Skok na Banki. Kto kontroluje pieniądze Polaków - Piotr Nisztor - ebook

Skok na Banki. Kto kontroluje pieniądze Polaków ebook

Piotr Nisztor

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Słynna seria „Resortowe dzieci” opisała transformację od PRL-u do III RP w sferze mediów, służb specjalnych i elit politycznych. Piotr Nisztor rozszerza tę listę o transformację bankowości.
W książce znajdziemy autoryzowane wypowiedzi głównych bohaterów,
Bogusława Kota, Wojciecha Kostrzewy, Ryszarda Krauzego i wielu, wielu innych.

• Ile pieniędzy wypłynęło z Polski poprzez Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego?

• Powstanie BRE Banku, prywatyzacja PZU, kulisy wyprzedaży za bezcen państwowych banków, kulisy powstania Banku Millenium.

• Wojny tajnych służb, polityczne intrygi, tajne konta, handel bronią z arabskimi terrorystami.

Reporterskie śledztwo Nisztora trwało ponad dwa lata. Zbierając materiały i sprawdzając ich wiarygodność, dziennikarz potrafił spotkać się oko w oko z bohaterami książki nawet tysiące kilometrów od Polski. Chociaż wiele historii przytaczanych w tekście przypomina powieść sensacyjną, jest skrupulatnie udokumentowaną prawdą i wyjaśnia, w którym trójkącie bermudzkim znikały pieniądze Polaków na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia. W trójkącie służby specjalne – polityka – biznes. I są na to papiery.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 824

Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OkładkaFahrenheit 451

Zdjęcia na okładce© [email protected]© Denis [email protected]© Photomorphic PTE LTD/fotolia.com

Redakcja i korektaBarbara Manińska, Martyna Posłuszna

Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz

Skład i łamanieTEKST Projekt

Ilustracje ze zbiorów Autora, zdjęcie Władimira Putina – AFP/EAST NEWS

ISBN 978-83-8079-171-8

Copyright © Piotr NisztorCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2017

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwowww.twitter.com/Wyd_Fronda

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Żonie za gigantyczne (mam nadzieję niewyczerpalne) pokłady cierpliwości...

WSTĘP

Sejm 24 marca 2006 r. powołał komisję śledczą do „zbadania rozstrzygnięć dotyczących przekształceń kapitałowych i własnościowych w sektorze bankowym oraz działań organów nadzoru bankowego w okresie od 4 czerwca 1989 r. do 19 marca 2006 r.”. Głównym jej zadaniem miało więc być wyjaśnienie okoliczności wielkiej wyprzedaży państwowych banków w latach 90. Wśród nich prywatyzacji m.in. Banku Handlowego i Pekao SA. Te transakcje doprowadziły do całkowitej utraty kontroli państwa nad krwiobiegiem krajowej gospodarki. Lekką ręką za niewielkie pieniądze zagraniczne instytucje finansowe zaczęły rządzić Polską. Decydowały o być albo nie być rodzimych przedsiębiorstw, a obywateli wciągały w pułapki, z których największą okazały się kredyty frankowe. Jednocześnie zarabiały miliardy złotych, które w formie dywidendy lub umów na korzystanie z loga i nazwy transferowały za granicę. Sejmowi śledczy nie mieli więc łatwego zadania. Zabierali się do rozliczenia najbardziej wpływowej grupy ludzi w Polsce, dysponującej astronomicznymi środkami. Było to niemal jak starcie biblijnego Dawida z Goliatem. W tym pojedynku okazało się, że górą był jednak ten drugi. Wynik znany był już po kilku miesiącach. Wówczas okazało się, że sejmowi śledczy muszą przełknąć gorzką pigułkę porażki. Wcześniejsze wybory parlamentarne całkowicie zgasiły jakiekolwiek nadzieje na wyjaśnienie jednej z największych afer III RP – prywatyzacji sektora bankowego. Czy więc był to przypadek? Oczywiście można się spierać, czy lobby bankowe chcąc zamknąć prace komisji śledczej, miało wpływ na decyzję o ogłoszeniu wcześniejszych wyborów, ale spoglądając na siłę i narzędzia, jakimi dysponowało, trudno nie odnieść wrażenia, że tak właśnie mogło być. Na pewno bezapelacyjnie zyskali na tym bankowcy. Zakończenie siedmiomiesięcznych prac sejmowych śledczych raportem z 9 października 2007 r. było ich wielkim sukcesem. Dokument poza opisem gigantycznych nieprawidłowości przy prywatyzacji niewielkiego Banku Śląskiego, nie zawierał nic więcej. Główni macherzy uczestniczący w skandalicznym procederze wyprzedaży polskich banków mogli więc odetchnąć z ulgą. Już wiedzieli, że do końca życia nie odpowiedzą za swoje działania. Pozostaną bezkarni. Komisja śledcza ds. banków jako ostatnia mogła doprowadzić do ich ukarania i wyprowadzenia na światło dzienne patologicznych, często przestępczych, mechanizmów, które efektywnie upośledziły polską gospodarkę. Skutecznie jej to uniemożliwiono. Nie był to przypadek. Od początku dbali o to ludzie służb specjalnych, na których opierał się sektor bankowy III RP.

Sejmowi śledczy przystępując do wyjaśnienia prywatyzacji sektora bankowego nie zdawali sobie sprawy, z czym mają do czynienia. To był bardzo silny układ sięgający swoimi korzeniami lat 70. i 80. Wówczas bardzo wąska grupa osób związanych ze służbami specjalnymi dzięki zagranicznym placówkom polskich banków, głównie Banku Handlowego i Pekao SA, zaczęła robić liczne interesy. Nad wszystkim czuwał Departament I MSW, czyli wywiad cywilny lub Zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli wywiad wojskowy. Te dwie rywalizujące ze sobą służby podzieliły się wpływami w sektorze bankowym. Dzięki temu za pośrednictwem ulokowanych w nim swoich ludzi mogły realizować wiele tajnych operacji wywiadowczych. To właśnie oni na zlecenie tych służb zakładali konta operacyjne, realizowali transakcje, wystawiali akredytywy lub udzielali kredytów wskazanym przez prowadzących podmiotom. Tacy sprawni bankowcy byli więc na wagę złota. Klasycznym tego przykładem była działalność w latach 80. w Banku Handlowym International w Luksemburgu Grzegorza Żemka, współpracownika Zarządu II o pseudonimie „Dik”.

Między wywiadem wojskowym a cywilnym dochodziło w PRL-u do licznych spięć. Ich powodem zawsze była walka o kontrolę nad strumykami państwowych pieniędzy. Szczególnie było to widać w sektorze bankowym. Wojna służb doprowadziła najprawdopodobniej do wybuchu największej afery w PRL-u – ujawnienia gigantycznych nadużyć w Banku Handlowym of the Middle East w Bejrucie, poprzez który rozliczano transakcje zbrojeniowe. Doszło do niej w stanie wojennym. Wówczas wojskowi śledczy (kontrolowani przez wojskowe służby specjalne) zdecydowali o zatrzymaniu prezesa i wiceprezesa Banku Handlowego. Obydwaj byli związani z cywilnymi służbami. Trafili nawet na ławę oskarżonych. Jednak w wyniku amnestii uniknęli odpowiedzialności.

Podobna sytuacja miała miejsce niespełna dziesięć lat później. Współpraca Departamentu I MSW z Zarządem II przy działalności Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego skończyła się ogromnym konfliktem. Tu również poszło o gigantyczne pieniądze. Efektem był wybuch największej afery III RP. Tym razem winni, którzy związani byli zarówno z cywilnymi, jak i wojskowymi służbami specjalnymi, zostali skazani na kary więzienia. Setek milionów złotych, które wyparowały, nie odnaleziono.

PRL-owskie służby specjalne chętnie werbowały pracowników sektora bankowego mających już w nim wpływy lub takich ze świetlaną perspektywą zawodową. Przeciętny tajny współpracownik (kontakt operacyjny) był absolwentem SGPiS-u. Wybierał się na staż zagraniczny lub już zdążył go odbyć, władał biegle jednym lub dwoma językami. Tak z grubsza wyglądały biografie większości czołowych bankowców zwerbowanych przez PRL-owski wywiad cywilny lub wojskowy. W efekcie spora część prezesów i dyrektorów banków, a także członków ich rad nadzorczych oraz urzędników kontrolujących ich z ramienia Ministerstwa Finansów lub resortu handlu zagranicznego była prowadzona przez Departament I lub Zarząd II. Niektórych rejestrował też Departament V MSW, który w latach 80. stał na czele bezpieczeństwa ekonomicznego PRL-u. Z takim specbagażem sektor bankowy wszedł w okres przemian polityczno-ustrojowych w Polsce. Prym wiódł w nim Wydział VIII Departamentu I MSW. Ta popularna Ósemka miała na kontakcie prezesa Pekao SA Mariana Kantona, zarejestrowanego jako kontakt operacyjny o pseudonimie „Kemis”, i szefa Banku Handlowego Tadeusza Barłowskiego – KO „Ambar”. Wojskówka z kolei swoimi wpływami otoczyła bank BRE. Współpracownikiem Zarządu II był Krzysztof Szwarc, twórca i pierwszy prezes tej bardzo wpływowej już w III RP instytucji.

Ludźmi służb w większości byli też nadzorujący bankowość w latach 80. i 90. urzędnicy Ministerstwa Finansów. Wielu z nich również było prowadzonych przez funkcjonariuszy Ósemki. Wśród nich wiceministrowie finansów, m.in. Andrzej Dorosz (KO „Dora”), później wiceprezes, a następnie prezes Pekao SA, czy Wojciech Misiąg (TW „Jacek”). Perłą w koronie PRL-owskich służb – cywilnych – był niewątpliwie Janusz Sawicki, wiceminister finansów i przewodniczący rady nadzorczej FOZZ-u. Był on kadrowym pracownikiem Departamentu I MSW, działającym w ramach Ósemki. Jego rola była kluczowa szczególnie w utworzeniu, a potem funkcjonowaniu FOZZ-u. Ten skandal, okrzyknięty matką wszystkich afer, dotychczas nie został szczegółowo opisany. Tymczasem ukryte w aktach procesowych Grzegorza Żemka powiązania w niektórych wypadkach mogłyby bardzo łatwo rozwiązać zagadkę niejasnych wydarzeń i decyzji, które miały miejsce nawet lata po wybuchu afery i postawieniu Funduszu w stan likwidacji.

Takich specbiografii, jak te Sawickiego, Barłowskiego czy Szwarca, jest w książce opisanych dużo więcej. Sektor bankowy w PRL-u znajdował się bowiem pod ścisłym nadzorem służb specjalnych. Każdy działający bank był naszpikowany współpracownikami Departamentu I i Zarządu II. Część z nich już w III RP zrobiła spore kariery. Przykładem jednym z wielu jest Marek Oleś (KO „Olney”), który po 1989 r. zasiadał w zarządach: Banku Handlowego i Banku Gospodarki Żywnościowej, aby następnie objąć stanowisko dyrektora w Narodowym Banku Polskim. Zresztą w tym banku centralnym już w PRL-u zatrudnionych było wielu współpracowników służb specjalnych. Takich jak Grzegorz Wójtowicz, wiceprezes NBP-u, a potem szef tego banku (KO „Camelo”).

„Starzy”, doświadczeni w PRL-u bankowcy po przemianach polityczno-ustrojowych otrzymali do współpracy młodych gniewnych. Do sektora bankowego skierował ich Leszek Balcerowicz, człowiek-symbol prywatyzacji lat 90. To było nowe pokolenie, które zaczęło później przejmować schedę po poprzednikach. Żadna z osób nie była przypadkowa, a część łączyły formalne relacje z PRL-owskimi służbami.

