Sekret dzieciństwa - Maria Montessori - ebook + książka

Sekret dzieciństwa ebook

Montessori Maria

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Czym jest dzieciństwo? Nieustającym problemem dla zajętego dorosłego, zmęczonego coraz bardziej absorbującymi sprawami, Nie ma miejsca na dzieciństwo w ciasnych mieszkaniach nowoczesnych miast, gdzie tłoczą się rodziny. Nie ma miejsca na ulicach, ponieważ coraz więcej tam samochodów, a chodniki z kolei zapełnili spieszący się przechodnie. Dorośli nie mają czasu, aby zajmować się dziećmi, są zbyt pochłonięci swoimi pilnymi obowiązkami”.

„Sekret dzieciństwa” to tekst przekrojowy dotyczący metody Montessori. Skupia się na tym, jak kształtuje się relacja dorosły – dziecko, niezależnie od tego, czy jest się nauczycielem, czy rodzicem. Spostrzeżenia opierają się na bezstronnej obserwacji tego, jak dziecko zachowuje się w swoim otoczeniu. Należy pamiętać, że dziecko nie jest obcym człowiekiem, na które dorosły może patrzeć jedynie zewnętrznie, kierując się obiektywnymi kryteriami. Dzieciństwo to najważniejszy element dorosłego życia: element budujący.

Maria Montessori (1870–1952) – włoska lekarka i pedagożka, która pod wpływem doświadczeń pracy z dziećmi z problemami i ubogimi stworzyła nową metodę wychowawczą. Jej podstawą jest nieskrępowany rozwój dzieci na różnych płaszczyznach zgodnie z ich indywidualnymi potrzebami i możliwościami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Informacja o wydaniu

Niniej­sze wyda­nie Sekretu dzie­ciń­stwa jest następ­stwem ostat­niego wyda­nia w języku wło­skim (Bel­lin­zona 1938), wzbo­ga­co­nym o nowe strony, które Maria Mon­tes­sori dodała do naj­now­szego por­tu­gal­skiego wyda­nia.

Przedmowa

PRZED­MOWA

DZIECIŃSTWO JAKO KWESTIA SPOŁECZNA

Jakiś czas temu naro­dził się spo­łeczny ruch zaj­mu­jący się zagad­nie­niami zwią­za­nymi z dzie­ciń­stwem i nie powstał on z ini­cja­tywy jed­nej osoby, którą szcze­gól­nie zain­te­re­so­wały owe pro­blemy. Przy­po­mi­nał raczej natu­ralną erup­cję, tak jak na obsza­rze cha­rak­te­ry­zu­ją­cym się aktyw­no­ścią wul­ka­niczną tu i ówdzie docho­dzi do spon­ta­nicz­nych wybu­chów. Tak wła­śnie rodzą się wiel­kie ruchy. Nie­wąt­pli­wie do jego powsta­nia przy­czy­niła się nauka; to ona spo­wo­do­wała zain­te­re­so­wa­nie okre­sem dzie­ciń­stwa i stała się pod­stawą spo­łecz­nego ruchu. Zro­zu­mie­nie zasad higieny przy­czy­niło się do zmniej­sze­nia śmier­tel­no­ści wśród dzieci. Nauka udo­wod­niła, że dzie­ciń­stwo ugina się pod brze­mie­niem szkoły i jest zapo­zna­nym męczen­ni­kiem ska­za­nym na doży­wo­cie, gdyż jego kres to zara­zem koniec okresu szkol­nego.

Pochy­le­nie się nad pro­ble­mem higieny szkol­nej dopro­wa­dziło do ujaw­nie­nia obrazu nie­szczę­snego dzie­ciń­stwa, stłam­szo­nych dusz, umę­czo­nej inte­li­gen­cji, zgar­bio­nych ple­ców i zapa­dłych piersi, obrazu dzie­ciń­stwa podat­nego na gruź­licę.

Dopiero po trzy­dzie­stu latach badań zaczę­li­śmy trak­to­wać dziecko jak ludzką istotę igno­ro­waną przez spo­łe­czeń­stwo, a wcze­śniej przez tych, któ­rzy spro­wa­dzili je na świat i utrzy­mują przy życiu. Czym jest dzie­ciń­stwo? Cią­głym zawa­dza­niem doro­słemu, stale zaję­temu i zmę­czo­nemu coraz bar­dziej absor­bu­ją­cymi obo­wiąz­kami. Nie ma miej­sca na dzie­ciń­stwo w coraz cia­śniej­szych miesz­ka­niach współ­cze­snych miast, w któ­rych muszą się gnieź­dzić rodziny. Nie ma dla niego miej­sca na coraz bar­dziej ruchli­wych uli­cach ani na zatło­czo­nych chod­ni­kach. Doro­słym brak czasu na zaj­mo­wa­nie się dziećmi, gdyż przy­tła­czają ich pilne obo­wiązki. Zarówno ojco­wie, jak i matki muszą pra­co­wać, a brak pracy grozi ubó­stwem, które nisz­czy zarówno doro­słych, jak i dzieci. Nawet żyjące w naj­lep­szych warun­kach dziecko pozo­staje zamknięte w swoim pokoju, powie­rzone opiece wyna­ję­tych za pie­nią­dze obcych ludzi i nie wolno mu wcho­dzić do tej czę­ści domu, w któ­rej prze­by­wają ci, któ­rym zawdzię­cza życie. Nie ma schro­nie­nia, w któ­rym dzie­cięca dusza zna­la­złaby zro­zu­mie­nie i gdzie dziecko mogłoby odda­wać się wła­ści­wym jego wie­kowi zaję­ciom. Musi być grzeczne i ciche i ma niczego nie doty­kać, bo nic nie należy do niego. Wszystko sta­nowi nie­na­ru­szalną i wyłączną wła­sność doro­słych i jest dla dziecka nie­do­stępne. Czy jest coś, co do niego należy? Nie. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu nie było nawet krze­se­łek dla dzieci. Stąd bie­rze się popu­larne powie­dze­nie, które dzi­siaj ma jedy­nie meta­fo­ryczny sens: „Kiedy jesz­cze trzy­ma­łam cię na kola­nach”.

Kiedy dziecko sia­dało na meblach prze­zna­czo­nych dla doro­słych albo na pod­ło­dze, kar­cono je. Ktoś musiał je wziąć na kolana. Sytu­acja dziecka żyją­cego w oto­cze­niu urzą­dzo­nym z myślą o doro­słych była sytu­acją natręta, który szuka cze­goś dla sie­bie, ale tego nie znaj­duje, i gdy tylko się pojawi, zostaje odrzu­cony. Przy­po­mi­nała sytu­ację czło­wieka pozba­wio­nego praw oby­wa­tel­skich i wła­snego śro­do­wi­ska; osoby zepchnię­tej poza nawias spo­łe­czeń­stwa, któ­rej nie należy się sza­cu­nek, którą można obra­żać i karać w imię praw Natury, czy­taj: doro­słych.

Jakieś dziwne zja­wi­sko psy­chiczne powo­do­wało, że doro­śli ni­gdy nie zada­wali sobie trudu, by przy­go­to­wać odpo­wied­nie śro­do­wi­sko dla swych dzieci; wyglą­dało to, jakby ich obec­ność w orga­ni­zmie spo­łecz­nym była czymś wsty­dli­wym. Usta­na­wia­jąc prawa dla sie­bie, czło­wiek pozo­sta­wiał wła­snego następcę bez jakich­kol­wiek praw, a więc poza pra­wem. Zosta­wiał go bez żad­nego ukie­run­ko­wa­nia, na łasce i nie­ła­sce instynktu tyra­nii, jaki drze­mie na dnie serca każ­dego doro­słego. Tak wła­śnie wyglą­dało dzie­ciń­stwo przy­no­szące na świat nową ener­gię, która powinna być rege­ne­ru­ją­cym odde­chem zdol­nym roz­pro­szyć duszące wyziewy gro­ma­dzące się z poko­le­nia na poko­le­nie pod­czas peł­nego błę­dów życia czło­wieka.

Aż nagle w spo­łe­czeń­stwach, które od wie­ków, praw­do­po­dob­nie od zara­nia dzie­jów, pozo­sta­wały ślepe i nie­czułe na los dziecka, naro­dziła się nowa świa­do­mość. Zasady higieny pospie­szyły nagle na ratu­nek niczym pod­czas kata­strofy, kata­kli­zmu powo­du­ją­cego liczne ofiary; zaczęto wal­czyć ze śmier­tel­no­ścią dzieci w pierw­szym roku życia; ofiary były tak liczne, że tych, któ­rzy prze­żyli, można było porów­nać do oca­la­łych z potopu. Kiedy na początku dwu­dzie­stego wieku zasady higieny zaczęły prze­ni­kać do ludu i ule­gać roz­po­wszech­nie­niu, życie dziecka przy­brało zupeł­nie inny obrót. Szkoły ule­gły takiemu prze­kształ­ce­niu, że te, które ist­niały dłu­żej niż dzie­sięć lat, zda­wały się pocho­dzić sprzed stu­le­cia. Metody peda­go­giczne skrę­ciły ku łagod­no­ści i tole­ran­cji zarówno w rodzi­nach, jak i szko­łach.

