Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska - ebook + audiobook

Sezonowa miłość audiobook

Gabriela Zapolska

4,4

Opis

Rozum czy uczucie? Stagnacja czy odwaga? Tuśka – mężatka, żona bezbarwnego urzędnika – spędza, wraz z córką, wakacje w Zakopanem. I tam właśnie los stawia na jej życiowej drodze młodego, pełnego werwy aktora...

Powieść uwodzi wciągającą akcją, subtelnymi portretami psychologicznymi jej bohaterów oraz realistycznymi opisami podhalańskiej góralszczyzny. Udowadnia, że ludzkie namiętności i uczucia są od wieków te same i wciąż tak samo zajmujące. Romans z Tatrami w tle!

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 8 min

Oceny
4,4 (15 ocen)
6
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tryt00n

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
10

Popularność




Rozdział I

I

Wró­ciw­szy do hotelu, pani Tuśka raz jesz­cze prze­li­czyła pie­nią­dze. Miała całe czte­ry­sta rubli, bo w Kra­ko­wie sta­rała się nie kupić nic prócz rze­czy nie­zbęd­nych dla sie­bie i Pity. Trzy kape­lu­sze, dwie para­solki, cztery metry apli­ka­cji, kilka par buci­ków bia­łych i sza­rych (tych karls­badz­kich), za które w War­sza­wie zapła­ci­łoby się trzy, cztery razy tyle… Za to ani ona, ani Pita przez dwa dni nie jadły obiadu. Piły kawę, jadły ciastka, nawet i szynkę przy­nie­sioną w sekre­cie pod pele­ryną do hotelu. Oszczęd­ność przede wszyst­kim! – Tuśka znio­sła nawet afront poko­jo­wej, która zna­la­zł­szy koło umy­walni zatłusz­czony papier z okraw­kami szynki, prze­stała jej mówić „jaśnie pani”. Lecz Tuśka i ten cios dźwi­gnęła z hero­izmem. Prze­chy­liw­szy się przez okno, wsłu­chi­wała się w jęczące melo­die mariac­kiego hej­nału. Uda­wała, że ją to zaj­muje nad wyraz. W grun­cie rze­czy jed­nak cier­piała nad zani­kiem sza­cunku u wykroch­ma­lo­nej hote­lo­wej sługi i z cier­pie­nia tego wykwitł (jak zresztą zwy­kle w takich razach) żal – do męża.

– Przez niego – pomy­ślała – i przez to, że się muszę oszczę­dzać i mam mało pie­nię­dzy.

Pita spała opa­ko­wana papa­ta­czami1 i droż­dżo­wymi ciast­kami. Roz­rzu­ciła dokoła sie­bie prze­ście­ra­dła i całą masę deli­kat­nych i zło­tych, jak źdźbła żyta, wło­sów.

Tuśka zbli­żyła się do śpią­cej córki i machi­nal­nie narzu­ciła na nią prze­ście­ra­dło.

– Wiecz­nie się roz­krywa – pomy­ślała pra­wie ze zło­ścią.

Powró­ciła znów do okna i wzro­kiem ogar­nęła olbrzy­mią prze­strzeń Rynku, na któ­rej dźwi­gała się jasno oświe­tlona dołem masa Sukien­nic. Zda­wało się, że jest to jakieś olbrzy­mie mau­zo­leum, obsa­dzone dokoła grzędą świe­tla­nych tuli­pa­nów. I coraz dalej, po Rynku wzno­siły się bukiety żół­ta­wych świa­teł, prze­cię­tych nagle bru­talną linią bia­łej, ośle­pia­ją­cej lampy łuko­wej. Na bruku czer­niało mro­wi­sko ludzi i pły­nęły jak sza­lupy tram­waje. Ostry odgłos dzwonka szar­pał nerwy. Niby to były wszyst­kie wzięte razem odru­chy życiowe, a prze­cież jakaś bez­brzeżna pustka, nuda i sza­rość przy­sła­niały wszystko sza­rym, nie­prze­nik­nio­nym cału­nem.

Tuśka wle­piła swe oczy w pło­nące bukiety lamp i znów machi­nal­nie obli­czała pie­nią­dze.

– Czte­ry­sta rubli to pięć­set gul­de­nów…

I zaraz przy­szła jej myśl ostra i nie­miła:

– Gdzie ja podzia­łam już około stu rubli?

Zaczęła natę­żać umysł wspo­mnie­niami wyda­wa­nych pie­nię­dzy.

– Musieli mi ukraść czy co…

Aż nią tar­gnęło – zda­wało się jej, że jacyś zło­czyńcy obdarli ją żyw­cem ze skóry i taką obdartą pozo­sta­wili na słotę i spie­kotę słońca.

– Musieli mnie gdzieś okraść.

Lecz powoli przy­cho­dziła reflek­sja.

– Nie, nie… zoba­czymy…

Liczyła teraz cyfry i doli­czyła się rze­czy­wi­ście wyda­nych pie­nię­dzy.

– Ład­nie będzie, jeżeli tak dalej pój­dzie… Nim dojadę do Zako­pa­nego, nie będę miała centa przy duszy.

Znów ogar­nęła ją złość na męża.

– Przez niego muszę się mar­twić i nerwy sobie tar­gać.

Nogi ją bolały. Usia­dła na krze­śle wsta­wio­nym we fra­mugę okna. Oparła łokieć, z któ­rego zsu­nęła się nie­bie­ska fla­ne­lowa matinka2, i patrzała cią­gle w prze­strzeń. Lecz teraz nie liczyła lamp i nie rów­nała siły świa­tła ze świa­tłem lamp pło­ną­cych na uli­cach War­szawy – cof­nęła się jakby wstecz, jakby w głąb sie­bie i mimo chęci i woli zaczęła prze­ży­wać swoje codzienne, zwy­kłe życie, tam na Warec­kiej, na dru­gim pię­trze, we wnę­trzu nie­wiel­kiego miesz­ka­nia, w któ­rym tło­czyli się w kil­koro, zawsze skryci, nie­ufni, jakby wszy­scy w nie­do­mó­wie­niach i domy­słach pogrą­żeni.

Ten brak szcze­ro­ści był zna­mienną cechą całego ich poży­cia. Każde dziecko miało już w sobie to coś „mię­dzy liniami”, czego nie wyka­zy­wało w chwili nawet, zda się, naj­ser­decz­niej­szej. Czy szło to od matki, czy od ojca, tego zba­dać nikt nie mógł, bo pomię­dzy Tuśką a jej mężem było pod tym wzglę­dem wiel­kie podo­bień­stwo, nie­le­d­wie iden­tycz­ność moralna.

– Zawsze poli­ty­ku­jemy… – myślała nie­raz Tuśka i gdy cało­wała w głowę wycho­dzą­cego z domu do szkoły syna, czuła, że to „poli­tyka” to pod­da­nie się grzeczne chłopca i to jej niby roz­ser­decz­nione zbli­że­nie, ten wia­tyk na drogę…

W cia­snym miesz­ka­niu, gdzie naj­lep­szy pokój stał pustką, „salo­nem” ochrzczony i zasta­wiony masą palm i fiku­sów, nikt z tych ludzi kil­korga nie obi­jał się o dru­giego moral­nie ani fizycz­nie i nikt nikomu prze­mocą do duszy się nie wdzie­rał. Obcho­dzili się cicho i mieli dla sie­bie zdaw­kowe uśmie­chy. Gdy powięk­szyło się ich grono o jedną jesz­cze żywą istotę, przyj­mo­wano ją z pewną kur­tu­azją, ście­śnia­jąc się tylko tro­chę na prze­strzeni życio­wej.

– Tak będzie naj­le­piej, cicho i spo­koj­nie – zda­wali się mówić do sie­bie wszy­scy, gdy zgro­ma­dzili się przy obie­dzie lub wie­czor­nej her­ba­cie.

Roz­ma­wiali wtedy, ale była to roz­mowa nie­po­ru­sza­jąca ni­gdy tej dru­giej war­stwy ich dusz. Zda­wało się, że czy­nią to przez deli­kat­ność, a była to, zda się, trwoga, aby nie ujrzeć nagle wła­ści­wych swych rusz­to­wań. Błędy i nałogi dzieci, jak­kol­wiek pod pokrywką grzecz­nego uło­że­nia scho­wane, ist­niały nie­mniej groźne i tra­giczne. Nie poru­szało się ni­gdy ich kwe­stii, obcho­dziło się mimo, tak jak ich skro­fu­liczne ten­den­cje orga­ni­zmu…

– Tak będzie naj­le­piej.

Z wolna wyję­czała dzie­wiąta na miej­skich zega­rach. I znów z wyżyny pruć zaczął powie­trze hej­nał, nawo­ły­wał, jęczał, roz­dzie­rał samotne serca, zato­pione w sobie albo we wła­snych wspo­mnie­niach.

Przez myśl Tuśki prze­su­nął się „mąż” – ten chudy, łysawy męż­czy­zna – drobny, grzeczny, nie­po­zorny, który tak mało miej­sca w domu i życiu zda­wał się zaj­mo­wać. Od lat całych „nie widziała” go przed sobą. Był zawsze obok niej, nawet w chwi­lach zbli­że­nia. Nie przy­cho­dziło jej na myśl spoj­rzeć na niego, dopiero w chwili odjazdu spoj­rzała nań całymi oczyma.

Stał na pero­nie kole­jo­wym w swym zie­lo­na­wym, wysza­rza­nym pal­cie. Wyszedł z biura, aby odpro­wa­dzić ją i Pitę. Wydał się jej dziw­nie mizerny i posta­rzały.

– Jedź, lecz się i uwa­żaj na sie­bie! – mówił do niej, wychy­lo­nej przez okno wagonu.

Głos jego był matowy, ochry­pły. Patrzył na nią spło­wia­łymi oczyma, oto­czo­nymi siatką zmarsz­czek, lecz zda­wał się jej nie widzieć.

– A pisz!…

Chciała i ona mu coś powie­dzieć, coś jakby ser­decz­nego, nie mogła jed­nak naprędce zna­leźć nic odpo­wied­niego.

– Gdyby jed­nak – zaczęła – to jedze­nie w restau­ra­cji nie słu­żyło ci…

Lecz on uśmiech­nął się blado.

– Ach, nie… – wyrzekł nie­dbale. – Nie pozwolę odejść kucharce, dopóki chłop­ców nie wyślę do Kali­nówki. Będą jedli w domu. Zresztą to zale­d­wie tydzień.

– Ja też nie mówię o chłop­cach, cho­dzi mi o cie­bie…

Spoj­rzał na nią tro­szeczkę zdzi­wiony i zaraz uśmiech­nął się uprzej­mie, lecz jakby z przy­mu­sem, i pochy­lił tro­chę głowę.

– Dzię­kuję ci, nie troszcz się o mnie. Ja mam zdrowy żołą­dek…

Prze­cho­dził chło­piec roz­no­szący pisma ilu­stro­wane.

– Może ci co kupić? – zapy­tał.

W tej samej chwili Pita wyj­rzała z wagonu. Błą­dziła roz­tar­gnio­nym spoj­rze­niem po pero­nie, po pal­cie wytar­tym ojca, po jego bla­dym uśmie­chu, a poli­czek jeden miała wydęty angiel­skimi cukier­kami, które wiecz­nie ssała.

– A może Pita chce poma­rań­czę? – zapy­tał Żebrow­ski.

Natych­miast dziew­czynka grzecz­nie bar­dzo odpo­wie­działa:

– Dzię­kuję tatu­siowi!

Ale on przy­wo­łał prze­kup­nia i wybrał dwie duże poma­rań­cze, sil­nie czer­wone. Wybie­rał sta­ran­nie, maca­jąc skórkę chu­dymi, kle­ko­cą­cymi pal­cami. Wresz­cie zapła­cił i poma­rań­cze do okienka, w któ­rym wciąż jak w ramie bie­lała twarz Pity, pod­niósł.

– Pro­szę cię, moje dziecko…

Ale Pita uwa­żała za sto­sowne cere­mo­nio­wać.

– Nie… nie… dzię­kuję…

Pani Tuśka wmie­szała się z grzeczną inter­wen­cją:

– Ależ, moje dziecko, weź, skoro tatuś taki dobry…

– Zrób mi tę przy­jem­ność – pro­sił ojciec.

Pita wzięła poma­rań­cze, lecz nie znik­nęła z nimi we wnę­trzu wagonu. Stała cią­gle przy oknie i na tle sza­rego płasz­czyka te ogni­sto barwne owoce cią­gnęły oczy malar­skim, ślicz­nym kon­tra­stem barw.

Wymie­nie­nie tych uprzej­mo­ści, zda­wało się, iż na chwilę wyczer­pało całą tę rodzinę, i wszy­scy umil­kli, nie mając już sobie nic w chwili roz­sta­nia do powie­dze­nia.

Pani Tuśka myślała, iż źle robiła, nie bio­rąc na drogę lep­szej sukni. Panie, które wcho­dziły do wago­nów, ubrane były świeżo i ele­gancko. Posta­no­wiła ubrać się w Kra­ko­wie via Cha­bówka-Zako­pane ele­gancko i zgrab­nie.

Mil­cze­nie prze­dłu­żało się. Widocz­nie każde z tych trojga żyło w tej chwili w swoim odręb­nym świe­cie.

Nagle gwizd prze­raź­liwy roz­legł się w powie­trzu – drzwi wago­nów zatrza­ski­wały się pośpiesz­nie, ktoś prze­la­ty­wał z dru­giej strony pociągu, woła­jąc ochry­płym gło­sem.

Rów­no­cze­śnie Żebrow­scy oboje ock­nęli się z oddali, w któ­rej już znaj­do­wali się pomimo pobliża.

– Jedziemy?

– Tak…

Łań­cu­chy szczęk­nęły, zako­ły­sały się wagony. Pita, Tuśka i Żebrow­ski uśmie­chali się jed­na­kowo, blado, uprzej­mie.

– Bądź­cie zdrowe!

– Uca­łuj chłop­ców!…

– Tak… tak!…

Tuśka wysu­nęła rękę, Żebrow­ski uści­snął ją, ku Picie powiał kape­lu­szem. Uprzej­mość całej rodziny zwięk­szyła się znacz­nie; widocz­nie chciano wyła­do­wać wza­jem­nie pewną ilość grzecz­no­ści, aby nic sobie nie pozo­stać dłuż­nymi.

Pociąg zaczął drep­tać coraz szyb­ciej, char­cząc, gda­ka­jąc gniew­li­wie.

Żebrow­ski sta­nął na pero­nie i cią­gle jed­nako uśmiech­nięty kła­niał się w stronę odbie­ga­ją­cego wagonu.

Dwoje rączek dzie­cin­nych oddało mu przez chwilkę ukłon, następ­nie powiało ku niemu ramię żony w sze­ro­kim ręka­wie pia­sko­wej, weł­nia­nej bluzki, aż wresz­cie zni­kło wszystko.

Żebrow­ski prze­stał się uśmie­chać; zda­wało się, iż zdjął ten zdaw­kowy uśmiech jakby maskę z twa­rzy i scho­wał go gdzieś daleko w swym ducho­wym zana­drzu. I skrę­ciw­szy na miej­scu, mecha­nicz­nym, bez­myśl­nym kro­kiem wyszedł z peronu.

Tym­cza­sem pani Tuśka zajęła miej­sce w prze­dziale dru­giej klasy. Naprze­ciw niej usia­dła Pita, a ten spo­sób sia­da­nia, ele­gancki, sztywny, drew­niany był całym poema­tem „ślicz­nie uło­żo­nej dziew­czynki”.

Wyjęła z kie­szonki pal­to­cika czy­ściuchną chu­s­teczkę, roz­ło­żyła ją na kolan­kach i bia­łymi palusz­kami zaczęła obie­rać poma­rań­cze. Pani Tuśka patrzała chwilę na córkę. Gdy nagle pociąg wyje­chał na czy­ste pole, w jasnym świe­tle wypły­nęła dokład­nie gła­dziuchna, mło­dziutka twa­rzyczka dziew­czynki.

Drobne usteczka zacięte nikły pra­wie w żół­ta­wo­bia­łej cerze pre­ra­fa­elow­skiego aniołka, cie­niuchne pasma wysi­lo­nych wło­sków bra­mo­wały czoło tro­chę podłużne, wypu­kłe. Jasne rzęsy zakry­wały oczy bla­do­błę­kitne, pocęt­ko­wane rudymi plam­kami. Całość dziew­czynki była chłodna, zamknięta w sobie – sil­nie już indy­wi­du­alna.

– Do kogo ona podobna? – myślała Tuśka. – Oczy moje… włosy nie­wia­do­mego koloru, twarz nadto ścią­gła.

Nagle dziecko roz­ło­żyło na rączce obraną i podzie­loną na ćwiar­teczki poma­rań­czę i jakby różę krwa­wo­zło­ci­stą podało matce.

– Pro­szę… mamu­siu – wyrze­kła uprzej­mie.

Uśmiech blady, zdaw­kowy, ten uśmiech, wyho­do­wany tam, na Warec­kiej, jak kwiat cie­plar­niany, roz­sze­rzył wąskie i tak spe­cjal­nie zaci­śnięte usta dziew­czynki.

– Pro­szę, mamu­siu.

Tuśka machi­nal­nie wzięła ćwiar­teczkę owocu i jakby w zwier­cia­dle, na ustach swo­ich odbiła uśmiech córki.

– Dzię­kuję ci!

A rów­no­cze­śnie myślała:

– Ależ to jego uśmiech, to cały ojciec!

Nie widziała w tej chwili sie­bie i nie czuła zwier­cia­dla­nej dokład­no­ści, z jaką wyraz twa­rzy córki odbił się na jej wła­snej twa­rzy.

Rozdział II

II

Prze­ję­czała znów jakaś godzina nad ciemną głę­bią Rynku. Do studni tej, wil­got­nej wiecz­nie i peł­nej nie­uchwyt­nej „chan­dry”, wpa­dły te dźwięki obo­jęt­nie, jakby szczęk łań­cu­chów mota­nego w górze, na walcu, wia­dra. Z wia­drami, roz­pię­tymi na skrzy­dłach, pochy­lało się nad tą stud­nią Prze­zna­cze­nie i wyła­wiało ze smut­nej studni fale ludz­kich kon­wul­sji lub zani­ków – „życiem” pospo­li­cie nazwane.

Kon­wul­sją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś więk­szą sumę zdo­łał dać jej „na Zako­pane”. Wpraw­dzie wie­działa, z jaką trud­no­ścią zbie­rał i te pie­nią­dze, lecz to jej nie roz­bra­jało. Prze­ciw­nie, ogar­niała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w znisz­czo­nym pal­to­cie i z pokra­janą bruz­dami twa­rzą.

– A wresz­cie mógł wziąć palto na wypłaty – pomy­ślała, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da mie­sięczną pen­sję na dom, zano­szę ratę do kraw­co­wej i wszystko jest w porządku. Nie cho­dzę ni­gdy jak dzia­dówka…

Zasta­no­wiła się, iż zanadto zaj­muje się mężem i jego pal­to­tem.

– Niech sobie robi, co chce. To prze­cież jego, nie moje pie­nią­dze…

Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, oby­wa­tel­ską wyprawę. Ale on wie­dział, że bie­rze pannę z dobrego domu i że musi „sta­rać się o to”, aby miała to, do czego przy­wy­kła.

„Sta­rał się” – i zdaje się, że to było zupeł­nie natu­ralne.

Ona nawza­jem sta­rała się być dobrą żoną i dobrą matką. Pła­ciła mu uprzej­mo­ścią za jego uprzej­mość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku. Dwa­na­ście lat pil­no­wała usil­nie, aby nic ze zby­tecz­nych i tar­ga­ją­cych spo­kój i pewną przy­jętą rów­no­wagę odru­chów nie wypły­nęło na powierzch­nię, pod którą kryli swe zagad­kowe głowy. I dla­tego z dumą osą­dziła, że jest „stró­żem domo­wego ogni­ska”.

Mimo to dziś wła­śnie i dla­tego może głów­nie, iż odda­liła się od owego „ogni­ska”, prze­sią­kłego wil­go­cią bez­u­stan­nie zle­wa­nych wodą fiku­sów, palm i rodo­den­dro­nów, czuła w sobie jakiś nie­po­kój, coś nie­wy­raź­nego, tak jakby patrzała na jakąś źle odgry­waną kome­dię z wyso­kiej gale­rii. Może dla­tego, że dziś w cukierni prze­czy­tała w jed­nej z gali­cyj­skich gazet obszerny felie­ton, noszący w sobie myśl, a na grzbie­cie tytuł Sta­rzy i mło­dzi. Sze­regi lite­rek drob­nych, usta­wio­nych rzę­dami, wywo­ły­wały wie­czy­stą walkę pomię­dzy tymi, któ­rzy odcho­dzą, a tymi, któ­rzy przy­cho­dzą.

„Dziś – tak jak zresztą zawsze – ojco­wie i dzieci, sta­rzy i mło­dzi, nie tylko że się nie rozu­mieją, ale nie mają ochoty nawet się poro­zu­mieć. A prze­cież powinni żyć we wza­jem­nych wiel­kich ustęp­stwach, bio­rąc pod uwagę, że z tych ustępstw może wykwit­nąć dla wszyst­kich zro­zu­mie­nie Prawdy życio­wej. Jeśli starsi bólem doświad­cze­nia Prawdę tę zro­zu­mieli, jeśli młodsi ogniem i siłą intu­icji Prawdę odga­dli, toć powinni wza­jem­nie oddać ją sobie i dzie­lić się nią z pośpie­chem dobrych mędr­ców, któ­rzy nie chcą nieść swych mądro­ści do gro­bo­wej ciemni, lecz czy­nią z nich jasną lampę, pło­nącą z uczynną chę­cią na świat cały”.

Takie były słowa i treść główna arty­kułu.

– Wła­ści­wie, po co to pisać i o co im cho­dzi? U nas żyjemy wszy­scy w zgo­dzie, a każde z nas, rodzi­ców, chęt­nie i o ile może, prze­ra­bia zada­nia i dopo­maga w nauce dzie­ciom – myślała Tuśka.

– Zapa­lamy ową lampę… – uśmiech­nęła się – zapa­lamy nie­mal co dzień: ja nad fran­cusz­czy­zną Pity, on nad mate­ma­tyką chłop­ców…

Powstała od okna, rada, że zna­la­zła jakieś wyj­ście z koła, w któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie błą­dzić zaczęła.

– I po co to pisać… mło­dzieży pod­su­wać myśli, że jest nie­zro­zu­mianą? Takie arty­kuły oddają naj­gor­szą przy­sługę rodzi­com. Nic wię­cej.

Prze­chy­liła się przez okno, aby je zamknąć. Z dołu coraz sil­niej wiała pleśń gro­bowa zasty­ga­ją­cego powoli życia.

– Mala­ryczne mia­sto! – wstrzą­snęła się Tuśka.

Lecz rów­no­cze­śnie z owym odczu­ciem dresz­czu, cza­ją­cej się zgni­łej febry, coś nie­po­ję­tego, a zara­zem nader sil­nego, ucze­piło się jej ramion.

Była to zgniła, cie­plar­niana atmos­fera uta­jo­nej i grzecz­no­ścią pokry­tej nie­pew­no­ści, jaka moral­nie owie­wała ją, ile razy w War­sza­wie powra­cała do „domu” z zamiej­skiej wycieczki.

Uczuła, że ni­gdy nie poj­mie obec­nego stanu duszy tego mia­sta, nad któ­rym z czer­pa­kami na roz­pię­tych skrzy­dłach cze­kało odziane w czerń – jego Prze­zna­cze­nie.

– A zresztą… po co? – pomy­ślała, zamy­ka­jąc okno.

Pode­szła do stołu i zaczęła przy­glą­dać się kupio­nym apli­ka­cjom. Zmar­twiła się, że przy świe­tle gorzej wyglą­dają niż we dnie.

– Znów mnie oszu­kali – pomy­ślała ze zło­ścią.

Manią jej była ta myśl, że ją wszy­scy okra­dają i oszu­kują w haniebny spo­sób.

Nagle zasta­no­wiła się.

W sąsied­nim nume­rze mówiono gło­śno, coraz gło­śniej, nie trosz­cząc się, iż drzwi, iro­nicz­nie zasta­wione komodą, całe podziu­ra­wione są jak rze­szoto; przez te dziury i szpary fil­tro­wały wyrazy z dokład­no­ścią zupełną. Odzy­wały się dwa głosy – męski i kobiecy. Ten ostatni domi­no­wał, pod­kre­ślany cha­rak­te­ry­stycz­nym pod­cią­ga­niem nosa – for­pocztą pła­czu. Zresztą było to nawet dość tra­giczne, tym tra­gicz­niej­sze, że głos męski nie tra­cił ani na chwilę swo­body i raz przy­ję­tego tonu. Zda­wało się, że to ktoś, wybor­nie wła­da­jący lej­cami, z wyso­kiego kozła pro­wa­dzi dobrze sprzę­gniętą czwórkę i cią­gle jed­naką linią drogi raz wytknię­tej jedzie, jedzie bez chwili utraty rów­no­wagi. Tak brzmiał głos męski, spo­kojny, pewny sie­bie, młody, łamiący się jesz­cze niskimi tony, to teno­ro­wym brzmie­niem. Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały cha­rak­ter był dobrze usta­wiony i nie­łam­liwy wewnętrz­nie. Nato­miast głos kobiecy roz­wie­wał się i był nie­pewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale cały prze­po­jony na wskroś kobie­co­ścią. Sza­mo­tało się to, otłu­kało po ścia­nach hote­lo­wego numerku, cichło, peł­zło, pró­bo­wało gro­zić, a w grun­cie rze­czy miało w sobie tra­gizm bez­bron­no­ści powsze­dniej, pod­nie­sio­nej wła­śnie tą powsze­dnio­ścią do roz­mia­rów bólu i kata­strofy.

– No, tak… ale cóż będzie z dziec­kiem? – pytał głos kobiecy.

– Co ma być?… Będą z niej ludzie… – odpo­wiada głos męski.

Zalega mil­cze­nie.

– Ona się czę­sto pyta o tatu­sia. Nie wiem, co jej odpo­wie­dzieć.

– Powiedz jej, że tatuś poje­chał do Ame­ryki po posag dla niej.