Jednak wszyscy, mniej lub bardziej, wywodzili się z grupy PZPR-owskich ekonomistów, głównie Zdzisława Sadowskiego czy prof. Władysława Baki. To ci dwaj byli architektami reformy sektora w okresie przemian polityczno-ustrojowych. Wprowadzane przepisy dały szanse niektórym ich kolegom partyjnym do uwłaszczenia się na państwowych pieniądzach lub środkach zlikwidowanej matki partii. Tak powstały dwie nomenklaturowe instytucje – Bank Inicjatyw Gospodarczych i Bank Turystyki. Pierwszy zakładał Bogusław Kott, wieloletni urzędnik PRL-owskiego Ministerstwa Finansów, twórcą i patronem drugiego był Aleksander Kwaśniewski, późniejszy prezydent RP. Gdyby nie środki kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstw lub instytucji, pewnie nigdy by nie powstały.

Faktyczną kuźnią kadr dla późniejszego sektora bankowego stał się jednak Bank Handlowy. To tam, w tym PRL-owskim gigancie, zaczynali czołowi potem luminarze polskiej finansjery. Przychodzący do pracy „młodzi”, brani byli pod skrzydła „starych”. Taka kontynuacja spowodowała ciągłość specukładu w bankowości. Na początku lat 90. Tadeusza Barłowskiego zastąpił na fotelu szefa Banku Handlowego Cezary Stypułkowski (zarejestrowany jako TW „Michał”). Z kolei szefem gabinetu młodego prezesa został Sławomir Cytrycki (KO „Ritmo”).

Wtedy zaczęły się tworzyć wpływowe grupy, które wzajemnie ze sobą współdziałały lub się zwalczały w zależności od interesów w danym momencie. Patronem jednej z nich jest Marek Belka, człowiek, który będąc wicepremierem i ministrem finansów, sprywatyzował Bank Handlowy. Niemal dwadzieścia lat później trafił do jego rady nadzorczej, po drodze zaliczając udział w wielu tajemniczych i kontrowersyjnych transakcjach. W tym tej głównej – prywatyzacji PZU. W czasie rozgrywki o narodowego giganta ubezpieczeniowego Belka stał po stronie przyjaciół z lewicy reprezentowanych przez Kotta. Twórcę BIG-u pozbawić władzy chciały młode, bezwzględne rekiny finansjery walczące o przejęcie wielomiliardowego państwowego majątku zarządzanego przez Narodowe Fundusze Inwestycyjne. Szukając na to finansowania, postanowiły przejąć nomenklaturowy bank. Jak się okazało, „starzy” wyjadacze nie dali się pokonać. Takich sytuacji po 1989 r. było dużo więcej.

Zanim do tego doszło, na przełomie lat 80. i 90. bankowcy wywodzący się z PRL-u związani z dawnymi służbami specjalnymi, wraz z młodymi wilkami wyselekcjonowanymi przez PZPR-owską wierchuszkę, stworzyli hermetyczne środowisko, do którego bardzo trudno było się dostać. Swoje podboje grupa ta otworzyła jednak także dla niektórych postsolidarnościowych polityków. To dało im legitymację do spokojnego działania już w III RP. Tak powstałe – mocno wymieszane politycznie – elitarne grono zaczęło decydować o wyprzedawaniu państwowych banków. W ten sposób oddając faktyczną władzę w Polsce zagranicznym instytucjom finansowym. Jednocześnie zagwarantowało sobie gigantyczne zyski. Wypłacano je poprzez dobrze płatne stanowiska w różnych, także międzynarodowych instytucjach finansowych lub firmach doradczych. Zdarzało się, że niektórzy otrzymywali intratne fuchy we wcześniej sprywatyzowanych bankach. Nikogo to nie bulwersowało, a jeśli nawet, to głosy te szybko były zagłuszane.

Efekt był jeden. Zagraniczne banki zaczęły decydować o kierunkach polityki gospodarczej Polski, budżecie oraz przyszłości dużych przedsiębiorstw. Brutalna walka metodami znanymi z najciemniejszych mroków PRL-u była na porządku dziennym. Ludzie dawnych służb stali się w tych pojedynkach naturalnym zapleczem, bez którego nie dałoby się funkcjonować. Dzięki posiadanemu doświadczeniu, wpływom i wiedzy starali się dbać przynajmniej o względny spokój swoich mocodawców. Pewnie to właśnie z tego powodu śledztwa w sprawie gigantycznych nadużyć i nieprawidłowości dotyczących sektora bankowego dziwnym trafem kończyły się niczym. Prokuratury bardzo chętnie umarzały nawet najbardziej jaskrawe wypadki złodziejstwa. Nie mówiąc o łaskawym spojrzeniu odpowiedzialnych za bezpieczeństwo ekonomiczne służb III RP na stawiające włosy na głowie transakcje.

Sejmowa komisja śledcza ds. banków stała się dla tego cementowanego przez lata układu bankowego ogromnym zagrożeniem. Można więc przypuszczać, że skorzystano ze wszystkich możliwych narzędzi, aby storpedować jej prace. Udało się to niestety bardzo skutecznie. Niniejsza książka – oczywiście w pewnym fragmencie – ujawnia niewidzialne, ale bardzo silne nitki powiązań, które odgrywały i pewnie w niektórych wypadkach nadal odgrywają kluczową rolę.

Opisanie tych tajemniczych związków było możliwe dzięki analizie setek tysięcy dokumentów znajdujących się m.in. w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej, Archiwum Akt Nowych, Ministerstwa Finansów, prokuratur czy sądów, a także dzięki wielu godzinom rozmów ze świadkami i uczestnikami ważnych dla polskiej gospodarki wydarzeń. Wśród nich był m.in. Ryszard Krauze, znany biznesmen, będący swego czasu współwłaścicielem jednego z rosyjskich banków, Bogusław Kott, twórca i wieloletni prezes BIG Banku (obecnie Millennium Bank), Andrzej Dorosz, PRL-owki wiceminister handlu zagranicznego, a potem finansów, w III RP prezes Pekao SA, czy Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Lista jest sporo dłuższa, ale nie wszystkie nazwiska mogę wymienić ze względu na fakt, że niektórzy moi rozmówcy zastrzegli sobie anonimowość.

Nie wszyscy bohaterowie tej książki zgodzili się jednak na rozmowę. Część osób odmówiła nawet odpowiedzi na zadane pytania lub całkowicie je zlekceważyła. Cóż, ich święte prawo. Na tej liście znaleźli się m.in. Cezary Stypułkowski i Przemysław Krych, filary Banku Handlowego z lat 90. Dwaj przyjaciele z bankowego boiska…

Piotr Nisztor

Warszawa, 7 sierpnia 2017 r.

1. Bankowość w stalinizmie

1.1. Tajemnica przedwojennego złota

Po zakończeniu II wojny światowej wysłani przez Józefa Stalina komuniści zaczęli przejmować władzę w Polsce i wdrażać ideologię komunistyczną we wszystkich obszarach państwa, dziedzinach życia, w tym w gospodarce, tworząc system finansowy i jego kluczowy element – bankowość. Wszelkie decyzje podejmowała całkowicie uzależniona od Moskwy Krajowa Rada Narodowa. Przewodził jej Bolesław Bierut, pupil Stalina, agent sowieckiego wywiadu, który stał się symbolem zbrodni komunistycznych w Polsce. Utworzony, a potem nadzorowany przez niego aparat represji doprowadził do śmierci dziesiątków tysięcy Polaków. Pozbawiono życia wielu żołnierzy Armii Krajowej i członków różnych organizacji podziemia niepodległościowego, a także przeciwników politycznych i społecznych niewygodnych dla Sowietów. Komunistyczna władza dokończyła zmiany struktury społecznej w PRL-u (wyniszczono ziemiaństwo, burżuazję), wdrażając procesy wywłaszczenia i nacjonalizacji majątku, zrywając jednocześnie więzi z II Rzecząpospolitą. W tym kontekście trzeba koniecznie przypomnieć, że okupacja Polski podczas II wojny światowej należała do najokrutniejszych spośród wszystkich państw okupowanych. Okupanci III Rzeszy i ZSRS realizowali planową eksterminację obywateli II Rzeczypospolitej, w tym szczególnie jej elit. Zakończenie wojny było dla milionów Polaków wybawieniem okupionym milionami zabitych i okaleczonych fizycznie i psychicznie. Jednocześnie zmiana granic (utrata Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej na rzecz tzw. Ziem Zachodnich i Północnych) oraz związane z tym przesiedlenia ludności i ogrom strat w majątku narodowym i prywatnym były wielkim wyzwaniem dla dalszej państwowości polskiej.

Ten okres zniewolenia, wynik decyzji jałtańskich, wepchnął Polskę w objęcia Stalina i ideologii komunistycznej. Ważnym przykładem intencji działań władz PRL-u na szkodę Polski było zaniechanie działań odszkodowawczych od Niemców i odmowa przyjęcia planu Marshalla, czym skazano nasz zrujnowany i zniewolony kraj na biedę i ograniczono możliwości sfinansowania odbudowy i rozwoju gospodarczego. Dokumenty przywołane w tej książce ujawniają istotne kulisy nieznanej historii powstania systemu bankowości w PRL-u, pokazują mechanizmy działania, patologie i przybliżają sylwetki istotnych tuzów bankowości oraz ich rolę.

W tej tragicznej sytuacji politycznej, gospodarczej, społecznej oraz atmosferze stalinowskiego terroru zaczęto tworzyć nową politykę finansowo-monetarną Polski Ludowej opartą na zasadach komunizmu. Decydujący głos co do jej kształtu miała Moskwa. To właśnie tam pojawił się pomysł utworzenia nowego banku centralnego, którego „emisja mogła się stać ważkim instrumentem przejęcia władzy w Polsce”1. Marionetkowa władza nad Wisłą szybko wykonała postawione przed nią zadanie. Dekretem z 15 stycznia 1945 r.2 powołano do istnienia Narodowy Bank Polski. Miał on zastąpić funkcjonujący przed wojną Bank Polski SA3, przejmując jednocześnie jego majątek. Komuniści ostrzyli sobie zęby przede wszystkim na dziesiątki ton złota ewakuowane z Polski po wybuchu II wojny światowej. Ten kruszec stanowił skarb narodowy, który miał zostać wykorzystany w trudnych dla kraju momentach. Po jego ewakuacji kontrolę nad nim sprawował rząd RP na uchodźstwie. Jednak o zwrot złota zaczął się starać po ukonstytuowaniu kontrolowany przez Stalina Rząd Tymczasowy w Warszawie, potem przemianowany na Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Jednak dopiero powołany w lutym 1947 r. rząd Józefa Cyrankiewicza przekonał Zachód do zwrotu narodowego skarbu.

W rezultacie w latach 1947–1950 do Polski wróciły ponad 32 tony złota pochodzące ze skarbców przedwojennego Banku Polskiego. Świadczy o tym raport pięcioosobowej komisji złożonej z urzędników Ministerstwa Finansów z 31 lipca 1950 r. Dokument znajduje się w archiwum resortu. Wynika z niego, że złoto zwrócone przez Bank of England, Federal Reserve Bank, Bank of Canada i Banque Nationale w Rumunii znalazło się w gestii kontrolowanego przez Sowietów NBP.

