz jest traktowany jedynie jako element wywiadu, czyli próby interpretacji przypuszczalnych przyczyn choroby.
We wszystkich chorobach, także fizycznych, uznaje się ogromne znaczenie zdarzeń z dzieciństwa, a schorzenia mające swoje źródła właśnie w tym okresie życia należą do najgroźniejszych i najtrudniejszych do leczenia. Można zatem powiedzieć, że dzieciństwo jest kuźnią predyspozycji.
O ile jednak wskazania dotyczące chorób somatycznych zaowocowały rozwojem takich dziedzin nauki, jak higiena niemowląt, opieka nad dziećmi, a nawet eugenika oraz powstaniem praktycznego ruchu społecznego na rzecz zreformowania fizycznego leczenia dzieci, o tyle nie stało się tak w przypadku psychoanalizy. Stwierdzenie, że poważne zaburzenia psychiczne u dorosłych, a także predyspozycje do nasilonej skłonności do konfliktów osoby dorosłej ze światem zewnętrznym mają swoje źródło w dzieciństwie, nie doprowadziło do żadnych praktycznych wniosków co do życia dziecka.
Być może stało się tak dlatego, że psychoanaliza skoncentrowała się na technice badania podświadomości. Ta sama technika, która doprowadziła do odkryć u dorosłego człowieka, w odniesieniu do dziecka stała się przeszkodą. Dziecko ze swej natury nie poddaje się tej samej technice; ono nie może mieć wspomnień z dzieciństwa, gdyż samo jest dzieciństwem.
Trzeba je raczej obserwować niż badać, ale obserwować pod kątem psychiki i szukania konfliktów, jakie przeżywa dziecko w kontaktach z dorosłymi i ze środowiskiem społecznym. Jest oczywiste, że taki punkt widzenia sytuuje nas poza zakresem technik i teorii psychoanalitycznych, kierując ku nowemu polu obserwacji, a mianowicie funkcjonowaniu dziecka w społeczeństwie.
Nie idzie tu o pokonywanie zawiłości badania osoby chorej, ale o otwarcie w rzeczywistości ludzkiego życia przestrzeni zorientowanej na psychikę dziecka. Praktycznym problemem jest całe życie człowieka i proces jego rozwoju od chwili narodzin. Nie znamy tej strony historii ludzkiego życia, która opowiada o życiu psychicznym człowieka, o wrażliwym dziecku, które napotyka na swej drodze przeszkody, gubi się w przerastających je, nierozwiązywalnych konfliktach z dominującym, lecz starającym się go zrozumieć dorosłym. Białej karty nieskażonej i delikatnej duszy dziecka nie naruszyły jeszcze nieznane cierpienia, które mogłyby budować w jego podświadomości gorszego człowieka wbrew zamysłom natury.
To złożone zagadnienie zostało opisane, lecz nie w powiązaniu z psychoanalizą. Ta bowiem ogranicza się do pojęcia choroby i do medycyny leczącej, natomiast kwestia sfery psychicznej dziecka obejmuje profilaktykę, ponieważ dotyczy zwykłego i ogólnego traktowania dzieci, które mogłoby pomóc uniknąć przeszkód i konfliktów, a co za tym idzie, ich konsekwencji w postaci chorób psychicznych, którymi zajmuje się psychoanaliza, lub po prostu braku równowagi psychicznej, która według psychoanalityków dotyczy niemal całej ludzkości.
Tak więc wokół dziecka powstaje zupełnie nowe pole badań naukowych, niezależne nawet od istniejącego równolegle pola badań psychoanalitycznych. Jest to zasadniczo forma wspierania życia psychicznego dziecka, mieszcząca się całkowicie w normalności i w dziedzinie wychowania. Polega ona jednak na wniknięciu w nieznane dotąd zjawiska psychiczne u dziecka, a równocześnie na przebudzeniu dorosłego, który ma błędne podejście do dziecka, biorące się z podświadomości.
II OSKARŻONY
Pojęcie wyparcia, którego Freud używa w odniesieniu do najgłębszych przyczyn zaburzeń psychicznych u dorosłych, stanowi ilustrację samą w sobie.
Dziecko nie może się rozwijać w normalny sposób, tak jak powinien to robić człowiek w tym okresie życia. Dzieje się tak z winy dorosłych, którzy je tłumią. Dorosły to abstrakcyjne określenie. Dziecko jest w społeczeństwie istotą wyizolowaną, dlatego gdy ktoś z dorosłych ma nad nim kontrolę, natychmiast staje się kimś określonym – to osoba mu najbliższa, a więc zazwyczaj matka, następnie ojciec i wreszcie nauczyciele.