– Ach, nie… tak nie można. Ona taka rozumna, taka sprytna.

– No… cóż dziw­nego!

Par­sk­nię­cie śmie­chem.

– Moja córka!

I dłu­gie mil­cze­nie. Ostat­nie tram­waje na Rynku wpa­dają w tę ciszę swym prze­raź­li­wym, sza­tań­skim gwiz­dem.

– Nie chciał­byś jej zoba­czyć? – pyta bojaź­li­wie kobieta.

– Ależ ow­szem, kie­dyś chęt­nie przy­jadę.

– Och! Mówisz już tak trzy lata.

– No to trudno, nie jestem panem swej woli. Nie trzeba było stąd wyjeż­dżać.

– Jak­żeż nie mia­łam wyje­chać? Musia­łam!

– E!…

– Sam mnie nama­wia­łeś. Przy­rze­ka­łeś, że przy­je­dziesz na sezon, na ślub…

– Tylko, pro­szę cię, nie zaczy­naj tej kwe­stii. Chyba chcesz, żebym zaraz uciekł…

Głos kobiety nie mięk­nie, sta­wia się tro­chę hardo.

– Tak, ja wiem… ty zaraz ucie­kasz. To naj­wy­god­niej.

– Pro­szę cię, jestem zde­ner­wo­wany.

– A ja?!…

– Ty? Czym? Wie­dzie ci się dobrze, wyglą­dasz wybor­nie, uty­łaś, podobno do dziecka masz guwer­nantkę fran­cu­ską.

– A ty się nie pytasz, skąd mam na to wszystko?

– Co mnie do tego, moja droga. Znasz mnie i wiesz, że jestem dys­kretny!

Aż huczy od tej dys­kre­cji i wygod­nej poli­tyki naokoło płacz­li­wego głosu kobiety.

– Dys­kretny!…

– Spo­dzie­wam się. Inny na moim miej­scu nie mówiłby z tobą, odwró­cił się, a ja zawsze przy­cho­dzę, ile razy mnie wezwiesz. Czy masz mi co do zarzu­ce­nia? No… powiedz!… No… no…

Przez zęby zaci­śnięte pada:

– Dys­kretny!…

I zaraz ude­rze­nie pię­ścią, drobną pię­ścią w stół i wyplute raczej niż wypo­wie­dziane:

– Podły!…

– O! O!… Nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, która w tej chwili ciskasz się jak prze­kupka, czy ja, który mimo wszystko podaję ci jesz­cze rękę i sta­ram się nie zapo­mi­nać, że jesteś matką naszego dziecka.

Wypo­wie­dziane to było wszystko równo, bez unie­sie­nia, pomimo owego „zde­ner­wo­wa­nia”, o któ­rym była poprzed­nio mowa.

Kobieta znów upar­cie powta­rza:

– Dys­kretny!…

I wybu­chła sil­nym, zawo­dzą­cym pła­czem.

W Tuśce budzi się prze­ogromna soli­dar­ność kobieca.

W jed­nej chwili i ści­śle kobiecą intu­icją odga­duje całość i linię tej „histo­rii”, ogrom­nie zwy­czaj­nej i ogrom­nie przez to smut­nej. Pomimo miesz­czań­skiej moral­no­ści, jaką jest opan­ce­rzona, czuje, że tamta, przez drzwi łka­jąca kobieta, jest w pra­wie roz­ta­czać taką gło­śną roz­pacz i mani­fe­sto­wać wiel­kość swego bólu. Nie ma bowiem w tym jęku nic bez­wstyd­nego ani narzu­ca­ją­cego się, jest tylko łka­nie czło­wieka, przed któ­rym bez­li­to­śnie obja­wiło się jego prze­zna­cze­nie, idące naprze­ciw niego z narzę­dziami męki w wycią­gnię­tych dło­niach.

Lecz Tuśka nie odczuwa jesz­cze, iż tak być musiało i że ta kobieta łka teraz i tarza w bólu swą głowę o twarde poduszki hote­lo­wego łóżka, a duszę w całym polu cieni okwi­tłych krwią jej złu­dzeń, dla­tego że jeden łań­cuch fak­tów wziął zaczą­tek przed wie­kami w tym kie­runku i zajął ją w swe ogniwa, ją i jej łzy. Tuśka do tego punktu patrze­nia na objawy życia przez zaczątki nie doszła, bie­rze sam objaw i w niego się wnu­rza gwał­tow­nym impe­tem swej wiecz­nie trzy­ma­nej na uwięzi natury.

– Dla­czego ona tylko pła­cze? – myśli wzbu­rzona. – Dla­czego ona nie powie mu wię­cej, wię­cej nad to „podły”, bo prze­cież to „wię­cej” aż się samo na usta prosi?

A może wyszedł, może uciekł, tak jak to bywa „naj­wy­god­niej”.

Nie, jest. Cho­dzi teraz po pokoju, cho­dzi pew­nym, rów­nym kro­kiem. Nie mówi jed­nak nic. Zapewne ma minę zre­zy­gno­waną i znosi ten płacz z cier­pli­wo­ścią i wspa­nia­ło­ścią dys­kretną.

Tuśka ni­gdy nie sta­nęła tak bez­względ­nie z obja­wami zwy­czaj­nego życia.

Pro­sto z domu rodzi­ców weszła pod dach męża. Czy­tała wiele. Ale w książce to pewna ilość czar­nych lite­rek mówi „kobieta pła­kała” i to wszystko.

W życiu taka gama szlo­cha­nia to sam przez się cały poemat bólu, cała syn­teza odczu­cia, poszar­pa­nia życia i sto­cze­nia się na dno prze­past­nej czerni, na któ­rym już się nie klnie swej doli, nie gry­zie rąk zała­ma­nych, nie targa się tak zwa­nego sumie­nia, aby z niego na pocie­chę wytrzą­snąć choćby kilka kro­pli krwa­wej wła­snej winy… Lecz nie­mniej Tuśka wie­działa, że są takie bóle. Nie czuła ich, nie rozu­miała ich ogromu, ale o ist­nie­niu ich miała zupełną świa­do­mość. Nagle to wido­wi­sko prze­czu­wane zna­la­zło się w pobliżu niej z całą potęgą i siłą. Nie wie­działa, jak je przy­jąć i ile wło­żyć z sie­bie w to, co się dokoła niej roz­snu­wać zaczęło. Rzu­ciła się cała ner­wami i duszą w tę głąb, tra­cąc miarę i bez­stron­ność widza.

– Dla­czego mu nie powie, że go nie­na­wi­dzi, że nim gar­dzi za tę dys­kre­cję, którą on się tak pyszni. Wszakże to jasne, że ktoś inny wycho­wuje i łoży na jego dziecko. I on to przyj­muje… bo choć nie bez­po­śred­nio, ale zawsze prze­cież, skoro to jego dziecko…

Nagle przy­sta­nął i dał się sły­szeć jego głos:

– A masz papie­rosy?…

Tuśka wstrzy­mała oddech.

– Co ona mu odpo­wie? Porwie się jak lwica, może mu do gar­dła sko­czy, że on nie potrafi nawet usza­no­wać tej jej bole­snej chwili, w któ­rej duch w łka­niach się roz­ła­muje i siatką nad cia­łem się roz­pina.

Lecz cisza zupełna. Tylko po chwili – woń papie­rosa dobywa się przez szcze­liny.

Musiała mu gestem wska­zać, gdzie były papie­rosy. Zapa­lił, a teraz cho­dzi znów lekko, skrzy­piąc nowymi praw­do­po­dob­nie butami. Łka­nia kobiety przy­ci­chają z wolna.

Tuśka siada, przy­tu­lona do rogu kanapy, i słu­cha. Rów­no­cze­śnie wyobraża sobie i ją, i jego, tak daw­niej sobie bli­skich, tak bar­dzo bli­skich. A i to trze­cie pomię­dzy nimi, ta mała dziew­czynka, pie­lę­gno­wana przez fran­cu­ską guwer­nantkę i żywiona kosz­tem kogoś nie­zna­nego…

To dziwne być musi uczu­cie, straszne i pełne grozy, kazać żywić dziecko cudze… To musi być pełne grozy i wiel­kiego wstrętu do samej sie­bie w cza­sie takich bez­sen­nych, dłu­gich nocy. Taki płacz wtedy musi chwy­tać za gar­dło, jak ten, który dogo­rywa tam, za drzwiami w sąsied­nim nume­rze. Lecz jeśli się ma przed sobą tego, który jest sprawcą tej peł­nej grozy sytu­acji, gdy mu można wypluć w oczy całą prawdę i spa­lić serce łzami… Wtedy się to wszystko mówi, wtedy się to wszystko rzuca pro­sto w twarz tak szczel­nie oble­pioną maską obo­jęt­no­ści i „nie­bra­nia nic na serio…”.

Tuśka czeka, co będzie dalej. Zdaje się, że czyta jakąś powieść, że za chwilę odwróci kartę i roz­pocz­nie się roz­dział, pełen siły i namięt­nej nie­na­wi­ści, że ta kobieta będzie tą zbio­rową kobietą, powsta­jąc z całym maje­sta­tem prze­ciw maje­sta­towi siły obo­jęt­no­ści męż­czy­zny. Dyszy tam od tej koń­co­wej walki dwóch płci, tej jed­no­ści roze­rwa­nej i żąd­nej połą­cze­nia.

Od pomy­łek aż drży i jęczy w prze­stwo­rzu. Błą­dzą i mylą się cią­gle w poszu­ki­wa­niu jed­no­ści. W spo­tka­niach i pró­bach powstają nowe życia, lecz naj­czę­ściej to nie­har­mo­nijne wła­śnie zla­nie się dwóch istot w trze­cią jedną, to ten dyso­nans, ta walka, to rwa­nie się i uja­da­nie, roz­pacz­li­wie uwię­zione w nowej, nie­szczę­snej isto­cie…

Tam daleko, w Łodzi, mała dziew­czynka, zgrab­niuchna figurka o zdzi­wio­nych i tro­chę męt­nych źre­ni­cach i o sil­nie roz­wi­nię­tej inte­li­gen­cji nie­ocze­ki­wa­nych na klom­bie ustaw spo­łecz­nych kwia­tów… Tak, tak, taka mała dziew­czynka.

Pani Tuśka cała aż zasty­gła w ocze­ki­wa­niu kata­strofy. Życzy sobie, by tamta kobieta miała siłę wielką, miała i swoją siłę, i jej, Tuśki, siłę odwetu choćby słow­nego. Zdaje się jej, że to wła­śnie jest dosko­nały moment, jedyna chwila, w któ­rej może być mowa o całej, peł­nej nie­na­wi­ści, nie­pra­wo­ści podob­nego postą­pie­nia.

Tuśka ma w sobie w tej chwili chęć i siłę świeżą, bo ni­gdy nie potrze­bo­wała zuży­wać jej w tym kie­runku. Jej zatargi ciche z mężem były zupeł­nie innej natury. Nie było w nich nic ogól­no­ludz­kiego ani tego tajem­ni­czego i groź­nego, jakie drży tam, przez ścianę.

Więc…

Łka­nie pra­wie zupeł­nie cich­nie.

Sły­chać tylko jęk słaby – ot, jakby postrze­lone zwie­rzę skar­żyło się gdzieś w głębi lasu.

– Czemu ona pła­cze? Czemu nie mówi?

Lecz teraz sły­chać kroki męż­czy­zny ciche i układne.

– Kiciątko!… – mówi męż­czy­zna. – Niech kiciątko nie pła­cze.

Przez Tuśkę prze­biega mróz od tych kilku słów. Taki słodki, miły głos. Takie pro­ste słowa i to „kiciątko” ni­gdy nie­sły­szane. Zupeł­nie jakby ktoś aksa­mitną łapką gła­dził, pie­ścił, tulił.

– Kiciątko!…

– Och, ty!… Ty!…

I potem pra­wie szep­tem jesz­cze wśród łka­nia:

– Mój! Mój!…

– Jak? Co?

Więc nic. Żad­nych wyrzu­tów? Żad­nej siły? Żad­nego maje­statu? Żad­nych wro­gów naprze­ciw sie­bie, zie­ją­cych wie­czy­stą nie­na­wi­ścią i męką?

Takie marne słowo wznie­ca­jące dresz­cze, jedno „kiciątko” i zaraz zarzu­ca­nie na szyję rąk, prze­mo­czo­nych łzami, przy­tu­le­nie twa­rzy, jesz­cze gorą­cej i nabrzmia­łej od tar­za­nia się po roz­rzu­co­nych dokoła wło­sach.

I to wszystko dla jed­nego słowa.

– Tak – ale jakie to! Jakie!

Wszystko jedno! Ona nie powinna była, nie powinna.

Tak myśli Tuśka, tak chce myśleć Tuśka, bo w grun­cie rze­czy druga jej war­stwa myśli coś zupeł­nie innego, myśli owym dresz­czem, a raczej odczu­ciem owego dresz­czu, jaki prze­jął ją, gdy sły­szała to pro­ste, a tak aksa­mitne słowo: „kiciątko”.

Tym­cza­sem tam, przez drzwi, aż się roz­szem­rało od poca­łun­ków i dobrych słów.

– Więc – mój! Dla­cze­goś o mnie zapo­mniał? – Poca­łuj!… Jak daw­niej… Pamię­tasz? – zwłasz­cza to „pamię­tasz”.

To ona!

A on?

Nie­wiele słów, lecz ręce zarzu­cił na jej szyję, włosy gła­dzi i mówi:

– Kiciątko… A złe, a ładne zawsze…

W Tuśce coś się aż kłębi, aż unosi od sprzecz­nych uczuć. Za gar­dło ją chwyta niby roz­rzew­nie­nie nie­okre­ślone, któ­rego zana­li­zo­wać nie umie, jakiś żal, złość, pogarda dla sie­bie, dla tam­tej prze­ba­cza­ją­cej, dla kobiet w ogóle. Prze­ba­cza, sła­nia się w ramiona. Och! Głu­pia! Nędzna!

Takiego pozoru chwyta się Tuśka, ażeby pokryć nim wzru­sze­nie, dreszcz, żal i to coś, jakby zazdrość cze­goś nie­zna­nego, a prze­cież peł­nego okry­tej dla niej bry­lan­tową zasłoną strony życio­wej.

Więc porywa się i przez chwilę traci pra­wie przy­tom­ność z pod­nie­ca­ją­cego ją uczu­cia gniewu.

– Nędzna, prze­ba­czyła!…

Do dzwonka się rzuca i przy­ci­ska guzik.

Tak, tak, to bez­wstyd takie prze­ba­cze­nie, ta kobieta ma, na co zasłu­żyła. Dobrze zro­bił, że ją opu­ścił.

Wcho­dzi poko­jowa, ta sama, która stra­ciła sza­cu­nek dla Tuśki, za to, że Tuśka przy­nosi w papie­rze szynkę do hotelu.

Tuśka pra­gnie zre­ha­bi­li­to­wać się w oczach tej dziew­czyny.

– Pro­szę iść do tam­tego numeru i powie­dzieć tym pań­stwu, żeby się ina­czej zacho­wy­wali. Nie jestem przy­zwy­cza­jona zno­sić coś podob­nego!

Dziew­czyna patrzy sze­roko otwar­tymi oczami na wzbu­rzoną twarz Tuśki.

– Pro­szę pani…

– Pro­szę iść…

– Dobrze, pro­szę jaśnie pani!

Roz­ka­zu­jący gest, wspa­niała mina napra­wiły to, co zepsuło pół funta szynki. Dziew­czyna wysu­nęła się cicho i za chwilę sły­chać było, jak szep­tem coś prze­kła­dała w sąsied­nim pokoju, tłu­ma­czyła „tym pań­stwu”…

Roz­legł się szczery, ser­deczny wybuch śmie­chu i rów­no­cze­śnie pokorne pra­wie tłu­ma­cze­nie się kobiety:

– Ale cóż znowu? Ta pani zwa­rio­wała?… My prze­cież nie robimy nic złego!…

Tuśka drżała teraz jak w febrze i cho­dziła gorącz­kowo po pokoju, potrą­ca­jąc meble. Nie­na­wi­dziła i sie­bie, i ich, tych dwoje, któ­rym czuła, że wyrzą­dza krzywdę, obe­lgę, że policz­kuje tamtą kobietę nie­słusz­nie, bo prze­cież była w pra­wie prze­ba­czyć, gdy chciała.

Męż­czy­zna zade­cy­do­wał nagle.

– Chodźmy stąd. I tak chcia­łem coś zjeść. Przej­dziemy się.

– Dobrze, chodźmy. To jakaś zła kobieta ta pani!

Wycho­dzą.

Zła kobieta.

Teraz kolej na Tuśkę znieść tę obe­lgę, ten poli­czek, zadany sło­wem kobiety jej ducho­wej isto­cie. Gdzieś nie­gdyś czy­tała, że naj­pierw­szym obo­wiąz­kiem kobiety jest… być dobrą. A ona była zła.

Na próżno pra­gnie utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że postą­piła słusz­nie, moral­nie, etycz­nie. Nie chciała słu­chać szmeru piesz­czot i poca­łun­ków – ona, kobieta moralna i nie­po­szla­ko­wana. Przy tym te piesz­czoty były z jed­nej strony wyłu­dzone pod­stę­pem i obłudą, z dru­giej strony dozwo­lone głu­pią sła­bo­ścią i bra­kiem god­no­ści wła­snej. Były więc zupeł­nie kary­godne i zasłu­gi­wały na wypę­dze­nie z cie­płego kręgu, w któ­rym prze­by­wają ludzie uczciwi.

Obo­wiąz­kiem kobiety być dobrą.

Powoli zapa­dała dokoła Tuśki cisza. Tram­waje prze­stały roz­dzie­rać powie­trze gwiz­dem. Mar­twe mia­sto ukła­dało się coraz sen­niej, coraz wygod­niej w swo­jej mar­two­cie. I dusza jego kamie­niała, zda się, dźwi­ga­jąc teraz coraz wyżej, i roz­po­ście­rała prze­ogromne skrzy­dła, cięż­kie, nabite kró­lew­skimi klej­noty i żałobą paję­czyn, roz­snu­tych wśród mil­czą­cych sar­ko­fa­gów.

Tuśka prze­stała cho­dzić i przy­tu­liła się do ściany, sza­rze­jąc w swej podróż­nej sukni na tle żół­tego obi­cia. Świeca doga­sała w lich­ta­rzu, rzu­ca­jąc poszar­pane bły­ski.

Przez twarz Tuśki, jak przez chmurę, prze­wi­jały się roz­ja­śnie­nia dziwne, nie­uchwytne, to znów zapa­dała na nią jakby maska popiołu, sta­rze­jąca ją nagle w jed­nej chwili.

Coś w niej migało, wal­czyło, było nie­pewne, nie wie­działo, jak sobie pora­dzić z tymi nowymi prze­ja­wami życio­wych starć i łapek, dobro­wol­nych ukła­dów, które bodaj czy nie są tre­ścią owych nie­do­po­wie­dzia­nych, a pod­sta­wo­wych potęg, sta­no­wią­cych istotę ludz­kiego ist­nie­nia.

Tylko na to trzeba sił ogrom­nych i cof­nię­cia się wstecz, poza to wszystko, co takim wałem nie­prze­by­tym wznio­sło się dokoła nas wszyst­kich!

Złą była kobietą przed chwilą. Czuła to i rozu­miała dobrze. Nie miała w sobie bia­łej i jasnej wyro­zu­mia­ło­ści dobrej wróżki, snu­ją­cej dobro­czynne pro­mie­nie rąk nad chwi­lami, które osu­szają łzy i w ciem­nie smutku świe­tlane pro­mie­nie wpro­wa­dzają. Kazała zejść tej kobie­cie w pogar­dzie spoj­rzeń służby hote­lo­wej, a uczy­niła to pra­wie bez­przy­tom­nie, pod wpły­wem ni to sza­leń­stwa wzgardy, ni to gniewu, ni to zawi­ści. Dla­czego to uczy­niła – nie wie sama.

Co oni jej szko­dzili, ci dwoje za ścianą, osu­sza­jący łzy poca­łun­kami, a zwłasz­cza ta nędzna kobieta, roz­sz­lo­chana i taka podatna do przy­ję­cia jał­mużny piesz­czoty i dobrego słowa. Była to chwi­lowa ułuda szczę­ścia cichego, wtu­le­nie się w zamknięte ściany, gra­nice świata w zaci­śnię­tych na szyi ramio­nach…

Ona to wszystko znisz­czyła, roze­gnała jedną myślą pyszną i nie­ukró­coną. To nawet, co mogło być piękne, to wiel­kie prze­ba­cze­nie bez­gra­nicz­nej kobie­cej dobroci zbez­cze­ściła brzydką, podejrz­liwą myślą banal­nej hote­lo­wej awan­tury. Uczuła to w głębi duszy jak cierń, jak kolce. Wstyd ją ogar­nął kobiecy. Może pod­su­nęła im myśl, któ­rej nawet nie mieli.

Doznała ulgi na myśl, że na dole, na tablicy, nie kazała pisać swego nazwi­ska. Miała bowiem w Kra­ko­wie daleką rodzinę męża, rodzinę ubogą, taką, do któ­rej w ogóle się nie przy­znaje, bo odzież wytarta i maniery fatalne, więc wyraź­nie zapo­wie­działa, ażeby nie umiesz­czono jej nazwi­ska w spi­sie gości.

– Nie dowie­dzą się, jak się nazy­wam! – pomy­ślała pra­wie z rado­ścią.

Lecz zaraz chciała sobie przy­znać rację, bo uparta była i pyszna nawet wobec sie­bie samej.

– Musia­łam to zro­bić – musia­łam, choćby przez wzgląd na Pitę…

Uszczę­śli­wiona, że zna­la­zła pre­tekst, spoj­rzała na łóżko, na któ­rym leżała mała. Dziecko miało oczy sze­roko otwarte, lecz leżało nie­ru­chome jak woskowa laleczka.

– Dawno się obu­dzi­łaś? – zapy­tała Tuśka.

– Nie­dawno, mamu­siu!

Tuśka chciała zapy­tać córkę, czy sły­szała cokol­wiek z tego, co zaszło, lecz wie­działa, że dziecko wyśli­znie się jej grzecz­nie i nie powie prawdy.

– Śpij, pro­szę cię. Już późno.

– Dobrze, mamu­siu!

Pita natych­miast zamknęła oczy i dłu­gie, jasne rzęsy zapa­dły na śliczne, sza­fi­rowe oczy. Lecz wyraz twa­rzy dziecka, zwłasz­cza kąciki jej bla­dych ustek, kryły w sobie jakiś zagad­kowy, tajem­ni­czy wyraz, który znik­nąć nie chciał.

I Tuśka przed tym sfink­so­wym uśmiesz­kiem córki czuła się bez­silną, zmro­żoną, bo tam był jakiś sąd, coś instynk­tem kie­ro­wa­nego, coś kieł­ku­ją­cego, z czego ani to aniel­skie dziecko, ani ona sama zdać sobie sprawy nie były w sta­nie.

Rozdział III

III

Dzie­sięć dni są tak same naprze­ciw sie­bie w tej zako­piań­skiej cha­łu­pie, peł­nej nie­okre­ślo­nej woni ran­nych smre­ków i wil­got­nego gruzu. Matka i córka błą­dzą wśród czte­rech ścian po japoń­sku zło­żo­nego pudełka, zasta­wio­nego sprzę­tami pością­ga­nymi z żydow­skiej tan­dety. Na głów­nej ścia­nie roz­legł się ciem­no­ce­gla­stym ciel­skiem szez­long, „kanapa”, według słów wzdy­cha­ją­cej gaź­dziny, i ten szez­long jest już całym poema­tem nędzy miej­skiej, zaku­rzo­nej i brud­nej. Dokoła niego tulą się zydle i stół przy­stro­jony nacię­ciami, mają­cymi przed­sta­wiać „zdob­nic­two ludowe”. Łóżka żela­zne, mate­race za krót­kie lub za sze­ro­kie, na nich koł­dry miej­skie Tuśki i Pity, ich poduszki hafto­wane, obsy­pane z lekka zło­tem per­skiego proszku3.

W oknach pokroch­ma­lone firanki roz­włó­czą dzień dziwny, spe­cjalny, mokry dzień gór­ski, który się roz­łazi jak wil­gotny krab, wycią­ga­jący daleko swe macki, z któ­rych ciek­nie szara, cią­gnąca się ciecz desz­czowa.

W piecu zie­lo­nym o kaflach lśnią­cych, piecu dostat­nim, brzu­cha­tym, sta­no­wią­cym dumę słuszną i przed­miot wyzy­sku ze strony wynaj­mu­ją­cych gaz­dów, tli się kilka mokrych szcza­pek. Syczą, pisz­czą, plują, gnie­wają się na te pło­myczki nie­śmiałe, które do nich doska­kują, chwy­tają, chcą objąć, znisz­czyć i nie potra­fią.

Przed pie­cem, owi­nięta ple­dem, sie­dzi Tuśka. Koło okna, owi­nięta ple­dem, sie­dzi Pita. Obie jed­nako wycią­gnęły nogi, obie jed­nako ukryły pod­bródki w fałdy ple­dów. Tuśka patrzy z pogardą na ten nędzny ogień, nie­mo­gący zwal­czyć paru gałą­zek sośniny. Pita patrzy z podzi­wem na smugi desz­czowe, zwal­cza­jące wszystko.

Zacie­kłość, wście­kła nie­na­wiść, pęd jakiś dziki, nie­ukró­cony, chęć zagłady, znisz­cze­nia tego mro­wi­ska, tych ciał ludz­kich, pozba­wio­nych już sier­ści i tulą­cych się w sierść innych zwie­rząt, to pra­gnie­nie prze­mo­cze­nia zgni­łego na wskroś istoty ludzi, drzew, ziemi, rze­czy, roz­mo­cze­nia duszy zbio­ro­wej tych obja­wów życia, roz­sza­lało się w tej ule­wie, wyją­cej chro­ma­tyczną gamą w obra­mo­wa­niu gór prze­cho­dzą­cych w stan legendy.

Gór tych nie ma, zni­kły jakby okryte roz­snu­tymi wło­sami jakichś wam­pi­rzyc, które suszą w ten spo­sób swe włosy, suszą, wyży­mają bez­li­to­śnie, chi­cho­cąc wichrem, łomo­cąc pię­tami po twar­dych dachach zako­piań­skich cha­łup.

Tuśka ni­gdy jesz­cze nie była tak długo odosob­niona i pozo­sta­wiona sobie i wła­snym resur­som4, jakie każdy ma w duszy.

Już po raz tysią­czny może prze­tra­wiała swe ist­nie­nie, układ, jaki zro­biło z nią życie, cha­rak­ter tych, któ­rzy jej ist­nie­nie sprzę­gli ze swoim. Sie­bie tylko samej nie bada, nie wsłu­chuje się w nic swego, bo nie wie, jak się do tego zabrać. I tam­tych innych nie sądzi głę­bo­ko­ścią, odpo­wied­nią do ich bólów lub chwil zadumy. Przed­sta­wia ich sobie w fazie spo­koju i rów­no­wagi. Stąd ma wra­że­nie, że wszystko dokoła niej było w życiu w porządku dla innych i że nic nie wykra­czało poza ramy ści­śle okre­ślo­nego rozum­nego postę­po­wa­nia. Ten „rozum”, zda­wało się Tuśce, że jest jej zasługą i że to ona swoim tak­tem daje nutę domi­nu­jącą całemu oto­cze­niu.

Ni­gdy tak nie odczu­wała tego, jak obec­nie, gdy odda­liła się od owego „wnę­trza” przy ulicy Warec­kiej.

Daw­niej zda­wało się jej, że ów rozumny ton domu wypływa z układu fak­tów, które, pię­trząc się, utwo­rzyły ich wspólne życie. Obec­nie sta­rała się doszu­kać przy­czyny i od razu tę przy­czynę ujrzała, i uświę­ciła sie­bie, nie bada­jąc, czy rze­czy­wi­ście miała na to dość siły, a jeśli ją miała, skąd siła ta pocho­dziła wła­śnie.

Spoj­rzała na córkę i utwier­dziła się w tym prze­ko­na­niu. To grzeczne dziecko, patrzące tak spo­koj­nie w okno, było bez­wa­run­kowo „rozumne”. Pita sie­działa jak doro­sła kobieta, pro­ściuchna, milutka, zło­żyw­szy nóżki w śliczną linię, tak jak sia­dają balet­niczki w chwi­lach odpo­czynku. Sie­działa tak całymi dniami, nie męcząc matki, nie pyta­jąc o nic, wpa­trzona w roz­mo­kły przed oknami las maluch­nych świer­ków, wystar­cza­jąca sobie czy uda­jąca dosko­nale to wystar­cza­nie.

W każ­dym razie rozumna.

Tuśka powró­ciła znów wzro­kiem do nędz­nego ognika, który powoli przy­ga­sał zupeł­nie we wnę­trzu pieca.

Jeśli wszystko było „rozumne” w jej życiu, to były prze­cież te dro­bia­zgi, te kwe­stie pie­niężne, które nie szły tak, jak ona sobie życzyła. Wpraw­dzie ni­gdy nie było owych śmiesz­nych walk, owych „potrze­buję, musisz mi dać wię­cej”, bo na tym byłaby ucier­piała atmos­fera wyso­kiej uprzej­mo­ści, w jakiej się pła­wiono, ale braki przy­kre, pokry­wane sztucz­nymi wysił­kami, dła­wiły nie­raz Tuśkę i prze­szy­wały ją na wskroś wiel­kim uczu­ciem gniewu.

– Oże­nił się, niech ma na dzieci i na żonę.

Z tej zasady wycho­dziła Tuśka i z niej powsta­wały te ukry­wane pło­mie­nie gniewne, gdy musiała zgo­dzić się, że na coś jej nie stać. I teraz chwi­lami doznaje takiej bły­ska­wicy, przej­mu­ją­cej ją po pro­stu fizycz­nym bólem. Mąż dał jej mało pie­nię­dzy na owo Zako­pane. I dla­tego nie mogła zaje­chać do żad­nego z zakła­dów ani pen­sjo­na­tów. Tam bawią się w takie dżdży­ste dnie. Ona musiała wyna­jąć pokój w małym domku i teraz sie­dzi odosob­niona, odcięta od ludzi, w jed­nym pokoju z Pitą, jakby uwię­ziona.

Lekarz w War­sza­wie mówił: „Niech się pani roz­rywa, niech pani stara się być wesoła, to i ape­tyt wróci, siły się znajdą…”.

Choćby przez wzgląd na jej zdro­wie mógł się osta­tecz­nie posta­rać o wię­cej pie­nię­dzy. Połowę pie­nię­dzy mieli uskła­dane, drugą dopo­ży­czył. Skoro już poży­czał, mógł wziąć wię­cej. Byłoby się spła­ciło ratami czy jak tam. Mówił, że mu ciężko przy­szło, ale nie powi­nien był i tego mówić, bo to było nie­de­li­kat­no­ścią z jego strony, i ona uka­rała go w ten spo­sób, że spoj­rzała na niego chłodno i powie­działa:

– Prze­pra­szam cię… ale muszę zwró­cić ci uwagę, iż jesteś nie­de­li­katny…

Prze­pro­sił ją zaraz, tylko coś, jakby iro­nia, zaigrało mu naokoło ust.

Udała jed­nak, że tego nie widzi, i aby poprzeć swą wyż­szość, roz­kasz­lała się dys­kret­nie i wyszła z pokoju.

W ten rozumny spo­sób zała­twiała naj­czę­ściej kwe­stie finan­sowe. Poza tym jed­nak to powścią­ga­nie się, to trzy­ma­nie na uwięzi pew­nej dozy tem­pe­ra­mentu, jaki posia­dać musiała, kosz­to­wało ją tro­chę ner­wów i zdro­wia. Nagro­ma­dzone razem te wysiłki rze­czy­wi­ście pod­ko­pały tro­chę jej orga­nizm, wstrzą­śnięty dwu­krot­nym płuc­nym zapa­le­niem. Mogła śmiało liczyć się do „cho­rych”, choć wyglą­dała świeżo i zdrowo. Pie­lę­gno­wała jed­nak dość tro­skli­wie swą cerę i figurkę zgrab­nej war­sza­wianki i głów­nie tej sta­ran­no­ści zawdzię­czała ten dobry wygląd. Rano była żółta i miała oczy pod­krą­żone, a usta spa­lone. Sypiała źle, zry­wała się i dozna­wała cią­głego uczu­cia nie­po­koju, a ta uprzejma spo­koj­ność jej ruchów zaczy­nała ją kosz­to­wać dużo wysiłku.

Chwi­lami zda­wało się jej, że dusi się, wycho­dziła na bal­kon, piła wodę i powra­cała do nor­mal­nego stanu.

Lecz znów przy­cho­dził jakiś okres nie­po­koju, dusz­no­ści, zde­ner­wo­wa­nia i wtedy musiała przy­zy­wać na pomoc cały „roz­są­dek”, aby nie wydać się z istot­nym sta­nem swego zdro­wia. Bo kła­dła te wszyst­kie objawy na karb fizycz­nego nie­do­ma­ga­nia. Niczego wię­cej.

Zresztą miała już trzy­dzie­ści trzy lata i chwi­lami myślała, że to wszystko są oznaki zbli­ża­ją­cej się sta­ro­ści.

– Sta­rzeję się… – myślała z dziwną i bole­sną gory­czą.

I cóż? To kolej rze­czy nie­unik­nio­nych. Tylko trzeba umieć sta­rzeć się z god­no­ścią i rozu­mem.

Deszcz lał cią­gle z jed­naką siłą i teraz już poto­kami spły­wał po szy­bach, bo bił uko­śnymi stru­gami i roz­płasz­czał się na szkle jakby tłusz­czem prze­po­jony. Ani to znać było, iż przy­szło połu­dnie i nad górami się roz­snuło. Pokorne były i żadne wobec tej nawał­nicy, trwa­ją­cej już dnie całe. Z dachu pły­nęły stru­mie­nie i zda­wały się żło­bić doły w roz­mo­kłej ruda­wej ziemi. Jeden taki stru­mień bił w uło­żony z kamieni koło progu sto­pień i zna­la­zł­szy otwór, wytry­ski­wał w górę z zacie­kło­ścią roz­plu­tego i roz­wście­czo­nego zwie­rzę­cia. Pod dachem tuliły się wró­ble, ćwier­ka­jąc cichutko. Jakaś spło­szona kawka darła się przez chwilę i zni­kła w sza­rej plu­cho­cie.

Tuśka powstała od pieca i pode­szła do okna. Rów­no­cze­śnie pra­wie cichutko Pita powstała od okna i jak cień posu­nęła w stronę pieca. Zamie­niły się na krze­sła i utkwiły źre­nice w inne przed­mioty, lecz nie zamie­niły z sobą ani jed­nej myśli.

Nie czuły potrzeby.

Tuśka usia­dła na krze­śle, które przed chwilą zaj­mo­wała córka, i zupeł­nie tą samą, co i dziecko, linią wycią­gnęła przed sie­bie nogi, obute w popie­late buciki. Zmie­niła pozę i miej­sce, lecz te same myśli powlo­kły się za nią.

Cią­gle prze­żu­wała swe dotych­cza­sowe życie. Cią­gle błą­dziła po miesz­ka­niu na Warec­kiej ulicy. Nie dla­tego, żeby tęsk­niła za pozo­sta­wioną tam rodziną, lecz z przy­zwy­cza­je­nia i nałogu. Ona ni­gdy nie badała się, czy kocha swe dzieci, a zwłasz­cza jak je kocha. Wie­działa, że to jej obo­wią­zek, a to, co było obo­wiąz­kiem, rozum jej każe wypeł­niać. A więc tak, natu­ral­nie, kochała te grzeczne i miłe istoty, które były ład­nie uło­żone same przez się, uczyły się dobrze, nie cho­ro­wały i nie zabie­rały dużo miej­sca. Wie, że już nie ma ich na Warec­kiej, że są na wsi, że im jest dobrze, dla­czego ma się o nie trosz­czyć?

Błą­dzi jed­nak znów po swoim miesz­ka­niu. Nudzi ją to i męczy.

Dud­nie­nie bosych nóg w sieni. Sapa­nie, maca­nie klamki i wresz­cie wpad­nię­cie zla­nej desz­czem gaź­dziny z menaż­kami.

– Dobre połu­dnie!

Od pieca senny i zdzi­wiony wzrok Pity pada na tę góralkę z roz­cham­raną na pier­siach koszulą, w ser­daku o wywró­co­nym wło­sie, z chustką żółtą, spraną desz­czem na kosmy­kach wło­sów czar­nych jak hebany. A dla kon­tra­stu z tą czer­nią i gęstwą wło­sów mło­dych i zdro­wych – twarz dzika, na wpół zwię­dła, bez wieku, podobna do zbło­co­nego jesien­nego liścia, wbi­tego w zie­mię bez­li­to­śnie, a potem wichurą wydar­tego z błota i rzu­co­nego o mroź­nym wie­czo­rze w prze­strzeń bez­drożną.

Ta kobieta nie ma ozna­czo­nych lat. Star­cze bruzdy twarz ryją, oczy iskrzą się tem­pe­ra­men­tem mło­do­ści. Pod ser­da­kiem pierś zwię­dła, a nogi jak mło­dej kozicy, co po reglach ska­cze. Przy­pa­dła do stołu, ude­rzyła w niego menaż­kami, rzu­ciła tale­rze, widelce, łyżki, noże… Poka­zała rząd bia­łych, czy­stych zębów.

– Psota? – Ha?… – wyrze­kła, ocie­ra­jąc sze­ro­kie ręce o far­tuch.

Pita patrzała cią­gle na gaź­dzinę jak na cie­kawy okaz lub ilu­stra­cję w jakimś dzien­niku.

Góralka wzrok dziew­czyny pod­chwy­ciła.

– Cni się wam?

Pita z przy­zwy­cza­je­nia uśmiech­nęła się, choć nic nie rozu­miała.

– Nie banuj­cie5, bo się osbiere6. Pan Jezus da, że się osbiere!

Uśmie­szek uprzejmy Pity prze­cho­dzi w iro­nię.

– Pojedź­cie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury uciekną żyć­kie i będzie­cie wartko latali po ulicy, kielko sami zekce­cie!…

Tuśka pode­szła do stołu i porząd­ko­wała nakry­cie.

– Moja gaź­dzino, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką? – spy­tała.

– Nie… – odparła góralka – do tej izby naprze­ciw przy­je­dzie jeden pan nie­płony7. On już trzeci rok do nas przy­jeż­dża. Miał już być, ale cosi kansi się stało i ni ma go do dzi­siok. Ale przy­je­dzie.

Pita i Tuśka sie­działy już za sto­łem i matka dostrze­gła, że dziecko, zamiast jeść, pil­nie obser­wuje góralkę, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie.

– Pito, pro­szę cię, jedz zupę! – wyrze­kła, o ile moż­no­ści naj­ro­zum­niej­szym tonem.

– Panienka nie­roz­dęta, to się i bele cem naźre… – tłu­ma­czy gaź­dzina.

Pod­cho­dzi do pieca, obciera z lubo­ścią kafle mokrym far­tu­chem, a potem patrzy z dumą na „kanapę”, którą nabyła umyśl­nie, aby móc pod­wyż­szyć czynsz od „sezonu”.

– Pikna kanapka? Co?… – pyta, żąda­jąc poświad­cze­nia.

– Chcia­łam was pro­sić, żeby­ście ją wynie­śli – odpo­wiada Tuśka.

Oczy gaź­dziny mało nie wysko­czą z orbi­tów.

– Locego?

– Bo ją czuć sia­nem.

Gaź­dzina widocz­nie poczuła się dotknięta.

– Pikna kanapka – powtó­rzyła – ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przy­je­dzie wnetki.

Po chwili znów z lubo­ścią zaczęła piec ście­rać far­tu­chem.

– Pikny piec… – zamam­ro­tała.

– Cóż, kiedy się w nim nie chce palić – odrzu­ciła Tuśka.

– O!… Co też ta gada­jom… Takie tafle śklące, to je pikny piec. Dałak za niego dużo pie­nię­dzy.

– Może… ale patrz­cie, co tu dymu…

– E!… Bo co wam powiem… to bez te kaw­cy­ska.

– Jak to?

– Ano… Nie sły­som, jak się to dreją?

– Ach!… To kawki.

– No, ale kaw­cy­ska. Do komina się napcha i tam się tak wędzi…

Tuśka wsłu­chi­wała się w ten ochry­pły głos z jakąś nie­okre­śloną przy­jem­no­ścią. Skrzy­piało to, świsz­czało, cza­sem jęk­nęło. Wolała słu­chać, niż patrzeć na tę gaź­dzinę, bo twarz pła­ska i jakby roz­gnie­ciona zda­wała się nie mieć w sobie ani jed­nej iskierki łagod­no­ści. Nic kobie­cego. Coś suro­wego, kan­cia­stego jak cały styl chaty, jak te belki, obcio­sane sil­nymi ude­rze­niami sie­kiery.

Nato­miast w gło­sie coś się łamało, coś tam drgało miękko, zwłasz­cza gdy z lubo­ścią ta kobieta zwra­cała się ku swej wła­sno­ści, ku temu, co posia­dła już siłą wiel­kiej woli i sta­rań całej prze­ora­nej mło­do­ści.

Tuśka i Pita jadły zimne i nie­smaczne potrawy, roz­ma­zane na dnie mena­żek. Ustę­po­wały sobie wza­jem­nie lep­sze kawałki, cere­mo­niu­jąc się coraz wykwint­niej.

– Pro­szę cię… pro­szę, moja droga… Zrób mi tę przy­jem­ność. Dzię­kuję mamuńci…

Zwy­cza­jem przy­ję­tym, Tuśce zda­wało się, iż wypeł­nia obo­wiązki dobrej matki, zmu­sza­jąc dziecko do wle­wa­nia w sie­bie dużej ilo­ści let­niej, tłu­stej wody, nazwa­nej roso­łem, i do usil­nego dar­cia zębami łyka kro­wiego mięsa, ochrzczo­nego polę­dwicą.

– Jedz… Pro­szę cię…

Dziew­czyna żuje z widocz­nym, choć pokry­wa­nym wstrę­tem sza­blo­nową strawę, która ma ją „odży­wiać”. Deszcz leje na dwo­rze z coraz więk­szą zacie­kło­ścią.

– Siąpi! – wyro­kuje gaź­dzina, która teraz wpa­dła w eks­tazę przed wykroch­ma­lo­nymi firan­kami, pod­pię­tymi kawał­kami nie­bie­skiego papieru.

– Pikne firanki… – zaczyna.

Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mize­rac­two oto­cze­nia i owej upra­gnio­nej „wile­dżia­tury”, posta­na­wia czymś ubar­wić sobie i dziecku to życie.

– Chcesz ciastko z kre­mem? – zapy­tuje Pity, odsu­wa­jąc z nie­za­do­wo­le­niem tale­rze.

– Dzię­kuję mamusi!

– Czy tu jest cukier­nia?

– Hej, cegok by nie było.

– Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dosta­nie za drogę.

Gaź­dzina par­sk­nęła śmie­chem.

– Mój syn? Adyk on w Hame­ryce!

– No, a ten młody góral, co nam tu wczo­raj poma­gał rze­czy roz­pa­ko­wać?

– Jakowy?

– O, mamuń­ciu – zawo­łała Pita – ot, on idzie do szopy…

Gaź­dzina wyj­rzała przez okno, uno­sząc deli­kat­nie firankę.

– Ten?… Dy to… mój…

– No, więc…

– Mój mąż, a nie syn.

Zapa­no­wało chwi­lowe mil­cze­nie.

Do szopy poszedł i strzą­snąw­szy z desz­czu kape­lusz Józek Obi­dow­ski, Chro­ba­kiem nazwany, mąż ślubny Wikty Obi­dow­skiej, wszedł pod wysta­jący daszek na tro­chę suche miej­sce i cały na tle zło­tych belek zary­so­wał się jak figurka kunsz­tow­nie odro­biona. Pro­ste to było, smu­kłe, śmi­głe, odziane dostat­nio, całe białe i mło­dzień­cze. Para oczu jak latar­nie, włosy ciemne, gęste, rysy dziw­nie pro­sto­li­nijne, usta tro­chę iro­nicz­nie uśmiech­nięte. Zuchwa­łość dziwna w pozie, w nabie­ra­niu odde­chu, w bły­ska­niu oczyma, świe­żość lic kalinna i pie­ściwa, ręce od bez­ro­bo­cia dobro­wol­nego deli­katne.

A z tej cało­ści bez­tro­ska nie­mal dzie­cinna, ta ufność, iż z tej pięk­no­ści i smu­kłego ciała zawsze wyłoni się jakiś punkt wyj­ścia w opar­ciu życio­wym, to pły­nię­cie szczę­śliwe bez potrą­ceń o skały, sło­wem, mło­dość bujna, roz­wi­chrzona, wyko­ły­sana wia­trami hal­nymi i bielą kwia­tów śnie­go­wych.

Józef Chro­bak stoi tak oparty o zło­ci­ste belki, on – mąż dwu­dzie­sto­letni prze­szło pięć­dzie­się­cio­let­niej Wikty, i rad jest, że się sprze­dał dobrze w mał­żeń­stwo, że go „baba głu­pia” kupiła na męża – jego, który prócz „guńki, por­te­cek, pasieka i faj­cy­ska” nie miał nic, nic.

Jeno te śle­pia jak latar­nie albo gwiazdy w nocy świe­cące, a jako gen­cjany nie­bie­ściut­kie, jeno te usta gorące zawsze, jakoby słońce nad tur­niami, i ta gębu­sia gła­dziuśka, i ta siła, co to go nosi – hań, hań!… po ska­łach, po piargu, po żle­bach, dźwi­ga­jąc panom z mia­sta ich ser­daki, koniaki, kociełki, ich stra­chy i zawroty głowy.

– Pikny mój mąż? Ha? – pyta gaź­dzina nie­mal tym samym tonem, jakim pytała o piec, o kanapkę, o firanki.

Lecz coś innego jest na dnie tego głosu, coś jakby macie­rzyń­skiego, jakby namięt­nego. Lecz to takie drobne, takie nikłe, że ledwo, ledwo wyczu­walne. I to trzeba być ina­czej do tego uspo­so­bio­nym i przejść całe wycho­wa­nie uczu­ciowe, inne niż Tuśka, która w tej chwili nie widzi znów nic wię­cej w Wik­cie jak tylko posia­daczkę, chwa­lącą się zdo­bytą wła­sno­ścią.

– To wasz mąż? – pyta z pewną nie­wiarą w gło­sie.

– A haj… Dwa roki, jake­śmy się pobrali… Bez­era jest leń, ale pikny.

I po chwili dodaje:

– To je trzeci.

Jest jakiś try­umf w tym obwiesz­cze­niu, coś, co jest pra­wie okru­cień­stwem istoty żywej, sta­ją­cej silną jesz­cze stopą na powierzchni ziemi, kry­ją­cej tych, któ­rzy tej stopy try­umfującej zrzu­cić już z sie­bie nie mogą.

Tuśka pode­szła także do okna i tak razem z Pitą patrzą na owego „pik­nego męża”, który już nie napy­cha fajki „habryką”8, ale zza pazu­chy wyjął zła­ma­nego papie­rosa, pro­stuje go i zapala. Wicher gasi mu zapałki jedną po dru­giej, ale on upar­cie stara się na tym wie­trze zapa­lić papie­rosa.

– O!… Jak to ćmi papie­rosa – mówi Wikta. – Tak się od panów nauczył, jak z nimi po górach lata… Ale się to prze­wod­nic­two skoń­czy. Będzie tyloś ich widział!

Coś się zago­to­wało w głębi duszy góralki, bo i pięść wycią­gnęła w stronę „pik­nego męża”.

– Kape­lus, cuchę, por­tki – syćko zamknę, a nie puscę! – wyrze­kła twardo.

– Ależ dla­czego?

Lecz nie było odpo­wie­dzi. Wikta brwi marsz­czyła i usta zaci­nała gniew­nie.

– Czemu nie chce­cie pusz­czać męża w góry? – pono­wiła pyta­nie Tuśka, zwra­ca­jąc się pra­wie natar­czy­wie ku gaź­dzi­nie.

– Jus ja wim, cemu!… – odparła wresz­cie góralka i stą­pa­jąc ciężko, jakby chciała sto­pami ze zło­ści prze­bić deski pod­łogi, wyszła, uno­sząc z sobą menażki i tale­rze, z któ­rych dwa zdo­łała stłuc zaraz za pro­giem.

Rozdział IV

IV

– Mamuń­ciu… Czy to to góry?

– Tak!

Po raz pierw­szy od chwili przy­jazdu Pita zapy­tała się o coś matki.

Spoza mgieł i pasem desz­czo­wym zary­so­wały się wresz­cie te Gie­wonty, Haw­ra­nie, Guba­łówki wraz ze swymi wid­mami o ska­mie­nia­łych, a tak roz­wiew­nych kon­tu­rach. Źle widać te dźwi­ga­jące się masy, ale duchy ich roz­snu­wają dżdży­ste opary i prze­bi­jają się czer­nią koso­drze­winy, sre­brem jakby zasty­głych poto­ków.

Pita zatrzy­muje się na środku Nowo­tar­skiej ulicy i patrzy. Drobna jej dusza, dusza ane­micz­nego, miej­skiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nie­ru­cho­mego, tak bli­skiego, a prze­cież nie­do­ści­głego. Stoi tak śliczna, kształtna, w narzu­co­nym na ramionka żakie­ciku gra­na­to­wym; na ustach jej prze­wija się cią­gle ten zagad­kowy, iro­niczny pół­u­śmie­szek małego, a tym wię­cej tajem­ni­czego sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich for­ma­cje, ani o to, co tak lśni na żle­bach, czy to śnieg, czy to sre­bro, lecz stoi i patrzy.

Tuśka także patrzy, lecz w zupeł­nie odmienny spo­sób. Ogar­nia wzro­kiem całość i pewne zacie­ka­wie­nie mieszczki domi­nuje nad tym wra­że­niem barw lub kształ­tów.

– Ogromne – myśli – ale po co wła­ści­wie ludzie się na to dra­pią?

Czuje jed­nak, iż gdyby miała towa­rzy­stwo i kostium, może zary­zy­ko­wa­łaby się na taką wyprawę.

– Tylko… cóż… Prze­cież sama z Pitą nie pójdę!

I znowu ogar­nia ją wiel­kie znu­dze­nie i uczu­cie nie tęsk­noty, ale jakie­goś wysa­dze­nia z sio­dła.

Była już u leka­rza. Opu­kana, osłu­chana, idzie nadziana recep­tami i prze­pi­sami. Wstą­piła z Pitą do cukierni. Na weran­dzie, prze­sią­kłej od desz­czu wil­go­cią, wysie­działy się, zjadł­szy dużo cia­stek i opiw­szy się cze­ko­ladą. Tro­chę gości krę­ciło się po cukierni, ale żad­nego oży­wie­nia nie było. Armia kel­ne­rów melan­cho­lij­nie pod­pie­rała ściany. Ze skle­pów wyzie­rały blade i senne twa­rze „panów kup­ców”.

– Czy tu tak zawsze? – myślała Tuśka, jedząc trzeci mar­ce­pa­nowy kar­to­fe­lek, nadzie­wany powi­dłami.

– Czy tu tak zawsze? – myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tor­towe, posma­ro­wane powi­dłami.

Furki dud­niły i trzę­sły nie­mi­ło­sier­nie prze­ra­żo­nych tą nie­spo­dzianą tor­turą gości. Widać było ręce kobiet, ucze­pione kon­wul­syj­nie drą­gów, które pod­ska­ki­wały szar­pane jakąś wście­kłą mocą.

Na ścia­nie cukierni powiała czer­wona płachta.

– Co to takiego? – spy­tała Tuśka prze­cho­dzą­cego kel­nera.

– To teatr. Jutro grają.

– A!…

Jakaś nadzieja wstą­piła w serce Tuśki. Całe miesz­czu­cho­stwo przy­nio­sła ze sobą ta czer­wona płachta papieru. Teatr – więc wie­czór spę­dzony w atmos­fe­rze kin­kie­tów, muzyki, świe­żej farby afi­sza, per­fum, woni więd­ną­cego w ręku kwiatu lub roz­grza­nych ręka­wi­czek, a potem łatwe zaję­cie myśli – myślą innych.

Pita, zapa­lona zwo­len­niczka teatru, nie mówi nic, lecz błę­kitne jej oczy nie opusz­czają ani na chwilę jaskra­wego afi­sza. Z daleka czyta tytuł sztuki i cała dyszy chę­cią zoba­cze­nia teatru w Zako­pa­nem. Twa­rzyczka jej nie zmie­nia jed­nak wyrazu, gdy sły­szy pyta­nie matki:

– A gdzież można dostać bilety?

W duszach tych dwóch kobiet, doro­słej i pod­ra­sta­ją­cej, zachi­cho­tał wam­pir miej­ski, gnież­dżący się wśród murów i zauł­ków ulic. Roz­ję­czał się, roze­grał, roz­tur­ko­tał, zio­nął cia­snotą, zde­ner­wo­wa­niem i wie­czy­stym napię­ciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stło­czone kamie­nice, zasła­nia­jące prze­stwór i syl­wetki gór, dopo­ma­gały mu z całą mocą. I gdy póź­niej obie kobiety wra­cały powoli do domu prze­sią­kłą desz­czem ulicą, gdy przed ich oczami wyła­niać się zaczęły widma gór, a powiało od nich mil­czą­cym maje­sta­tem ogromu i świe­żo­ści, żad­nej z nich w oczach nie zami­go­tało to „coś”, co świe­tla­nym ogni­kiem pobie­gło ku czer­wo­nej płach­cie teatral­nego afi­sza.

Nie było kon­taktu tych dwóch dusz z duszą przy­rody, stały one pra­wie mar­twe i tylko zdzi­wione, bez ści­śnie­nia serca i potrzeby zło­wie­nia szer­szego odde­chu. Nic w nich nie zatrze­po­tało spę­ta­nego i tak kor­nie zgnę­bio­nego w cuch­ną­cej woni miast. Dziecko mil­czało, zdjęte podzi­wem i nie­śmie­jące sfor­mu­ło­wać cało­ści wra­że­nia, jakie odnio­sło. Kobieta myślała:

– Gdy­bym miała towa­rzy­stwo, dla tego towa­rzy­stwa poszła­bym może na wir­chy.

W grun­cie rze­czy jed­nak krew w nich krą­żyła leniwo, a te dru­gie istoty, te „one” rze­czywiste i praw­dziwe, wra­cały umy­słem do powie­wa­ją­cej na weran­dzie roz­mo­kłej płachty teatral­nej, która miała je zapro­wa­dzić w kra­inę płó­cien­nych, cuch­ną­cych smre­ków i stru­mieni, białą farbą nama­za­nych. Odczu­wały, rozu­miały tak naturę. Z nią, z tą papie­rową i cuch­nącą, wcho­dziły szybko w kon­takt i bez natę­ża­nia pły­wały po powierzchni sztucz­nego stawku, napeł­nio­nego let­nią wodą. Nie potrze­bo­wały zdo­by­wać się na wysi­łek, jeden – jedyny, który byłby wpro­wa­dził je w głę­bie oce­anu Piękna istot­nego i dał im moż­ność zla­nia ich dusz z duszą przy­rody.

Zmar­twiały wśród pyłów i kamieni miast, mar­two czuły i mar­twe były ich upodo­ba­nia…

Przed nimi powoli wyło­nił się cały łań­cuch gór, uło­żo­nych w trzy ostro odci­na­jące się war­stwy. I każda z nich miała inny ton, jak trzy war­stwy szma­ragdu, sza­firu i opalu. Naj­bliż­sza – ta, która łączyła się ze szczy­tami smre­ków, a miej­scami spły­wała jasno­zie­loną strugą łąki, nik­ną­cej wśród will i domów, zie­lona była, aksa­mitna, wyraźna i prze­ciemna. Nad nią wzno­sił się drugi taras z sza­firu, prze­ty­ka­nego sre­brem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajem­ni­czość zni­ka­ją­cego w szma­rag­do­wej toni, sze­roko roz­war­tego, archa­niel­skiego skrzy­dła. Roz­mo­dlone, roz­warte ku górze jak hymn, jak straż­nica pięło się to skrzy­dło nie­wi­dzial­nego ducha ku opa­lo­wej war­stwie wid­mo­wej, wynio­słej, dale­kiej, roz­pły­wa­ją­cej się w błę­ki­cie bla­dym nie­bios, na które biały księ­życ wypły­nął, ni to obłok, ni to nagłe roz­war­cie się tego błę­kitu w srebrny, lekki puch. Od Tatr, od hal, od wian­ków koso­drze­winy, na które spły­wał welon śnie­gów, nio­sło prze­dziwną wonią świe­żej żywicy i czy­stego Ducha.

Dobro tam pano­wało. Dobro ciche i uko­je­nie bez gra­nic. Dobro to pły­nęło całym poto­kiem ku ludz­kim pier­siom, ku ludz­kim duszom. Chciało w nie wnik­nąć, roz­ma­rzyć, ukoić, nauczyć kochać, prze­ba­czyć, zapo­mnieć i sta­nąć wobec wiel­kiej Zagadki bez trwogi, z przy­go­to­wa­niem zupeł­nym.

Lecz o war­stwę nędzy, niby zdo­by­tej dosko­na­ło­ścią życio­wych, ludz­kich, mrów­czych zabie­gów w celu ulep­sze­nia bytu i umoż­li­wie­nia wygod­nej pod­ściółki duszy i ciała, obi­jały się czę­sto na próżno owe świeże, wonne i czy­ste wiewy nad szma­rag­dem lasów wzno­szą­cego się archa­niel­skiego skrzy­dła. Wzrok ludzki, przy­zwy­cza­jony ryć bruk miej­ski, z trud­no­ścią się­gał do wyżyn opa­lo­wych i tam sta­rał się odna­leźć począ­tek wszel­kich naj­pięk­niej­szych idei ludz­ko­ści. Rył cią­gle, rył powoli, pod cię­ża­rem powiek wpół­sen­nych i cho­rych.

Przed łań­cu­chem Tatr, przed ich szma­rag­dem, sza­fi­rem i opa­lem, przed ich mądrą i wielką pięk­no­ścią stają dwie posta­cie kobiece w popie­la­tych buci­kach, na wyso­kich, fran­cu­skich obca­skach, z szy­jami szczel­nie opan­ce­rzo­nymi w wyso­kie jak u pru­skich jun­krów koł­nie­rze. I jedna mówi do dru­giej:

– Chodźmy już do domu.

– Dobrze, mamu­siu.

– A uwa­żaj i patrz przed sie­bie, żebyś nie zabło­ciła buci­ków.

I idą sobie, jedna za drugą, mniej­sza przo­dem, w jed­na­ko­wych, narzu­co­nych na plecy gra­na­to­wych żakie­ci­kach o zło­tych guzicz­kach. Idąc, patrzą cią­gle w zie­mię, ryją wzro­kiem po chod­niku, wybie­ra­jąc such­sze miej­sca i chro­niąc jasne buciki.

Nagle opa­lowe, wid­mowe kon­tury gór obry­so­wały się zło­to­pur­pu­ro­wym paskiem. Jest to nad­zwy­czaj piękne, nie­wy­po­wie­dzia­nie piękne zja­wi­sko i chwila to dziwna, uro­czy­sta, jakby natura dyszała żarem swej dru­giej, dosko­nal­szej, astral­nej duszy. I w takiej chwili już roz­róż­nić nie można, czy to odblask sło­necz­nych ostat­nich bla­sków, czy to powsta­nie wypro­mie­nio­wa­nia wła­snego świa­tła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiar­nie, tak pło­mien­nie zna­czą się w prze­stwo­rzu świe­tlane linie gór.

Lecz idące dwie kobiety nie dostrze­gają tych cudów, one idą jedna za drugą w swych gra­na­to­wych żakie­ci­kach i patrzą uważ­nie na dół na zie­mię, aby oca­lić nowe, śliczne, popie­late buciki.

Rozdział V

V

Doszły do domu, który jak dziwne, żółte pudełko wdzię­czył się z daleka kolo­ro­wymi szyb­kami werandki, osło­nio­nej lasem maluch­nych cho­inek. W mil­cze­niu prze­szły po deseczce, rzu­co­nej przez rowek, i skie­ro­wały się ku sieni. Pierw­sza weszła w głąb tro­chę ciem­nawą Pita, lecz cof­nęła się i sta­nęła u progu. Deli­katny rumie­niec pokrył jej twa­rzyczkę. Idąca za nią matka zatrzy­mała się zdzi­wiona.

– Dla­czego nie idziesz? – zapy­tała dziecka.

Lecz ona chwi­lowo zda­wała się wahać z odpo­wie­dzią.

– Nie wiem… Noga mnie zabo­lała – wyrze­kła cichutko.

– Cóż znowu! Może zwich­nę­łaś?

– Nic, nic…

Tuśka usu­nęła dziecko i weszła do sieni.

Jakieś dwie posta­cie ciemne przy­lgnęły w kącie do sie­bie i tak były roz­szep­tane, iż nie widziały wej­ścia Tuśki i Pity. Kobieta ucze­piła się u szyi męż­czy­zny i coś mu mówiła do ucha, prze­kła­dała, tłu­ma­czyła. On tylko kiedy nie­kiedy potrzą­sał głową i z cichym chi­cho­tem cało­wał ją raz po raz w szyję. Jego ręka bie­liła się na brą­zo­wym tle jej ser­daka. Z jej głowy spa­dła chustka, a uko­śne świa­tło, bijące na nich cie­niutką strugą, roz­świe­tlało jej włosy płowe zło­tawą, deli­katną mgiełką. Zaszyli się tak w kąt sieni pomię­dzy wióry nagro­ma­dzone tu i heblo­winy jak w mech, jak w trawę. Bez­pieczni byli i radzi sobie, a pro­ści, mło­dzi jak dwa smreki rosnące na jed­nym stoku góry.

Tuśka natych­miast roz­po­znała w męż­czyź­nie Józka, zwa­nego Chro­ba­kiem, „pik­nego” męża gaź­dziny. Kobiety nie znała, nie widziała jej ni­gdy w cha­cie. Ogar­nęło ją uczu­cie nie­smaku. To oszu­ki­wa­nie sta­rej żony pod pro­giem jej miesz­ka­nia prze­jęło ją wstrę­tem.

– Idź­cie stąd precz! – wyrze­kła twardo.

Lecz oni nie roz­ple­tli z uści­sku rąk, tylko otwo­rzyli drzwi do izby i weszli, cicho stą­pa­jąc w swych kierp­cach roz­mo­kłych.

Wów­czas Tuśka przy­po­mniała sobie o córce i zwró­ciła się ku niej wzbu­rzona:

– Chodź, Pito – możesz już przejść.

Dziecko z cie­ka­wo­ścią patrzyło w kąt, gdzie przed chwilą stała cału­jąca się para.

Ocią­ga­jąc się, wcho­dziła do pokoju.

– Chodź już! – zawo­łała matka.

W pokoju zna­la­zły gaź­dzinę, która far­tu­chem miło­śnie ocie­rała piec. W ser­daku, wywró­co­nym wło­sem do góry; z wło­sami jak atra­ment, spa­da­ją­cymi w cien­kich kosmycz­kach po obu stro­nach pocią­głej, żół­tej twa­rzy, robiła wra­że­nie wodza indyj­skiego, wzię­tego w nie­wolę i zmu­szo­nego do sprzą­ta­nia w zako­piań­skich izbach.

Ta sama nie­mal złość, to coś nie­wy­sło­wio­nego, co chwy­tało istotę Tuśki gorącą obrę­czą żalu, tęsk­noty i wzgardy, prze­jęło ją i teraz. Zwró­ciła się do gaź­dziny:

– Moja gospo­dyni – wyrze­kła zdła­wio­nym gło­sem – pro­szę was, żebym na drugi raz mogła spo­koj­nie przejść przez sień…

– A dy bez co nie mogom przeńść?

Tuśka w tej chwili pomiar­ko­wała się, iż słu­cha ją Pita, która bar­dzo spo­koj­nie zdej­mo­wała z sie­bie żakie­cik, kape­lusz i ukła­dała ubra­nie do pude­łek i szafy.

– Wasz mąż… – zaczęła po chwili waha­nia – zajął całą sień z jakąś kobietą, roz­ma­wia, sprze­cza się czy co… nie wiem…

Gaź­dzina spla­snęła w ręce.

– Dy to Hanu­sia.

– Nie wiem…

Pita uko­sem patrzyła na gaź­dzinę.

Tuśka ten wzrok pod­chwy­ciła.

– A… to jego sio­stra. Tak, tak, to sio­stra – wpa­dła nagle ucie­szona, że ma punkt wyj­ścia. I zwra­ca­jąc się do córki, tłu­ma­czy:

– To była sio­stra gazdy.

Lecz Wikta psuje szyki.

– Dzie zaś – mówi spo­koj­nie. – Józek sio­stry nija­kiej nie ma. Hanka Pazerna to je taka, co z nim przed­tem sie­działa…

I widząc sze­roko roz­warte oczy Tuśki, która po raz pierw­szy spo­tyka się z tym bru­tal­nym okre­śle­niem żywio­ło­wej miło­ści, dodaje:

– No, wicie… sie­działa. Ino ksiądz ich wywo­ły­wał z ambony, a potem Józek se zmiar­ko­wał, że niby je pikny chłop i może mieć jense życie, a nie takie płone, i roz­szedł się z kupy, a za mnie się wydał.

I zwró­ciw­szy się do pieca, znów kafle obcie­rać zaczęła.

Tuśka sta­rała się odzy­ski­wać rów­no­wagę.

– Pro­szę was, moja gaź­dzino, chodź­cie ze mną do sieni.

Weszły obie i cof­nęły się w kąt, tonąc sto­pami w wió­rach jesz­cze mokrych od błota kierp­ców Hanki i Józka.

– Moja gospo­dyni – zaczęła Tuśka, mru­żąc oczy i przy­bie­ra­jąc ten sam ton, jaki przy­brała w Kra­ko­wie, wyda­jąc hote­lo­wej poko­jówce roz­kaz bani­cji „kiciu­sia” i jej uwo­dzi­ciela – ja sobie nie życzę, aby coś takiego działo się pod moim pro­giem.

Wikta spoj­rzała na nią zdzi­wiona.

– Co sobie nie życom? – spy­tała. – Tych wió­rów? Mało pomału ich wyze­niem do pola.

– To nie o wióry cho­dzi, ale wasz mąż cało­wał się z tą dziew­czyną tutaj w sieni… Prze­pra­szam was, że wam tym robię przy­krość, ale musia­łam to wam powie­dzieć…

Bała się spoj­rzeć w żółtą twarz gaź­dziny, bo przy­pusz­czała, iż odbić się na niej musiało straszne wzbu­rze­nie i ból, jaki prze­jął serce tej sta­rej kobiety na wieść, iż tuż pod bokiem jej zagnieź­dziła się zdrada.

Tym­cza­sem gaź­dzina nie ruszyła się z miej­sca.

– On jest w swoim pra­wie! – wyrze­kła wresz­cie z jakąś uro­czy­stą powagą.

Tuśka aż drgnęła.

– Jak to? Prze­cież to wasz mąż!

– Ale ona beła u niego pirsa… On jest w pra­wie!…

Mąt ogar­nia umysł Tuśki. Czuje, że jest wobec cze­goś, co sprze­ci­wia się naj­zu­peł­niej ukła­dom spo­łecz­nym, lecz rów­no­cze­śnie jest czymś potęż­nym i wiel­kim w bez­gra­nicz­nym poj­mo­wa­niu istoty życia.

– Bo wicie, co wam jesce powiem – mówi znów wolno gaź­dzina. – U nich jesz­cze jest i mały chło­piec.

Roz­kłada sze­roko ręce.

– To je tak.

I powoli, spo­koj­nie, wynio­śle, lecz mimo to jakby na ramio­nach dźwi­gała dobro­wol­nie krzyż, wycho­dzi z sieni na ulicę.

Tuśka patrzy za nią, jak idzie rosła, chuda, niby wycio­sana sie­kierą, straszna i dziwna, z głową pochy­loną, oble­pioną kosmy­kami czar­nych wło­sów, które łączą się z futrem ser­daka.

Idzie powoli, prze­cho­dzi kładkę. Dokoła jej chu­dych bio­der koły­sze się wyżarta słoń­cem kolo­rowa spód­nica. Bose nogi wbi­jają się z siłą w cienką deskę kładki. Ręce wtu­liła pod ser­dak.

Ostro odcina się czarna i twarda na tle żół­ta­wego świa­tła, które włó­czy się pra­wie przy ziemi, jakby z niej wysnu­wało się ku ciem­nie­ją­cemu powoli niebu.

I ma w sobie ta pro­sta kobieta ogromną filo­zo­fię bra­nia życia według warstw, w jakie się układa. Logika jej jest tak sil­nie usta­wiona i pewna, jak jej chód, ni­gdy nie chwiejny i zawsze z całą wolą skie­ro­wany. Ona tylko zna jedno prawo wła­sno­ści; i tak, jak może wyna­jąć swoją izbę i „pikny” piec, i „pikne firanki”, tak samo może na pewien czas odstą­pić swego „pik­nego męża”. Wszak pomimo to ona jest zawsze wła­ści­cielką sadyby, pieca, kanapy i Józka.

Tego prawa nikt jej nie odej­mie i nie zaprze­czy. Ani ci „goście”, wynaj­mu­jący na sezon jej sadybę, ani ta Hanuśka, do któ­rej ser­daka tak przy­le­pła miło­śnie ręka Józka.

Wikta nio­sła w sobie wyro­bioną sil­nie, praw­dziwą może i jedyną mądrość życiową. Nie wal­czyła prze­ciw samej sobie i pod­da­wała się pra­wom, które jej instynkt do jej indy­wi­du­al­no­ści przy­sto­so­wał. Nie wma­wiała w sie­bie bólu, który według przy­ję­tych oby­cza­jów i zasad musiała czuć każda kobieta w jej poło­że­niu. To nie było jej wła­sną tra­ge­dią, to był sza­blon tra­gicz­no­ści uło­żo­nej do użytku całej bandy ludzi. Ona była jed­nak tak silna, że nie potrze­bo­wała się­gać do owego sza­blonu, aby uczuć się wraż­liwą w bole­sny czy kojący spo­sób. Szła twarda, kan­cia­sta, ostra, dźwi­ga­jąc na swych ramio­nach jakąś potęgę, która z niej two­rzyła odrębną, spe­cjal­nie czu­jącą istotę. I prze­szedł­szy drogę, znik­nęła pnącą się ście­żynką wśród dużych zło­mów skal­nych, po któ­rych rwał się bystro z grze­cho­tem dziwny gór­ski potok.

Rozdział VI

VI

Sala teatralna napeł­niała się powoli. Tu i ówdzie widać jed­nak było duże szczerby i puste krze­sła świe­ciły bia­ło­ścią dobrze zhe­blo­wa­nego drzewa. Szcze­gól­nie doty­czyło to miejsc droż­szych. Kilka zale­d­wie pierw­szo­rzęd­nych krze­seł zajęła publicz­ność dość strojna, ale jakaś cicha i jakby nie­za­do­wo­lona. Cała doza kry­ty­cy­zmu quand même9, cha­rak­te­ry­zu­jąca widzów teatral­nych, spły­wała ze stropu czy­stej salki, utrzy­ma­nej for­sow­nie w „stylu”, lecz oświe­tlo­nej skąpo i tro­chę smut­nej.

Od cukierni dola­ty­wały gwar gło­sów i szczęk por­ce­lany. Publicz­ność nie śpie­szyła się z wej­ściem, sie­działa przy sto­li­kach lub stała w przej­ściach. Wypro­sto­wane, wystro­jone jak lalki, w bia­łych, sze­wio­to­wych suk­niach, prze­mknęły do swych miejsc Tuśka i Pita. Ubrane były sta­ran­nie, ucze­sane z całą sumienną ele­gan­cją, zro­biły dosko­nałe wra­że­nie. Oglą­dano się za nimi. One obie pro­sto­wały się, przy­jem­nie pod­nie­cone tymi spoj­rze­niami, które za nimi pobie­gły. Tuśkę jed­nak ukłuła ta myśl, iż to są naj­lep­sze ich suk­nie.

– Opa­trzą się – pomy­ślała zmar­twiona.

Był to jej beau jour10 i rze­czy­wi­ście wyglą­dała bar­dzo ład­nie. Troszkę pełne jej kształty opi­nał dość miękki sze­wiot bar­dzo szczę­śli­wie. Ogromny gipiu­rowy koł­nierz, spa­da­jący z ramion, krył to, co mogło być poczy­tane za pewną zby­teczną obfi­tość. Nato­miast twa­rzyczka była drobna, pra­wie por­ce­la­nowa. Szcze­gól­nie piękną była w linii i wyra­zie broda Tuśki, ozdo­biona ślicz­nym dołecz­kiem. Mło­dzień­cza, świeża, jakaś ponętna i cią­gnąca. Włosy gęste, zło­tawe, prze­ślicz­nie utrzy­mane, fry­zo­wane w modne aba­żu­ro­wych kształ­tów sploty, odsła­niały kark rów­nie mło­dzień­czy, pełny i biały. Oczy tylko pozo­sta­wiały dużo do życze­nia. Były wpraw­dzie sko­śne, ory­gi­nalne, podobne do oczu Japonki i przy­bie­rały chwi­lami szcze­gólny, nie­po­ko­jący wyraz, lecz były małe i źle oprawne. W cało­ści jed­nak Tuśka robiła dobre wra­że­nie wyso­kim wzro­stem, ład­nym cho­dem, ruchem nie­po­zba­wio­nym dys­tynk­cji. W bia­łej sukni i dużym bia­łym toku z kwia­tów, przy wie­czor­nym oświe­tle­niu, zachwy­cić mogła nawet dość wybredne gusty.

Szcze­gól­nie jed­nak pięk­nie przed­sta­wiała się Pita. Cera jej, deli­katna jak pła­tek kame­lii, mie­niła się bladą barwą róży i ala­ba­stru. Chwi­lami zda­wało się, że ktoś roz­nieca wewnątrz niej różowy pło­mień i że cudowne bla­ski prze­świe­cają na wskroś jej twa­rzyczkę. Prze­śliczne rysy, drob­niuchne, iro­niczne usteczka, wło­ski o popie­la­tej bar­wie, spły­wa­jące spo­koj­nie do połowy ple­ców, aure­ola bia­łego kape­lu­sza, ocie­nio­nego puszy­stym, śnież­nym pió­rem, i ten nie­uchwytny wdzięk roz­anie­le­nia się w samej sobie, jaki mają dziew­czynki w wieku Pity, two­rzył z niej całość pra­wie nie­ziem­ską, połą­cze­nie anioła Ghir­lan­daja z dziew­czę­tami Burne-Jonesa. Było to czy­ste, idące ponad życiem, a prze­cież ziem­sko­ścią na wskroś prze­sią­kłe, od maluch­nych sto­pek, obu­tych w błę­kitne, dobrze wycią­gnięte poń­czoszki i białe buciki, a skoń­czyw­szy na tej parze nie­wi­dzial­nych skrzy­deł, które z lasu popie­la­tych wło­sów wystrze­lać jak lilie się zdały.

Gdy tak obie usia­dły wśród pustych krze­seł, zabie­lało, zaśnie­żyło się od nich w sali. Powiało jed­nak jakimś chło­dem, sztucz­no­ścią dobrze wysznu­ro­wa­nych dusz i kla­tek pier­sio­wych. Obie jed­nakże uśmie­chały się na „kre­dyt”, grzecz­nie i uprzej­mie.

A prze­cież doznały nie­ma­łego zawodu. Myślały, że w tym teatrze znajdą wiele osób, które podzi­wiać będą ich śnieżne sze­wioty i pła­skie, ana­mic­kie kape­lu­sze. Obie jed­nak nie wydały się ani na chwilę z owym zawo­dem, ani przed sobą, ani przed tą nie­liczną garstką widzów, która im się przy­glą­dała.

Muzy­kanci w orkie­strze, przy­stro­jeni po „zako­piań­sku”, nazie­waw­szy się i nakrzy­wiw­szy dosta­tecz­nie, zaczęli roz­włó­czyć swoją nudę tonami jakiejś nie­wy­raź­nej uwer­tury. Kur­tyna ciemna i posępna, wyobra­ża­jąca Mor­skie Oko, poru­szała się tajem­ni­czo. Nie docho­dziła do ziemi i co chwila jakaś para nóg, mniej lub wię­cej solid­nie obu­tych, zja­wiała się pod jej brze­giem. Nogi te, kobiece, męskie, wyśpie­wy­wały całą tajem­nicę takiej wędrow­nej, przy­god­nej trupy sto­łecz­nych akto­rów, któ­rzy „dla odpo­czynku i nabra­nia sił” prze­włó­czą się z kąpie­lo­wego miej­sca na miej­sce kąpie­lowe, aby prze­żyć te kilka tygo­dni na świe­żym powie­trzu i kto wie, zaro­bić może parę gul­de­nów na zapła­ce­nie dłu­gów zacią­gnię­tych w zimie.

Wresz­cie kur­tyna się pod­nio­sła.

Grano jakąś farsę fran­cu­ską, pełną dwu­znacz­ni­ków i jed­no­znacz­nych sytu­acji. Od pierw­szej sceny rosła i tłu­sta aktorka roz­sia­dła się na kola­nach jed­nego z gra­ją­cych i nie miała zamiaru tak prędko ruszyć się z zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Wyma­gała tego sytu­acja sce­niczna, jak rów­nież całej serii dow­ci­pów, wyplu­tych przez znu­dzo­nych akto­rów z jakąś bru­talną zło­śli­wo­ścią.

Tuśka ani drgnęła. Ona, która z taką tro­skli­wo­ścią osła­niała Pitę przed wido­kiem Józka, cału­ją­cego Hankę w sieni góral­skiej chaty, tu, na sce­nie, uzna­wała za zupeł­nie natu­ralne to, co córka jej miała przed oczyma. Była w tym nie­po­rów­nana kon­se­kwen­cja więk­szo­ści kobiet, śmiesz­nych w swych odru­chach źle poję­tej ostroż­no­ści macie­rzyń­skiej.