Formalnie przejęte złoto należało do Banku Polskiego, którego kompetencje po powstaniu NBP zostały ograniczone. Obydwie instytucje miały też jednego szefa. Marionetkowy rząd Polski Ludowej pierwszym prezesem NBP mianował Edwarda Drożniaka, byłego dyrektora Centralnej Kasy Spółek Rolniczych. Został on również szefem Banku Polskiego. Było wiadomo, że likwidacja tego przedwojennego banku centralnego to tylko kwestia czasu. Kiedy do tego dojdzie, zależało od powodzenia operacji odzyskania ewakuowanego podczas wojny złota. Gdy więc tylko kruszec przyjechał do Polski, zapadła decyzja o likwidacji Banku Polskiego. Cały proces miał przeprowadzić Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). Likwidacja zakończyła się 7 stycznia 1952 r. W rezultacie właśnie tego dnia, po 28 latach, Bank Polski przestał istnieć. Ogłoszenie likwidacji tej symbolicznej międzywojennej instytucji finansowej ukazało się w Monitorze Polskim trzy tygodnie później4.

Do dziś tajemnicą pozostaje, co kontrolowane przez Sowietów władze w Polsce zrobiły z odzyskanym złotem. Brakuje jakiejkolwiek dokumentacji na ten temat. Wiadomo, że pieczę nad sprowadzonym do Polski kruszcem sprawował Hilary Minc, ówczesny minister przemysłu i handlu, a potem wicepremier odpowiedzialny za sprawy gospodarcze. Tak opisywał jego działania Krzysztof Kopeć z IPN-u: „Dość szybko spieniężył złoto, głównie dokonując za granicą zakupów na potrzeby odbudowującej się gospodarki polskiej. Warto zaznaczyć, że uzyskane w ten sposób środki przeznaczono – zgodnie z dyrektywą Stalina – przede wszystkim na rozbudowę przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego, nie licząc się z potrzebami społeczeństwa”5.

Dokumenty NBP-u potwierdzające otrzymanie przedwojennego polskiego złota.

Kluczowe pytanie w tym kontekście jest więc jedno: Jaka część odzyskanego złota trafiła faktycznie do ZSRS w zamian za towary i sprzęt lub została przez Sowietów po prostu skradziona z komunistycznej Polski? Pewnie nigdy nie poznamy na nie odpowiedzi. Te 32 tony złota Banku Polskiego, które wróciły do rządzonej przez komunistów Polski, były tylko częścią tego, co w przededniu II wojny światowej znajdowało się w jego skarbcach i zagranicznych depozytach. Wówczas ten centralny bank II RP posiadał 79,5 tony cennego kruszcu. Jego wartość wynosiła wówczas blisko 89,5 mln dolarów, czyli ponad 474 mln złotych6. To jak na owe czasy było kwotą wręcz astronomiczną. Gdy 1 września 1939 r. oddziały niemieckie wkroczyły na terytorium Polski, podjęto decyzję o ewakuacji za granicę złotego skarbu. Jednak operacja szybkiego i sprawnego wywozu tak gigantycznego majątku z ogarniętego wojną kraju wydawała się wręcz niemożliwa. Mimo to podjęto się tego zadania. Kulisy jego realizacji mogłyby stać się kanwą trzymającego w napięciu filmu sensacyjnego, pokazującego odwagę, patriotyzm i pomysłowość Polaków.

* * *

Początek II wojny światowej. 2 września 1939 r. Dzień po ataku Niemców na Polskę. To właśnie wówczas zapadła decyzja, aby ewakuować z kraju 78,5 tony złota należącego do Banku Polskiego. Większość tego cennego kruszcu znajdowała się w skarbcu przy ulicy Bielańskiej w Warszawie, gdzie mieściła się jego siedziba. Część już wcześniej została wywieziona poza stolicę – do Brześcia, Lublina, Siedlec i Zamościa, a pozostałe od dawna leżało bezpiecznie w skarbcach zagranicznych banków. Misję ewakuacji znajdującego się w kraju narodowego skarbu powierzono oficerowi Legionów Polskich, jednemu z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego – płk. Adamowi Ignacemu Kocowi. W II RP pełnił on stanowisko wiceministra skarbu, był również komisarzem rządowym w Banku Polskim7. W pamiętnikach tak opisał swoje przemyślenia po otrzymaniu zadania: „Dowiedziałem się, że gros złota Banku Polskiego było w kraju. Wiadomość bardzo niepomyślna, ponieważ waga złota musiała wynosić co najmniej 80 ton. Transportowanie tak dużego ciężaru podczas wojny, po zatłoczonych szosach, podczas ustawicznego bombardowania przez lotnictwo niemieckie, musiało zagrażać bezpieczeństwu złota […]. Niepokoiłem się, czy w tych warunkach uda się przeprowadzić ewakuację […]. Jedynie działanie z największym pośpiechem mogło dawać pewne szanse powodzenia, mając wciąż do użycia mosty przez Wisłę”8. Przygotowania do ewakuacji trwały około 48 godzin. Brał w nich udział Henryk Mikołajczyk, szef wydziału administracji centrali Banku Polskiego. „Cały depozyt był dość pokaźny objętościowo. Same archiwa, banknoty, które jeszcze były w zasobach Banku, no i inne depozyty zajmowały więcej miejsca niż samo złoto” – relacjonował po latach jego syn Andrzej, który w czasie ewakuacji miał osiem lat9. Do ich przetransportowania potrzebne było kilkadziesiąt pojazdów. W tym celu zarekwirowano samochody ciężarowe i autobusy miejskie, popularne „czerwonaki”. Niektórych pojazdów użyczyła Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych.

Warszawski skarbiec Banku Polskiego 5 września 1939 r. opustoszał. Transport był gotowy do drogi. Konwój ochraniany przez grupę żołnierzy i 100 konwojentów10 ruszył wieczorem sprzed parku Paderewskiego w kierunku Lublina11. Wraz z nim rodzina Mikołajczyka, żona, syn i dwie córki. „Transport odbywał się nocą […]. Moja starsza siostra Barbara – o czym dowiedziałem się później – została zobowiązana przez ojca do zapisywania poszczególnych godzin wyjazdu. Jej córki znalazły po latach kartkę z dokładnym zapisem, o której godzinie co się wydarzyło” – wspomina Andrzej Mikołajczyk12.

Konwój przyjechał na miejsce następnego dnia nad ranem. Był to dopiero pierwszy przystanek podróży. Szybko złoto ruszyło z Lublina w kierunku Łucka, czyli terenów dzisiejszej Ukrainy. Gdy transport dotarł do celu, nadzór nad nim od płk. Koca przejęli jego przyjaciele, byli ministrowie: skarbu płk Ignacy Matuszewski i handlu mjr Henryk Floyar-Rajchman. Dalszym celem podróży była Rumunia. Transport złożony z 40 autobusów wypełnionych skrzyniami złota, banknotami i dokumentami bankowymi ruszył więc w kierunku rumuńskiej granicy, do miejscowości Śniatyń. Za kierownicą jednego ze „złotych” pojazdów siedziała żona Matuszewskiego – Halina Konopacka, najsłynniejsza polska sportsmenka okresu międzywojennego13. To pierwsza polska mistrzyni olimpijska. Po złoty medal sięgnęła w 1928 r. podczas IX Letnich Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie, wygrywając konkurs w rzucie dyskiem.

Transport ewakuowanego z Warszawy złota 12 września 1939 r. dotarł do Śniatynia. Dojechały tam również pojazdy z kruszcem Banku Polskiego z innych miejscowości, wywiezione jeszcze przed wybuchem wojny. Przy granicy rumuńskiej złoto umieszczono w 1208 skrzyniach, które następnie załadowano do specjalnie podstawionych wagonów kolejowych. W nocy z 13 na 14 września transport ruszył dalej, w głąb Rumunii. Celem był znajdujący się nad Morzem Czarnym port w Konstancy.

W archiwum Ministerstwa Finansów znajduje się bilans ewakuowanego z Polski majątku Banku Polskiego sporządzony na 17 września 1939 r., czyli na dzień agresji Sowietów na Polskę. Wynika z niego, że wartość wywiezionego złota wynosiła ponad 471 mln zł. Oznacza to, że z ogarniętego wojną kraju udało się ewakuować całość kruszcu należącego do Banku Polskiego.

Dokument opisuje, że to bilans na „dzień przejścia granicy rumuńskiej przez Bank Polski”. Jednak ewakuowane złoto granicę rumuńską przejechało w nocy z 13 na 14 września, czyli trzy dni wcześniej. W dniu 17 września ewakuowany z Polski majątek znajdował się już w ładowni płynącego w stronę Turcji niewielkiego tankowca „Eocene”, należącego do amerykańskiej kompanii naftowej Socony Vacuum. Być może więc znajdujący się w archiwum Ministerstwa Finansów bilans dotyczył momentu, gdy złoto opuszczało już Rumunię, a jego opis jest po prostu nieprecyzyjny.

Niewiele jednak brakowało, aby z kraju kierowanego wówczas przez premiera Armanda Călinescu nigdy nie wyjechała nawet jedna sztabka złota. Cenny transport za wszelką cenę chcieli przejąć ludzie Adolfa Hitlera. „Niemiecki ambasador w Bukareszcie Wilhelm Fabricius na spotkaniu z Grigore’em Gafencu, ministrem spraw zagranicznych Rumunii, złożył protest przeciwko łamaniu przez ten kraj neutralności. Rumuński minister uratował skarb Rzeczypospolitej, udając, że nie ma pojęcia o transporcie, ale obiecał przeprowadzić śledztwo w tej sprawie. W ten sposób dał Polakom czas na zorganizowanie transportu z Konstancy” – opisywał te wydarzenia sprzed 75 lat miesięcznik „Forbes”14.

Nie było to takie proste. Dopiero brytyjski konsul w Rumunii zarekwirował tankowiec „Eocene” i polecił jego kapitanowi przewiezienie cennego ładunku do Turcji. Niemcy zostali z pustymi rękami, a Călinescu kilka dni później – 21 września 1939 r. – zginął w zamachu. Został zastrzelony wraz z ochroniarzem i kierowcą. O udział w zamachu podejrzewano niemieckie służby specjalne.

Na pokładzie płynącego do Turcji tankowca nie znalazła się jednak całość ewakuowanego z Polski złota. „[…] w Rumunii pozostawiono cztery tony kruszcu, które jeszcze na terenie Polski odłączono od głównego transportu na polecenie naczelnych władz wojskowych. Dotarły one do Bukaresztu. Po sprzedaży około jednej tony pozostała część została złożona w depozycie w Narodowym Banku Rumunii” – podkreślał historyk prof. Wojciech Rojek15.

Cenny ładunek dotarł do Turcji. Został rozładowany w porcie w Stambule. Był to jednak tylko kolejny przystanek. Złoto szybko przewieziono pociągiem do libańskiego miasta Rayak, a następnie do Bejrutu. W tym czasie ten niewielki, słynący z cedrów i wina kraj znajdował się pod protektoratem Francji. Docelowy przystanek polskiego skarbu był już bardzo blisko. Była nim właśnie ojczyzna Napelona Bonapartego. Do Francji polskie złoto zostało przetransportowane na pokładzie krążownika „Emil Berlin” i dwóch niszczycieli „Vaubaun” i „Eparvier”. Następnie umieszczono je w skarbcu oddziału Banku Francuskiego w Nevers16.

Jednak dynamiczne zmiany na froncie wojennym spowodowały, że także tam cenny ładunek nie był zbyt długo bezpieczny. Gdy 10 maja 1940 r. Niemcy zaatakowali Francję, było wiadomo, że złoty ładunek czeka kolejna podróż. Zygmunt Karpiński, wieloletni pracownik Banku Polskiego biorący udział w ewakuacji polskiego złota: „W dniu kapitulacji Francji [22 czerwca 1940 r. – przyp. aut.] załadowaliśmy nasze skrzynie w porcie Lorient na okręty floty francuskiej. Zgodnie z porozumieniem między rządem generała Sikorskiego a rządem francuskim złoto miało być przewiezione do Stanów Zjednoczonych, wówczas kraju neutralnego. Już na morzu admirał dowodzący grupą okręgów wojennych franc. otrzymał polecenie rządu Petaina zawrócenia do Dakaru. Na nic zdały się protesty dyrektora Stefana Michalskiego, który opiekował się złotem na okręcie. Po kilku dniach nasze złoto zostało wyładowane w porcie i przewiezione do fortu Keyes blisko Bamako, obecnej stolicy Mali”17.

Dokumenty przedwojennego Banku Polskiego zawierające cenne informacie o ewuakowanym złocie.

Tu po raz kolejny pojawiło się zagrożenie zrabowania polskiego złota przez Niemców. Francja skapitulowała 22 września. Karpiński: „Otrzymałem wtedy polecenie naszego rządu w Londynie, by udać się do Nowego Jorku i tam położyć sekwestr na zapasach złota francuskiego w bankach amerykańskich jako swego rodzaju zabezpieczenia dla Polski. Rozpoczęły się żmudne zabiegi o uzyskanie takiej decyzji ze strony władz federalnych Ameryki”18. Plan był prosty. Wynajęta przez rząd emigracyjny amerykańska kancelaria Sullivan and Cromwell wytoczyła w USA proces Bankowi Francji o zwrot złota19. Ze względu na toczące się działania wojenne nie było to łatwe. Dlatego amerykańscy prawnicy złożyli wniosek o zabezpieczenie części należącego do Francji złota, znajdującego się w skarbcu Banku Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku. Sąd wyraził na to zgodę. To najprawdopodobniej uratowało narodowy skarb przed „zaginięciem”. Podczas wojennej zawieruchy wszystko było możliwe. Ostatecznie Francuzi potwierdzili, że polskie złoto znajduje się pod ich kontrolą w Afryce. W grudniu 1943 r. w Algierze, stolicy Algierii, podpisali porozumienie o jego zwrocie. Rok później kruszec był już bezpieczny w skarbcach w Londynie i Ottawie. Komuniści po przejęciu władzy nad Wisłą otrzymali więc bezcenny prezent, którego ocalenie kosztowało polskich patriotów bardzo wiele trudu.

1.2. Okna na zachodni świat – PKO SA (Pekao SA)

Stalinowcy kierowani przez Bieruta położyli łapę nie tylko na przedwojennym złocie, ale zawłaszczyli cały sektor bankowy. Pod ich kontrolą znalazły się więc także dwa kluczowe podmioty – założony jeszcze w XIX w. Bank Handlowy (BH) i pięćdziesiąt lat młodsza Polska Kasa Opieki (PKO SA). Obydwa działają do dziś. Ten ostatni pod nazwą Pekao z charakterystycznym żubrzykiem w logo. Pod koniec lat 40. sterowani z Moskwy komuniści zdecydowali, że właśnie na BH i PKO SA oprą politykę finansową kraju. Banki te jako jedyne działały wówczas w formie spółki akcyjnej. Dodatkowo posiadający bogatą historię BH zdążył już zdobyć renomę w Europie. Z kolei wartością PKO SA były aktywa (spółki i przedstawicielstwa) posiadane w Nowym Jorku, Paryżu, Tel Awiwie i Buenos Aires. Dla Polski Ludowej, która znalazła się po sowieckiej stronie żelaznej kurtyny, stały się one oknami na Zachód. Dzięki nim nawiązywano relacje z zamieszkującą tam Polonią. Podmioty te specjalizowały się w obsłudze rachunków polskich emigrantów, a także przekazywaniu paczek dla ich bliskich w kraju. Posiadały również potencjał wywiadowczy. Dlatego do swoich celów zaczęły wykorzystywać je tworzące się pod czujnym okiem Sowietów służby specjalne Polski Ludowej.

* * *

„Gazeta Poranna” 11 listopada 1918 r. informowała: „Wiadomości o przewrocie w Niemczech i o przyjeździe Piłsudskiego wywołały w mieście silne wrażenie i ruch niezwykły, jakiego Warszawa nie pamięta od 1905”20. To tego dnia po ponad 123 latach zaborów Polska odzyskała niepodległość. Euforia, podniecenie, radość. To był wielki dzień dla milionów Polaków. Jednak proces rozbrajania Niemców w stolicy na dobre rozpoczął się już dzień wcześniej. Czynnie uczestniczył w nim 26-letni Henryk Gruber, pochodzący z Sokala chorąży Legionów Polskich. Patriota z krwi i kości. Dzielnie walczył z rosyjskimi oddziałami m.in. w bitwie pod Kostiuchnówką na początku lipca 1916 r. Ponad dwa lata później, dzień przed oficjalnym odzyskaniem niepodległości, Gruber w mundurze legionisty z polskim orłem w koronie w towarzystwie dwóch kolegów przejął od niemieckiego okupanta Zamek Królewski. Potem walczył jeszcze w wojnie polsko-bolszewickiej. Za odwagę i męstwo otrzymał wówczas najwyższe polskie odznaczenie bojowe przyznawane od czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – Order Virtuti Militari. Zaprawiony wojaczką Gruber stał się w II RP jednym z budowniczych sektora ubezpieczeniowego, a potem bankowego. Tajniki funkcjonowania rynku finansowego zdążył poznać tuż po ukończeniu dwudziestego roku życia. Pracował wówczas w Wiedniu w jednym z towarzystw ubezpieczeniowych.

W wieku 36 lat Gruber został mianowany prezesem Pocztowej Kasy Oszczędności (PKO)21. Urzędowanie w okazałym gmachu przy ulicy Świętokrzyskiej 31/33 rozpoczął dokładnie 1 kwietnia 1928 r. Przez kilka lat z kierowanego przez siebie banku stworzył najpotężniejszą instytucję finansową II RP. To był synonim międzywojennego sukcesu. Doskonale pokazujący, jak szybko Polska potrafi podnieść się z kolan. Swój sukces Gruber zawdzięczał w dużej mierze dbałości o wizerunek banku i krzewieniu idei powszechnego oszczędzania. Wykorzystywał w tym celu wszelkie możliwe narzędzia marketingowe – jak dziś można byłoby to określić. Wyznawał bowiem nowatorską jak na owe czasy maksymę – „reklama dźwignią handlu”. Dbał, aby płatne ogłoszenia PKO pojawiały się niemal we wszystkich ukazujących się wówczas gazetach. Bez względu na linię polityczną, jaką reprezentowały. Reklamy namawiające do oszczędzania zdecydował się umieścić nawet na paczkach papierosów i opakowaniach zapałek.

Dzięki Gruberowi bank dosłownie rozbłysnął. Na rogu Brackiej i Alei Jerozolimskich kazał zainstalować pierwszy w Warszawie neon. To była nowość. Podświetlana reklama z hasłem „Pewność, zaufanie” szybko więc stała się hitem, podnosząc wizerunek i autorytet PKO. Jednak Gruber chciał zainstalować także drugi neon. Miał on się znaleźć w najbardziej prestiżowym miejscu Warszawy – przy placu Piłsudskiego. Podobnie jak dziś, także w II RP odbywały się tam niemal wszystkie patriotyczne uroczystości. Na montaż świetlnej reklamy nie zgodził się właściciel nieruchomości, na której miała zostać zainstalowana. To nie powstrzymało Grubera. Prezes PKO zdecydował się kupić budynek, a następnie zgodnie z planem umieścił na nim neon22. Potem ten sprawdzony mechanizm marketingowy Gruber wykorzysta w wypadku narodowego biura podróży Orbis, które utworzył w 1933 r.

Reklama to był tylko element polityki prowadzonej przez Grubera. Mocno dbał on przede wszystkim o dynamiczny rozwój PKO. Strzałem w dziesiątkę okazał się pomysł utworzenia nowego, komercyjnego banku.

Bank Polska Kasa Opieki (PKO SA) został powołany do istnienia w marcu 1929 r. decyzją ówczesnego ministra skarbu Gabriela Czechowicza. Jednak do jego oficjalnej rejestracji doszło dopiero siedem miesięcy później. Nowy bank swoje usługi miał świadczyć nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Szczególnie tam, gdzie znajdowały się największe skupiska Polonii. Dlatego duży nacisk od samego początku położono na tworzenie zagranicznych placówek. Pierwsza filia nowego banku, jeszcze w 1929 r., powstała w Paryżu. Cztery lata później powołano do istnienia oddział PKO SA w Tel Awiwie, który swoją siedzibę miał na terenach palestyńskich. W tym czasie oczko w głowie Grubera znajdowało się jednak tysiące kilometrów dalej – w Argentynie. To tam PKO SA utworzyło pierwszy polski zagraniczny bank. Jednak przeszedł on do historii nie ze względu na swoją działalność, ale na osobę słynnego powieściopisarza i nowelisty Witolda Gombrowicza, który pracował tam przez blisko osiem lat.

Miejsce nie było przypadkowe. Właśnie Argentyna w XIX w. stała się dla wielu polskich emigrantów nowym domem. Szlak jako pierwsi przetarli dawni żołnierze uczestniczący w kampanii napoleońskiej. Potem w „kraju nad srebrną rzeką”, jak określa się popularnie Rio de la Plata, lepszej przyszłości zaczęły szukać polskie rodziny rolnicze. Ich śladem ruszyli także robotnicy i naukowcy. Ten kierunek stał się szczególnie popularny w okresie międzywojennym. Szacuje się liczebność Polonii w Argentynie w tym czasie na ponad 150 tys. osób. Henryk Gruber, prezes PKO i przewodniczący rady nadzorczej PKO SA chciał, aby stali się oni klientami polskiego banku. Utworzenie podobnego oddziału – jak ten w Paryżu – okazało się jednak niemożliwe. Nie pozwalało na to argentyńskie prawo. Wyjście było więc tylko jedno: powołanie oddzielnej instytucji, działającej na obowiązujących w tym kraju zasadach. Misję utworzenia polskiego banku w Buenos Aires otrzymali Eugeniusz Bączkowski i Julian Nowiński. Do stolicy Argentyny przybyli w lipcu 1931 r. Kilka miesięcy później mogli świętować sukces. Banco Polaco, z siedzibą przy Leandro N. Alem, róg Lavalle, rozpoczął działalność. Akcjonariuszami zostali: PKO i PKO SA. Formalnie na czele banku stanął rezydujący na co dzień w Warszawie Henryk Gruber. Z kolei wiceprezesem został przebywający na stałe w Buenos Aires Bączkowski. Banco Polaco był niedużą, jak na ówczesne argentyńskie realia, instytucją finansową. Kapitał zakładowy wynosił zaledwie 200 tys. peso. W owym czasie nie było to nawet 50 tys. dolarów23. To nie budziło zaufania wśród polskiej emigracji, która – jak wynika ze sprawozdania Banco Polaco – „była słabo uświadomiona zarówno gospodarczo, jak i politycznie i wskutek tego była szczególnie wrażliwa na materialną siłę Instytucji, której miała powierzyć swe rezerwy życiowe”24. Tymczasem na początku lat 30. konkurencja była bardzo duża. O polskich klientów starało się kilka dużych banków działających w Buenos Aires. Niektóre z nich w tym celu otworzyły nawet polskie referaty25.

W tym czasie sektor bankowy w Argentynie nie podlegał żadnym regulacjom. Zmieniło się to dopiero w 1935 r., cztery lata po powstaniu Banco Polaco. Wówczas argentyńskie władze powołały do istnienia bank centralny – Banco Central – mający sprawować pieczę nad całym sektorem. Jego akcjonariuszami zostały najbogatsze banki działające w Argentynie. Kryterium było jedno: posiadanie kapitału własnego przekraczającego 1 mln peso. Wśród akcjonariuszy banku centralnego Argentyny zabrakło więc Banco Polaco. Kapitał zakładowy polskiej instytucji był o połowę niższy niż wymagano. Wynosił wówczas zaledwie 500 tys. peso.

Wraz z powołaniem banku centralnego wprowadzono w Argentynie również wiele restrykcji mających zapewnić stabilność systemu i przeciwdziałać wypływaniu kapitału za granicę. Zakazano m.in. trzymania równowartości posiadanych depozytów poza Argentyną. Dotyczyło to przede wszystkim banków zagranicznych. Złamanie zakazu było surowo karane. Bank centralny bez konieczności uzasadnienia swojej decyzji mógł nawet odebrać licencję bankową. Dlatego już wówczas zastanawiano się nad wprowadzeniem do akcjonariatu Banco Polaco stabilnego – najlepiej państwowego – inwestora26.

Gruber doskonale zdawał sobie sprawę z panujących w Argentynie trudności. Dlatego już w połowie lat 30. zaczął stopniowo podwyższać jego kapitał. W 1937 r. wynosił on 1 mln peso. W tym czasie wiceprezesem Banco Polaco był Juliusz Nowiński. Mimo że formalnie na jego czele cały czas stał Gruber, to właśnie ten pochodzący ze Lwowa absolwent SGH faktycznie zarządzał bankiem.

Dzięki dokapitalizowaniu zaufanie do polskiego banku zaczęło rosnąć. Przełożyło się to na lawinowy wzrost depozytów. Na koniec 1938 r. ich wartość opiewała na 2,76 mln peso27. Argentyna była wówczas na fali wznoszącej, przeżywając okres gospodarczej prosperity. Wydawało się więc, że polski bank jest skazany na sukces. Niestety, na przeszkodzie stanął wybuch II wojny światowej. Po wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski Banco Polaco zaczął masowo tracić depozyty. Ciosem dla finansów banku okazało się również zamrożenie jakichkolwiek operacji polsko-argentyńskiej wymiany handlowej. W efekcie bardzo poważnie skurczyły się środki na prowadzenie polityki kredytowej. Władze banku dla zbilansowania strat zdecydowały się więc na radykalne cięcia kosztów. W rezultacie pracę w Banco Polaco straciło trzy czwarte personelu. Pozostałym zredukowano wynagrodzenie o 25 procent. Wynajęto też jedno z pięter w siedzibie banku, inkasując dzięki temu 700 peso miesięcznie28. Mimo trudnej sytuacji – przynajmniej na papierze – majątek banku zbytnio nie ucierpiał. W 1938 r. szacowano go na ponad 1,14 mln peso. Z kolei na koniec 1945 r. wycena była tylko o 80 tys. peso niższa. Spadek wyniósł więc zaledwie 7 procent. Nie była to jednak zasługa kierownictwa banku, ale rosnących w błyskawicznym tempie cen nieruchomości. W owym czasie Argentyna przeżywała boom gospodarczy. Dlatego wartość najcenniejszego aktywa Banco Polaco – pałacyku w Bunos Aires, w którym mieściła się jego siedziba – z roku na rok była coraz wyższa. To pozwoliło przynajmniej na papierze wykazać dużo lepszy bilans banku, niż było to w rzeczywistości29.

* * *

Do portu w Buenos Aires 24 sierpnia 1940 r. zawija statek „Villa de Madrid”. Wysiadającego z pokładu 48-letniego wówczas Henryka Grubera i jego syna Jana witają przedstawiciele polskiej emigracji, a także lokalni dziennikarze. Nie wszyscy jednak gorąco wiwatują. Z przybycia twórcy PKO SA najbardziej niezadowolony jest Julian Nowiński, który przez ostatnie lata niepodzielnie rządził Banco Polaco. W tym czasie cieszy się on ogromnym autorytetem. Nie przypadkiem. Ciężko na to zapracował. Wykazując się odwagą i patriotyzmem. W 1939 r., jeszcze przed wybuchem wojny, opuścił Buenos Aires. Udał się do Polski, gdzie wstąpił do armii. Walczył w kampanii wrześniowej przeciwko Niemcom. Po kapitulacji, poszukiwany przez gestapo, zdołał wydostać się z kraju i wrócić do Argentyny30.

Tymczasem sytuacja Grubera była krańcowo odmienna niż Nowińskiego. Gdy przybywał do Buenos Aires, był już w ostrym konflikcie z działającym w Paryżu rządem RP na uchodźstwie kierowanym przez gen. Władysława Sikorskiego. Jego reputacja była mocno podkopana. Dbali o to ludzie Sikorskiego, którzy za wszelką cenę próbowali go całkowicie zdyskredytować. W tym celu wykorzystali zeznania dwóch nieprzychylnych Gruberowi byłych pracowników PKO. Oskarżyli oni twórcę PKO SA o korupcję i defraudację środków banku. To tylko jeszcze bardziej zagęściło atmosferę wokół jego osoby. Minister skarbu na uchodźstwie płk Adam Koc (zasłynął z przeprowadzenia zakończonej sukcesem operacji wywozu polskiego złota za granicę), a potem także jego następca Henryk Strasburger mieli jeden cel: usunąć go ze stanowiska prezesa PKO. Ostatecznie Gruber zrezygnował sam. W zamian pozostawiono go na stanowisku prezesa Banco Polaco (piastował je od samego początku powstania tej instytucji).

Mimo słabej pozycji Grubera, Nowiński zdawał sobie sprawę, że będzie musiał podzielić się z nim władzą w pałacyku przy ulicy Tucuman 642 w Buenos Aires. Tymczasem były już prezes PKO nie chciał mieć w wiceprezesie wroga. Wręcz przeciwnie, próbował się z nim zaprzyjaźnić, okazując szacunek i respekt dla jego pracy. Zdecydował się nawet na zmniejszenie swojego wynagrodzenia, tak aby było ono niższe niż pobory Nowińskiego31. Dziś, z perspektywy czasu, trudno stwierdzić, na ile Gruber w tej sytuacji wykazał się pragmatyzmem. Przecież od początku musiał doskonale zdawać sobie sprawę, że jest traktowany jako człowiek narzucony z zewnątrz. Nieznający argentyńskich realiów. Burzący zbudowany przez Nowińskiego porządek w banku. Szybko okazało się, że wewnętrzne rozgrywki to żaden problem w porównaniu z rozgorzałym na nowo konfliktem z rządem RP na uchodźstwie. Gruber, będąc prezesem Banco Polaco, nie chciał oddać nad nim kontroli współpracownikom gen. Sikorskiego. Ci z kolei szybko za punkt honoru przyjęli sobie usunięcie go ze stanowiska. Ta walka polsko-polska, która rozgorzała w momencie trwającej II wojny światowej, odbiła się szerokim echem na arenie międzynarodowej, szczególnie wśród wspierających Polskę aliantów. To mocno podkopało i tak już słabnącą wiarygodność rządu gen. Sikorskiego. Gruber doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Dlatego zaledwie dwa lata po przyjeździe do Argentyny zdecydował się zrezygnować z kierowania Banco Polaco. Szczegółowo pisał o tym historyk Henryk Michalski:

Trwający niecałe dwa lata okres osobistych rządów Grubera w Banco Polaco naznaczony był konfliktem o akcje banku, który toczony był z Ministerstwem Skarbu. Zgodnie ze statutem banku jego akcje należały do PKO oraz PKO S.A. Posiadanie poszczególnych akcji czasowo mogło być jednak przenoszone na osoby fizyczne, które sprawowały określone funkcje w Banco Polaco. W praktyce największą ilością akcji dysponował prezes Dyrekcji, czyli właśnie Gruber. Wszystkie akcje Banco Polaco zostały przed wybuchem wojny zdeponowane w skarbcu tego banku. Przed przyjazdem Grubera do Argentyny Nowiński przekazał akcje banku do siedziby poselstwa polskiego w Buenos Aires. Na początku września akcje zostały zdeponowane w argentyńskim oddziale The National City Bank of New York, skąd mogły być odebrane przy obopólnej zgodzie Banco Polaco (reprezentowanego przez prezesa Grubera) oraz poselstwa polskiego w stolicy Argentyny (reprezentowanego przez posła Zdzisława Kurnikowskiego). Takie rozwiązanie nie satysfakcjonowało rządu londyńskiego, dodatkowo zainteresowanego usunięciem Grubera z banku. 11 stycznia 1941 roku prezydent Raczkiewicz na wniosek rządu zwolnił Grubera ze służby państwowej, co w przekonaniu władz stanowiło podstawę do usunięcia go również z Banco Polaco.

Władysław Raczkiewicz, prezydent RP na uchodźstwie (1939–1947). W świetle prawa argentyńskiego decyzja prezydenta nie miała mocy wiążącej w kwestii zmiany prezesa Banco Polaco (dokonać tego mogło tylko Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy). W lutym 1941 roku do Buenos Aires przybył Antoni Bądzyński, którego minister Strassburger mianował kuratorem Banco Polaco z zadaniem przejęcia akcji banku. Ponieważ Gruber nie zgadzał się z decyzjami Londynu, Bądzyński wystąpił na drogę sądową w celu przejęcia kontroli nad bankiem. Trwający kilka lat proces okazał się wizerunkową porażką poselstwa polskiego i szkodził sprawie polskiej, o czym już po kilku miesiącach od jego rozpoczęcia informowali Londyn przedstawiciele polskiej diaspory w Argentynie oraz miejscowy rezydent polskiego wywiadu. „Polska wojenka” o bank była również przedmiotem korespondencji prowadzonej przez alianckich dyplomatów akredytowanych w Buenos Aires32.