Poza zasto­so­wa­niem w prak­tyce wyni­ków badań nauko­wych tu i ówdzie poja­wiały się także liczne ini­cja­tywy podyk­to­wane uczu­ciem. Obec­nie wielu refor­ma­to­rów bie­rze już pod uwagę dzie­ciń­stwo; urba­ni­ści w swych pro­jek­tach prze­wi­dują powsta­nie ogród­ków jor­da­now­skich; pro­jek­tu­jąc place i parki, pamię­tają o wyzna­cze­niu tere­nów prze­zna­czo­nych spe­cjal­nie dla dzieci; dzieci uwzględ­nia się, budu­jąc teatry, wydaje się dla nich książki i pisemka, orga­ni­zuje wycieczki, pro­jek­tuje meble o odpo­wied­nich pro­por­cjach. I wresz­cie, wypra­co­wu­jąc świa­domą orga­ni­za­cję klas, sta­ramy się zaszcze­pić w dzie­ciach poję­cie dys­cy­pliny spo­łecz­nej i god­no­ści jed­nostki, jaka się z nią wiąże, w orga­ni­za­cjach takich jak har­cer­stwo czy „repu­bliki dzie­cięce”. Rewo­lu­cyjni refor­ma­to­rzy poli­tyczni naszych cza­sów pró­bują zawłasz­czyć dzie­ciń­stwo, aby uczy­nić zeń bez­wolne narzę­dzie do reali­za­cji wła­snych pla­nów. Nie­za­leż­nie od tego, czy jest uży­wane w dobrej, czy złej wie­rze, z lojal­nym zamia­rem wspo­mo­że­nia go lub w celu wyko­rzy­sta­nia jako narzę­dzie do reali­za­cji wła­snych celów, dzie­ciń­stwo stało się dziś wszech­obec­nym tema­tem. Naro­dziło się jako ele­ment spo­łe­czeń­stwa. Potężny i docie­ra­jący wszę­dzie. Wykro­czyło poza rodzinę. Dziecko prze­stało być figurką, która w swym naj­lep­szym ubranku grzecz­nie drep­cze pro­wa­dzona za rękę przez ojca, uwa­ża­jąc, by nie zabru­dzić nie­dziel­nego stroju. Nie, dziecko zyskało oso­bo­wość, która wtar­gnęła do spo­łe­czeń­stwa.

Teraz każde sprzy­ja­jące mu posu­nię­cie nabrało zna­cze­nia.

Jak już powie­dziano, zja­wi­sko to nie zostało zapo­cząt­ko­wane przez jakie­go­kol­wiek ini­cja­tora, nie pod­lega też żad­nemu kie­row­nic­twu, jego prze­biegu nie koor­dy­nuje orga­ni­za­cja; musimy więc stwier­dzić, że nade­szła godzina dzie­ciń­stwa. Kon­se­kwen­cją tego faktu jest poja­wie­nie się w całej pełni zagad­nie­nia o nie­zwy­kłym zna­cze­niu: spo­łecz­nej kwe­stii dzie­ciń­stwa. Warto nale­ży­cie oce­nić ogromną wagę owego ruchu dla spo­łe­czeń­stwa, dla cywi­li­za­cji, dla całej ludz­ko­ści. Wszel­kie spo­ra­dyczne ini­cja­tywy, zro­dzone bez wza­jem­nych powią­zań, oka­zały się zupeł­nie nie­kon­struk­tywne; dowo­dzą jedy­nie, że w naszym oto­cze­niu poja­wił się realny i powszechny impuls do wiel­kiej reformy spo­łecz­nej. Jest ona o tyle ważna, że zwia­stuje nadej­ście nowych cza­sów i nowej ery cywi­li­za­cji; jeste­śmy ostat­nimi nie­do­bit­kami minio­nej epoki, w któ­rej ludzie zaj­mo­wali się stwo­rze­niem dla sie­bie odpo­wied­niego śro­do­wi­ska, by łatwo i wygod­nie żyć – śro­do­wi­ska dla doro­słej czę­ści ludz­ko­ści.

Sto­imy teraz u progu nowej ery, w któ­rej trzeba będzie pra­co­wać na rzecz dwóch róż­nych form ludz­ko­ści: doro­słej i dzie­cię­cej. Zmie­rzamy ku cywi­li­za­cji, która będzie musiała stwo­rzyć dwa współ­ist­nie­jące śro­do­wi­ska, dwa cał­kiem różne światy: świat czło­wieka doro­słego i świat dziecka.

Zada­niem, jakie nas czeka, nie jest sztywna i zewnętrzna orga­ni­za­cja już zapo­cząt­ko­wa­nych ruchów spo­łecz­nych. Nie idzie o to, by uła­twić sko­or­dy­no­wa­nie roz­ma­itych publicz­nych i pry­wat­nych ini­cja­tyw dzia­ła­ją­cych na rzecz dzie­ciń­stwa. Mówi­li­by­śmy wów­czas o orga­ni­za­cji pomo­co­wej doro­słych na rzecz zewnętrz­nego obiektu – dziecka.

Tym­cza­sem spo­łeczna kwe­stia dzie­ciń­stwa sięga korze­niami naszego życia wewnętrz­nego, dociera do nas, doro­słych, aby wstrzą­snąć naszą świa­do­mo­ścią i nas odno­wić. Dziecko nie jest kimś obcym, na kogo doro­sły może spo­glą­dać jedy­nie z zewnątrz, kie­ru­jąc się obiek­tyw­nymi kry­te­riami. Dzie­ciń­stwo sta­nowi naj­waż­niej­szy, bo kon­struk­tywny ele­ment życia doro­słego.

To, czy czło­wiek jest dobry lub zły w wieku doj­rza­łym, jest ści­śle zwią­zane z dzie­ciń­stwem, z któ­rego się wywo­dzi. Wszyst­kie nasze błędy odbi­jają się na naszych dzie­ciach i wywie­rają na nie nie­za­tarty wpływ. My umrzemy, ale one będą pono­siły kon­se­kwen­cje zła, które wypa­czyło ich umy­sły na zawsze. Jest to cią­gły, nie­da­jący się prze­rwać cykl. Dotknię­cie dziecka to dotknię­cie naj­czul­szego punktu cało­ści, któ­rej korze­nie się­gają naj­bar­dziej odle­głej prze­szło­ści i która zmie­rza ku nie­skoń­czo­nej przy­szło­ści. Dotknię­cie dziecka ozna­cza dotknię­cie naj­de­li­kat­niej­szego i naj­bar­dziej żywot­nego punktu, w któ­rym wszystko może zostać posta­no­wione i odno­wione, w któ­rym wszystko tętni życiem, w któ­rym zamknięte są sekrety duszy, bo w nim doko­nuje się kształ­to­wa­nie czło­wieka.

Świa­doma praca na rzecz dzie­ciń­stwa, pro­wa­dzona kon­se­kwent­nie do końca z cudow­nym zamia­rem oca­le­nia go, ozna­cza­łaby odkry­cie tajem­nicy czło­wie­czeń­stwa, podob­nie jak tylu innych tajem­nic świata zewnętrz­nego.

Spo­łeczna kwe­stia dzie­ciń­stwa przy­po­mina maleńką, led­wie kieł­ku­jącą roślinkę, która zachwyca nas swoją świe­żo­ścią. Jed­nak szybko zda­jemy sobie sprawę, że owa roślinka ma mocne i głę­bo­kie korze­nie, które nie­ła­two wyrwać. Trzeba kopać i to kopać głę­boko, aby odkryć, że korze­nie te bie­gną we wszyst­kich kie­run­kach i cią­gną się daleko na kształt labi­ryntu. Chcąc wyrwać roślinkę, trzeba by usu­nąć całą zie­mię.

Owe korze­nie sym­bo­li­zują pod­świa­do­mość w histo­rii ludz­ko­ści.

Trzeba usu­nąć wszel­kie sta­tyczne, skry­sta­li­zo­wane w ludz­kiej duszy rze­czy powo­du­jące, że czło­wiek nie potrafi zro­zu­mieć dzie­ciń­stwa ani zyskać intu­icyj­nej wie­dzy na temat wła­snej duszy.

Zadzi­wia­jąca śle­pota doro­słych, ich nie­czu­łość wzglę­dem dzieci – owoce ich wła­snego życia – ma nie­wąt­pli­wie głę­bo­kie korze­nie się­ga­jące wielu poko­leń, a doro­sły, który kocha dzieci, lecz nie­świa­do­mie nimi gar­dzi, jest powo­dem ich sekret­nego cier­pie­nia, będą­cego odbi­ciem naszych błę­dów, ostrze­że­niem doty­czą­cym naszego zacho­wa­nia. Wszystko to świad­czy o powszech­nym, choć nie­do­strze­ga­nym kon­flik­cie mię­dzy doro­słym i dziec­kiem. Spo­łeczne zagad­nie­nie dzie­ciń­stwa pozwala nam wnik­nąć w prawa kształ­to­wa­nia się czło­wieka i pomaga zbu­do­wać nową świa­do­mość, a co za tym idzie, nadać nowy kie­ru­nek naszemu życiu spo­łecz­nemu.

Część pierwsza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I. Stulecie dziecka

I STU­LE­CIE DZIECKA

Szybki i zdu­mie­wa­jący postęp, jaki w ciągu zale­d­wie kilku lat doko­nał się w zakre­sie opieki nad dziećmi oraz wycho­wa­nia, można raczej powią­zać z prze­bu­dze­niem świa­do­mo­ści niż z ewo­lu­cją warun­ków życia. Postęp widoczny jest nie tylko w dzie­dzi­nie higieny nie­mow­ląt, która roz­wi­nęła się w ostat­niej deka­dzie dzie­więt­na­stego wieku, także na samą oso­bo­wość dziecka zaczęto spo­glą­dać pod róż­nymi aspek­tami, dostrze­ga­jąc jej coraz więk­sze zna­cze­nie.

Nie­moż­liwe jest dziś zgłę­bie­nie któ­rej­kol­wiek gałęzi medy­cyny, filo­zo­fii czy nawet socjo­lo­gii bez uwzględ­nie­nia wie­dzy wyni­ka­ją­cej ze zna­jo­mo­ści zja­wi­ska, jakim jest dzie­ciń­stwo. Jak­kol­wiek blado by to wypa­dło, można ów wkład porów­nać do wpływu, jaki embrio­lo­gia wywarła na wszyst­kie dzie­dziny bio­lo­gii, a nawet na wie­dzę z zakresu ewo­lu­cji. Jed­nak w przy­padku dziecka należy uznać nie­skoń­cze­nie więk­szy wpływ na wszel­kie kwe­stie doty­czące ludz­ko­ści.

To nie dziecko fizyczne jest w sta­nie dostar­czyć domi­nu­ją­cego i potęż­nego bodźca do naprawy rodu ludz­kiego, lecz dziecko psy­chiczne. To duch dzie­ciń­stwa może okre­ślić, jak będzie wyglą­dał realny postęp ludz­ko­ści, a kto wie, może i począ­tek nowej cywi­li­za­cji. Szwedzka pisarka i poetka Ellen Key prze­po­wie­działa, że nasze stu­le­cie będzie wie­kiem dziecka.

Ten, kto miałby cier­pli­wość, aby prze­wer­to­wać histo­ryczne doku­menty, napo­tkałby nie­zwy­kłą zbież­ność idei w pierw­szym prze­mó­wie­niu koro­na­cyj­nym króla Włoch Wik­tora Ema­nu­ela III z 1900 roku (dokład­nie u progu nowego stu­le­cia), który obej­mo­wał pano­wa­nie po swym zamor­do­wa­nym ojcu; odno­sząc się do nowej ery, jaka zaczy­nała się wraz z począt­kiem wieku, król okre­ślił ją jako „stu­le­cie dzie­ciń­stwa”.

Jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że owo nie­mal pro­fe­tyczne okre­śle­nie odzwier­cie­dlało wpływ, jaki wywarła nauka, która w ostat­nim dzie­się­cio­le­ciu dzie­więt­na­stego wieku przed­sta­wiała dziecko jako cier­piące, dzie­sięć razy bar­dziej zagro­żone śmier­cią z powodu cho­rób zakaź­nych niż czło­wiek doro­sły, a także jako ofiarę szkol­nej opre­sji.

Nikt jed­nak nie mógł prze­wi­dzieć, że dziecko kryje w sobie tajem­nicę życia, że potrafi uchy­lić zasłony ludz­kiej duszy, że nosi w sobie ową nie­wia­domą, nie­zbędną, by dać czło­wie­kowi doro­słemu moż­li­wość roz­wią­za­nia jego pro­ble­mów oso­bi­stych i spo­łecz­nych. Takie podej­ście może stać się fun­da­men­tem nowej dzie­dziny badań nad dzie­ciń­stwem, mogą­cej wpły­nąć na cało­kształt życia spo­łecz­nego ludzi.

Psychoanaliza i dziecko

Psy­cho­ana­liza otwo­rzyła nie­znane dotąd obszary badań nauko­wych, wni­ka­jąc w sekrety pod­świa­do­mo­ści; choć prak­tycz­nie nie roz­wią­zała żad­nego pro­blemu nęka­ją­cego ludzi w życiu codzien­nym, jed­nak może ona pomóc zro­zu­mieć zna­cze­nie „ukry­tego dziecka”.

Można powie­dzieć, że psy­cho­ana­liza przedarła się przez zasłonę świa­do­mo­ści, uwa­ża­nej dotąd w psy­cho­lo­gii za barierę nie do poko­na­nia, coś w rodzaju Słu­pów Hera­klesa z histo­rii sta­ro­żyt­nej, sym­bo­li­zu­ją­cych według daw­nych wie­rzeń krańce świata. Psy­cho­ana­liza poszła dalej: dotarła do oce­anu podświa­do­mo­ści. Bez jej odkryć trudno byłoby opi­sać zna­cze­nie zna­jo­mo­ści psy­chiki dziecka dla pogłę­bio­nych badań pro­ble­mów czło­wieka.

Wia­domo że to, co póź­niej prze­ro­dziło się w psy­cho­ana­lizę, począt­kowo było jedy­nie nową metodą lecze­nia cho­rób psy­chicz­nych, innym sło­wem – gałę­zią medy­cyny. Naprawdę impo­nu­ją­cym doko­na­niem psy­cho­ana­lizy było odkry­cie potęgi pod­świa­do­mo­ści i jej wpływu na ludz­kie dzia­ła­nia. Oba­la­jąc dawne prze­ko­na­nia, psy­cho­ana­liza stała się spo­so­bem bada­nia reak­cji psy­chicz­nych wystę­pu­ją­cych bez udziału świa­do­mo­ści i ujaw­nia­ją­cych pod posta­cią sygnału zwrot­nego uta­jone fakty i nie­uświa­da­mianą rze­czy­wi­stość. Reak­cje owe uka­zały ist­nie­nie dotąd nie­zna­nego, nie­wy­obra­żal­nie roz­le­głego świata, w pew­nym sen­sie powią­za­nego z prze­zna­cze­niem każ­dej istoty ludz­kiej. Nie udało się jed­nak opi­sać tego nie­zba­da­nego świata. Minąw­szy Słupy Hera­klesa, nie zapusz­czono się w bez­miar oce­anu. Prze­świad­cze­nie przy­po­mi­na­jące mityczne wie­rze­nie sta­ro­żyt­nych Gre­ków powstrzy­mało Freuda od wykro­cze­nia poza gra­nice pato­lo­gii.

Już w cza­sach Char­cota, w dzie­więt­na­stym stu­le­ciu, psy­chia­tria zain­te­re­so­wała się kwe­stią pod­świa­do­mo­ści.

Tak jak wzbu­rzone żywioły na sku­tek wewnętrz­nego wrze­nia eks­plo­dują, tak też pod­świa­do­mość uto­ro­wała sobie drogę na powierzch­nię i ujaw­niła się w wyjąt­ko­wych przy­pad­kach naj­po­waż­niej­szych cho­rób psy­chicz­nych. Dla­tego nie­zwy­kłe zja­wi­ska pod­świa­do­mo­ści, tak róż­niące się od prze­ja­wów świa­do­mo­ści, zostały uznane po pro­stu za objaw cho­ro­bowy. Freud zna­lazł spo­sób dotar­cia do pod­świa­do­mo­ści za pomocą pra­co­chłon­nej tech­niki, jed­nak on rów­nież pozo­stał nie­mal wyłącz­nie w sfe­rze pato­lo­gii. Bo po cóż zdrowi ludzie mie­liby się pod­da­wać bole­snej psy­cho­ana­li­zie? Rodza­jowi ope­ra­cji na duszy?

I tak Freud, lecząc cho­rych, prze­no­sił wnio­ski ze swych badań na pole psy­cho­lo­gii; wnio­ski te, w więk­szo­ści wyni­ka­jące z obser­wa­cji jed­no­stek i oparte na pod­sta­wach odbie­ga­ją­cych od nor­mal­no­ści, stały się pod­wa­liną nowej psy­cho­lo­gii. Freud potra­fił sobie wyobra­zić bez­miar oce­anu, lecz nań nie wypły­nął; i widział go jedy­nie jako wzbu­rzoną cie­śninę.