Tym właśnie osobom społeczeństwo powierza przeciwne zadanie i przypisuje im zasługę wychowania i sprawowania pieczy nad rozwojem dziecka. Tymczasem z badań nad głębinami duszy wyłania się oskarżenie skierowane przeciwko tym, którzy uważają się za strażników i dobroczyńców ludzkości. Stają się oni oskarżonymi. Ponieważ jednak są ojcami lub matkami, a wielu także nauczycielami i opiekunami dzieci, oskarżenie zostaje skierowane ogólnie w stronę dorosłych – społeczeństwa, które powinno być odpowiedzialne za dziecko. Owo zdumiewające oskarżenie ma w sobie coś apokaliptycznego, jest tajemnicze i przerażające niczym głos na Sądzie Ostatecznym pytający: „Cóż uczyniłeś z dziećmi, które ci powierzyłem?”.
Pierwszą reakcją na to oskarżenie jest protest, reakcja obronna: „Zrobiliśmy co w naszej mocy; kochamy dzieci i poświęcamy się dla nich”. Mamy tu do czynienia z dwiema przeciwstawnymi koncepcjami: jedną świadomą i drugą odnoszącą się do nieuświadomionych zjawisk. Postawa obronna jest dobrze znana, stara i zakorzeniona, i to nie ona nas interesuje. To, co się liczy, to oskarżenie, a raczej oskarżony, który błąka się i trudzi, próbując udoskonalić metody wychowawcze i gubiąc się w labiryncie problemów niczym w lesie, z którego, mimo iż jest otwarty, nie ma wyjścia, a wszystko dlatego, że nie ma świadomości błędu, jaki leży u podstaw jego postępowania.
Wypowiadając się na rzecz dziecka, musimy utrwalić postawę oskarżycielską względem dorosłego, i to bez usprawiedliwień czy wyjątków.
I oto w jednej chwili oskarżenie staje się czymś fascynującym, na czym skupiamy uwagę. Nie dotyczy ono błędów niezamierzonych, co byłoby poniżające i wskazywało na wady i braki. Wskazuje natomiast błędy nieświadome, przez co prowadzi do rozwoju i samopoznania. Każdy prawdziwy rozwój jest wynikiem odkrycia i wykorzystania tego, co wcześniej było nieznane.
To dlatego ludzie zawsze podchodzili dwojako do własnych błędów. Każdy czuje się urażony, mając świadomość popełnienia błędu, natomiast pociągają go i fascynują błędy mimowolne. Błąd nieświadomy nosi w sobie tajemnicę doskonałości wykraczającą poza znane i określone granice i wznosi nas na wyższy poziom. Dlatego średniowieczny rycerz był gotów pojedynkować się z powodu najbłahszego oskarżenia, podającego w wątpliwość jego świadome działanie, natomiast korzył się przed ołtarzem, wyznając uniżenie: „Moja wina, wyznaję to przed wszystkimi; tylko ja ponoszę winę”.
Interesujące przykłady takiej sprzeczności można znaleźć w historiach biblijnych. Jaka siła zjednoczyła tłumy wokół Jonasza w Niniwie i dlaczego wszystkich, od króla po lud, ogarnął entuzjazm, który popchnął ich do przyłączenia się do wyznawców proroka? Oskarżył ich on, że są strasznymi grzesznikami, i zagroził, że jeśli się nie nawrócą, Niniwa zostanie zniszczona. W jaki sposób Jan Chrzciciel zwracał się do tłumów nad brzegami Jordanu, jakimi słowami skusił je, by tak licznie za nim podążyły? Nazwał je „żmijowym plemieniem”.
Oto zjawisko duchowe: ludzie zbiegają się do kogoś, kto ich oskarża, a to oznacza, że godzą się z oskarżeniami, uznają je. Są to oskarżenia ciężkie i bezwzględne, odwołujące się do głębokich warstw nieświadomości, aby skonfrontować je ze świadomością. Wszelki rozwój duchowy polega na uświadomieniu sobie tego, co wcześniej pozostawało poza zasięgiem świadomości. W taki sam sposób rozwój cywilizacji postępuje na drodze odkryć.