Ponownie na placu boju pozostał tylko Nowiński. Przez kilka lat udawało się mu unikać problemów, dzięki zręcznemu lawirowaniu między rządem RP na uchodźstwie, a tworzącą się w Polsce władzą komunistyczną. Jego historia i dokonania pod argentyńskim niebem pewnie zostałyby przysypane piaskiem czasu, gdyby nie decyzja, jaką podjął w grudniu 1947 r. To właśnie dzięki niej przeszedł do historii. Wówczas pracę w Banco Polaco zaproponował Witoldowi Gombrowiczowi, słynnemu już wówczas powieściopisarzowi i noweliście. „Panie Witoldzie, mówił [Nowiński], nie musi pan w biurze nic robić, zresztą nie jestem pewien, czy pan coś z bankowości umie. Musi pan jednak urzędować, przynajmniej przychodzić do biura, tego wymaga regulamin Banku” – miała brzmieć propozycja33. Gombrowicz, który od przybycia do Argentyny w 1939 r. żył w skrajnej nędzy, ofertę Nowińskiego przyjął z wielką radością. Formalnie został zatrudniony w sekretariacie prezesa banku. Szybko stał się dużym problemem. Popadł w konflikt z niemal wszystkimi pracownikami banku. „Skarżyli [się] na niego, że godzinami zajmuje toaletę. Ktoś wtargnął do ubikacji, a on tam siedział i pisał. Kiedy za bardzo mu dokuczali, spluwał w ich stronę pestkami pomarańczy. Kiedyś sekretarka powiedziała do ojca: Albo on, albo ja” – wspominała Anna Nowińska de Fiume, córka ówczesnego prezesa Banco Polaco34. Gombrowicz nienawidził swojej pracy. Zresztą nigdy tego nie ukrywał. Kiedyś miał wręcz powiedzieć: „[…] wolę obóz koncentracyjny niż siedzieć z tymi urzędnikami”35. Mimo to właśnie na bankowej maszynie miał napisać Trans-Atlantyk i spore fragmenty Dziennika. Gdyby nie oferta pracy, jaką Gombrowiczowi złożył Nowiński, dzieła te mogłyby więc nigdy nie powstać. Pracując w Banco Polaco autor słynnej Ferdydurke mógł z bliska przyglądać się przemianom sektora bankowego przełomu lat 40. i 50. To właśnie wówczas PKO, tak mocno rozwinięte w okresie międzywojennym przez Grubera, zostało zlikwidowane przez komunistów. Kontynuatorem miała być powołana w 1950 r. Polska Kasa Oszczędności, która przetrwała do dziś jako PKO BP. Był to jeden z elementów komunistycznej reformy sektora bankowego. Niestety, przypadła ona na bardzo trudny okres dla Polski. Kraj podnosił się ze zniszczeń wojennych. Odbudowa była długotrwałym i bardzo kosztownym procesem. Tymczasem kasa państwowa świeciła pustkami. Bierut wraz z towarzyszami postanowili więc wypełnić ją pieniędzmi obywateli. W tym celu opracowali plan, który głęboko sięgnął do kieszeni społeczeństwa, pozbawiając je dwóch trzecich oszczędności, czyli około 750 mln dolarów. Gdyby przyrównać ją do dzisiejszych realiów i siły nabywczej pieniądza, to kwota ta byłaby dziesięciokrotnie wyższa. Cały plan był trzymany w wielkiej tajemnicy. W życie został wprowadzony w sobotę 28 października 1950 r. Tego dnia PRL-owski sejm uchwalił przepisy o zmianie systemu pieniężnego. „Skok na kasę” obywateli stał się faktem. Przeprowadzono go pod płaszczykiem denominacji złotego. Problem jednak w tym, że wymiana starych pieniędzy na nowe była całkowicie niekorzystna dla społeczeństwa. Dodatkowo nowe przepisy surowo karały za posiadanie dewiz, a także cennych kruszców, jak złoto czy platyna. Za obrót nimi groziła nawet kara śmierci. Sterowani z Moskwy polscy komuniści nie mieli litości dla zmęczonego wojną społeczeństwa.

Być może właśnie z chęci uzupełnienia państwowej kasy reżim Bieruta zdecydował się na sprzedaż Banco Polaco. Do transakcji doszło w 1955 r. Argentyński inwestor odkupił polski bank w Buenos Aires za 700 tys. dolarów, a następnie zmienił jego nazwę na Banco Continental SA36. Dziś, z perspektywy czasu, trudno ocenić opłacalność i sens tej transakcji. Brakuje wystarczającej dokumentacji na ten temat.

* * *

Wojska niemieckie 5 września 1939 r. szturmują Warszawę, dokonując regularnych nalotów bombowych. Zagraniczni dyplomaci akredytowani w Polsce pośpiesznie pakują walizki. Wśród nich są pracownicy Ambasady USA w Warszawie, w tym szef placówki Anthony J. Drexel Biddle junior. Z Waszyngtonu otrzymał jasny sygnał – ma jak najszybciej wraz z personelem ewakuować się z Polski. Tego dnia udaje się mu wydostać z broniącej się Warszawy i ruszyć w kierunku Paryża. Najprawdopodobniej także w tym czasie stolicę opuszcza pracownik średniego szczebla amerykańskiego attachatu wojskowego. Nazwijmy go Jones. W podróż za ocean zabiera ze sobą polską współpracowniczkę, piękną blondynkę Eugenię. Kobieta kilka miesięcy wcześniej formalnie została zatrudniona w amerykańskiej ambasadzie w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że jest informatorem amerykańskich służb specjalnych, a Jones jest jej oficerem prowadzącym. Decyduje się na wyjazd, mimo że w pogrążającym się w wojnie mieście zostawia chorą matkę i męża. Taka jest cena wolności. Po przybyciu do USA Eugenia rozpoczyna nowe życie w Nowym Jorku. Szybko dzięki swoim amerykańskim przyjaciołom znajduje pracę w mającym siedzibę w tym mieście polskim Konsulacie Generalnym. Znajduje się on w sześciopiętrowym budynku przy 149 East 67th Street. Zresztą pod tym samym adresem swoje siedziby mają także inne polskie instytucje, m.in. biuro odpowiedzialne za zakup dla polskich ofiar wojny używanej odzieży.

Piękna blondynka błyskawicznie zaczyna podbijać serca pracujących tam mężczyzn. Z czasem dorobi się przydomku „Cesarzowa Eugenia”. Nie bez powodu. W latach 40. i 50. kobieta miała szerokie wpływy nie tylko w amerykańskiej administracji, ale także w polskich przedstawicielstwach handlowych i dyplomatycznych w USA. Historia jej intryg, miłości i zdrad zostanie dokładnie opisana w donosach, jakie szerokim strumieniem zaczną płynąć pod koniec lat 50. do Służby Bezpieczeństwa, świeżo powstałej na zgliszczach stalinowskiego narzędzia terroru Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Trudno jednak z perspektywy czasu oddzielić opisaną w nich prawdę od kłamstw i manipulacji. Niewątpliwie jednak historia Eugenii Kruczkowskiej ściśle wiąże się z drugą po Banco Polaco zagraniczną spółką powołaną przez PKO SA.

Bank utworzony przez Henryka Grubera swoje przedstawicielstwo w USA próbował uruchomić już na początku lat 30. Stany Zjednoczone szybko stawały się największym skupiskiem polskiej emigracji. Nie było to jednak łatwe. Na przeszkodzie stanęła też II wojna światowa. Ostatecznie ta sztuka udała się dopiero w 1948 r. Wówczas w stanie Delaware została zarejestrowana spółka PKO Trading Corporation z siedzibą na nowojorskim Manhattanie37. W momencie rejestracji jej kapitał zakładowy wynosił 23 tys. dolarów. Pekao SA miała jednak nad nią nadzór tylko iluzoryczny. Kluczowe decyzje zapadały w Konsulacie Generalnym PRL-u w Nowym Jorku, przy akceptacji polskiej ambasady w Waszyngtonie. W czasie gdy tworzyła się spółka, konsulem generalnym był Jan Galewicz. Ten urodzony w styczniu 1911 r. prawnik, uczestnik powstania warszawskiego, należał do zaufanych ludzi tworzącego się w Polsce komunistycznego reżimu Bieruta. W 1945 r. wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej w pełni kontrolowanej przez Sowietów. Galewicz po przyjeździe do USA szybo zaprzyjaźnił się z Eugenią Kruczkowską. Dzięki tej znajomości kobieta bez problemu przeforsowała na prezesa PKO Trading Corporation kandydaturę swojego ówczesnego męża, prawnika z wykształcenia Władysława Talmonta. W tym czasie kierował on nowojorskim oddziałem GAL-u – przedsiębiorstwa Gdynia-Ameryka Linia Żeglugowa.

Talmont urodził się 20 sierpnia 1906 r. w Odessie (obecna Ukraina). Przed wojną pracował w stołecznej kancelarii adwokackiej Wacława Minkiewicza. W 1943 r. wraz z żoną i dwójką dzieci wyemigrował do USA.

Podczas częstych wizyt w Konsulacie Generalnym PRL-u w Nowym Jorku poznał Kruczkowską. Stracił dla niej głowę. Gdy żona Talmonta dowiedziała się o romansie męża, popełniła samobójstwo. Wyskoczyła z okna. Wówczas prawnik ożenił się właśnie z Kruczkowską38.

Władysław Talmont, szef PKO Trading Corporation był podejrzewany o współpracę z FBI.

Amerykańska firma PKO SA, na czele której stanął Talmont, specjalizowała się w przesyłaniu do kraju paczek od Polaków mieszkających w USA. Mechanizm działania był prosty. Zamówione przez nadawców towary były przesyłane do kraju. Następnie komórka eksportu wewnętrznego działająca w Peako SA w Warszawie rozprowadzała je wśród adresatów. W całych Stanach Zjednoczonych PKO Trading Corporation miała ponad 200 przedstawicieli. Regularnie reklamowała się też w polskich czasopismach. „[…] wśród społeczeństwa polsko-amerykańskiego w tym kraju istnieje silny nurt niesienia pomocy i przesyłania wszelkiego rodzaju podarunków dla rodaków w Polsce. Jest to objaw zupełnie naturalny u każdego społeczeństwa. Nurt ten szuka sobie ujścia w różnych kierunkach i wyraża się w wielomilionowych sumach w przesyłkach, przekazach pieniężnych i rozmaitych formach darów dla swych najbliższych w Polsce” – czytamy w jednym z raportów z lat 50.39. Dzięki tej pozytywnej koniunkturze firma zaczęła bardzo szybko się rozwijać. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Dla Talmonta i jego żony rozpoczęło się eldorado. Tylko jego roczne wynagrodzenie wynosiło 21 tys. dolarów. Na tę gigantyczną, jak na owe czasy, sumę składały się pensje z nowojorskiego oddziału GAL-u, PKO Trading Corporation oraz świeżo powołanej jej spółki córki w Toronto. Tysiące dolarów rocznie kosztowały też jego podróże i wydatki służbowe oraz koszty reprezentacyjne. Spółka stała się prywatnym imperium Talmonta40. Sytuacja opływającego w luksusy byłego warszawskiego adwokata i jego żony nijak nie przystawała do tego, co wówczas działo się w podnoszącej się po wojennych zniszczeniach Polsce. Wątpliwości budziła także prowadzona przez niego polityka finansowa oraz zawierane z kontrahentami umowy. Dzięki układowi z konsulem Galewiczem wszystko zamiatano pod dywan. Zresztą dyplomata czerpał z tego prywatne korzyści. Nad tym, aby nic nie wyszło na zewnątrz, czuwała zatrudniona w nowojorskim konsulacie Kruczkowska. Do czasu. Na początku lat 50. do MSZ-etu trafił donos szeroko opisujący patologię panującą w kierowanej przez Galewicza placówce. Jednym z głównych wątków było zachowanie Kruczkowskiej: „Przychodziła do pracy cztery razy w tygodniu, gdzie inni pracowali sześć. Notorycznie się spóźniała, a służbowe auto konsulatu używała do prywatnych celów”41. Centrala w Warszawie poleciła Galewiczowi zwolnienie kobiety. Kruczkowska odeszła więc z konsulatu, inkasując w ramach rekompensaty czteromiesięczną wysokość poborów, i trafiła na etat sekretarki do kierowanej przez męża PKO Trading Corporation.

W tym czasie Talmont miał już amerykański paszport. Obywatelstwo otrzymał w 1951 r. Gdy więc chciał przyjechać do Polski, musiał otrzymać wizę42. Już wówczas był podejrzewany przez PRL-owskie służby o współpracę z FBI43.

Ciemne interesy Talmonta i Galewicza o mały włos nie wyszły na jaw już pod koniec 1953 r. Wówczas konsul odmówił powrotu do Polski, po czym uciekł do Urugwaju z walizką wypełnioną 120 tys. dolarów44. Wydawało się, że dni byłego warszawskiego adwokata w PKO Trading Corporation są policzone. Tym bardziej że wiedzę o nieprawidłowościach w tej spółce miał jeden z jego zaciekłych wrogów – Stanisław A. Gutowski, prawnik Ambasady PRL-u w Waszyngtonie. Nie zdążył jednak ujawnić posiadanej wiedzy. 10 października 1954 r. zmarł w tajemniczych okolicznościach. Miał zatruć się gazem w swoim mieszkaniu. Był wówczas pod wpływem alkoholu45. Nie tylko Gutowski wiedział o wątpliwych działaniach Talmonta, ale również Jan Sikora, przedstawiciel Polonii, dyrektor w PKO Trading Corporation. O swoich podejrzeniach zaczął regularnie informować centralę w Warszawie. Wspierał go w tym czterdziestokilkuletni wówczas Jan Wołoszyn, zatrudniony przy Ambasadzie PRL-u w Waszyngtonie, potem – na przełomie lat 80. i 90. – jeden z najbardziej wpływowych ludzi w polskiej bankowości. To dzięki niemu informacje Sikory trafiły do Warszawy. Pracownik PKO Trading Corporation wskazywał, że z pieniędzy firmy Talmont finansuje Komitet Wolnej Europy, a intratne zlecenia daje amerykańskim podmiotom pomijając w tym polskie spółki. Dowodem obciążającym byłego warszawskiego adwokata były wyniki finansowe. Kierowana przez niego spółka w 1957 r. osiągnęła obroty w wysokości 5 mln dolarów. Jednak już rok później były one o milion mniejsze. Z tego rabaty dla dealerów i koszty utrzymania firmy pochłonęły aż 720 tys. dolarów46.

Zarząd Pekao SA zdecydował o konieczności sprawdzenia tych doniesień. W tym celu do USA został wysłany Zbigniew Augustowski, radca Pekao SA. Negatywnie ocenił on postawę Talmonta. Dodatkowo zwrócił uwagę na skłócenie kadry w kierowanej przez niego spółce47. Sprawa wydawała się bardzo poważna. Zdecydowano więc o przeprowadzeniu kontroli w PKO Trading Corporation. Misję tę powierzono Henrykowi Mucznikowi, dyrektorowi Pekao SA. To jedna z bardzo tajemniczych postaci polskiej bankowości lat 50. i 60.

Jego oficjalny życiorys znajdujący się w IPN-ie jest niespójny. Różni się m.in. datą i miejscem urodzenia. Początkowo Mucznik wskazywał, że urodził się 22 lipca 1909 r. w Zgierzu. Potem jednak poważnie skorygował te dane. Zaczął utrzymywać, że urodził się jedenaście lat później 13 marca 1920 r. nie w Zgierzu, ale w oddalonej o około czterdzieści kilometrów Łęczycy. Taka wersja została potem uznana za oficjalną. Jednak cały życiorys Mucznika ma wiele luk i sprzeczności. Można jednak spróbować go zrekonstruować.

Przyszłego dyrektora Pekao SA II wojna światowa zastała w Kutnie. Pracował tam jako pielęgniarz w szpitalu dla polskich jeńców. Potem przedostał się do Warszawy, gdzie chwytał się różnych zajęć. Przez rok był nawet dezynfektorem w warszawskim getcie. Tam też nawiązywał pierwsze kontakty z Żydowską Organizacją Bojową. Sam zresztą również był Żydem. Relacje te utrzymywał przez kolejne lata.

W tym czasie jego rodzina została zagazowana przez Niemców. On sam wprawdzie trafił do obozu pracy do Nałęczowa, ale po dwóch miesiącach udało mu stamtąd uciec. Po wojnie wstąpił do kontrolowanej przez Józefa Stalina komunistycznej PPR. Stał się aktywnym działaczem, szybko piął się po szczeblach partyjnej struktury. Dzięki temu kariera w powojennej Polsce Ludowej stanęła dla niego otworem. W 1946 r. trafił na stanowisko kierownicze do Centrali Handlowej Przemysłu Chemicznego. Następnie pracował w Centrali Mięsnej i Centralnym Zarządzie Energetyki (CZE), gdzie został dyrektorem. Nie cieszył się tam jednak pozytywną opinią: „W pracy dyr. Mucznika daje się zauważyć wielkie lenistwo. Prawie nigdy nie można go osiągnąć w biurze – zawsze gdzieś wychodzi”48. Zbytnio nie interesował się też sprawami pracowniczymi. Zdecydował, że wszelkie decyzje o zmianach zatrudnienia będzie podejmował tylko dwa razy w roku. Jednak nie to wzbudziło największe kontrowersje. Mucznik został oskarżony o sabotaż planu sześcioletniego firmowanego przez Bolesława Bieruta. Jednym z jego punktów było postawienie elektrowni. Zadanie miało zrealizować przedsiębiorstwo Energobudowa. Aby to się udało, potrzebni byli fachowcy. Miał ich zapewnić właśnie dyrektor Mucznik. Okazało się, że zupełnie do tego się nie przyłożył. Do pracy w Energobudowie oddelegował przypadkowych, często niekompetentnych ludzi. Niektórzy nawet nigdy nie mieli nic wspólnego z energetyką!

Henryk Mucznik, dyrektor Pekao SA był gorliwym współpracownikiem stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Nie złamało to kariery Mucznika. Przyszły dyrektor Pekao SA znajdował się pod ochroną siejącego postrach stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wniosek o przyjęcie tam do pracy złożył już w lipcu 1946 r. Nie chciał jednak występować pod swoich nazwiskiem. Zaproponował więc, że dla MBP stanie się Ryszardem Kalińskim. Nie wiadomo, jak jego wniosek został rozpatrzony. Jednak to właśnie wtedy Mucznik własnoręcznie podpisał zobowiązanie do współpracy. Został zarejestrowany jako współpracownik o pseudonimie „Karski”.

Po odejściu z CZE Mucznik został skierowany przez MBP do pracy w charakterze naczelnika Wydziału Ochrony Głównego Urzędu Statystycznego. Było to stanowisko zapewniające bardzo wysokie wpływy. Późniejszy dyrektor Pekao SA otrzymał stałą przepustkę do warszawskiej siedziby kontrolowanej przez Stalina bezpieki. Otrzymał również zgodę na prowadzenie pracy operacyjnej. Mógł więc samodzielnie werbować współpracowników, a także prowadzić źródła. Tak uzasadniano powierzenie mu tych zadań: „Tow. Mucznik […] wykazuje pewne zdolności w pracy operacyjnej, co można wnioskować z właściwie stawianych wniosków w niektórych sprawach oraz zadań stawianych przed kontaktami poufnymi, z którymi dotychczas pracuje”49.

Z GUS-u trafił prosto na fotel dyrektora naczelnego Pekao SA. Wówczas pojawił się pomysł wysłania go do Kanady z planem objęcia przez niego fotela szefa mającej tam powstać placówki banku. Dlatego bardzo szybko znalazł się w zainteresowaniu Departamentu I MSW, który przerejestrował go na swój kontakt. Nadano mu też nowy pseudonim: „Dyrektor”. Gdy wyjeżdżał do USA na kontrolę działalności Talmonta, otrzymał też z wywiadu zadania do realizacji. Dokładnie jednak nie wiadomo, co zostało mu zlecone.

Podczas trzymiesięcznego pobytu w Nowym Jorku Mucznik wyrobił sobie doskonałe zdanie o Talmoncie. Uważał wręcz, że bez niego „cały interes padnie”50. Ofiarą kontroli padł za to Sikora, który stracił pracę w PKO Trading Corporation. Na jego miejsce został zatrudniony J. Daniec, obywatel amerykański, właściciel firmy handlowej w Nowym Jorku51.

Kontrola zlecona przez zarząd Pekao SA od początku była farsą. Zderzenie z amerykańską rzeczywistością Mucznika żyjącego na co dzień w siermiężnej, pogrążonej w kryzysie finansowym poststalinowskiej Polsce musiało być dla niego szokiem. Wszystko miał na wyciągnięcie ręki, o co od początku jego pobytu w USA dbał Talmont. Luksusowy hotel, niekończące się biesiady, drogie prezenty. Prezesowi PKO Trading Corporation udało się kupić Mucznika. Gdy informacje o tym trafiły do SB, zaczęto przyglądać się osobie dyrektora Pekao SA. Odkryto, że Mucznik „jest powiązany bliżej nierozpoznanymi kontaktami charakteru przestępczego z dyrektorem Trading Corporation Talmontem i innymi osobami w New Yorku”52.

Ustalono również, że na sumieniu ma m.in. nielegalny handel walutami53 i udział w największym skandalu bankowym przełomu lat 50. i 60.

Do nadzorowanego przez Mucznika Pekao SA przy ulicy Mazowieckiej w Warszawie 6 kwietnia 1959 r. weszli funkcjonariusze milicji. Aresztowali dwie pracownice. Jedną z nich była Irena Maleta, żona majora lotnictwa. Bank zamknięto i rozpoczęto remanent. Akcja milicji rozwścieczyła pracowników banku. Gdy wyprowadzono kobiety, upust swojemu oburzeniu dawali głośno gwiżdżąc i rzucając obelgi pod adresem milicjantów. „Przy wyjściu z banku jacyś handlarze wypowiadali się, że ten, który sypnął Maletę, nie będzie żył”54. W kolejnych dniach zatrzymywano kolejnych pracowników Pekao SA przy Mazowieckiej. Okazało się, że działała tam zorganizowana szajka okradająca klientów. W pierwszej kolejności okradani byli ci, którzy długo nie zgłaszali się po znajdujące się na kontach pieniądze: „Przed podejmowaniem pieniędzy z kont tych ludzi, członkowie omawianej grupy upewniali się, że w/w już wyjechał. W tym celu wysyłali do nich pisma z zapytaniami, dlaczego nie realizują wpłat. W wypadku zwrotu tych pism z adnotacją urzędu pocztowego, że klient jest nieobecny, była już pewność, że nikt się nie zgłosi”55. Następnie na podstawie fałszywych dokumentów wyjmowano pieniądze z takich kont. Proceder nie wyszedłby na jaw, gdyby 18 kwietnia 1959 r. do okienka banku przy ulicy Mazowieckiej nie zgłosił się zamieszkały we Wrocławiu Zachariasz Zylberbert. Odkrył on, że z jego konta zniknęło 100 dolarów. Okazało się, że dokumenty, na podstawie których wypłacono pieniądze, sfałszowała Janina Oziemkowska. Zbulwersowany sytuacją klient wszczął awanturę w banku. Wówczas przełożony kobiety o nazwisku Tejszewski wezwał ją na dywanik i stwierdził, że musi się rozmówić z mieszkańcem Wrocławia, gdyż „nie może dopuścić, aby wymieniony zwrócił się do prokuratury”56. Tejszewski wiedział, że to mogłoby ujawnić złodziejski układ panujący w banku. Kobiecie udało się dojść do porozumienia z okradzionym klientem. Zachariasz Zylberbert złożył nawet swój podpis pod oświadczeniem, w którym znalazło się zdanie: „W związku z powyższym nie mam żadnej pretensji ani do banku, ani do Janiny Oziemkowskiej”57. Najprawdopodobniej kobieta zwróciła mu ukradzione wcześniej 100 dolarów.

Mimo wyciszenia afery o procederze dowiedziała się milicja, która zaczęła badać sprawę. Działania te monitorowała SB. Powód? Pracownicy banku zostali uprzedzeni o działaniach milicji jeszcze przed zatrzymaniami. Z informacji SB wynikało, że zostali o tym uprzedzeni przez jednego z funkcjonariuszy, który w zamian otrzymał „dwie pary nulonów” łapówki oraz zarobił na pewnej nielegalnej transakcji związanej z „kapami pluszowymi”.

Tymczasem afera w banku przy ulicy Mazowieckiej zataczała coraz szersze kręgi. Klientów okradano na różne sposoby: „Np. apaszki zagraniczne są w cenie od 0,50 do czterech dolarów. Nie wszyscy klienci, a zwłaszcza ci z prowincji orientują się w cenach danych artykułów, a jeszcze mniej w poszczególnych gatunkach. Obydwie pracowniczki ze stoiska Zleceń Różnych były niewątpliwie w zmowie i klientom słabo orientującym się w cenach wydawały towary tańsze po cenach wygórowanych. Np. zamiast 10 sztuk apaszek po 4 dolary każda wydawały 10 sztuk po 2 dolary. Natomiast podstawionym przez siebie handlarzom wydawały apaszki droższe po niższej cenie i dzieliły się wspólnie z nimi zyskiem. […] Przy obrotach dziennych sięgających w PKO setek tysięcy dolarów, tego rodzaju transakcje mogły dawać im tysiąc złotych zysku”58.

Kobiety zaangażowane w ten proceder zdradziły… drogie ubrania i buty: „Każdej z aresztowanych pracownicy np. powodziło się bardzo dobrze. Niektóre zamawiały u szewców po dwie pary najdroższych butów na raz, inne specjalnie oddawały suknie do farbowania ręcznie (kosztowny zabieg)”59.

Jednak dowody obciążające kobiety zniknęły. W nocy z 14 na 15 maja 1959 r. doszło do napadu na jedno ze stanowisk Pekao SA przy ulicy Mazowieckiej. Ukradziono oryginalne dokumenty, które wskazywały na fałszerstwa i okradanie klientów banku. Sprawców nie znaleziono. Podejrzewano jednak, że napad był zorganizowany przez pracowników banku: „[…] stoisko znajduje się na terenie Banku włamania mogły dokonać raczej osoby spośród personelu mające możliwość ukrycia się na terenie Banku przed jego zamknięciem względnie przebywania tam po godzinach urzędowania […]”60.

Szajka z Pekao SA nie tylko mataczyła w śledztwie, niszcząc dowody, ale także zaczęła szukać osób, które mogły o ich nielegalnym procederze opowiedzieć milicji. Podejrzenia padły na Marię Galicką, rozwódkę z dzieckiem. Niejaki Roman Szyszko, zwolniony z banku za udział w nielegalnym procederze, postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość. „[…] przyjechał do mieszkania Galickiej, zdemolował je, a ją samą pobił” – wynika z jednego z donosów, jakie trafiły do SB61. O sprawie kobieta powiadomiła dyrektora Mucznika. Ten nie mógł wiele zrobić. Zawiadomienie organów ścigania nie wchodziło w grę. Odebrał więc przysługujące Szyszce w okresie wypowiedzenia trzymiesięczne wynagrodzenie. Potem się okazało, że Mucznik jest kochankiem Galickiej. SB odkryła, że ich miłosne schadzki miały się odbywać w mieszkaniu wynajmowanym od innej pracownicy Pekao SA62. Dla bezpieki była to bardzo cenna informacja. Mogła posłużyć jako narzędzie szantażu dyrektora Pekao SA.

Mimo stwierdzenia nadużyć dokonywanych przez Mucznika, włos mu z głowy nie spadł. Pozwolono mu również w 1969 r. na stały wyjazd do Izraela, gdzie przyjął tamtejsze obywatelstwo. Wraz z nim wyjechała żona Krystyna Kułakiewicz, pracownica Banku Handlowego, oraz jej matka. W 1973 r. Mucznik został wpisany na listę osób niepożądanych w PRL-u. Jego nazwisko skreślono z niej dopiero w 1987 r.63.

* * *

W późniejszych latach wielokrotnie pojawiały się wątpliwości co do działalności nie tylko zagranicznych podmiotów kontrolowanych przez Pekao SA, ale również całego banku. Dlatego w marcu 1984 r. Departament V MSW zdecydował się formalnie objąć go ochroną kontrwywiadowczą, rozpoczynając sprawę obiektową o kryptonimie „Lokata”64. Miało to pomóc w eliminowaniu nieprawidłowości i patologii, których w tym banku, należącym do największych w PRL-u, nie brakowało. Część zdobytych informacji lądowała na biurku najważniejszych ówczesnych PZPR-owskich dygnitarzy. Jedna z nich, z końca lutego 1987 r., dotyczyła Romualda Napiórkowskiego, dyrektora Departamentu Ekonomiki i Organizacji Pekao SA. Ówczesny prezes banku Edmund Zawadzki, mimo negatywnej rekomendacji SB, mianował go prezesem spółki PEKAO Delta Trading Company (PDTC) w Sydney.

W PRL-u Zawadzki uchodził za bardzo wpływową postać. Urodził się w 7 stycznia 1932 r. w Lidzbarku, w woj. ciechanowskim. W wieku 24 lat ukończył SGPiS. Trafił do Ministerstwa Finansów. Pracował tam do kwietnia 1978 r. zajmując istotne stanowiska kierownicze, m.in. dyrektora departamentu zagranicznego. W tym czasie zasiadał też w radzie Pekao SA. Na przełomie lat 70. i 80. był radcą finansowym Ambasady PRL-u w Waszyngtonie. Po powrocie do kraju, w marcu 1983 r., został prezesem Pekao SA65.

Nie wiadomo jednak, dlaczego Zawadzki aż tak promował Napiórkowskiego. Zresztą przed powołaniem go na prezesa PDTC, na kilka miesięcy oddelegował go tam do pracy. Do Warszawy zaczęły wówczas wpływać niepokojące informacje. Okazało się, że Napiórkowski wielokrotnie wyjeżdżał służbowo na koszt australijskiej spółki, odwiedzając m.in. Tasmanię. Oficjalnie jako powód podróży wymienił służbowe spotkanie z dilerem. Problem jednak w tym, że ów diler zapewniał PDTC zysk w wysokości zaledwie 50 dolarów rocznie. Takich wątpliwych, kosztownych wyjazdów miało być więcej. Zresztą Napiórkowski pieniądze spółki wykorzystywał też m.in. do sfinansowania swojego leczenia stomatologicznego. Zrobił tak, mimo że nie miał do tego prawa. Wydawało się, że w poważne tarapaty wpadnie dopiero ze względu na zniżkę, jakiej przy okazji zakupu samochodu marki Volvo udzielił swojemu lekarzowi – Australijczykowi polskiego pochodzenia. Tym bardziej że jako zleceniodawca transakcji, zapewne aby sprawa nie wyszła na jaw, widniała jedna z pracownic PDTC. Sprawę zamieciono jednak pod dywan.

Zresztą Napiórkowski kłopoty miał już ponad trzy lata przed wyjazdem do Sydney. W styczniu 1984 r. nie uzyskał zgody na objęcie stanowiska prezesa spółki PEKAO Trading Corporation w Kanadzie. Powodem było znalezienie u jego przyjaciółki – byłej przewodniczącej Solidarności w Pekao SA – zdeponowanego pliku dokumentów bankowych. Poza zablokowaniem wyjazdu Napiórkowskiemu sprawa uszła jednak na sucho66.

Gdy organizował się już w Australii jako świeżo powołany szef PDTC, w Warszawie w poważne problemy popadł wiceprezes Pekao SA Zygmunt Wierczuk. Kilka miesięcy wcześniej odkryto, że wraz z żoną czerpią spore zyski dzięki współpracy z firmą Mercomp, będącą klientem zarządzanego przez niego banku. Wierczuk wynajmował część domu, w którym mieszkał, pod biuro tej spółki zatrudniającej jego żonę. Sam z kolei zasiadał w radzie nadzorczej Mercompu, na co nie miał zgody prezesa banku. Dzięki temu miesięcznie państwo Wierczukowie pobierali ok. 55 tys. złotych67. Było to ponad dwa razy więcej niż wynosiła wówczas w Polsce średnia pensja.

Wierczuk w oświadczeniach kierowanych do prezesa Zawadzkiego starał się tłumaczyć, że w związku z adaptacją lokalu na potrzeby handlowe musiał wziąć kredyt, którego miesięczna rata wynosiła około 34 tys. złotych. Podkreślał także, że koszty jego utrzymania to kolejne 8–10 tys. złotych miesięcznie.

Wierczuk urodził się 3 października 1936 r. Początkowo pracował w NBP. W 1977 r., mając 41 lat, został zatrudniony w Pekao SA. Siedem lat później był już wiceprezesem banku. Aktywnie działał też w PZPR-ze. Jednak nawet partyjna komórka działająca przy centrali Pekao SA surowo oceniła jego związek z Mercompem. W sporządzonej opinii rekomendowała czasowy zakaz sprawowania przez niego stanowisk zarządczych68.

Czarę goryczy przepełniło zaangażowanie Wierczuka w przyznanie przez Pekao SA 83 mln zł kredytu firmie Konspol z Nowego Sącza. To założone w lipcu 1982 r. przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją i sprzedażą wyrobów mięsnych o pożyczkę do banku wystąpiło 23 lipca 1986 r. Departament kredytów nadzorowany przez Wierczuka miał jednak poważne wątpliwości co do akceptacji wniosku. Okazało się, że firma ma zaległości podatkowe, a także jest podejrzewana o prowadzenie działalności niezgodnej z oficjalnie zadeklarowanym przedmiotem. Mimo to wiceprezes naciskał, aby kredyt został przyznany. Ostatecznie tak się jednak nie stało. Prezes Zawadzki ze względu na wątpliwe działania Wierczuka odebrał mu nadzór nad departamentem kredytów, a 27 maja 1987 r. wystąpił z wnioskiem o odwołanie go ze stanowiska wiceprezesa banku69. Proces ten trwał jednak dobrych kilka tygodni i wzbudził wiele kontrowersji. Tym bardziej że Wierczuk, jeszcze w czerwcu, mimo negatywnej opinii POP i wniosku o odwołanie, otrzymał z NBP-u przydział samochodu marki Polonez. „[…] wywołało [to] wśród załogi Banku szereg negatywnych komentarzy. W szczególności podkreśla się fakt lekceważenia opinii partyjnej i całej załogi Banku oraz powrót do niedobrych praktyk lat minionych”70.

W III RP Wierczuk działał w spółkach zajmujących się rolnictwem i handlem paliwami. Do 2007 r. zasiadał w Polsko-Białoruskiej Izbie Handlowo-Przemysłowej.

Jego syn Jarosław Wierczuk był znanym kierowcą wyścigowym.

Sprawa Wierczuka przyspieszyła zmiany w całym kierownictwie Pekao SA. Odwołano Edmunda Zawadzkiego. Jego miejsce na krótko zajął Jerzy Malec, którego potem zastąpił Marian Kanton.

* * *

Ulica Świętokrzyska 21 w Warszawie – to tu od drugiej połowy lat 40. znajduje się serce PRL-owskiej bankowości – Narodowy Bank Polski. Oprócz Ministerstwa Finansów i Wydziału Ekonomicznego KC PZPR także tu w okresie PRL-u zapadały najważniejsze decyzje dla polskiej gospodarki. Pracowano tu również na najbardziej delikatnej i strategicznej dla PRL-u wiedzy. Szczególnie istotną komórką NBP-u był VI Oddział (potem przemianowany na Oddział Wojewódzki NBP w Warszawie), który zajmował się obsługą finansową MON-u i MSW, a także kredytowaniem przedsiębiorstw przemysłu obronnego. Jednak dopiero we wrześniu 1976 r. instytucja ta została objęta ochroną kontrwywiadowczą w ramach sprawy obiektowej o kryptonimie „Emisja”71. W tym czasie na czele NBP-u stał urodzony 15 czerwca 1927 r., absolwent SGPiS-u Witold Józef Bień.