Skąpiec - z opracowaniem - Molier - ebook

Skąpiec - z opracowaniem ebook

Molier

0,0

Opis

"Skąpiec" Moliera to jedna z najbardziej znanych komedii francuskiej literatury, ukazująca skrajne konsekwencje obsesji na punkcie pieniędzy. Głównym bohaterem jest Harpagon – chciwy, zgorzkniały mężczyzna, który całe swoje życie podporządkowuje gromadzeniu majątku. Jego skąpstwo niszczy relacje rodzinne, a każde działanie napędza nieustanny strach przed utratą pieniędzy.

Molier, mistrz komedii, w błyskotliwy sposób przedstawia postać Harpagona, pokazując, jak jego chorobliwa chciwość doprowadza go do konfliktu z dziećmi, Kleantem i Elizą, którzy pragną szczęścia i miłości. Komedia Moliera to nie tylko satyra na ludzkie wady, ale także głębsza refleksja nad tym, czy dobra materialne rzeczywiście przynoszą szczęście.

Wydanie tego ebooka zawiera również opracowanie lektury, które pomoże czytelnikom lepiej zrozumieć konteksty, postacie i przesłanie utworu. Analiza zawarta w opracowaniu to doskonałe narzędzie dla uczniów przygotowujących się do egzaminów, a także dla tych, którzy chcą głębiej poznać twórczość Moliera.

Dostępne w formatach: epub, mobi, pdf.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mo­lier - Ską­piec - z opra­co­wa­niem

Mo­lier - Ską­piec - z opra­co­wa­niem

Co­py­ri­ght © by Wie­dza­24h.pl, 2024

Wszel­kie prawa za­strze­żone. 

Skład epub, mobi i pdf: Gegol

ISBN: 978-83-68324-41-9

http://www.wie­dza­24h.pl/

Molière  „Skąpiec”

tłum. Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski

OSOBY:

Har­pa­gon, oj­ciec Kle­anta i Elizy, za­lot­nik Ma­rianny.

Kle­ant, syn Har­pa­gona, za­lot­nik Ma­rianny.

Eliza, córka Har­pa­gona.

Wa­lery, syn An­zelma, za­lot­nik Elizy.

Ma­rianna, córka An­zelma.

An­zelm, oj­ciec Wa­le­rego i Ma­rianny.

Fro­zyna, po­śred­niczka.

Simon, fak­tor.

Jakub, ku­charz i woź­nica Har­pa­gona.

Strzałka, słu­żący Kle­anta.

Pani Claude, go­spo­dyni Har­pa­gona.

Ździe­bełko, słu­żący Har­pa­gona.

Szczy­gie­łek, słu­żący Har­pa­gona.

Ko­mi­sarz i jego po­moc­nik.

Rzecz dzieje się w Pa­ryżu, w domu Har­pa­gona.

AKT I

SCENA PIERW­SZA

WA­LERY, ELIZA

WA­LERY

Cóż to, na­dobna Elizo, za­pa­dłaś, widzę, w smu­tek po chwili ser­decz­nego za­pału, który spra­wił, iż tak wspa­nia­ło­myśl­nie od­da­łaś mi wiarę i słowo? Wzdy­chasz, gdy ja je­stem tak pełen ra­do­ści? Po­wiedz, miała byś ża­ło­wać, żeś mnie uczy­niła szczę­śli­wym? Chciała byś cof­nąć za­da­tek uczuć, do któ­rego mi­łość moja zdo­łała cię na­kło­nić?

ELIZA

Nie, Wa­lery, nie ża­łuję ni­czego. Zbyt słodka jakaś wła­dza nie­woli mnie ku tobie; nie mam nawet siły pra­gnąć, aby się to nie było stało. Ale je­żeli mam być szczerą, przy­szłość na­peł­nia mnie nie­po­ko­jem; wielce się oba­wiam, że mi­łość za­pro­wa­dziła mnie dalej, niżby się go­dziło.

WA­LERY

I cze­muż twoje ustęp­stwo na­peł­nia cię obawą? Cze­góż się lę­kasz?

ELIZA

Ach! nie jed­nej, ale stu rze­czy: po­ryw­czo­ści ojca, wy­mó­wek ro­dziny, sądu świata; ale nade wszystko, Wa­lery, od­miany twego serca i tego okrut­nego zo­bo­jęt­nie­nia, jakim wy, męż­czyźni, od­pła­ca­cie naj­czę­ściej zbyt tkliwe do­wody nie­win­nego uczu­cia.

WA­LERY

Ach, nie czyń mi tej krzywdy i nie sądź wedle in­nych. Po­są­dzaj mnie o wszystko ra­czej, Elizo, niż o to, bym mógł uchy­bić temu, com ci po­wi­nien. Na­zbyt cię ko­cham, a mi­łość moja trwać bę­dzie do grobu.

ELIZA

Ach, Wa­lery, każdy wszak mówi to samo! W sło­wach wszy­scy męż­czyźni po­dobni są do sie­bie; czyny do­piero od­sła­niają róż­nice.

WA­LERY

Skoro więc czyny je­dy­nie dają po­znać, czym w isto­cie je­ste­śmy, za­cze­kaj przy­naj­mniej, aż bę­dziesz mogła wedle nich osą­dzić me serce, i nie obar­czaj mnie zbrod­niami, czer­pa­nymi w przed­wcze­snych po­dej­rze­niach. Nie rań mnie, bła­gam, tak do­tkli­wym cio­sem i zo­staw mi czas, abym ty­sią­cz­nymi do­wo­dami mógł ci do­wieść sta­ło­ści mych pło­mieni.

ELIZA

Ach, jakże łatwo jest nas prze­ko­nać, gdy kogoś ko­chamy! O tak, Wa­lery! i ja mnie­mam, że serce twoje nie­zdolne by­łoby mnie za­wieść. Wie­rzę, że ko­chasz praw­dzi­wie i że mi bę­dziesz wierny: nie chcę wąt­pić o tym i drżę już je­dy­nie przed po­tę­pie­niem świata.

WA­LERY

Ale skąd tak czarne przy­pusz­cze­nia?

ELIZA

Nie lę­ka­ła­bym się ni­czego, gdyby każdy pa­trzał na cię moimi oczyma: w oso­bie twej znaj­duję do­sta­teczne uspra­wie­dli­wie­nie wszyst­kiego, com uczy­niła. Moje serce, na swoją obronę, może się po­wo­łać na wszyst­kie twoje przy­mioty, po­parte jesz­cze dłu­giem wdzięcz­no­ści, który niebo ka­zało mi wzglę­dem cie­bie za­cią­gnąć. Co chwila staje mi przed oczami strasz­liwe nie­bez­pie­czeń­stwo, które po raz pierw­szy zbli­żyło nas do sie­bie; szla­chetna od­waga, z jaką nie wa­ha­łeś się na­ra­zić życia, aby mnie wy­drzeć wście­kło­ści wzbu­rzo­nych fal; pełna tkli­wo­ści opieka, jaką mnie oto­czy­łeś, wy­do­byw­szy z wody, oraz te wy­trwałe świa­dec­twa żar­li­wej mi­ło­ści, któ­rej ani czas, ani prze­szkody nie zdo­łały od­strę­czyć. Wię­cej jesz­cze! wszakże ta mi­łość każe ci za­po­mi­nać o domu i oj­czyź­nie, za­trzy­muje cię w tym mie­ście, zmu­sza cię, abyś, ze względu na mnie, trzy­mał w ukry­ciu stan i na­zwi­sko, a wresz­cie skła­nia do tego, iż aby mnie wi­dy­wać, przy­ją­łeś obo­wiązki do­mow­nika mego ojca. Wszystko to nie mogło mnie nie przy­wią­zać do cie­bie i wy­star­cza naj­zu­peł­niej w moich oczach, aby wy­tłu­ma­czyć krok, na jaki się zgo­dzi­łam; nie wy­star­czy może jed­nak, aby go unie­win­nić w oczach ludzi. Ach, wcale nie je­stem pewna, czy świat ze­chce zro­zu­mieć moje uczu­cia!

WA­LERY

Ze wszyst­kiego, coś tu na mą ko­rzyść wy­mie­niła, je­dy­nie mej mi­ło­ści pra­gnął­bym przy­pi­sać jakąś za­sługę; co zaś do skru­pu­łów, to sam oj­ciec stara się aż nadto, aby po­stę­pek twój uczy­nić zro­zu­mia­łym dla świata. Ten bez­miar skąp­stwa i su­ro­wość, z jaką ob­cho­dzi się z dziećmi, zdolne są uspra­wie­dli­wić naj­śmiel­szą de­cy­zję. Prze­bacz mi, uro­cza Elizo, że się wy­ra­żam w ten spo­sób; wiesz wszakże, że trudno by było zła­go­dzić sąd w tej mie­rze. Skoro jed­nak, jak się spo­dzie­wam, uda mi się od­szu­kać ro­dzi­ców, z ła­two­ścią przyj­dzie nam ich ubła­gać. Ocze­kuję z całym upra­gnie­niem wia­do­mo­ści i sam gotów je­stem udać się po nie, jeśli rzecz bę­dzie się prze­wle­kała.

ELIZA

Ach, Wa­lery, nie ru­szaj się stąd, bła­gam, sta­raj się tylko zjed­nać przy­chyl­ność ojca!

WA­LERY

Wi­dzisz sama, jak usil­nie pra­cuję nad tym, i ile trzeba było zręcz­no­ści, aby do­stać się do jego domu; jak się ma­skuję nie­ustan­nie, byle mu się przy­po­do­bać, i jaką rolę od­gry­wam tutaj, je­dy­nie dla ku­pie­nia sobie jego życz­li­wo­ści. Czy­nię w niej zresztą za­dzi­wia­jące po­stępy. Prze­ko­nuję się, że aby po­zy­skać sobie ludzi, nie ma na świe­cie lep­szej drogi, jak stroić się we wła­sne ich skłon­no­ści, przej­mo­wać się ich mnie­ma­niami, pa­trzeć z za­chwy­tem na ich wady i przy­kla­ski­wać wszyst­kim uczyn­kom. Nie ma obawy, aby można było prze­sa­dzić w tej ko­me­dii, choćby się ją grało w spo­sób naj­wi­docz­niej­szy w świe­cie. Gdy cho­dzi o po­chleb­stwo, naj­mę­drsi lu­dzie po­sia­dają istne skarby na­iw­no­ści; nie ma nic tak bez­czel­nego ani tak nie­do­rzecz­nego, czego by nie po­łknęli, skoro się na­le­ży­cie rzecz za­prawi po­chwa­łami. Szcze­rość szwan­kuje co­kol­wiek przy takim za­trud­nie­niu, ale cóż, kiedy się po­trze­buje kogoś, trzeba się doń na­giąć! Skoro to jest je­dyny spo­sób zdo­by­cia uf­no­ści, wina nie leży po stro­nie po­chleb­ców, lecz tych, któ­rzy do­ma­gają się po­chleb­stwa.

ELIZA

Ale czemu nie pró­bu­jesz rów­nież zjed­nać sobie po­par­cia mego brata, na wy­pa­dek, gdyby słu­żą­cej przy­szła ochota zdra­dzić ta­jem­nicę?

WA­LERY

Nie można za­bie­gać naraz o jedno i dru­gie; cha­rak­ter ojca i syna są tak sprzeczne, że trudno by utrzy­mać się w po­dwój­nej roli. Ale ty, ze swej strony, sta­raj się wpły­nąć na brata i sko­rzy­staj z przy­jaźni, jaką ma dla cie­bie, aby go na­stroić przy­chyl­nie. Idzie wła­śnie. Od­cho­dzę. Pomów z nim i od­słoń mu tyle, ile uznasz za sto­sowne.

ELIZA

Nie wiem, czy po­tra­fię się zdo­być na to wy­zna­nie.

SCENA DRUGA

KLE­ANT, ELIZA

KLE­ANT

Bar­dzo rad je­stem, że cię samą za­staję, sio­stro; pra­gną­łem po­mó­wić z tobą i zwie­rzyć się z pew­nego se­kretu.

ELIZA

Z miłą chę­cią, bra­cie. Cóż masz mi do po­wie­dze­nia?

KLE­ANT

Wiele rze­czy, moja sio­stro; i to w jed­nym sło­wie. Ko­cham.

ELIZA

Ko­chasz?

KLE­ANT

Tak, ko­cham. Ale nim po­wiem coś­kol­wiek dalej, wiem, że za­leżny je­stem od ojca, i że po­win­ność syna czyni mnie pod­wład­nym jego woli; że nie godzi się przyj­mo­wać zo­bo­wią­za­nia bez ze­zwo­le­nia tych, któ­rym za­wdzię­czamy życie; że niebo uczy­niło ich pa­nami na­szych uczuć i że wolno nam roz­rzą­dzać sobą je­dy­nie za ich wska­zówką; że, nie ule­ga­jąc wpły­wom sza­leń­czej na­mięt­no­ści, mogą mieć sąd o wiele zdrow­szy i le­piej wi­dzieć, co jest dla nas od­po­wied­nie; że ra­czej trzeba po­le­gać na by­stro­ści ich roz­sądku, niż na za­śle­pie­niu żądzy, i że mło­dzień­cze po­rywy pro­wa­dzą nas naj­czę­ściej ku nie­bez­piecz­nym prze­pa­ściom. Mówię to wszystko, sio­stro, abyś ty nie po­trze­bo­wała sobie za­da­wać tego trudu; mi­łość moja bo­wiem nie chce o ni­czym sły­szeć, i pro­szę cię, byś oszczę­dziła sobie wszel­kich per­swa­zji.

ELIZA

Czy już zwią­za­łeś się, bra­cie, wobec tej, którą tak ko­chasz?

KLE­ANT

Nie; ale je­stem na to zu­peł­nie przy­go­to­wany i bła­gam raz jesz­cze, nie sta­raj się mnie od­wo­dzić.

ELIZA

Czyż je­stem, bra­cie, tak ogra­ni­czoną?

KLE­ANT

Nie, sio­stro, ale ty nie ko­chasz; nie znasz słod­kiej po­tęgi, z jaką tkliwe uczu­cie owłada ser­cem; dla­tego lękam się twego roz­sądku.

ELIZA

Ach, bra­cie, nie mówmy o moim roz­sądku; nie ma czło­wieka, któ­rego by on nie zdra­dził przy­naj­mniej raz w życiu. Gdy­bym ci otwo­rzyła serce, być może, oka­za­ła­bym się w two­ich oczach jesz­cze mniej roz­sądną od cie­bie.

KLE­ANT

Och, dałby Bóg, aby twoje serce, po­dob­nie jak moje…

ELIZA

Omów­myż naj­pierw twoją sprawę; po­wiedz mi, kto jest ta, którą po­ko­cha­łeś?

KLE­ANT

Młoda osoba, która od nie­dawna mieszka w tej dziel­nicy. Zda się, niebo samo stwo­rzyło ją po to, aby na­tchnęła mi­ło­ścią każ­dego, kto się do niej zbliży. Na świe­cie nie może ist­nieć nic po­wab­niej­szego; wy­znaję, iż stra­ci­łem zmy­sły od pierw­szej chwili, kiedy ją uj­rza­łem. Na­zywa się Ma­rianna; mieszka z po­czciwą matką, która pra­wie cią­gle jest chora i do któ­rej przy­wią­zana jest w spo­sób wprost nie­wia­ry­godny. Pie­lę­gnuje ją, tuli i po­cie­sza z czu­ło­ścią, która by cię wzru­szyła do głębi. Wszystko, co czyni, tchnie ja­kimś nie­wy­mow­nym wdzię­kiem; w każ­dym po­stępku miesz­czą się ty­siące po­wa­bów, sło­dycz pełna uroku, po­cią­ga­jąca do­broć, uczci­wość bez zmazy… ach, sio­stro, chciał­bym, abyś ją mogła po­znać.

ELIZA

Po­zna­łam już nie­mal, bra­cie, z tego, co mó­wisz; abym zaś czuła dla niej sym­pa­tię, wy­star­czą mi, że ty ją ko­chasz.

KLE­ANT

Do­my­śli­łem się, choć nic mi o tym nie mó­wiły, że nie są w zbyt świet­nych sto­sun­kach i że, mimo skrom­nego trybu, za­le­d­wie mogą na­star­czyć po­trze­bom. Czy ty poj­mu­jesz, sio­stro, co to za szczę­ście móc się przy­czy­nić do po­pra­wie­nia losu osoby, którą się kocha; zręcz­nie udzie­lać nie­znacz­nej po­mocy skrom­nym po­trze­bom za­cnej ro­dziny! Zro­zum tedy, jak bo­le­sne jest uczu­cie, że wsku­tek skąp­stwa ojca nie­po­do­bień­stwem jest dla mnie kosz­to­wać tej sło­dy­czy i zło­żyć uko­cha­nej w całej pełni świa­dec­two mej mi­ło­ści.

ELIZA

Och, do­sko­nale od­czu­wam, jak to musi być przy­kro.

KLE­ANT

Ach, sio­stro, bar­dziej, niż sobie można wy­obra­zić! Bo, po­wiedz, czy może być coś bar­dziej nie­ludz­kiego, niż te dro­bia­zgowe braki, które cier­pimy w tym domu, i ta straszna su­ro­wość, w ja­kiej ję­czymy bez prze­rwy? I na cóż się nam przyda, że bę­dziemy mieli kie­dyś ma­ją­tek, skoro po­sią­dziemy go wów­czas, gdy miną naj­pięk­niej­sze lata! Toż dziś, aby się utrzy­mać, muszę wręcz za­dłu­żać się na wszyst­kie strony; je­stem, jak i ty zresztą, znie­wo­lony ucie­kać się do łaski kup­ców, aby po pro­stu ubrać się przy­zwo­icie. Sło­wem, chcia­łem z tobą mówić, abyś mi do­po­mo­gła wy­ba­dać ojca, jak się za­pa­truje na moje uczu­cie; gdy­bym na­po­tkał na prze­szkody, zde­cy­do­wany je­stem wraz z uko­chaną szu­kać szczę­ścia gdzie in­dziej… Na wszyst­kie strony sta­ram się w tym celu ze­brać po­trzebną sumę. Jeśli ty, sio­stro, znaj­du­jesz się w po­dob­nym po­ło­że­niu i jeśli oj­ciec bę­dzie się sprze­ci­wiał na­szym pra­gnie­niom, opu­ścimy go oboje i wy­zwo­limy się z prze­mocy, w ja­kiej nie­zno­śne skąp­stwo więzi nas od tak dawna.

ELIZA

To prawda, z każ­dym dniem daje on nam wię­cej po­wo­dów do opła­ki­wa­nia przed­wcze­snej śmierci matki…

KLE­ANT

Sły­szę jego głos; od­dalmy się nieco dla do­koń­cze­nia zwie­rzeń, na­stęp­nie zaś po­łą­czymy siły, aby prze­wal­czyć oj­cow­ską ty­ra­nię.

SCENA TRZE­CIA

HAR­PA­GON, STRZAŁKA

HAR­PA­GON

Precz mi stąd zaraz, w tej chwili, bez tłu­ma­czeń! Dalej, za­bie­rać mi się z domu, ty ar­cy­hul­taju, ty uro­dzony wi­siel­cze!

STRZAŁKA

na stro­nie

Nie wi­dzia­łem w życiu ta­kiej złej be­stii, jak ten prze­klęły sta­rzec! Do­prawdy, myślę cza­sem, że on ma dia­bła w sobie.

HAR­PA­GON

Mru­czysz jesz­cze?

STRZAŁKA.

Za co mnie pan wy­ga­nia?

HAR­PA­GON

Bę­dziesz się pytał, za co, ob­wie­siu jeden? Umy­kaj czym prę­dzej, bo cię ubiję na miej­scu!

STRZAŁKA

Cóż ja zro­bi­łem?

HAR­PA­GON

To zro­bi­łeś, że chcę, abyś się wy­no­sił.

STRZAŁKA

Mój pan, a syn pań­ski, kazał mi tu cze­kać.

HAR­PA­GON

To idź, cze­kaj na ulicy, a nie stercz mi w domu, jak szyl­dwach na war­cie, aby pod­pa­try­wać, co się dzieje, i cią­gnąć ze wszyst­kiego ko­rzy­ści. Nie chcę mieć bez ustanku pod nosem szpiega, zdrajcy, któ­rego prze­klęte oczy śle­dzą wciąż, co robię, po­że­rają wszystko, co po­sia­dam, i mysz­kują na wsze strony, czyby się nie udało cze­goś zła­so­wać.

STRZAŁKA

Jakże pan chcesz, u dia­bła, aby panu można było coś zła­so­wać? Jakim cudem tego do­ka­zać, skoro wszystko za­my­kasz pod klu­czem i sto­isz na straży we dnie jak i w nocy?

HAR­PA­GON

Będę za­my­kał, co mi się po­doba, i stał na straży, ile tylko ze­chcę. Pa­trz­cie mi wścib­skich, któ­rzy czu­wają nad każ­dym moim kro­kiem! (Po cichu na stro­nie). Drżę cały, czy on nie do­my­śla się cze­goś o moich pie­nią­dzach. (Gło­śno). Ty może był­byś zdolny roz­sie­wać plotki, że ja mam scho­wane pie­nią­dze?

STRZAŁKA

Pan ma scho­wane pie­nią­dze?

HAR­PA­GON

Nie, ło­trze, nie mówię tego wcale. (Po cichu). To można osza­leć! (Gło­śno). Pytam, ot tak, czy nie pusz­czasz ta­kich ba­je­czek, aby mi na złość zro­bić?

STRZAŁKA

Ech, cóż komu na tym za­leży, czy pan masz, czy nie masz; dla nas to wy­cho­dzi na jedno i to samo.

HAR­PA­GON

za­mie­rza­jąc się, aby mu dać po­li­czek

Bę­dziesz mę­dr­ko­wał! Ja ci to mę­dr­ko­wa­nie prędko wy­biję z głowy! Za­bie­raj się; ostatni raz ci po­wia­dam.

STRZAŁKA

Do­brze więc: za­bie­ram się.

HAR­PA­GON

Cze­kaj: nie wy­no­sisz czego z domu?

STRZAŁKA

Et! cóż bym mógł stąd wy­nieść?

HAR­PA­GON

Chodź, chodź tutaj, niech zo­ba­czę. Pokaż ręce.

STRZAŁKA

Oto.

HAR­PA­GON

Dru­gie!

STRZAŁKA

Dru­gie?

HAR­PA­GON

Tak.

STRZAŁKA

Oto.

HAR­PA­GON

wska­zu­jąc na spodnie Strzałki

Nic tutaj nie scho­wa­łeś?

STRZAŁKA

Niechże pan zo­ba­czy.

HAR­PA­GON

ob­ma­cu­jąc spodnie Strzałki

Te sze­ro­kie haj­da­wery, to jakby stwo­rzone na ma­ga­zyny zło­dziej­skie. Bar­dzo bym rad, aby kogo za­pro­wa­dziły na szu­bie­nicę.

STRZAŁKA

na stro­nie

Ach, jakże taki czło­wiek wart byłby swego losu, i z jakąż ra­do­ścią okradł­bym go na­prawdę!

HAR­PA­GON

Hę?

STRZAŁKA

Co?

HAR­PA­GON

Co ty mó­wisz o okra­dze­niu?

STRZAŁKA.

Mówię, że może pan wszystko prze­trzą­snąć, aby się prze­ko­nać, czy go nie okra­dłem.

HAR­PA­GON

Wła­śnie, wła­śnie.

(Har­pa­gon prze­trząsa kie­sze­nie Strzałki.)

STRZAŁKA

na stro­nie

Niech za­raza wy­gnie­cie skąp­stwo i du­si­gro­szów!

HAR­PA­GON

Hę? Co po­wia­dasz?

STRZAŁKA

Co po­wia­dam?

HAR­PA­GON

Tak; co po­wia­dasz o skąp­stwie i du­si­gro­szach?

STRZAŁKA

Mówię, żeby za­raza wy­gnio­tła skąp­stwo i du­si­gro­szów.

HAR­PA­GON

O kimże to chcesz mówić?

STRZAŁKA

O du­si­gro­szach.

HAR­PA­GON

Któż to są ci du­si­gro­sze?

STRZAŁKA

Obrzy­dliwcy i bru­dasy.

HAR­PA­GON

Ale kogo przez to ro­zu­miesz?…

STRZAŁKA

Cóż się pan o to tak trosz­czy?

HAR­PA­GON

Bo mi się po­doba.

STRZAŁKA

Myśli pan, że chcia­łem mówić o panu?

HAR­PA­GON