I tak, aby zacząć traktować dziecko inaczej, niż to się robi dzisiaj, aby uchronić je przed konfliktami zagrażającymi jego psychice, trzeba najpierw dokonać pewnej podstawowej, zasadniczej zmiany, od której wszystko zależy: zmienić dorosłego. W istocie, oświadczając, że robi, co może, i że – jak twierdzi – jego miłość do dziecka popycha go do poświęceń, przyznaje, że stanął w obliczu niemożliwości. Powinien koniecznie przekroczyć tę granicę i wyjść poza to, co dobrze mu znane, zgodne z jego wolą i świadome.
Nieznane dotyczy także dziecka. To część jego duszy, która zawsze pozostawała nieznana, a którą należy poznać. Także dziecko potrzebuje odkrycia, które prowadzi ku nieznanemu. Bo poza dzieckiem, które jest obiektem obserwacji i badania psychologów i wychowawców, jest jeszcze dziecko niepoznane. Trzeba wyjść mu naprzeciw z entuzjazmem i gotowością do poświęceń, podobnie jak poszukiwacze złota, którzy przemierzają nieznane krainy, wiedząc, że gdzieś w nich kryje się cenny kruszec, i dokonują cudów, by go odnaleźć. Tak właśnie powinien postępować dorosły, aby odnaleźć to coś niepoznanego, co kryje się w duszy dziecka. W tym wysiłku musi uczestniczyć każdy, niezależnie od grupy społecznej, rasy czy narodowości, gdyż w grę wchodzi odkrycie elementu niezbędnego dla moralnego postępu ludzkości.
Dorosły ciągle jeszcze nie rozumie dziecka i nastolatka, dlatego stale z nimi walczy, a zaradzić temu nie można przez przyswojenie sobie czegoś intelektualnie lub przez uzupełnienie brakującej wiedzy. Trzeba wyjść z zupełnie innych założeń. Dorosły musi znaleźć w sobie nieuświadamiany błąd, uniemożliwiający mu dostrzeżenie dziecka. Bez takiego założenia i bez przyjęcia postawy umożliwiającej takie przygotowanie nie da się zrobić kroku do przodu.
Dokonanie wglądu w samego siebie nie jest tak trudne, jak by się mogło wydawać. Błąd, nawet nieuświadomiony, powoduje cierpienie oraz niepokój i wystarczy byle wzmianka o możliwości zaradzenia złu, by wywołać silną potrzebę posiadania takiego lekarstwa. Gdy ktoś ma zwichnięty palec, odczuwa silną potrzebę nastawienia go, gdyż wie, że inaczej ręka nie odzyska sprawności, a ból nie ustanie. Podobną potrzebę naprawienia świadomości odczuwamy, gdy zrozumiemy, że popełniliśmy błąd, gdyż wówczas słabość i cierpienie, które dotąd wytrzymywaliśmy, staną się nie do zniesienia. Gdy już tego dokonamy, wszystko staje się łatwe. Gdy tylko uświadomimy sobie, że przypisywaliśmy sobie zbyt wiele zasług, że podejmowaliśmy się zadań przekraczających nasze możliwości, wówczas możliwe i interesujące stanie się zrozumienie natury dusz odmiennych od naszej, to jest dusz dzieci.
Dorośli przyjęli wobec dzieci postawę egocentryczną. Nie egoistyczną, lecz egocentryczną. Dlatego wszystko, co dotyczy sfery psychicznej życia dziecka, oceniają pod kątem własnych odczuć. Prowadzi to do coraz większego braku zrozumienia. Egocentryzm dorosłego powoduje, że postrzega on dziecko jako białą kartę, którą dorosły musi zapisać; jako bezwolną i bezradną istotę, dla której trzeba zrobić wszystko; istotę pozbawioną wewnętrznych drogowskazów, którą dorosły musi kierować z zewnątrz. W sumie uważa się za stwórcę dziecka i ocenia pozytywnie bądź negatywnie działania dziecka pod kątem własnej z nim relacji. Jest probierzem dobra i zła. Jest nieomylny i stanowi wzorzec, według którego dziecko ma zostać ukształtowane, a wszystko, czym odbiega ono od owego idealnego modelu, jest traktowane jako zło, które dorosły spieszy naprawić.
Według dorosłego taka postawa, która de facto sprawia, że opiekun nieświadomie tłamsi osobowość dziecka, ma świadczyć o zapale, miłości i gotowości do poświęceń.
III BIOLOGICZNE INTERMEZZO
Ogłaszając swe odkrycia dotyczące segmentacji komórki zarodkowej, Wolf zademonstrował proces powstawania istot żywych, prezentując równocześnie widoczny i namacalny dowód w postaci bezpośrednich obserwacji na istnienie wewnętrznych dyrektyw dotyczących realizacji z góry ustalonego planu. To on obalił pewne koncepcje fizjologiczne, na przykład Leibniza czy Spallanzaniego, mówiące o preegzystencji skończonej postaci organizmu w zarodku. Według ówczesnej szkoły filozoficznej w jaju, czyli u zarania życia, znajduje się całkowicie uformowana, choć niedoskonała i w minimalnych wymiarach, istota, która może później się rozwinąć, o ile znajdzie się w sprzyjającym środowisku. Koncepcja owa zrodziła się z obserwacji nasion roślin zawierających ukrytą między dwoma liścieniami całą nową roślinę, w której można rozróżnić korzenie i liście i z których – umieszczonych w ziemi – wszystko to, co było zawarte w ziarnie, rozwija się w roślinę. Przypuszczano, że podobny proces zachodzi także u zwierząt i ludzi.
Kiedy jednak po odkryciu mikroskopu mógł obserwować, jak naprawdę powstaje żywa istota (zaczął od badania ptasich embrionów), odkrył, że na początku jest jedna komórka zarodkowa. Pod mikroskopem, który pozwolił oglądać to, co niewidzialne gołym okiem, zobaczył, że nie istnieje żadna preegzystencjalna forma. Komórka zarodkowa (powstała z połączenia dwóch komórek) zawiera jedynie błonę komórkową, protoplazmę i jądro, tak jak wszelkie inne komórki, i jest po prostu zwykłą komórką w jej prymitywnej postaci, to jest bez jakiegokolwiek różnicowania. Każda żywa istota – roślina czy zwierzę – powstaje z takiej właśnie pierwotnej komórki. To, co widzieliśmy przed wynalezieniem mikroskopu, czyli roślina w ziarnie, jest embrionem już rozwiniętym z komórki zarodkowej, mającym za sobą etap rozwoju zachodzący w owocu, z którego się wydostaje i pada na ziemię już dojrzałe nasiono.
Komórka zarodkowa ma pewną niezwykłą właściwość, a mianowicie umiejętność szybkiego dzielenia się, i to według ustalonego wzorca. Nie ma w niej jednak najmniejszego materialnego śladu owego wzorca czy planu. W jej wnętrzu znajdują się tylko maleńkie ciałka stanowiące o dziedziczeniu – chromosomy.
Śledząc wczesne fazy rozwoju zwierząt, widzimy, że pierwsza komórka dzieli się na dwie, które dzielą się na cztery itd., aż utworzą coś w rodzaju pustej w środku kuli zwanej morulą; ta z kolei rozwarstwia się następnie na dwie części, tworząc otwartą jamę o dwóch ściankach (gastrula).
Dalszy rozwój istoty o skomplikowanych organach i tkankach odbywa się poprzez multiplikację, zaginanie do wewnątrz i różnicowanie. Tak więc komórka zarodkowa, choć sama w sobie tak prosta, przejrzysta i pozbawiona jakiegokolwiek materialnego wzoru, pracuje i z niezwykłą dokładnością realizuje niematerialny plan, jaki w sobie zawiera. Zupełnie jak wierny sługa, który na pamięć zna swoje zadania i je wypełnia, nie posiada jednak żadnego dokumentu, który by potwierdzał otrzymane w sekrecie polecenia. O zadanym wzorze świadczy jedynie aktywność niezmordowanych komórek, a zobaczyć go można dopiero, gdy praca zostanie ukończona. W jej trakcie niczego nie da się zaobserwować.
Jednym z pierwszych organów, który pojawia się u embrionów ssaków, a więc i u ludzi, jest serce lub raczej to, co będzie sercem – mały pęcherzyk, który natychmiast zaczyna rytmicznie pulsować. Bije dwa razy szybciej niż serce matki. I będzie bił niezmordowanie jako aparat życiowego napędu, wspomagający wszystkie formujące się tkanki przez dostarczanie im środków niezbędnych do życia.