Dla­tego teo­rie Freuda oka­zały się nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jące, podob­nie jak tech­niki lecze­nia cho­rych, które nie zawsze pro­wa­dziły do ulecze­nia „cho­rób duszy”. Przy­zwy­cza­je­nia spo­łeczne bazu­jące na pra­sta­rym doświad­cze­niu stały się więc barierą dla nie­któ­rych uogól­nień Freu­dow­skich teo­rii. Tym­cza­sem to wła­śnie nowe odkry­cia powinny były oba­lić tra­dy­cję, tak jak rze­czy­wi­stość obala wyobra­że­nia. Być może zba­da­nie owej nie­zmie­rzo­nej rze­czy­wi­sto­ści wyma­ga­łoby cze­goś innego niż metoda lecze­nia kli­nicz­nego czy teo­re­tyczna deduk­cja.

Sekret dziecka

Być może wnik­nię­cie w owo obszerne i nie­zba­dane pole jest zada­niem dla róż­nych dzie­dzin nauki z ich róż­nym podej­ściem do roz­ma­itych pojęć. Jego celem są stu­dia nad czło­wie­kiem od jego począt­ków, mające na celu roz­szy­fro­wa­nie w duszy dziecka drogi jego roz­woju prze­bie­ga­ją­cego poprzez kon­flikty z oto­cze­niem, i odkry­cie sekretu zma­gań powo­du­ją­cych, że ludzka dusza pozo­staje skom­pli­ko­wana i tajem­ni­cza.

Psy­cho­ana­liza dotknęła owej tajem­nicy. Jed­nym z naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cych odkryć, jakie zawdzię­czamy zasto­so­wa­niu tech­niki psy­cho­ana­lizy, było odkry­cie źró­deł psy­chozy w odle­głych cza­sach dzie­ciń­stwa. Przy­wo­ły­wane z nie­świa­do­mo­ści wspo­mnie­nia uka­zy­wały nie­znane powszech­nie dzie­cięce cier­pie­nia; tak dalece odbie­gały one od panu­ją­cych wyobra­żeń, że stały się naj­bar­dziej szo­ku­ją­cym i przej­mu­ją­cym odkry­ciem psy­cho­ana­lizy. Ich natura była wyłącz­nie psy­chiczna, a spo­sób odczu­wa­nia powolny i cią­gły. Zupeł­nie nie koja­rzono ich wystę­po­wa­nia z zaist­niałą póź­niej u osoby doro­słej cho­robą psy­chiczną. Mamy tu na myśli tłu­mie­nie spon­ta­nicz­nej aktyw­no­ści dziecka przez mają­cego nad nim prze­wagę doro­słego, zwłasz­cza tego, który ma na dziecko naj­więk­szy wpływ, a więc przez matkę.

Należy wyraź­nie roz­róż­nić dwa poziomy badań, na jakich doko­nuje się psy­cho­ana­liza. Na bar­dziej powierz­chow­nym odbywa się zde­rze­nie instynk­tów jed­nostki z warun­kami śro­do­wi­sko­wymi, do któ­rych jed­nostka musi się dosto­so­wać, a które nie­rzadko stoją w sprzecz­no­ści z instynk­tow­nymi pra­gnie­niami. Z takiego kon­fliktu rodzą się ule­czalne przy­padki, w któ­rych można bez trudu dotrzeć do źró­deł zabu­rzeń i wycią­gnąć je na poziom świa­do­mo­ści. Drugi poziom leży głę­biej, we wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa, i nie idzie tu o kon­flikt mię­dzy czło­wie­kiem i jego oto­cze­niem spo­łecz­nym, lecz mię­dzy dziec­kiem i matką, ogól­niej – mię­dzy dziec­kiem i doro­słym.

Psy­cho­ana­liza zale­d­wie dotknęła owego, mają­cego zwią­zek z trud­nymi do wyle­cze­nia scho­rze­niami kon­fliktu, toteż nie wszedł on w zakres prak­tyki lekar­skiej, lecz jest trak­to­wany jedy­nie jako ele­ment wywiadu, czyli próby inter­pre­ta­cji przy­pusz­czal­nych przy­czyn cho­roby.

We wszyst­kich cho­ro­bach, także fizycz­nych, uznaje się ogromne zna­cze­nie zda­rzeń z dzie­ciń­stwa, a scho­rze­nia mające swoje źró­dła wła­śnie w tym okre­sie życia należą do naj­groź­niej­szych i naj­trud­niej­szych do lecze­nia. Można zatem powie­dzieć, że dzie­ciń­stwo jest kuź­nią pre­dys­po­zy­cji.

O ile jed­nak wska­za­nia doty­czące cho­rób soma­tycz­nych zaowo­co­wały roz­wo­jem takich dzie­dzin nauki, jak higiena nie­mow­ląt, opieka nad dziećmi, a nawet euge­nika oraz powsta­niem prak­tycz­nego ruchu spo­łecz­nego na rzecz zre­for­mo­wa­nia fizycz­nego lecze­nia dzieci, o tyle nie stało się tak w przy­padku psy­cho­ana­lizy. Stwier­dze­nie, że poważne zabu­rze­nia psy­chiczne u doro­słych, a także pre­dys­po­zy­cje do nasi­lo­nej skłon­no­ści do kon­flik­tów osoby doro­słej ze świa­tem zewnętrz­nym mają swoje źró­dło w dzie­ciń­stwie, nie dopro­wa­dziło do żad­nych prak­tycz­nych wnio­sków co do życia dziecka.

Być może stało się tak dla­tego, że psy­cho­ana­liza skon­cen­tro­wała się na tech­nice bada­nia pod­świa­do­mo­ści. Ta sama tech­nika, która dopro­wa­dziła do odkryć u doro­słego czło­wieka, w odnie­sie­niu do dziecka stała się prze­szkodą. Dziecko ze swej natury nie pod­daje się tej samej tech­nice; ono nie może mieć wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, gdyż samo jest dzie­ciń­stwem.

Trzeba je raczej obser­wo­wać niż badać, ale obser­wo­wać pod kątem psy­chiki i szu­ka­nia kon­flik­tów, jakie prze­żywa dziecko w kon­tak­tach z doro­słymi i ze śro­do­wi­skiem spo­łecz­nym. Jest oczy­wi­ste, że taki punkt widze­nia sytu­uje nas poza zakre­sem tech­nik i teo­rii psy­cho­ana­li­tycz­nych, kie­ru­jąc ku nowemu polu obser­wa­cji, a mia­no­wi­cie funk­cjo­no­wa­niu dziecka w spo­łe­czeń­stwie.

Nie idzie tu o poko­ny­wa­nie zawi­ło­ści bada­nia osoby cho­rej, ale o otwar­cie w rze­czy­wi­sto­ści ludz­kiego życia prze­strzeni zorien­to­wa­nej na psy­chikę dziecka. Prak­tycz­nym pro­ble­mem jest całe życie czło­wieka i pro­ces jego roz­woju od chwili naro­dzin. Nie znamy tej strony histo­rii ludz­kiego życia, która opo­wiada o życiu psy­chicz­nym czło­wieka, o wraż­li­wym dziecku, które napo­tyka na swej dro­dze prze­szkody, gubi się w prze­ra­sta­ją­cych je, nie­roz­wią­zy­wal­nych kon­flik­tach z domi­nu­ją­cym, lecz sta­ra­ją­cym się go zro­zu­mieć doro­słym. Bia­łej karty nie­ska­żo­nej i deli­kat­nej duszy dziecka nie naru­szyły jesz­cze nie­znane cier­pie­nia, które mogłyby budo­wać w jego pod­świa­do­mo­ści gor­szego czło­wieka wbrew zamy­słom natury.

To zło­żone zagad­nie­nie zostało opi­sane, lecz nie w powią­za­niu z psy­cho­ana­lizą. Ta bowiem ogra­ni­cza się do poję­cia cho­roby i do medy­cyny leczą­cej, nato­miast kwe­stia sfery psy­chicz­nej dziecka obej­muje pro­fi­lak­tykę, ponie­waż doty­czy zwy­kłego i ogól­nego trak­to­wa­nia dzieci, które mogłoby pomóc unik­nąć prze­szkód i kon­flik­tów, a co za tym idzie, ich kon­se­kwen­cji w postaci cho­rób psy­chicz­nych, któ­rymi zaj­muje się psy­cho­ana­liza, lub po pro­stu braku rów­no­wagi psy­chicz­nej, która według psy­cho­ana­li­ty­ków doty­czy nie­mal całej ludz­ko­ści.

Tak więc wokół dziecka powstaje zupeł­nie nowe pole badań nauko­wych, nie­za­leżne nawet od ist­nie­ją­cego rów­no­le­gle pola badań psy­cho­ana­li­tycz­nych. Jest to zasad­ni­czo forma wspie­ra­nia życia psy­chicz­nego dziecka, miesz­cząca się cał­ko­wi­cie w nor­mal­no­ści i w dzie­dzi­nie wycho­wa­nia. Polega ona jed­nak na wnik­nię­ciu w nie­znane dotąd zja­wi­ska psy­chiczne u dziecka, a rów­no­cze­śnie na prze­bu­dze­niu doro­słego, który ma błędne podej­ście do dziecka, bio­rące się z pod­świa­do­mo­ści.

II. Oskarżony

II OSKAR­ŻONY

Poję­cie wypar­cia, któ­rego Freud używa w odnie­sie­niu do naj­głęb­szych przy­czyn zabu­rzeń psy­chicz­nych u doro­słych, sta­nowi ilu­stra­cję samą w sobie.

Dziecko nie może się roz­wi­jać w nor­malny spo­sób, tak jak powi­nien to robić czło­wiek w tym okre­sie życia. Dzieje się tak z winy doro­słych, któ­rzy je tłu­mią. Doro­sły to abs­trak­cyjne okre­śle­nie. Dziecko jest w spo­łe­czeń­stwie istotą wyizo­lo­waną, dla­tego gdy ktoś z doro­słych ma nad nim kon­trolę, natych­miast staje się kimś okre­ślo­nym – to osoba mu naj­bliż­sza, a więc zazwy­czaj matka, następ­nie ojciec i wresz­cie nauczy­ciele.

Tym wła­śnie oso­bom spo­łe­czeń­stwo powie­rza prze­ciwne zada­nie i przy­pi­suje im zasługę wycho­wa­nia i spra­wo­wa­nia pie­czy nad roz­wo­jem dziecka. Tym­cza­sem z badań nad głę­bi­nami duszy wyła­nia się oskar­że­nie skie­ro­wane prze­ciwko tym, któ­rzy uwa­żają się za straż­ni­ków i dobro­czyń­ców ludz­ko­ści. Stają się oni oskar­żo­nymi. Ponie­waż jed­nak są ojcami lub mat­kami, a wielu także nauczy­cie­lami i opie­ku­nami dzieci, oskar­że­nie zostaje skie­ro­wane ogól­nie w stronę doro­słych – spo­łe­czeń­stwa, które powinno być odpo­wie­dzialne za dziecko. Owo zdu­mie­wa­jące oskar­że­nie ma w sobie coś apo­ka­lip­tycz­nego, jest tajem­ni­cze i prze­ra­ża­jące niczym głos na Sądzie Osta­tecz­nym pyta­jący: „Cóż uczy­ni­łeś z dziećmi, które ci powie­rzy­łem?”.

Pierw­szą reak­cją na to oskar­że­nie jest pro­test, reak­cja obronna: „Zro­bi­li­śmy co w naszej mocy; kochamy dzieci i poświę­camy się dla nich”. Mamy tu do czy­nie­nia z dwiema prze­ciw­staw­nymi kon­cep­cjami: jedną świa­domą i drugą odno­szącą się do nie­uświa­do­mio­nych zja­wisk. Postawa obronna jest dobrze znana, stara i zako­rze­niona, i to nie ona nas inte­re­suje. To, co się liczy, to oskar­że­nie, a raczej oskar­żony, który błąka się i tru­dzi, pró­bu­jąc udo­sko­na­lić metody wycho­waw­cze i gubiąc się w labi­ryn­cie pro­ble­mów niczym w lesie, z któ­rego, mimo iż jest otwarty, nie ma wyj­ścia, a wszystko dla­tego, że nie ma świa­do­mo­ści błędu, jaki leży u pod­staw jego postę­po­wa­nia.

Wypo­wia­da­jąc się na rzecz dziecka, musimy utrwa­lić postawę oskar­ży­ciel­ską wzglę­dem doro­słego, i to bez uspra­wie­dli­wień czy wyjąt­ków.

I oto w jed­nej chwili oskar­że­nie staje się czymś fascy­nu­ją­cym, na czym sku­piamy uwagę. Nie doty­czy ono błę­dów nie­za­mie­rzo­nych, co byłoby poni­ża­jące i wska­zy­wało na wady i braki. Wska­zuje nato­miast błędy nie­świa­dome, przez co pro­wa­dzi do roz­woju i samo­po­zna­nia. Każdy praw­dziwy roz­wój jest wyni­kiem odkry­cia i wyko­rzy­sta­nia tego, co wcze­śniej było nie­znane.

To dla­tego ludzie zawsze pod­cho­dzili dwo­jako do wła­snych błę­dów. Każdy czuje się ura­żony, mając świa­do­mość popeł­nie­nia błędu, nato­miast pocią­gają go i fascy­nują błędy mimo­wolne. Błąd nie­świa­domy nosi w sobie tajem­nicę dosko­na­ło­ści wykra­cza­jącą poza znane i okre­ślone gra­nice i wznosi nas na wyż­szy poziom. Dla­tego śre­dnio­wieczny rycerz był gotów poje­dyn­ko­wać się z powodu naj­błah­szego oskar­że­nia, poda­ją­cego w wąt­pli­wość jego świa­dome dzia­ła­nie, nato­miast korzył się przed ołta­rzem, wyzna­jąc uni­że­nie: „Moja wina, wyznaję to przed wszyst­kimi; tylko ja pono­szę winę”.

Inte­re­su­jące przy­kłady takiej sprzecz­no­ści można zna­leźć w histo­riach biblij­nych. Jaka siła zjed­no­czyła tłumy wokół Jona­sza w Nini­wie i dla­czego wszyst­kich, od króla po lud, ogar­nął entu­zjazm, który popchnął ich do przy­łą­cze­nia się do wyznaw­ców pro­roka? Oskar­żył ich on, że są strasz­nymi grzesz­ni­kami, i zagro­ził, że jeśli się nie nawrócą, Niniwa zosta­nie znisz­czona. W jaki spo­sób Jan Chrzci­ciel zwra­cał się do tłu­mów nad brze­gami Jor­danu, jakimi sło­wami sku­sił je, by tak licz­nie za nim podą­żyły? Nazwał je „żmi­jo­wym ple­mie­niem”.

Oto zja­wi­sko duchowe: ludzie zbie­gają się do kogoś, kto ich oskarża, a to ozna­cza, że godzą się z oskar­że­niami, uznają je. Są to oskar­że­nia cięż­kie i bez­względne, odwo­łu­jące się do głę­bo­kich warstw nie­świa­do­mo­ści, aby skon­fron­to­wać je ze świa­do­mo­ścią. Wszelki roz­wój duchowy polega na uświa­do­mie­niu sobie tego, co wcze­śniej pozo­sta­wało poza zasię­giem świa­do­mo­ści. W taki sam spo­sób roz­wój cywi­li­za­cji postę­puje na dro­dze odkryć.

I tak, aby zacząć trak­to­wać dziecko ina­czej, niż to się robi dzi­siaj, aby uchro­nić je przed kon­flik­tami zagra­ża­ją­cymi jego psy­chice, trzeba naj­pierw doko­nać pew­nej pod­sta­wo­wej, zasad­ni­czej zmiany, od któ­rej wszystko zależy: zmie­nić doro­słego. W isto­cie, oświad­cza­jąc, że robi, co może, i że – jak twier­dzi – jego miłość do dziecka popy­cha go do poświę­ceń, przy­znaje, że sta­nął w obli­czu nie­moż­li­wo­ści. Powi­nien koniecz­nie prze­kro­czyć tę gra­nicę i wyjść poza to, co dobrze mu znane, zgodne z jego wolą i świa­dome.

Nie­znane doty­czy także dziecka. To część jego duszy, która zawsze pozo­sta­wała nie­znana, a którą należy poznać. Także dziecko potrze­buje odkry­cia, które pro­wa­dzi ku nie­zna­nemu. Bo poza dziec­kiem, które jest obiek­tem obser­wa­cji i bada­nia psy­cho­lo­gów i wycho­waw­ców, jest jesz­cze dziecko nie­po­znane. Trzeba wyjść mu naprze­ciw z entu­zja­zmem i goto­wo­ścią do poświę­ceń, podob­nie jak poszu­ki­wa­cze złota, któ­rzy prze­mie­rzają nie­znane kra­iny, wie­dząc, że gdzieś w nich kryje się cenny kru­szec, i doko­nują cudów, by go odna­leźć. Tak wła­śnie powi­nien postę­po­wać doro­sły, aby odna­leźć to coś nie­po­znanego, co kryje się w duszy dziecka. W tym wysiłku musi uczest­ni­czyć każdy, nie­za­leż­nie od grupy spo­łecz­nej, rasy czy naro­do­wo­ści, gdyż w grę wcho­dzi odkry­cie ele­mentu nie­zbęd­nego dla moral­nego postępu ludz­ko­ści.

Doro­sły cią­gle jesz­cze nie rozu­mie dziecka i nasto­latka, dla­tego stale z nimi wal­czy, a zara­dzić temu nie można przez przy­swo­je­nie sobie cze­goś inte­lek­tu­al­nie lub przez uzu­peł­nie­nie bra­ku­ją­cej wie­dzy. Trzeba wyjść z zupeł­nie innych zało­żeń. Doro­sły musi zna­leźć w sobie nie­uświa­da­miany błąd, unie­moż­li­wia­jący mu dostrze­że­nie dziecka. Bez takiego zało­że­nia i bez przy­ję­cia postawy umoż­li­wia­ją­cej takie przy­go­to­wa­nie nie da się zro­bić kroku do przodu.

Doko­na­nie wglądu w samego sie­bie nie jest tak trudne, jak by się mogło wyda­wać. Błąd, nawet nie­uświa­do­miony, powo­duje cier­pie­nie oraz nie­po­kój i wystar­czy byle wzmianka o moż­li­wo­ści zara­dze­nia złu, by wywo­łać silną potrzebę posia­da­nia takiego lekar­stwa. Gdy ktoś ma zwich­nięty palec, odczuwa silną potrzebę nasta­wie­nia go, gdyż wie, że ina­czej ręka nie odzy­ska spraw­no­ści, a ból nie usta­nie. Podobną potrzebę napra­wie­nia świa­do­mo­ści odczu­wamy, gdy zro­zu­miemy, że popeł­ni­li­śmy błąd, gdyż wów­czas sła­bość i cier­pie­nie, które dotąd wytrzy­my­wa­li­śmy, staną się nie do znie­sie­nia. Gdy już tego doko­namy, wszystko staje się łatwe. Gdy tylko uświa­do­mimy sobie, że przy­pi­sy­wa­li­śmy sobie zbyt wiele zasług, że podej­mo­wa­li­śmy się zadań prze­kra­cza­ją­cych nasze moż­li­wo­ści, wów­czas moż­liwe i inte­re­su­jące sta­nie się zro­zu­mie­nie natury dusz odmien­nych od naszej, to jest dusz dzieci.

Doro­śli przy­jęli wobec dzieci postawę ego­cen­tryczną. Nie ego­istyczną, lecz ego­cen­tryczną. Dla­tego wszystko, co doty­czy sfery psy­chicz­nej życia dziecka, oce­niają pod kątem wła­snych odczuć. Pro­wa­dzi to do coraz więk­szego braku zro­zu­mie­nia. Ego­cen­tryzm doro­słego powo­duje, że postrzega on dziecko jako białą kartę, którą doro­sły musi zapi­sać; jako bez­wolną i bez­radną istotę, dla któ­rej trzeba zro­bić wszystko; istotę pozba­wioną wewnętrz­nych dro­go­wska­zów, którą doro­sły musi kie­ro­wać z zewnątrz. W sumie uważa się za stwórcę dziecka i oce­nia pozy­tyw­nie bądź nega­tyw­nie dzia­ła­nia dziecka pod kątem wła­snej z nim rela­cji. Jest pro­bie­rzem dobra i zła. Jest nie­omylny i sta­nowi wzo­rzec, według któ­rego dziecko ma zostać ukształ­to­wane, a wszystko, czym odbiega ono od owego ide­al­nego modelu, jest trak­to­wane jako zło, które doro­sły spie­szy napra­wić.

Według doro­słego taka postawa, która de facto spra­wia, że opie­kun nie­świa­do­mie tłamsi oso­bo­wość dziecka, ma świad­czyć o zapale, miło­ści i goto­wo­ści do poświę­ceń.

III. Biologiczne intermezzo

III BIO­LO­GICZNE INTER­MEZZO

Ogła­sza­jąc swe odkry­cia doty­czące seg­men­ta­cji komórki zarod­ko­wej, Wolf zade­mon­stro­wał pro­ces powsta­wa­nia istot żywych, pre­zen­tu­jąc rów­no­cze­śnie widoczny i nama­calny dowód w postaci bez­po­śred­nich obser­wa­cji na ist­nie­nie wewnętrz­nych dyrek­tyw doty­czą­cych reali­za­cji z góry usta­lo­nego planu. To on oba­lił pewne kon­cep­cje fizjo­lo­giczne, na przy­kład Leib­niza czy Spal­lan­za­niego, mówiące o pre­eg­zy­sten­cji skoń­czo­nej postaci orga­ni­zmu w zarodku. Według ówcze­snej szkoły filo­zo­ficz­nej w jaju, czyli u zara­nia życia, znaj­duje się cał­ko­wi­cie ufor­mo­wana, choć nie­do­sko­nała i w mini­mal­nych wymia­rach, istota, która może póź­niej się roz­wi­nąć, o ile znaj­dzie się w sprzy­ja­ją­cym śro­do­wi­sku. Kon­cep­cja owa zro­dziła się z obser­wa­cji nasion roślin zawie­ra­ją­cych ukrytą mię­dzy dwoma liście­niami całą nową roślinę, w któ­rej można roz­róż­nić korze­nie i liście i z któ­rych – umiesz­czo­nych w ziemi – wszystko to, co było zawarte w ziar­nie, roz­wija się w roślinę. Przy­pusz­czano, że podobny pro­ces zacho­dzi także u zwie­rząt i ludzi.

Kiedy jed­nak po odkry­ciu mikro­skopu mógł obser­wo­wać, jak naprawdę powstaje żywa istota (zaczął od bada­nia pta­sich embrio­nów), odkrył, że na początku jest jedna komórka zarod­kowa. Pod mikro­sko­pem, który pozwo­lił oglą­dać to, co nie­wi­dzialne gołym okiem, zoba­czył, że nie ist­nieje żadna pre­eg­zy­sten­cjalna forma. Komórka zarod­kowa (powstała z połą­cze­nia dwóch komó­rek) zawiera jedy­nie błonę komór­kową, pro­to­pla­zmę i jądro, tak jak wszel­kie inne komórki, i jest po pro­stu zwy­kłą komórką w jej pry­mi­tyw­nej postaci, to jest bez jakie­go­kol­wiek róż­ni­co­wa­nia. Każda żywa istota – roślina czy zwie­rzę – powstaje z takiej wła­śnie pier­wot­nej komórki. To, co widzie­li­śmy przed wyna­le­zie­niem mikro­skopu, czyli roślina w ziar­nie, jest embrio­nem już roz­wi­nię­tym z komórki zarod­ko­wej, mają­cym za sobą etap roz­woju zacho­dzący w owocu, z któ­rego się wydo­staje i pada na zie­mię już doj­rzałe nasiono.

Komórka zarod­kowa ma pewną nie­zwy­kłą wła­ści­wość, a mia­no­wi­cie umie­jęt­ność szyb­kiego dzie­le­nia się, i to według usta­lo­nego wzorca. Nie ma w niej jed­nak naj­mniej­szego mate­rial­nego śladu owego wzorca czy planu. W jej wnę­trzu znaj­dują się tylko maleń­kie ciałka sta­no­wiące o dzie­dzi­cze­niu – chro­mo­somy.

Śle­dząc wcze­sne fazy roz­woju zwie­rząt, widzimy, że pierw­sza komórka dzieli się na dwie, które dzielą się na cztery itd., aż utwo­rzą coś w rodzaju pustej w środku kuli zwa­nej morulą; ta z kolei roz­war­stwia się następ­nie na dwie czę­ści, two­rząc otwartą jamę o dwóch ścian­kach (gastrula).

Dal­szy roz­wój istoty o skom­pli­ko­wa­nych orga­nach i tkan­kach odbywa się poprzez mul­ti­pli­ka­cję, zagi­na­nie do wewnątrz i róż­ni­co­wa­nie. Tak więc komórka zarod­kowa, choć sama w sobie tak pro­sta, przej­rzy­sta i pozba­wiona jakie­go­kol­wiek mate­rial­nego wzoru, pra­cuje i z nie­zwy­kłą dokład­no­ścią reali­zuje nie­ma­te­rialny plan, jaki w sobie zawiera. Zupeł­nie jak wierny sługa, który na pamięć zna swoje zada­nia i je wypeł­nia, nie posiada jed­nak żad­nego doku­mentu, który by potwier­dzał otrzy­mane w sekre­cie pole­ce­nia. O zada­nym wzo­rze świad­czy jedy­nie aktyw­ność nie­zmor­do­wa­nych komó­rek, a zoba­czyć go można dopiero, gdy praca zosta­nie ukoń­czona. W jej trak­cie niczego nie da się zaob­ser­wo­wać.

Jed­nym z pierw­szych orga­nów, który poja­wia się u embrio­nów ssa­ków, a więc i u ludzi, jest serce lub raczej to, co będzie ser­cem – mały pęche­rzyk, który natych­miast zaczyna ryt­micz­nie pul­so­wać. Bije dwa razy szyb­ciej niż serce matki. I będzie bił nie­zmor­do­wa­nie jako apa­rat życio­wego napędu, wspo­ma­ga­jący wszyst­kie for­mu­jące się tkanki przez dostar­cza­nie im środ­ków nie­zbęd­nych do życia.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, jest to ukryta praca, dzieło o tyle cudowne, że doko­nu­jące się samo z sie­bie: to two­rze­nie z niczego. Owe nie­sły­cha­nie mądre żywe komórki ni­gdy się nie mylą i noszą w sobie zdol­ność głę­bo­kiego prze­kształ­ca­nia się – jedne w komórki chrzęstne, inne w ner­wowe, jesz­cze inne w komórki powłoki skór­nej – a każda tkanka zaj­muje dokład­nie to miej­sce, które jest jej prze­zna­czone. Ów cud stwo­rze­nia, sekret wszech­świata jest sta­ran­nie skry­wany: natura okrywa go nie­prze­nik­nio­nymi zasło­nami. I jedy­nie ona może uchy­lić zasłony, uka­zu­jąc światu skoń­czoną istotę, którą nazy­wamy nowo naro­dzoną.

Ale nowo naro­dzona istota nie jest jedy­nie cia­łem mate­rial­nym, teraz to ona staje się czymś w rodzaju komórki zarod­ko­wej zawie­ra­ją­cej ukryte funk­cje psy­chiczne okre­ślo­nego rodzaju. To nowe ciało nie funk­cjo­nuje jedy­nie poprzez swoje organy; posiada także inne funk­cje: instynkty, któ­rych nie można zamknąć w komórce, potrze­bują bowiem żywego ciała istoty już naro­dzo­nej. Podob­nie jak w każ­dej komórce zarod­ko­wej znaj­duje się cały wzór orga­ni­zmu, choć nie można go fizycz­nie zoba­czyć, tak ciało każ­dej nowo naro­dzo­nej istoty jakie­go­kol­wiek gatunku ma wbu­do­wany wzór zja­wisk psy­chicz­nych i funk­cji, za któ­rych pomocą będzie się komu­ni­ko­wała ze śro­do­wi­skiem. I nie­ważne, co to za istota – może to być owad.

Cudowne instynkty psz­czół spra­wia­jące, że budują one tak zło­żone spo­łecz­no­ści, ujaw­niają się dopiero u doj­rza­łych psz­czół, a nie w jajach czy lar­wach. Instynkt lata­nia obja­wia się u już naro­dzo­nego ptaka, nie wcze­śniej, i tak dalej.

Kiedy nowa istota jest już ufor­mo­wana, staje się sie­dli­skiem tajem­ni­czych prze­wod­ni­ków, z któ­rych biorą się czyny, cha­rak­tery, prace i wszel­kie funk­cje wyko­ny­wane w śro­do­wi­sku zewnętrz­nym.

Śro­do­wi­sko zewnętrzne musi nie tylko zapew­niać środki do fizjo­lo­gicz­nej egzy­sten­cji, lecz także przy­po­mi­nać o sekret­nych misjach, jakie nosi w sobie wszelka istota zwie­rzęca, będąc powo­łana przez śro­do­wi­sko nie tylko do życia, ale także do peł­nie­nia funk­cji koniecz­nej do utrzy­ma­nia har­mo­nii w świe­cie. Dla­tego każdy gatu­nek posiada wła­sne śro­do­wi­sko.

Ciało ma formę dokład­nie dosto­so­waną do nad­rzęd­nej funk­cji psy­chicz­nej, która musi stać się czę­ścią eko­no­mii wszech­świata. To, że owe funk­cje wyż­sze ist­nieją już u nowo­rodka, widać wyraź­nie u zwie­rząt: już w chwili naro­dzin wia­domo, że dany ssak będzie łagodny, bo jest jagnię­ciem, a inny będzie dra­pieżny, gdyż jest lwem. Wiemy, że jeden owad będzie pra­co­wał bez wytchnie­nia, zgod­nie z nie­zmien­nymi zasa­dami, bo jest mrówką, a inny nie zrobi nic poza gra­niem w samot­no­ści, gdyż uro­dził się cykadą.

Podob­nie nowo naro­dzone dziecko nie jest wyłącz­nie goto­wym do funk­cjo­no­wa­nia cia­łem, lecz także ducho­wym embrio­nem z ukry­tymi wytycz­nymi psy­chicz­nymi. Absur­dem byłoby sądzić, że wła­śnie czło­wiek, który cha­rak­te­ry­zuje się i wyróż­nia spo­śród innych stwo­rzeń wiel­ko­ścią swego życia psy­chicz­nego, miałby być jedyną istotą nie­po­sia­da­jącą zako­do­wa­nego wzoru psy­chicz­nego roz­woju.

Jed­nak duch może być tak głę­boko ukryty, że nie daje o sobie znać, ina­czej niż zwie­rzęcy instynkt, który jest od razu gotowy, by ujaw­nić się w z góry usta­lo­nych dzia­ła­niach. To, że nie ule­gamy z góry okre­ślo­nym i utrwa­lo­nym instynk­tom prze­wod­nim, tak jak zwie­rzęta, świad­czy o ist­nie­niu pod­stawy dzia­ła­nia, jaką jest wolna wola, a to wymaga spe­cjal­nego przy­go­to­wa­nia, wręcz stwo­rze­nia, odręb­nego dla roz­woju każ­dej jed­nostki, a co za tym idzie, nie­prze­wi­dy­wal­nego. I tym bar­dziej deli­kat­nego, trud­nego i ukry­tego. W duszy dziecka kryje się więc sekret, któ­rego nie spo­sób prze­nik­nąć, jeśli samo go nam stop­niowo nie ujawni w trak­cie swego roz­woju. Dokład­nie jak w przy­padku seg­men­ta­cji komórki zarod­ko­wej, w któ­rej nie ma nic oprócz pro­jektu. Jest to jed­nak pro­jekt, któ­rego nie da się ujaw­nić ina­czej niż w trak­cie reali­zo­wa­nia kolej­nych eta­pów roz­woju orga­ni­zmu. Dla­tego jedy­nie dziecko może nam obja­wić tajem­nicę natu­ral­nego wzoru czło­wieka.

Jed­nak ze względu na deli­kat­ność, jaka wiąże się z każ­dym pro­ce­sem two­rze­nia z niczego, życie psy­chiczne dziecka wymaga ochrony i śro­do­wi­ska przy­po­mi­na­ją­cego błony i osłony, jakimi natura ota­cza fizyczny embrion.

I roz­legł się na Ziemi głos drżący,

jakiego ni­gdy nie sły­szano; wydo­by­wał się z gar­dła, które ni­gdy nie drgało.

Opo­wia­dano mi o czło­wieku, który żył w naj­głęb­szych ciem­no­ściach; jego oczy ni­gdy nie widziały naj­słab­szego świa­tła, niczym na dnie otchłani.

Mówiono mi o czło­wieku żyją­cym w ciszy, do któ­rego uszu nie dotarł ni­gdy żaden, nawet naj­lżej­szy dźwięk.

Sły­sza­łem o czło­wieku, który żył zanu­rzony w wodzie; wodzie o dziw­nym cie­ple, która nagle wypły­nęła spo­mię­dzy lodów.

I wyja­śnił, że jego płuca ni­gdy nie oddy­chały (w porów­na­niu z tym męki Tan­tala byłyby niczym!), jed­nak żył. Powie­trze nagle wypeł­niło jego płuca, od początku zaklę­słe.

I wtedy czło­wiek krzyk­nął. I dał się sły­szeć na Ziemi głos drżący, jakiego ni­gdy nie sły­szano, wydo­by­wa­jący się z gar­dła, które ni­gdy nie drgało.

Był to czło­wiek, który odpo­czął.

Któż mógłby przy­pusz­czać, że był to odpo­czy­nek abso­lutny?

Odpo­czy­nek kogoś, kto nie zada­wał sobie trudu, nawet żeby jeść, bo inni jedzą za niego;

i opu­ściły go jego włókna, gdyż inne, żywe tkanki wytwa­rzały potrzebne mu do życia cie­pło;

i nawet naj­głęb­sze jego tkanki nie musiały bro­nić się przed jadami i grzy­bami, gdyż inne tkanki robiły to za niego.

Jedyną jego pracą była praca serca, które biło, zanim jesz­cze on się stał. Tak, choć jego jesz­cze nie było, jego serce biło dwa razy szyb­ciej niż wszel­kie inne serca. I wie­dzia­łem, że było to ludz­kie serce.

A teraz… oto nad­cho­dzi i bie­rze na sie­bie wszyst­kie prace:

zra­niony świa­tłem i dźwię­kiem, zmę­czony aż do naj­głęb­szych włó­kien swego jeste­stwa, wydaje z sie­bie wielki okrzyk: „Dla­czego mnie opu­ści­łeś?”.

I to wtedy czło­wiek po raz pierw­szy dostrzega w sobie Chry­stusa umie­ra­ją­cego i Chry­stusa wsta­ją­cego z mar­twych!

IV. Noworodek

IV NOWO­RO­DEK

Nadprzyrodzone środowisko

Rodzące się dziecko nie dostaje się do natu­ral­nego oto­cze­nia, lecz do śro­do­wi­ska cywi­li­za­cji, w któ­rym toczy się życie ludzi. To dla niego śro­do­wi­sko nad­przy­ro­dzone, które powstało ponad naturą i jej kosz­tem, w celu zapew­nie­nia czło­wie­kowi pomocy w życiu, obej­mu­ją­cej naj­drob­niej­sze szcze­góły, oraz uła­twie­nia mu adap­ta­cji.

Ale jakież to roz­wią­za­nia cywi­li­za­cja wypra­co­wała, aby wes­przeć nowo naro­dzo­nego czło­wieka, który doko­nuje naj­więk­szego z moż­li­wych wysił­ków, aby przy­cho­dząc na świat, przy­sto­so­wać się do przej­ścia z jed­nego życia w dru­gie?

Wstrzą­sa­jące przej­ście, jakie jest udzia­łem dziecka w chwili naro­dzin, domaga się nauko­wego podej­ścia do nowo naro­dzo­nej istoty, gdyż w żad­nym innym okre­sie życia nie czeka czło­wieka tyle zma­gań i kon­flik­tów, a co za tym idzie, i cier­pie­nia. Jed­nak żadna opatrz­ność nie uła­twia owego trau­ma­tycz­nego przej­ścia, a prze­cież w histo­rii ludz­ko­ści powi­nien ist­nieć zapis waż­niej­szy niż wszyst­kie inne, w któ­rym byłaby mowa o tym, co cywi­li­zo­wany czło­wiek robi, aby pomóc przy­cho­dzą­cej na świat isto­cie. Ta kwe­stia pozo­staje jed­nak białą kartą.

Tym­cza­sem w powszech­nym prze­ko­na­niu współ­cze­sna cywi­li­za­cja jest mocno ukie­run­ko­wana na rodzące się dziecko.

Jak jest naprawdę?

Kiedy dziecko przy­cho­dzi na świat, sku­piamy uwagę na matce i jej cier­pie­niu, tak jakby dziecka ono nie doty­czyło. Trosz­czymy się, by nie prze­szka­dzało jej świa­tło ani hałasy, gdyż jest zmę­czona. A czy dziecko, które przy­bywa z miej­sca, gdzie ni­gdy nie docie­rał naj­mniej­szy pro­myk świa­tła ani żaden odgłos, nie jest wyczer­pane? To raczej dla niego trzeba posta­rać się o ciem­ność i ciszę.

Roz­wi­jało się w zaci­szu, do któ­rego nie docho­dziły żadne wstrząsy ani waha­nia tem­pe­ra­tury, w mięk­kiej i jed­no­rod­nej cie­czy, w oto­cze­niu pomy­śla­nym spe­cjal­nie dla jego wygody i chro­nią­cym je przed świa­tłem i odgło­sami z zewnątrz. I nagle z owego płyn­nego śro­do­wi­ska wydo­staje się na powie­trze. W jaki spo­sób czło­wiek doro­sły wycho­dzi naprze­ciw temu maleń­stwu, które przy­cho­dzi na świat zni­kąd, któ­rego wraż­liwe oczy ni­gdy nie widziały świa­tła, a uszy pogrą­żone były w ciszy?

Jak sobie radzi w zetknię­ciu z ową istotką o umę­czo­nym ciele, która aż do chwili naro­dzin, pozo­sta­jąc w łonie matki, nie odczu­wała jakich­kol­wiek bodź­ców z zewnątrz? W jed­nej chwili wydo­staje się ona ze śro­do­wi­ska wod­nego na powie­trze, nie prze­cho­dząc kolej­nych prze­mian, jakim pod­da­wana jest na przy­kład kijanka, zanim sta­nie się żabą.

Jej deli­katne ciałko wysta­wione jest na bru­talne zde­rze­nie z twardą mate­rią: dostaje się w nie­czułe ręce czło­wieka doro­słego.

W rze­czy­wi­sto­ści domow­nicy raczej boją się jej dotknąć, gdyż jest taka kru­cha; krewni i matka spo­glą­dają na nią z obawą i wolą oddać ją w fachowe ręce. Tylko że owe fachowe ręce nie zawsze są dość zręczne, by zaj­mo­wać się tak kru­chą istotką. Nie wystar­czy pew­nie trzy­mać dziecko moc­nymi dłońmi. Trzeba mieć odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nie, aby potra­fić obcho­dzić się z tak deli­kat­nym stwo­rze­niem. Dla­czego pie­lę­gniarka musi długo uczyć się, jak postę­po­wać z doro­słym cho­rym czy ran­nym? Albo jak deli­kat­nie nakła­dać maść czy opa­tru­nek?

Z dziec­kiem się tak nie pie­ścimy.

Lekarz bie­rze je do rąk bez szcze­gól­nych cere­gieli, a kiedy malu­szek roz­pacz­li­wie krzy­czy, wszy­scy uśmie­chają się z pobłaż­li­wo­ścią. A tym­cza­sem ono w ten spo­sób zabiera głos. Płacz to jego język, krzyk jest nie­zbędny, by płuca się roz­kur­czyły, a płacz, by oczy­ściły się oczy.

Nowo­rodka natych­miast się ubiera.

Nie­gdyś zawi­jano go cia­sno w pie­luszki jak w gips, roz­pro­sto­wu­jąc i unie­ru­cha­mia­jąc tę istotkę, która prze­cież w łonie matki była sku­lona. Tym­cza­sem dziecka w ogóle nie trzeba ubie­rać ani tuż po uro­dze­niu, ani przez pierw­szy mie­siąc.

W isto­cie, jeśli chcie­li­by­śmy prze­śle­dzić histo­rię, zoba­czy­li­by­śmy stop­niową ewo­lu­cję spo­so­bów ubie­ra­nia nowo naro­dzo­nych dzieci, od usztyw­nień po lek­kie ubranka, a także stop­niowe redu­ko­wa­nie czę­ści odzieży – jesz­cze tro­chę, a zupeł­nie zre­zy­gnu­jemy z ubie­ra­nia nowo­rod­ków.

Dziecko powinno pozo­stać nagie, tak jak przed­sta­wia je sztuka. Anioły są malo­wane czy rzeź­bione cał­ko­wi­cie nagie, a w szopce Dzie­wica Maryja ado­ruje i pia­stuje nagu­sień­kie Dzie­ciątko.

To oto­cze­nie, a nie ubra­nie powinno dawać dziecku cie­pło. Samo nie posiada wystar­cza­ją­cej ener­gii, by spro­stać tem­pe­ra­tu­rze zewnętrz­nej, gdyż wcze­śniej żyło w cie­ple ciała matki. Wia­domo, że ubra­nie może jedy­nie zatrzy­mać cie­pło ciała, nie dopu­ścić do jego utraty. Jeśli oto­cze­nie jest odpo­wied­nio ogrzane, odzież sta­nowi jedy­nie prze­szkodę mię­dzy pły­ną­cym z niego cie­płem a cia­łem dziecka, które ma je przy­jąć.

Zauważmy, że u zwie­rząt matka ogrzewa nowo­rodka wła­snym cia­łem, nawet gdy pokrywa je puch lub futerko.

Nie chcę się zbyt­nio roz­wo­dzić nad tą sprawą. Jestem pewna, że gdy­bym mogła poroz­ma­wiać z Ame­ry­ka­nami, opo­wie­dzie­liby mi o tym, jak u nich wygląda opieka nad nowo­rod­kiem. Niemcy i Anglicy pyta­liby mnie ze zdzi­wie­niem, dla­czego igno­ruję postępy, jakie doko­nały się w ich kra­jach w tej dzie­dzi­nie medy­cyny i pie­lę­gniar­stwa. Była­bym zmu­szona odpo­wie­dzieć, że wszystko to wiem, że pro­wa­dzi­łam bada­nia w nie­któ­rych z owych kra­jów i że zapo­zna­łam się z naj­waż­niej­szymi osią­gnię­ciami i udo­sko­na­le­niami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki