Siła pożądania - Kat Cantrell - ebook

Siła pożądania ebook

Kat Cantrell

3,6
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ich obopólnie korzystna umowa była jasna. Desmond, bogaty wynalazca, marzył o dziecku i samotnym ojcostwie. McKenna, która potrzebowała pieniędzy na opłacenie studiów, urodziła je jako surogatka. Oboje mieli nigdy się nie spotkać. Sytuacja zmusiła ich jednak do umówienia się na rozmowę. Nie spodziewali się, że od pierwszej chwili będą sobą zauroczeni...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 155

Oceny
3,6 (74 oceny)
25
13
21
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kat Cantrell

Siła pożądania

Tłumaczenie: Agnieszka Nowakowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mimo że Desmond Pierce nigdy w cuda nie wierzył, to gdy we wtorek o wpół do ósmej wieczorem zobaczył w szpitalu swego syna, poczuł, że stał się cud.

Na widok przyniesionego przez pielęgniarkę kwilącego noworodka zaparło mu dech i poczuł dławiące w gardle łzy wzruszenia, radości i uniesienia.

Mam syna, pomyślał upojony. Czyli wygląda na to, że szczęście naprawdę można sobie kupić…

Ponieważ dziecko płakało w niebogłosy, a jego buzię wykrzywiał grymas bólu, jak gdyby pielęgniarka kłuła go szpilką, Desa natychmiast ogarnęło też przerażenie zmieszane z rozpaczą. Czegoś tak dojmującego nie doświadczył jeszcze nigdy i miał ochotę wyrwać synka z rąk tej kobiety.

Czy taki wszechogarniający zachwyt połączony ze straszliwym lękiem odczuwają wszyscy rodzice? Czy też może on, jako samotny ojciec, którego syn będzie pozbawiony matki, przeżywa spotkanie z dzieckiem silniej niż inni?

− Jak się pan czuje, panie Pierce? – pielęgniarka spytała z sympatią.

− Pluję sobie w brodę, że przekazałem na rzecz waszego szpitala zbyt hojną donację – zbył ją w odpowiedzi żarcikiem, by w tej samej sekundzie ugryźć się w język, łapiąc się na tym, że leżący w jego naturze sarkazm dziś jest absolutnie niestosowny. – Dlaczego moje dziecko płacze? – spytał.

To pytanie było bardziej na miejscu. Zresztą takie kwestie całymi miesiącami ćwiczył przed lustrem.

Przez ostatnie czterdzieści tygodni dziecko wydawało mu się nierealnym marzeniem albo też raczej bał się uwierzyć, że tym razem ciąża skończy się inaczej niż ciąża Lacey, dziewczyny, z którą był wcześniej w związku.

Gdy ujrzał teraz swojego synka, w jego oczach świat nabrał kolorów. Desmond uznał, że w żadnym razie nie pozwoli, by jego dziecko cierpiało.

Przed krzywdą uchroni je za wszelką cenę.

− Płacze, bo jest głodny – oświadczyła pielęgniarka. – Ma pan ochotę go nakarmić?

Nie był w stanie wydusić słowa, więc tylko skinął głową i pozwolił się zaprowadzić do pokoju, którego ściany zdobiły niezliczone obrazki pluszaków, z bujanym fotelem w kącie i umywalką, przy której stały na półce plastikowe butelki.

Kwestię karmienia butelką oraz wszelkie inne sprawy związane z rodzicielstwem Desmond zbadał i przeanalizował gruntownie, naczytał się poważnych podręczników dotyczących niemowląt oraz porad na stronach internetowych. Całą tę wiedzę opanował bez trudu, bo koniec końców mógł się poszczycić dwoma doktoratami z Harvardu.

I wierzył też głęboko, że z czymś takim, jak podanie niemowlęciu smoczka do buzi, łatwo sobie poradzi.

− A więc do dzieła, tatusiu. – Uśmiechnięta pielęgniarka ostrożnie podała mu dziecko. – To ważne, żeby pan jak najczęściej nosił go na rękach i przytulał.

Gdy spojrzał na pomarszczoną twarzyczkę, odniósł wrażenie, że zatrzymał się cały świat.

Wydawało mu się, że jego synek waży tyle co nic, że jest lżejszy niż piórko. Patrząc na niego w zachwycie, dostrzegł, że chłopczyk ma ciemne oczy. I wystające spod wełnianej czapeczki ciemne włosy.

Conner Clark Pierce. Jego syn.

Zrobi, co w jego mocy, by przychylić mu nieba. Dać mu wszystko. Zapewni mu prywatnych nauczycieli, pokaże piramidy w Gizie, wyprawi się z nim na Machu Picchu.

Syn pójdzie w jego ślady i podobnie jak ojciec zostanie genialnym wynalazcą. Niczego mu nie zabraknie, choć będzie się chować bez matki.

Gdy pielęgniarka poprawiła dziecku czepek, a ono znów zapłakało rozdzierająco, Desmond zaczął się obawiać, że pęknie mu serce.

− Zaraz przygotuję butelkę – usłyszał uspokajającą wiadomość, po czym pielęgniarka odmierzyła modyfikowane mleko.

Chociaż Des zawsze współczuł głęboko innym ludziom, gdy patrzył na ich ból, cierpienie jego dziecka, tego małego człowieczka, który odziedziczył po nim geny, było wręcz nie do zniesienia.

Miał wrażenie, że sekundy ciągnęły się w nieskończoność, zanim wreszcie pielęgniarka wręczyła mu butelkę, i on tak, jak to widział na niezliczonych filmach edukacyjnych, odchylił synkowi dolną wargę, by podsunąć mu smoczek do ust.

Okazało się jednak, że mimo kilkunastu prób podejmowanych cierpliwie przez ojca, chłopczyk nie chciał ssać.

− Dlaczego on odmawia? – spytał zaniepokojony.

− Nie wiem – odparła pielęgniarka, której najwyraźniej udzielił się jego niepokój. – Bywa, że dzieci rozdzielone z matkami mają trudności z przyzwyczajeniem się do smoczka. Dlatego spróbujemy podać mu mleko wkraplaczem.

Ta metoda faktycznie odniosła skutek. Przez pięć minut Conner przełykał pokarm, ale potem zaczął się krztusić i go wypluwać. Des próbował go karmić jeszcze przez pół godziny. Na próżno.

− Wygląda na to, że pański synek jest najprawdopodobniej uczulony na mleko modyfikowane – stwierdziła w końcu pielęgniarka.

− Ma alergię? Co to oznacza? – dopytywał się Desmond, pocierając zarośnięty podbródek.

Powinien był się ogolić, ale jak zawsze zapomniał. Czasami pani Elliot, która prowadziła mu dom, przypominała mu o tym, ale ostatnio nie miała okazji go widzieć, bo przygotowywał się do dzisiejszego wielkiego dnia zamknięty w swoim laboratorium, a tam nie należało mu przeszkadzać.

Te przygotowania na nic się jednak nie zdały, skoro nie przewidział, że jego dziecko może być uczulone na sztuczny pokarm.

– Będzie głodować? – dodał przerażony.

− Nie, nie dopuścimy do tego. W tym przypadku sprawę rozwiązałoby karmienie piersią, ale o ile wiem, z tej opcji trzeba będzie zrezygnować, bo pan sobie nie życzył, żeby matka…

− W tej sytuacji rezygnuję z tego zastrzeżenia – przerwał pielęgniarce. − Dziecko musi przecież jeść.

− Wobec tego spróbujmy je przystawić do piersi. Wprawdzie zwykle mamy do czynienia z przypadkami, kiedy to matka ma problemy z pokarmem i musimy wspomagać karmienie sztucznym mlekiem…

− Czy ona wciąż jest na oddziale? – znów niecierpliwie wszedł w słowo.

Chociaż zgodnie z umową, jaką zawarł z matką surogatką swego syna, miał jej nigdy osobiście nie spotkać, to teraz, dla dobra dziecka, postanowił złamać tę klauzulę.

− Tak, oczywiście. Po porodzie kobiety zostają u nas zwykle…

− Proszę natychmiast mnie do niej zaprowadzić. Proszę – powtórzył z naciskiem, czując, że będzie lepiej, jeśli podaruje sobie słowo „natychmiast”.

− Dobrze. Ale muszę pana uprzedzić, że matka może odmówić karmienia piersią.

− Ja jej to wyperswaduję – oświadczył, podnosząc się z dzieckiem na rękach z fotela.

Jego kontrakt z surogatką przewidywał, że ze względów medycznych warunki ich umowy mogą ulec zmianie. Poza tym McKenna Moore, formalnie rzecz biorąc, była jego żoną, mimo że ślub zawarli per procura, czyli za pośrednictwem jego pełnomocnika. W świetle prawa stanowili jednak małżeństwo, a fakt ten, Desmond na to liczył, powinien mu sprzyjać.

Miał nadzieję, że skoro Conner musi jeść, będzie w stanie przekonać jego matkę do karmienia piersią.

Mówiąc szczerze, celowo zawarł z nią kontrakt, który wykluczał jej kontakty z dzieckiem, bo chciał sobie zagwarantować wobec niego pełnię praw rodzicielskich. Teraz jednak, a był co do tego absolutnie przekonany, dla dobra syna musi z tych obwarowań zrezygnować.

− Proszę chwilę poczekać – powiedziała mu pielęgniarka przed drzwiami do pokoju, w którym leżała McKenna. – Dowiem się, czy pani Moore zechce nas przyjąć.

Desmond w milczeniu skinął głową. Niesiony na rękach Conner na szczęście przestał płakać.

− Nie rozumiem – dobiegł go z pokoju kobiecy głos. – Czego on oczekuje?

Chłopczyk poruszył się w jego ramionach, co sprawiło, że Desmond nabrał animuszu.

Nie czekając na pozwolenie, popchnął nogą niezamknięte drzwi, by wbrew własnemu wcześniejszemu postanowieniu i klauzulom kontraktu stanąć oko w oko z kobietą, która urodziła mu dziecko.

Gdy leżąca w łóżku ciemnowłosa postać uniosła głowę, spojrzała na niego i spotkali się wzrokiem, zamarł.

Był porażony podobnie jak w chwili, w której zobaczył swojego syna. Ich syna.

Ta kobieta była matką jego dziecka, a w świetle prawa jego żoną.

Jej delikatne i piękne rysy wywarły na nim takie wrażenie, że nie był w stanie ani wypowiedzieć słowa, ani nawet pozbierać własnych myśli. Jak na człowieka mającego iloraz inteligencji geniusza, takie zagubienie było czymś absolutnie niebywałym.

Zdumiewające było także to, że nagle uświadomił sobie swój niewybaczalny błąd. Sam się bowiem domagał, by w kontrakcie znalazła się klauzula uniemożliwiająca ich wzajemne kontakty osobiste.

Na widok McKenny Moore nie mógł odżałować, że nie poznał jej wcześniej. Że nie próbował jej spotkać, że zaprzepaścił tę szansę i że nie uczynił tej kobiety matką jego dziecka w sposób bardziej konwencjonalny.

Jak to się do cholery stało, że jego żona w okamgnieniu tak niezwykle go zauroczyła?

Ale co się stało, to się nie odstanie. Trudno. Nie chciał jej poznać, bo wolał zapobiec kłopotom. Unikał bowiem związków, które innym ludziom wydają się łatwe oraz naturalne, i dlatego zaszył się w swym domu twierdzy w oregońskiej głuszy, z którego do Astorii, najbliższego miasta, było daleko.

Desmond zawsze był odludkiem, a to, że studia wyższe rozpoczął w wieku piętnastu lat, nie ułatwiło mu kontaktów towarzyskich na uniwersytecie. Prawdziwych przyjaciół nie przysparzał mu także fakt, że jako genialny wynalazca został miliarderem.

Gdyby próbował nawiązać z McKenną Moore normalną relację, ten związek, podobnie jak jego związek z Lacey, czekałaby klęska. Tak sądził i tego się bał.

Dla kogoś takiego jak on, dla człowieka o jego usposobieniu, jedynym sposobem, by przełamać osamotnienie, było dziecko. Jego potomek miał mu zastąpić rodzinę oraz zaspokoić jego potrzebę miłości.

No i nowo narodzony syn należał do niego. Desmond chciał dla niego jak najlepiej i pragnął samodzielnie, bez udziału osób trzecich decydować o jego losie. W tej grze nie było miejsca dla żony i matki jego dziecka.

Dlatego właśnie zapłacił prawnikom ponad milion dolarów, by intercyza małżeńska z matką surogatką gwarantowała im rozdzielność majątkową. Dzięki zawartemu z nią per procura małżeństwu mieli uniknąć kłopotów prawnych, bo zrzeczenie się praw do dziecka w zamian za korzyść majątkową można interpretować jako jego sprzedaż, a to w Ameryce jest nielegalne.

Dlatego też prawnicy przygotowali jemu i McKennie papiery rozwodowe, na mocy których ona rezygnowała z praw rodzicielskich, a on otrzymywał ich pełnię. Dla uprawomocnienia rozwodu wystarczał jego podpis.

Po urodzeniu dziecka i zainkasowaniu należnych jej pieniędzy matka miała zniknąć z ich życia, a Desmond wyobrażał sobie, że to wszystko pozwoli mu zapełnić pustkę po utraconym wcześniej dziecku, czy też raczej po dziecku, którego jego partnerka Lacey postanowiła nie urodzić.

Po tamtym traumatycznym przeżyciu postanowił, że już nigdy nie dopuści, by kobieta mogła decydować, czy jego dziecko przyjdzie na świat. Nie chciał też sobie pozwalać na uczucie wobec kobiety, bo wiedział, że dla niego to może być zgubne.

Kontrakt z surogatką rozwiązywał sprawę. Kiedyś, w przyszłości, jego syn to zrozumie.

− Pani Moore – wykrztusił w końcu – mamy problem. Nasz syn potrzebuje pani.

Desmond Pierce przyszedł do szpitalnego pokoju McKenny. Z płaczącym dzieckiem na rękach.

Jej dzieckiem.

Dzieckiem, o którym po bardzo ciężkim porodzie ze wszystkich sił próbowała zapomnieć. Dzieckiem, które oddała.

Straszliwie obolała i osłabiona, marzyła teraz o kodeinie i długim, głębokim śnie.

Mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, nie była w stanie unieść ręki, żeby dotknąć synka.

Miała już go nie oglądać. Mimo że chciała się z nim pożegnać, kontrakt to wykluczył i nie dostała tej szansy. Personel szpitalny pilnował, by ta klauzula została wypełniona. Był wobec młodej matki bezwzględny.

Ale oni nie pojmowali, czym jest poświęcenie. Nie mieli pojęcia, jak matka cierpi z powodu bezpowrotnej utraty synka.

Przez krótką chwilę sądziła, że jego ojciec odgadł jej pragnienie i dlatego go przyniósł. Gdy spotkali się wzrokiem, odniosła wrażenie, że dostrzegł jej ból. Wydawało jej się, że wyraz jego oczu niemal mówił: przeszedłem, aby to wszystko naprawić.

Okazało się jednak, że pan Pierce odwiedził ją z dzieckiem z innego powodu, toteż ich przyjście na nowo otworzyło ranę w jej sercu.

Powinni ją zostawić w spokoju. Natychmiast stąd wyjść. Wyjść, zanim wybuchnie płaczem.

− On nie jest moim synem – powiedziała, z trudem wydobywając z siebie głos.

Nie powinna tak mówić. To zdanie – prawdziwe i zarazem okrutne – dla niej było tak rozdzierające, jak płacz niemowlęcia.

To był jej syn. Dziecko, z którego zrezygnowała. Zrobiła tak, bo pragnęła żyć po swojemu, a nie tak, jak by chcieli jej rodzice, którzy nieustannie jej powtarzali: musisz sobie znaleźć męża, musisz mieć dużo dzieci, nie ma większej radości niż dzieci.

Ale ona nie chciała matkować.

Chciała zostać lekarzem, by nieść pomoc cierpiącym, choć jej rodzice i wspólnota, w której się wychowała, byli przeciwnikami konwencjonalnej medycyny.

McKenna na próżno usiłowała ich przekonać, by zamiast do homeopatów zwrócili się do lekarzy, kiedy jej dziadek chorował na raka. Po jego śmierci utwierdziła się w swym pragnieniu studiowania medycyny.

Desmond Pierce marzył o dziecku, ona mogła mu je dać, nie poddając się zarazem presji rodziców. Rodząc mu dziecko jako surogatka, w swoim przekonaniu postąpiła szlachetnie, robiąc coś, co miało sens.

Tak przynajmniej powtarzała sobie od godziny i niemal w to uwierzyła – tyle że gdy Desmond z płaczącym dzieckiem na rękach wkroczył do jej pokoju, jej wiara legła w gruzach.

Spojrzał na nią tak dziwnie, że miała mu ochotę powiedzieć: „Czego ty chcesz ode mnie, człowieku?”.

Choć nigdy się nie poznali, natychmiast odgadła, że to jest Desmond Pierce, mimo że wyglądał inaczej niż na zdjęciach w internecie. Rzecz jasna, że je oglądała, bo człowiek mający tak ściśle i jasno określoną koncepcję co do ich kontraktu i gotowy ją poślubić, nie widząc jej na oczy, budził jej ciekawość.

To, że był wysoki, ciemnowłosy i przystojny, jej nie zaskoczyło. Natomiast od pierwszego wejrzenia zastanowiła ją bijąca od niego jakaś desperacja, a może pryncypializm czy surowość, którą podkreślał jego kilkudniowy zarost.

Desmond Pierce był idealnym kandydatem na ojca, inaczej nie zgodziłaby się urodzić mu dziecka. Ale zawierając z nim umowę, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda na mężczyznę z marzeń.

Na ideał mężczyzny, i kropka. A z dzieckiem w ramionach jest najprzystojniejszym facetem na ziemi.

I wtedy uzmysłowiła sobie, że jest jej mężem. Człowiekiem, którego poślubiła, choć nigdy miała nie zobaczyć.

− Dziecko nie toleruje mleka modyfikowanego. Proszę, żeby pani podjęła próbę nakarmienia go piersią.

− Co takiego?

− Ono jest uczulone na sztuczny pokarm, więc potrzebuje pani mleka – powiedział, podchodząc do jej łóżka. − W tej jednej sprawie nie jestem w stanie pani zastąpić.

Popatrzyła na pomarszczoną buzię synka, ale nie wyciągnęła rąk w obawie, że jej zranione serce rozkrwawi się jeszcze bardziej. To by przerosło jej siły, większej rozpaczy nie zdołałaby udźwignąć.

Niemowlak jej potrzebował, była jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc. Ale karmienie piersią nieuchronnie oznaczałoby zadzierzgnięcie bliskiej więzi z dzieckiem, z którym przecież będzie musiała się rozstać.

Dlaczego Desmond Pierce śmiał do niej przyjść w najtrudniejszym, najbardziej rozdzierającym momencie jej życia?

Ona wywiązała się z umowy.

Urodziła dziecko, zdrowe i gotowe do życia z ojcem miliarderem, który o nim marzył tak bardzo, że nie zawahał się przed wynajęciem matki surogatki.

Czego więc jeszcze Desmond Pierce oczekuje od niej? Chce, by bardziej cierpiała? By po odebraniu jej syna nie mogła dojść do siebie?

− Nie jestem w stanie spełnić tej prośby – wyszeptała, choć jej piersi domagały się czegoś zupełnie innego.

Gdy tylko do jej pokoju przyniesiono płaczącego noworodka, poczuła, że nabrzmiewają, twardnieją, robią się ciężkie od pokarmu. Ale to była czysta fizjologia, jej mleko będzie musiało się zmarnować i laktacja wkrótce ustanie. Wiedziała o tym i była na to przygotowana.

− Martwi się pani o figurę? – spytał ze ściągniętymi brwiami.

To kretyńskie pytanie niemal ją rozbawiło.

− Jasne, że się martwię, bo w przyszłym tygodniu biorę udział w konkursie piękności i muszę dobrze się prezentować w bikini.

− To był sarkazm, prawda? – powiedział trochę zbity z tropu.

Fakt, że musiał się dopytać, dziwnie ją rozczulił, ale zanim zdążyła mu odpowiedzieć, położył jej dziecko na brzuchu. Gdy odruchowo, wbrew własnej woli, przytuliła syna, nie było już jej stać na odmowę.

On na pewno był tego świadomy i na pewno zdawała sobie z tego sprawę stojąca w drzwiach pielęgniarka.

Choć nie powinna tego robić, przytuliła niemowlę i natychmiast poczuła zalewającą ją falę miłości. Jej szybko bijące serce przepełniło poczucie obowiązku wobec dziecka.

Mój syn.

Wciąż płakał, kładąc główkę na jej piersi. Jego potrzeba była oczywista, lecz zaskoczyła ją siła własnego pragnienia, by tę potrzebę spełnić.

− Nasza umowa o prawach rodzicielskich zawiera klauzulę odnośnie do medycznych potrzeb dziecka, na mocy której do osiągnięcia przez nie pełnoletności jest pani zobowiązana, jeśli to konieczne ze względów zdrowotnych, udzielić mu pomocy – wyjaśnił Desmond Pierce.

− Wiem o tym, ale byłam przekonana, że ta klauzula odnosi się do takich sytuacji jak na przykład przeszczep nerki, i że karmienia piersią nie dotyczy – McKenna wyrzuciła z siebie.

Nie, na to nie wolno jej się zgodzić, próbowała jeszcze sobie powiedzieć. Jeśli skapituluje, jej późniejsze rozstanie z synkiem będzie znacznie trudniejsze.

Desmond nie ma prawa jej o to prosić. Ona zgodnie z planem wróci do Portland i będzie studiować medycynę. Zostanie lekarzem, o czym marzyła od lat, i będzie nieść pomoc ludziom.

− Niewykluczone zresztą, że mój syn będzie kiedyś potrzebował nerki od spokrewnionej osoby – odparł jego ojciec.

Czy on nie zdaje sobie sprawy z jej wewnętrznego rozdarcia? Czy nie widzi, że przysparza jej katuszy?

Jest zblazowanym miliarderem, który nabrał poczucia, że cały świat leży u jego stóp, a każda jego zachcianka musi być spełniona.

− Chyba pan się domyśla, że karmienie piersią to nie jest czynność jednorazowa? Że trzeba ją powtarzać kilka razy na dobę?

McKenna, wychowana w małej, zwartej i żyjącej z dala od świata społeczności, obserwowała karmiące matki, które dzień i noc, przez dwadzieścia cztery godziny, zajmowały się swoimi dziećmi.

Tymczasem ten świeżo upieczony ojciec najwyraźniej myśli, że wystarczy niemowlę przystawić do piersi i problem zostanie rozwiązany.

− Tak, wiem o tym, ale przyrzekam, że kiedy znajdziemy inny sposób, żeby karmić dziecko, będzie pani mogła z tego zrezygnować. Jednak do tego czasu, na mocy naszej umowy, ze względów medycznych jest pani zobowiązana zaspokoić jego potrzeby. Dla dobra mojego dziecka gotów jestem na wszystko. On się nie obędzie bez pani pomocy. Przynajmniej przez trzy miesiące. Dostanie pani u mnie w domu wygodny pokój i będzie pani mogła używać odciągacza. Czy oczekuje pani dodatkowej zapłaty? Bo jeśli tak, to proszę podać jej wysokość.

Czy on zapomniał o instynkcie macierzyńskim?

Czy myśli, że miłością i więzią z dzieckiem można igrać bezkarnie, przeliczając je na pieniądze?

− Nie chcę żadnej dodatkowej zapłaty! Oczekuję tylko… − Myśląc gorączkowo, zawiesiła głos.

Pragnęła, żeby on wywiązał się z zawartej umowy. Miał się z nią rozwieść, płacąc jej ustaloną wcześniej kwotę, którą zamierzała przeznaczyć na sfinansowanie studiów medycznych. Dzięki niej, dzięki temu, że wypełniła swoje zadanie i jako surogatka urodziła mu dziecko, on może stworzyć sobie wymarzoną rodzinę.

I chociaż to może brzmieć bezdusznie, na tym polega zawarty przez nich układ.

Nie da się studiować medycyny i być jednocześnie matką. Jedno wyklucza drugie, bo zarówno te trudne studia, jak i matkowanie wymagają poświęcenia się bez reszty. Przed laty wybrała sobie przyszłą drogę życiową. Wykonywanie zawodu lekarza traktowała jako misję, mimo że matka zarzucała jej egoizm, bo McKenna, nie zważając na odczucia rodziców, odrzuciła przekazywane jej w domu nauki o naturalnych metodach uzdrawiania.

Teraz otrzymała szansę, by udowodnić, że stać ją na wielkoduszność. Przez trzy miesiące może zapewniać dziecku własny pokarm, a kiedy chłopiec wyrośnie z uczulenia na modyfikowane mleko, pojedzie do Portland, by rozpocząć studia w semestrze wiosennym.

Skoro i tak z powodu ciąży odłożyła je o rok, to dodatkowe trzy miesiące opóźnienia nie będą miały większego znaczenia.

McKenna postanowiła przebyć ciążę nie tylko, by zdobyć niezbędne środki na studia, ale też po to, by dzięki własnemu doświadczeniu nabrać większej empatii dla swoich przyszłych ciężarnych pacjentek.

A skoro taki miała cel, to karmienie piersią też może służyć lepszemu zrozumieniu leczonych kobiet. Jeżeli dziecko miałoby trudności ze ssaniem, podobnie jak wiele młodych matek mogłaby używać odciągacza. Dla jego dobra powinna pogodzić się z tym, że powtórne rozstanie z synkiem będzie jeszcze bardziej bolesne i trudne…

Zerknąwszy na Desmonda, który patrzył na nich, na nią i na dziecko, z jakimś trudnym do określenia wyrazem twarzy, powiedziała:

− Nakarmię go, ale chcę, żeby pana przy tym nie było.

− Błagam, proszę mi pozwolić zostać. To mój syn.

No pięknie, pomyślała, to już graniczy z bezczelnością, więc trzeba utrzeć mu nosa.

Zgodzi się na to, ale na jej warunkach.

− Chcę mieć pewność, że robię to jak trzeba, więc proszę wyjść i sprowadzić tu pielęgniarkę.

Posłuchał jej potulnie, nie próbując nawet namawiać, by w tym celu po prostu nacisnęła guzik.

McKenna dostała tym samym upragnioną chwilę sam na sam z dzieckiem. Szpitalna koszula miała na piersiach przykryte klapkami otwory przeznaczone do karmienia, więc przystawienie noworodka nie sprawiło jej trudu.

Miał zamknięte oczy, ale szybko chwycił ustami brodawkę i zaczął ssać.

Z zachwytem i fascynacją wpatrywała się w swojego synka, który przyjmował pierwszy na tym świecie posiłek. Nie miała wątpliwości, że postąpiła właściwie. W końcu jakiś cichy odgłos zmusił ją do uniesienia głowy.

Desmond, który wrócił z pielęgniarką, spoglądał na nią w milczeniu. Zaskoczyło ją wzruszenie, jakie dostrzegła w jego wzroku.

− Idzie wam znakomicie – stwierdziła siostra z uśmiechem. – Za parę minut może go pani przystawić do drugiej piersi. Mam przy tym zostać?

− Dziękuję, ale chyba nie ma potrzeby.

Kobiety robiły to od wieków, a w jej wiejskiej wspólnocie żadna nie wstydziła się karmić publicznie. McKenny też to nie krępowało, dla niej to była najbardziej naturalna czynność pod słońcem. A jednak chciała ją zacząć bez świadków i dlatego uciekła się do pretekstu, by pozbyć się na chwilę Desmonda.

Teraz, po wyjściu pielęgniarki, gdy dziecko spokojnie ssało, obecność ojca ciążyła jej, lecz zarazem ją fascynowała. Był tak skupiony i pełen powagi, że kiedy na niego zerkała, wyraz jego twarzy niemal ją bawił.

Ponieważ jednak cała ta sytuacja nie skłaniała do śmiechu, próbowała skupić wzrok na dziecku.

− Proponuję, żebyśmy przeszli na ty – wreszcie przerwała ciszę. − Jak mu dałeś na imię?

− Conner. A na drugie Clark, po twoim ojcu.

Ta wiadomość prawie ją poraziła. A więc jednak Desmond chciał jakoś upamiętnić swemu synowi jego genealogię po matce. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem, ona nigdy by Desmonda nie spotkała i nawet nie dowiedziałaby się, jak ma na imię jej dziecko. Na mocy zawartej przez nich umowy nie wolno jej było przecież kontaktować się z żadnym z nich.

Ale teraz ze względu na dobro chłopca wszystko miało stanąć na głowie. Desmond Pierce był formalnie jej mężem, a ona zgodziła się zamieszkać pod jego dachem.

Gdy przemknęło jej przez myśl, że on może od niej oczekiwać spełniania obowiązków małżeńskich, poczuła skurcz żołądka. Miły skurcz. Rany boskie, jej małżonek najwyraźniej ją zauroczył! Opamiętaj się! – powtarzała sobie, próbując przywołać się do porządku.

Skoro ma u niego zamieszkać, on często ją będzie widywał przy karmieniu, powiedziała sobie, przystawiając Connera do drugiej piersi. Ta naturalna czynność nie może jej krępować, tym bardziej że Desmond zachowywał się tak, jakby tworzyli prawdziwą rodzinę, dając jej poczucie, że jest tu po to, by ją wspierać.

− Czy my rzeczywiście spotykamy się pierwszy raz w życiu? – zapytał nagle.

− Oczywiście, że tak. Przecież wszystkie sprawy załatwiałeś ze mną przez pełnomocnika.

Pan Lively miał chyba ze sto lat i poruszał się tak powoli jak żółw, któremu podano środki uspokajające.

Na każde spotkanie z nim McKenna musiała sobie zarezerwować co najmniej cztery godziny. Za to tego dnia, gdy udali się wspólnie do urzędu stanu cywilnego, by zawrzeć ślub, spędzili razem upojne osiem godzin.

McKenna wiedziała, że jej małżeństwo miało być czystą fikcją. Zawarli je wyłącznie po to, by uniknąć późniejszego dochodzenia ojcostwa oraz innych problemów prawnych, jakie wiązałyby się ze sztucznym zapłodnieniem. Wkrótce po urodzeniu dziecka Desmond miał podpisać przygotowane z góry dokumenty rozwodowe i przekazać jej przyrzeczoną kwotę, z której zamierzała opłacić studia.

Nie było niczym niezwykłym, że mężczyźni tak majętni jak Desmond przekazują byłej żonie sowite odszkodowanie i tym sposobem, w ich przypadku, on uwalniał się od podejrzeń, że zapłacił za dziecko, co stanowiłoby czyn niezgodny z prawem.

Tak więc McKenna zgodziła się zostać jego żoną, zastrzegając sobie w umowie, że ich małżeństwo pozostanie tylko na papierze. Ale teraz, gdy poznała swego małżonka, sytuacja zmieniła się diametralnie, bo McKenna zaczynała się obawiać, że ich znajomość może się przerodzić w coś więcej niż związek zawarty jedynie z powodów formalnych…

− Bo mam nieodparte odczucie, że już cię kiedyś widziałem – dodał, z niedowierzaniem potrząsając głową, by odpędzić od siebie tę myśl. – Ale dzisiejszy dzień nie szczędził mi wrażeń.

− Doprawdy? – odparła z ironią. – Dla mnie też nie był lekki i zaczął się o trzeciej nad ranem. Poród trwał piętnaście godzin.

− To normalne?

− Nie mam pojęcia. To był mój debiut.

− Przepraszam, zabrakło mi wyobraźni. Przyrzekam, że w przyszłości nie pozwolę sobie wobec ciebie na taką bezmyślność.

− Czeka nas wspólna przyszłość?

− Siłą rzeczy, skoro czasowo zamieszkamy razem.

No cóż, to faktycznie nieuniknione. Ale dobrze, że jasno postawił sprawę, że to będzie czasowe, bo McKenna nade wszystko chce uniknąć wszelkich uwikłań emocjonalnych.

− To potrwa nie dłużej niż trzy miesiące, prawda? – chciała się jeszcze upewnić.

− Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, żeby to sprowadzić do trzech miesięcy – potwierdził skinieniem głowy, ale ona odnosiła wrażenie, że Desmond nie przemyślał tego, że zaproszenie jej do swego domu może nieść pewne konsekwencje.

Będą skazani na swoje towarzystwo, z czego chyba nie zdawał sobie sprawy. Jak to ma wyglądać? Na co konkretnie ona udzieliła zgody?

To jednak jest drugorzędne. Najważniejsze, że zaoferował jej trzy miesiące z dzieckiem, uświadomiła sobie z radością. Dla niej to był nieoczekiwany dar. Skorzysta z tej szansy.

Conner nie będzie za nią tęsknić, bo jest za mały, by ją zapamiętać, a ona przekona się na własnej skórze, czym jest instynkt macierzyński.

I odejdzie, zanim jej więź z synkiem rozwinie się zbyt mocno. Nic jej nie odwiedzie od realizacji planów życiowych. Tak jak zamierzała, pójdzie na medycynę i zostanie lekarką.

Tytuł oryginału: The Marriage Contract

Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2017

Redaktor serii: Ewa Godycka

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2017 by Kat Cantrell

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2018

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-3673-7

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.