Ogólnie rzecz biorąc, jest to ukryta praca, dzieło o tyle cudowne, że dokonujące się samo z siebie: to tworzenie z niczego. Owe niesłychanie mądre żywe komórki nigdy się nie mylą i noszą w sobie zdolność głębokiego przekształcania się – jedne w komórki chrzęstne, inne w nerwowe, jeszcze inne w komórki powłoki skórnej – a każda tkanka zajmuje dokładnie to miejsce, które jest jej przeznaczone. Ów cud stworzenia, sekret wszechświata jest starannie skrywany: natura okrywa go nieprzeniknionymi zasłonami. I jedynie ona może uchylić zasłony, ukazując światu skończoną istotę, którą nazywamy nowo narodzoną.
Ale nowo narodzona istota nie jest jedynie ciałem materialnym, teraz to ona staje się czymś w rodzaju komórki zarodkowej zawierającej ukryte funkcje psychiczne określonego rodzaju. To nowe ciało nie funkcjonuje jedynie poprzez swoje organy; posiada także inne funkcje: instynkty, których nie można zamknąć w komórce, potrzebują bowiem żywego ciała istoty już narodzonej. Podobnie jak w każdej komórce zarodkowej znajduje się cały wzór organizmu, choć nie można go fizycznie zobaczyć, tak ciało każdej nowo narodzonej istoty jakiegokolwiek gatunku ma wbudowany wzór zjawisk psychicznych i funkcji, za których pomocą będzie się komunikowała ze środowiskiem. I nieważne, co to za istota – może to być owad.
Cudowne instynkty pszczół sprawiające, że budują one tak złożone społeczności, ujawniają się dopiero u dojrzałych pszczół, a nie w jajach czy larwach. Instynkt latania objawia się u już narodzonego ptaka, nie wcześniej, i tak dalej.
Kiedy nowa istota jest już uformowana, staje się siedliskiem tajemniczych przewodników, z których biorą się czyny, charaktery, prace i wszelkie funkcje wykonywane w środowisku zewnętrznym.
Środowisko zewnętrzne musi nie tylko zapewniać środki do fizjologicznej egzystencji, lecz także przypominać o sekretnych misjach, jakie nosi w sobie wszelka istota zwierzęca, będąc powołana przez środowisko nie tylko do życia, ale także do pełnienia funkcji koniecznej do utrzymania harmonii w świecie. Dlatego każdy gatunek posiada własne środowisko.
Ciało ma formę dokładnie dostosowaną do nadrzędnej funkcji psychicznej, która musi stać się częścią ekonomii wszechświata. To, że owe funkcje wyższe istnieją już u noworodka, widać wyraźnie u zwierząt: już w chwili narodzin wiadomo, że dany ssak będzie łagodny, bo jest jagnięciem, a inny będzie drapieżny, gdyż jest lwem. Wiemy, że jeden owad będzie pracował bez wytchnienia, zgodnie z niezmiennymi zasadami, bo jest mrówką, a inny nie zrobi nic poza graniem w samotności, gdyż urodził się cykadą.
Podobnie nowo narodzone dziecko nie jest wyłącznie gotowym do funkcjonowania ciałem, lecz także duchowym embrionem z ukrytymi wytycznymi psychicznymi. Absurdem byłoby sądzić, że właśnie człowiek, który charakteryzuje się i wyróżnia spośród innych stworzeń wielkością swego życia psychicznego, miałby być jedyną istotą nieposiadającą zakodowanego wzoru psychicznego rozwoju.
Jednak duch może być tak głęboko ukryty, że nie daje o sobie znać, inaczej niż zwierzęcy instynkt, który jest od razu gotowy, by ujawnić się w z góry ustalonych działaniach. To, że nie ulegamy z góry określonym i utrwalonym instynktom przewodnim, tak jak zwierzęta, świadczy o istnieniu podstawy działania, jaką jest wolna wola, a to wymaga specjalnego przygotowania, wręcz stworzenia, odrębnego dla rozwoju każdej jednostki, a co za tym idzie, nieprzewidywalnego. I tym bardziej delikatnego, trudnego i ukrytego. W duszy dziecka kryje się więc sekret, którego nie sposób przeniknąć, jeśli samo go nam stopniowo nie ujawni w trakcie swego rozwoju. Dokładnie jak w przypadku segmentacji komórki zarodkowej, w której nie ma nic oprócz projektu. Jest to jednak projekt, którego nie da się ujawnić inaczej niż w trakcie realizowania kolejnych etapów rozwoju organizmu. Dlatego jedynie dziecko może nam objawić tajemnicę naturalnego wzoru człowieka.
Jednak ze względu na delikatność, jaka wiąże się z każdym procesem tworzenia z niczego, życie psychiczne dziecka wymaga ochrony i środowiska przypominającego błony i osłony, jakimi natura otacza fizyczny embrion.
I rozległ się na Ziemi głos drżący,
jakiego nigdy nie słyszano; wydobywał się z gardła, które nigdy nie drgało.
Opowiadano mi o człowieku, który żył w najgłębszych ciemnościach; jego oczy nigdy nie widziały najsłabszego światła, niczym na dnie otchłani.
Mówiono mi o człowieku żyjącym w ciszy, do którego uszu nie dotarł nigdy żaden, nawet najlżejszy dźwięk.
Słyszałem o człowieku, który żył zanurzony w wodzie; wodzie o dziwnym cieple, która nagle wypłynęła spomiędzy lodów.
I wyjaśnił, że jego płuca nigdy nie oddychały (w porównaniu z tym męki Tantala byłyby niczym!), jednak żył. Powietrze nagle wypełniło jego płuca, od początku zaklęsłe.
I wtedy człowiek krzyknął. I dał się słyszeć na Ziemi głos drżący, jakiego nigdy nie słyszano, wydobywający się z gardła, które nigdy nie drgało.
Był to człowiek, który odpoczął.
Któż mógłby przypuszczać, że był to odpoczynek absolutny?
Odpoczynek kogoś, kto nie zadawał sobie trudu, nawet żeby jeść, bo inni jedzą za niego;
i opuściły go jego włókna, gdyż inne, żywe tkanki wytwarzały potrzebne mu do życia ciepło;
i nawet najgłębsze jego tkanki nie musiały bronić się przed jadami i grzybami, gdyż inne tkanki robiły to za niego.
Jedyną jego pracą była praca serca, które biło, zanim jeszcze on się stał. Tak, choć jego jeszcze nie było, jego serce biło dwa razy szybciej niż wszelkie inne serca. I wiedziałem, że było to ludzkie serce.
A teraz… oto nadchodzi i bierze na siebie wszystkie prace:
zraniony światłem i dźwiękiem, zmęczony aż do najgłębszych włókien swego jestestwa, wydaje z siebie wielki okrzyk: „Dlaczego mnie opuściłeś?”.
I to wtedy człowiek po raz pierwszy dostrzega w sobie Chrystusa umierającego i Chrystusa wstającego z martwych!
IV NOWORODEK
Rodzące się dziecko nie dostaje się do naturalnego otoczenia, lecz do środowiska cywilizacji, w którym toczy się życie ludzi. To dla niego środowisko nadprzyrodzone, które powstało ponad naturą i jej kosztem, w celu zapewnienia człowiekowi pomocy w życiu, obejmującej najdrobniejsze szczegóły, oraz ułatwienia mu adaptacji.
Ale jakież to rozwiązania cywilizacja wypracowała, aby wesprzeć nowo narodzonego człowieka, który dokonuje największego z możliwych wysiłków, aby przychodząc na świat, przystosować się do przejścia z jednego życia w drugie?
Wstrząsające przejście, jakie jest udziałem dziecka w chwili narodzin, domaga się naukowego podejścia do nowo narodzonej istoty, gdyż w żadnym innym okresie życia nie czeka człowieka tyle zmagań i konfliktów, a co za tym idzie, i cierpienia. Jednak żadna opatrzność nie ułatwia owego traumatycznego przejścia, a przecież w historii ludzkości powinien istnieć zapis ważniejszy niż wszystkie inne, w którym byłaby mowa o tym, co cywilizowany człowiek robi, aby pomóc przychodzącej na świat istocie. Ta kwestia pozostaje jednak białą kartą.
Tymczasem w powszechnym przekonaniu współczesna cywilizacja jest mocno ukierunkowana na rodzące się dziecko.
Jak jest naprawdę?
Kiedy dziecko przychodzi na świat, skupiamy uwagę na matce i jej cierpieniu, tak jakby dziecka ono nie dotyczyło. Troszczymy się, by nie przeszkadzało jej światło ani hałasy, gdyż jest zmęczona. A czy dziecko, które przybywa z miejsca, gdzie nigdy nie docierał najmniejszy promyk światła ani żaden odgłos, nie jest wyczerpane? To raczej dla niego trzeba postarać się o ciemność i ciszę.
Rozwijało się w zaciszu, do którego nie dochodziły żadne wstrząsy ani wahania temperatury, w miękkiej i jednorodnej cieczy, w otoczeniu pomyślanym specjalnie dla jego wygody i chroniącym je przed światłem i odgłosami z zewnątrz. I nagle z owego płynnego środowiska wydostaje się na powietrze. W jaki sposób człowiek dorosły wychodzi naprzeciw temu maleństwu, które przychodzi na świat znikąd, którego wrażliwe oczy nigdy nie widziały światła, a uszy pogrążone były w ciszy?
Jak sobie radzi w zetknięciu z ową istotką o umęczonym ciele, która aż do chwili narodzin, pozostając w łonie matki, nie odczuwała jakichkolwiek bodźców z zewnątrz? W jednej chwili wydostaje się ona ze środowiska wodnego na powietrze, nie przechodząc kolejnych przemian, jakim poddawana jest na przykład kijanka, zanim stanie się żabą.
Jej delikatne ciałko wystawione jest na brutalne zderzenie z twardą materią: dostaje się w nieczułe ręce człowieka dorosłego.
W rzeczywistości domownicy raczej boją się jej dotknąć, gdyż jest taka krucha; krewni i matka spoglądają na nią z obawą i wolą oddać ją w fachowe ręce. Tylko że owe fachowe ręce nie zawsze są dość zręczne, by zajmować się tak kruchą istotką. Nie wystarczy pewnie trzymać dziecko mocnymi dłońmi. Trzeba mieć odpowiednie przygotowanie, aby potrafić obchodzić się z tak delikatnym stworzeniem. Dlaczego pielęgniarka musi długo uczyć się, jak postępować z dorosłym chorym czy rannym? Albo jak delikatnie nakładać maść czy opatrunek?
Z dzieckiem się tak nie pieścimy.
Lekarz bierze je do rąk bez szczególnych ceregieli, a kiedy maluszek rozpaczliwie krzyczy, wszyscy uśmiechają się z pobłażliwością. A tymczasem ono w ten sposób zabiera głos. Płacz to jego język, krzyk jest niezbędny, by płuca się rozkurczyły, a płacz, by oczyściły się oczy.
Noworodka natychmiast się ubiera.
Niegdyś zawijano go ciasno w pieluszki jak w gips, rozprostowując i unieruchamiając tę istotkę, która przecież w łonie matki była skulona. Tymczasem dziecka w ogóle nie trzeba ubierać ani tuż po urodzeniu, ani przez pierwszy miesiąc.
W istocie, jeśli chcielibyśmy prześledzić historię, zobaczylibyśmy stopniową ewolucję sposobów ubierania nowo narodzonych dzieci, od usztywnień po lekkie ubranka, a także stopniowe redukowanie części odzieży – jeszcze trochę, a zupełnie zrezygnujemy z ubierania noworodków.
Dziecko powinno pozostać nagie, tak jak przedstawia je sztuka. Anioły są malowane czy rzeźbione całkowicie nagie, a w szopce Dziewica Maryja adoruje i piastuje nagusieńkie Dzieciątko.
To otoczenie, a nie ubranie powinno dawać dziecku ciepło. Samo nie posiada wystarczającej energii, by sprostać temperaturze zewnętrznej, gdyż wcześniej żyło w cieple ciała matki. Wiadomo, że ubranie może jedynie zatrzymać ciepło ciała, nie dopuścić do jego utraty. Jeśli otoczenie jest odpowiednio ogrzane, odzież stanowi jedynie przeszkodę między płynącym z niego ciepłem a ciałem dziecka, które ma je przyjąć.
Zauważmy, że u zwierząt matka ogrzewa noworodka własnym ciałem, nawet gdy pokrywa je puch lub futerko.
Nie chcę się zbytnio rozwodzić nad tą sprawą. Jestem pewna, że gdybym mogła porozmawiać z Amerykanami, opowiedzieliby mi o tym, jak u nich wygląda opieka nad noworodkiem. Niemcy i Anglicy pytaliby mnie ze zdziwieniem, dlaczego ignoruję postępy, jakie dokonały się w ich krajach w tej dziedzinie medycyny i pielęgniarstwa. Byłabym zmuszona odpowiedzieć, że wszystko to wiem, że prowadziłam badania w niektórych z owych krajów i że zapoznałam się z najważniejszymi osiągnięciami i udoskonaleniami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki