Jak rozpętałem aferę taśmową - Piotr Nisztor - ebook + książka

Jak rozpętałem aferę taśmową ebook

Piotr Nisztor

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Murzyńskość, ośmiorniczki, robienie loda Amerykanom, ch…, d… i kamieni kupa. Te słowa i zwroty weszły już do powszechnego obiegu i użytku językowego. Wszyscy słyszeli o aferze taśmowej, niewiele jednak wiadomo o jej kulisach. Ujawnia je dziennikarz śledczy, który dotarł do najbardziej sensacyjnych nagrań ostatnich lat.

***

– O, to ty jeszcze nie siedzisz? – zagadnął mnie jeden ze znajomych urzędników państwowych.
Faktycznie. Jeszcze nie siedzę, choć prześwietlano już moje połączenia telefonicznie, analizowano znajomości, podsłuchiwano, śledzono, sprawdzano moją rodzinę, a nawet – jak dowiedziałem się z dwóch źródeł – służby miały założyć tzw. dziuplę tuż obok mojego mieszkania.

Przedstawiam Państwu:

OPIS WYDARZEŃ
CO JEDLI I PILI PODSŁUCHIWANI
STENOGRAMY NAGRAŃ
REAKCJĘ MEDIÓW
SKUTKI POLITYCZNE TEGO, CO SIĘ STAŁO

Przedstawione w książce zdarzenia to dowód na matematycznie dającą się opisać prawidłowość: jakość demokracji, poczucie oferowanej przez nią wolności, są wprost proporcjonalne do rzeczywistej wolności mediów i odwrotnie proporcjonalne do ilości sił usiłujących tą wolność ograniczać.
Płk Mieczysław Tarnowski, były wiceszef ABW wcześniej UOP

Dziś większość dziennikarzy to „mordercy zza biurka”. Nisztor w redakcji bywał rzadko. Nie da się bowiem robić dziennikarstwa śledczego siedząc przy biurku.
Cezary Gmyz, dziennikarz śledczy, tygodnik „Do Rzeczy”

Rolą dziennikarza jest ujawnianie prawdy, nawet jeśli nie dla wszystkich jest ona wygodna. Piotr Nisztor bezkompromisowo dążył do ujawnienia taśm, które wstrząsnęły polską sceną polityczną. Lektura tej książki pozwala spojrzeć na sprawę jego oczami, oczami jednego z bohaterów afery, który spotkał się z niespotykanym atakiem niektórych mediów.
Sylwester Latkowski, redaktor naczelny tygodnika „Wprost”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 247

Oceny
3,3 (10 ocen)
3
1
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OkładkaRadosław Krawczyk

Zdjęcie na okładceJakub Szymczuk

Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski

RedakcjaEwa Popielarz

KorektaKatarzyna Szol

Skład i łamanieTEKST Projekt Łódź

Copyright © by Piotr Nisztor, Warszawa 2014Copyright © by Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2014

ISBN 978-83-64095-52-8

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Fax. 22 877 37 34e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo

Wstęp

Każdy dziennikarz wykonujący swój zawód z pasją i zaangażowaniem wierzy, że jego działania wpłyną na poprawę rzeczywistości. Podobnie było ze mną, gdy dziesięć lat temu zacząłem stawiać pierwsze kroki w tym zawodzie w lokalnym płockim tygodniku „Nowe Mazowsze”. Już wtedy wiedziałem, że interesuje mnie tylko jeden rodzaj dziennikarstwa – dziennikarstwo śledcze. Chciałem ujawniać patologie i demaskować nieprawidłowości, bo wiedziałem, że dzięki temu robię coś pożytecznego. Pracując w kolejnych redakcjach, zdobywając doświadczenie, tylko umacniałem się w przeświadczeniu, że to jest właśnie to, co chcę robić w życiu. Nie bałem się trudnych spraw. Mimo gróźb pod moim adresem i przeróżnych form zastraszania nie rezygnowałem z dążenia do celu. Wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej motywowało mnie to do pracy.

Opisywałem więc nieprawidłowości w spółkach Skarbu Państwa, wojsku, policji, branży farmaceutycznej czy służbach specjalnych. Po niektórych moich artykułach decydenci wycofywali się z błędnych decyzji, wprowadzali zmiany mające na celu usprawnienie systemu, prokuratura i służby wszczynały śledztwa lub po prostu dymisjonowano tych, którzy byli winni nadużyć. Wiele z ujawnionych przeze mnie spraw było bardzo ważnych z punktu widzenia społecznego. Żadna jednak nie okazała się tak istotna i nośna jak nagrania najważniejszych osób w państwie, które zostały ujawnione na łamach tygodnika „Wprost”.

Byłem świadomy, że jest to jedna z największych afer po 1989 r. Od samego początku nie miałem żadnych wątpliwości, że treść nagrań należy jak najszybciej upublicznić. Bez względu na konsekwencje. Zarejestrowane rozmowy demaskowały bowiem patologiczne mechanizmy funkcjonujące w kraju pod rządami premiera Donalda Tuska. Obnażyły też słabość służb specjalnych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa oraz najważniejszych polskich urzędników. Jednoznacznie uzmysłowiły również, jak łatwo można w naszym kraju na szeroką skalę nagrywać decydentów i jak silny może to być oręż. Na szczęście dzięki publikacji nagrań przez „Wprost” udało się przerwać ten skandaliczny, trwający kilka lat proceder.

Ku mojemu zaskoczeniu niewiele osób zwracało uwagę na sedno sprawy. Szybko zainteresowanie kolegów i koleżanek dziennikarzy skupiło się nie na samym skandalu i zarejestrowanych bulwersujących treściach, ale na osobach, które doprowadziły do ich ujawnienia, w tym na mnie. Zorganizowano więc całą kampanię oszczerstw i pomówień mającą na celu pozbawienie mnie wiarygodności. Przez długie tygodnie pod moim adresem formułowano absurdalne oskarżenia, zaatakowano moich bliskich, a służby specjalne nie spuszczały mnie z oka. Stałem się wrogiem numer jeden, a wszystko dlatego, że miałem czelność ujawnić prawdziwe oblicze rządu Donalda Tuska, co zagroziło interesom wpływowych grup działających w Polsce. Zresztą codziennie odczuwam na własnej skórze konsekwencje takiej sytuacji. Mimo to, gdybym jeszcze raz miał podjąć decyzję w tej sprawie, zrobiłbym dokładnie to samo.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO...

Końcówka maja. Późny wieczór. Na dworze zapadł już zmrok. Siedzę w obitym skórą fotelu w jednej z warszawskich restauracji. Od ponad dwudziestu minut rozmawiam z dwójką dobrze mi znanych osób. Mimo późnej pory pochłaniam moje ulubione cappuccino na podwójnym espresso.

– Co byś powiedział, gdyby okazało się, że od kilku lat nagrywane są najważniejsze osoby w państwie? – pyta mnie w pewnym momencie jedna z osób, z którą rozmawiam.

– Pewnie bym się nie zdziwił – odpowiadam bez wahania. W końcu regularnie na tzw. mieście krążą „sensacyjne informacje” o tym, że w takiej lub innej sytuacji nagrali Iksińskiego czy Igrekowskiego. Obwiniano za to służby, wywiadownie gospodarcze, szemranej reputacji biznesmenów czy kolegów z pracy…

Jednak kilka minut później przekonuję się, że tym razem to nie kolejna „gorąca” plotka, ale real life. Brutalna historia, która najprawdopodobniej poważnie wstrząśnie rządem Donalda Tuska.

– Obiecujesz, że pozostaniemy anonimowi? Nie zdradzisz nas jako swoich źródeł? – słyszę pytanie.

– Oczywiście. Ochrona źródeł to dla mnie rzecz święta – odpowiadam. Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia, jak bardzo służby będą zdeterminowane, by poznać nazwiska osób, które przekazały mi nagrania.

– OK. Wobec tego damy ci coś. Jak już to przegrasz, to zniszcz go – rzuca krótko jedna z osób, przekazując mi niewielkiego czarnego pendrive’a o pojemności 5 GB.

– Co tam jest? – pytam, trzymając w ręku „gwizdek”.

– Rozmowa Belki z Sienkiewiczem. Sienkiewka opowiada, w jaki sposób chce przejąć od Jakubasa [Zbigniew Jakubas – biznesmen, jeden z najbogatszych Polaków – przyp. aut.] Mennicę Polską – pada odpowiedź.

Byłem zszokowany. Jak to możliwe, że nagrano rozmowę Marka Belki, byłego premiera, prezesa Narodowego Banku Polskiego, z Bartłomiejem Sienkiewiczem, ministrem spraw wewnętrznych, nieformalnym nadzorcą wszystkich polskich służb specjalnych?!

„Nie wierzę” – pomyślałem i z szybkością karabinu maszynowego zacząłem dopytywać się o szczegóły. Kiedy odbyło się spotkanie? Kto nagrywał? W jaki sposób? Na ile jest to wiarygodne?

– Nagranie pochodzi mniej więcej z drugiej połowy ubiegłego roku – wyjaśniają moi rozmówcy, sugerując, że stoją za tym opłacani przez nich oficerowie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) i Biura Ochrony Rządu (BOR). – Dziś robi tak każdy, kto ma pieniądze. Trzyma na payrollu ludzi ze służb. To drogie przedsięwzięcie, ale opłacalne. Dzięki temu takie nagrania mamy od lat na wyłączność – dodaje jeden z rozmówców. Nie chce jednak zdradzić dokładnych kosztów całej akcji.

– Nagrania? To jest ich więcej? – pytam coraz bardziej zaskoczony.

– Tak. Mamy ich bardzo dużo i niemal codziennie przychodzi po kilka nowych. W sumie to jakieś setki, jak nie tysiące, godzin. Zajmują trzy wielkie dyski. Nie mamy nawet czasu tego odsłuchiwać – wyjaśniają moi rozmówcy, jednocześnie opowiadając o skutecznym systemie, dzięki któremu mogli łatwo otrzymywać pliki z nagraniami. – Na wypadek, gdyby nam się coś stało, opracowany jest program, który automatycznie co godzinę będzie wrzucał do internetu kolejne nagrania. Tak dla bezpieczeństwa – stwierdzili.

– Nagrani są niemal wszyscy. Od polityków, przez znanych biznesmenów, a na niektórych celebrytach kończąc – usłyszałem.

Podczas tego majowego wieczoru dowiedziałem się, że najstarsze nagrania datowane są na trzy lata wstecz i pochodzą z różnych miejsc w Warszawie. Moi rozmówcy nie chcieli jednak ujawnić żadnych szczegółów na ten temat.

„Jeśli robiły to służby, to nagrania mogą pochodzić nawet z rządowych gabinetów” – pomyślałem. To byłby szok. Najważniejsi polscy urzędnicy nagrywani we własnych gabinetach. Nie mieściło się to w głowie! Jeśli jednak za całym procederem stały rzeczywiście służby, to faktycznie było to możliwe. Tylko w jakim celu? Dla pieniędzy? Czy może chodziło o coś więcej?

Dopiero później, dzięki pracy moich koleżanek i kolegów z „Wprost”, udało się ustalić, że rozmowy najważniejszych osób w państwie zostały zarejestrowane w dwóch warszawskich restauracjach: Sowa & Przyjaciele oraz Amber Room. Po czasie sugerowano również, że takich knajpek może być więcej.

Kto zatem oprócz Belki i Sienkiewicza został zarejestrowany na taśmach?

Dowiedziałem się, że zapis obejmuje rozmowę Andrzeja Parafianowicza, byłego wiceministra finansów i generalnego inspektora informacji finansowej (GIIF), wówczas pełniącego już funkcję wiceprezesa państwowego giganta gazowego PGNiG, ze Sławomirem Nowakiem, byłym ministrem transportu. Podczas rozmowy polityk PO miał prosić swojego kolegę o pomoc w rozwiązaniu problemu związanego z kontrolą skarbową, jaka weszła do firmy jego żony, prowadzącej gabinet dentystyczny w Trójmieście.

Podczas majowego spotkania moi rozmówcy twierdzili również, że są w posiadaniu kilku rozmów Jana Kulczyka, według rankingu tygodnika „Wprost” najbogatszego człowieka w Polsce. Spotkania miliardera z Krzysztofem Kwiatkowskim, prezesem Najwyższej Izby Kontroli, i Pawłem Grasiem, byłym rzecznikiem rządu Donalda Tuska, sekretarzem PO, miały rzekomo dotyczyć prywatyzacji Ciechu. Oprócz tego dowiedziałem się, że mają też nagranie rozmowy biznesmena z jego współpracownikiem Piotrem Wawrzynowiczem, byłym działaczem PO. Jednak, w przeciwieństwie do poprzednich, ta obejmowała kwestie prywatne.

Powiedziano mi wówczas również, że nagrany miał też zostać prezes jednego z największych banków w Polsce. Podczas rozmowy z kolegą finansistą miał on chwalić się, w jaki sposób „na słupy” zaciąga w kierowanej przez siebie instytucji kredyty na preferencyjnych warunkach, aby kupić nieruchomości – głównie mieszkania – w atrakcyjnych miejscach.

Moi rozmówcy wskazywali też, że jedno ze spotkań (nie zdradzili, kim byli jego uczestnicy) dotyczyło rzekomych wielomilionowych nadużyć w jednym z największych państwowych koncernów. Miało chodzić o ustawianie tam niektórych przetargów. Sprawę podobno badała nawet ABW, ale widocznych efektów nie było widać.

– Po co to wszystko kupowaliście? – pytam wreszcie.

– Warto wiedzieć, co się dzieje – odpowiada z uśmiechem jedna z osób siedzących naprzeciwko mnie. Widząc jednak moją minę i czytając mi w myślach (rzeczywiście, tylko taki powód przyszedł mi wtedy do głowy), dodaje po chwili: – Mogę cię jednak zapewnić, że nigdy nie posłużyły one do szantażu. Gdybyśmy chcieli nimi kogokolwiek zastraszać, to zarobilibyśmy na tym najprawdopodobniej ogromne miliony, ale nie zrobiliśmy tego. Jedno z tych nagrań udało się jednak przejąć pewnemu prywatnemu detektywowi [tu padło jego imię i nazwisko – przyp. aut.]. Udowadniało ono bardzo dobitnie, że Tusk długo przed bankructwem wiedział, że Amber Gold to piramida finansowa. Doskonale też zdawał sobie sprawę, że w powiązanej z tą firmą spółce pracuje jego syn.

Zacząłem dopytywać się o tę sprawę, ale moi rozmówcy odpowiadali bardzo ogólnikowo. Stwierdzili tylko, że ów detektyw zapewne zrobił z tego rzekomego nagrania użytek, bo nagle w dziwny sposób udało mu się wyjść praktycznie bez szwanku z problemów prawnych, w jakich się chwilę wcześniej znalazł. Kto miał zostać nagrany? Podobno syn Tuska. Twierdzili, że stało się to w połowie 2012 r., czyli w samym środku afery Amber Gold (firma zbankrutowała i formalnie została postawiona w stan likwidacji we wrześniu 2012 r.).

O tym nagraniu zaczęło krążyć wiele plotek. Nabrały one przyśpieszenia po wybuchu afery taśmowej. Czy jednak faktycznie taka rozmowa została zarejestrowana? Nie wiadomo. Nie udało mi się tego potwierdzić. Nie wykluczałbym jednak takiej wersji, że te doniesienia to jedynie plotka, której źródłem była informacja o przeprowadzeniu wywiadu Michała Majewskiego i Sylwestra Latkowskiego z synem Tuska, Michałem. Podczas spotkania z dziennikarzami „Wprost” szczerze opowiadał on o ojcu oraz aferze Amber Gold.

Spotkanie zakończyło się obietnicą, że w niedługim czasie otrzymam też kolejne nagranie – rozmowę Parafianowicz–Nowak.

– Wisisz mi flaszkę za tego Pulitzera, którego dostaniesz – rzucił podczas pożegnania jeden z moich rozmówców.

* * *

Tak wyglądała rozmowa, na której dowiedziałem się o istnieniu – legendarnych już dzisiaj – nagrań najważniejszych osób w państwie. W takich też okolicznościach otrzymałem taśmę z zarejestrowanym spotkaniem Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem. Oczywiście opisana powyżej sytuacja w niektórych fragmentach odbiega od rzeczywistości. Nie mogę także ujawnić ani dokładnej daty, ani miejsca, w którym doszło do rozmowy. Dzięki tym istotnym szczegółom służby specjalne w łatwy sposób (np. poprzez logowanie się do BTS-ów lub monitoringu ulicznego) mogłyby bowiem określić, z kim się spotkałem.

Tymczasem ochrona źródeł informacji dla dziennikarza śledczego jest priorytetem, rzeczą świętą. To nie tylko jego prawo, ale także obowiązek, a może przede wszystkim odpowiedzialność za bezpieczeństwo osoby przekazującej informacje. W wielu przypadkach ujawnienie danych informatora byłoby de facto jednoznaczne ze skazaniem takiej osoby na wyrzucenie z pracy, ostracyzm towarzyski lub w drastycznych sytuacjach – utratę zdrowia bądź życia. Stąd, gdyby nie zagwarantowana przepisami prawa „tajemnica dziennikarska”, opinia publiczna często nie dowiadywałaby się o wielu patologiach trawiących nasz kraj.

Niektórzy (oficerowie ABW?) pewnie już w tym miejscu poczują się rozczarowani, że nie wskazałem, kim są źródła informacji. Cóż, mogę tylko powtórzyć jeszcze raz to, co wielokrotnie podkreślałem we wszystkich wywiadach, w których musiałem komentować tę kwestię: „Nawet jeśli z tego powodu będę musiał ponieść konsekwencje, nigdy nie ujawnię swoich informatorów. Za wszelką cenę będę bronił ich anonimowości”. I to bez względu na to, kim byli moi rozmówcy: politykami, biznesmenami, oficerami służb czy np. kryminalistami. Bez względu też na ich motywy (chociaż sądzę, że w tej sprawie akurat doskonale je poznałem), ponieważ w sprawie taśm najważniejszy był interes społeczny. Polacy powinni wiedzieć, kim naprawdę są ludzie zasiadający na najwyższych w kraju stanowiskach i jakie są ich prawdziwe twarze.

W tym przekonaniu umacniałem się każdego dnia. Jednocześnie bardzo dobrze zdając sobie sprawę, że nie tylko dla ABW, ale także dla osób związanych z Platformą Obywatelską (czyt. tych, którzy podczas jej rządów bardzo dobrze sobie radzą) jednym z priorytetów jest zdemaskowanie moich źródeł informacji. Za wszelką cenę. Bez względu na konsekwencje. Dlatego wcale nie byłem zaskoczony, gdy zaczęto wywierać na mnie presję w tej sprawie. Sugerowano, że jeśli zgodzę się na ujawnienie nazwisk informatorów, otrzymam przeróżne profity, z wyższymi zarobkami w nowym miejscu pracy włącznie. Jednocześnie wskazywano, że w przeciwnym wypadku (czyli niezdradzenia źródeł) nie tylko ja, ale także moi bliscy będą mieli poważne problemy…

* * *

Po zakończeniu wieczornego spotkania długo nie mogłem wyjść z osłupienia. Wracając metrem do domu, miałem mętlik w głowie. Jakim cudem przez trzy lata ktoś ogrywał służby i rejestrował rozmowy prowadzone przez najważniejsze osoby w państwie oraz wpływowych biznesmenów?! Tłumaczenia moich informatorów były dość niejasne. Z jednej strony zapłacili duże pieniądze – jak sami mówili – ludziom ze służb specjalnych, aby zdobyć nagrania, a z drugiej – nie zrobili z nich żadnego użytku.

– Dziwne. Czy aby na pewno tak było? – zastanawiałem się. Jednocześnie miałem też wrażenie, że jestem manipulowany i nie powiedziano mi wielu istotnych rzeczy. Już po ujawnieniu taśm wielokrotnie krytykowano mnie za rzekomy brak prześwietlenia motywów moich informatorów. Powtarzano, że byłem tylko narzędziem do osiągnięcia zamierzonego celu przez ludzi spod ciemnej gwiazdy. Nic bardziej mylnego.

Zresztą, ciekaw jestem, czy w czasie apogeum afery taśmowej, dostając informacje od swoich źródeł w służbach, ci krytykujący mnie tak koledzy i koleżanki po fachu zastanowili się chociaż przez chwilę nad motywami swoich informatorów na rządowych pensjach. Mam bowiem co do tego poważne wątpliwości.

Rzucane na ten temat oskarżenia pod moim adresem odbierałem jako formę nacisku, abym zdradził, kim są ci, którzy przekazali mi nagrania. Bardzo dziwnie brzmiały one jednak w ustach tych dziennikarzy, którzy sami w kwestiach dotyczących swoich informatorów milczeli jak zaklęci, powołując się na tajemnicę dziennikarską.

Naturalnie, nie mogłem i dalej nie mogę szczegółowo ujawnić motywów działania moich informatorów, bo w ten sposób mógłbym naprowadzić na ich ślad, a to – jeszcze raz powtórzę – w zawodzie dziennikarza jest niedopuszczalne.

* * *

Mijając kolejne stacje metra, nabierałem coraz mocniejszego przekonania, że bez względu na wątpliwości co do motywów działania moich źródeł będzie to jedna z największych afer po 1989 r. Z zamyślenia wyrwał mnie wreszcie płynący z głośników głos: „Stacja końcowa. Proszę o opuszczenie pociągu”.

Zaraz po wejściu do mieszkania wyciągnąłem laptopa. Jak najszybciej chciałem sprawdzić, o czym niemal rok wcześniej rozmawiali prezes Belka z ministrem Sienkiewiczem. Ze słuchawkami na uszach spędziłem prawie całą noc – dwukrotnie przesłuchując całość znajdującego się na pendrivie pliku dźwiękowego. W sumie cała zarejestrowana rozmowa trwała 2 godziny i 12 minut.

Z minuty na minutę, słuchając wymiany zdań między prezesem NBP a szefem MSW, byłem coraz bardziej zszokowany. Nagranie wprawdzie pozostawiało wiele do życzenia – niektóre wypowiedzi bohaterów spotkania były niezrozumiałe i trudne do rozszyfrowania – ale to, co usłyszałem, wystarczyło. Treść rozmowy dwóch najważniejszych państwowych urzędników obnażała słabość państwa i jak w soczewce skupiała trawiące kraj patologie. Nie miałem więc żadnych wątpliwości: to musi ujrzeć światło dzienne. Bez względu na cenę i konsekwencje. Jest to mój dziennikarski obowiązek.

W kolejnych dniach zacząłem sporządzać stenogram z nagrania. Nie była to rzecz prosta. Niektóre kilku-, kilkunastosekundowe fragmenty przesłuchiwałem setki razy. Poza tym odkryłem, że w rozmowie uczestniczyły trzy osoby. Kim był człowiek, który oprócz Belki i Sienkiewicza uczestniczył w spotkaniu? Na pewno miał na imię Sławek, bo tak zwracali się do niego pozostali. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy, to Sławomir Cytrycki, przyjaciel i wieloletni współpracownik Belki, w NBP pełniący funkcję szefa jego gabinetu. Nie miałem jednak co do tego pewności. Podczas pracy przy nagraniach już w redakcji „Wprost” udało się potwierdzić, że faktycznie to Cytrycki był trzecim uczestnikiem zarejestrowanego spotkania.

Tymczasem, gdy przysłuchiwałem plik z rozmową, jaki otrzymałem od moich źródeł, w mojej zaczęły mi się pojawiać kolejne pytania dotyczące nie tylko okoliczności powstania taśmy, ale przede wszystkim tego, jakim cudem komuś udało się stworzyć tak potężne „studio nagrań”.

Niedługo potem doszło do mojego kolejnego spotkania ze źródłami.

– I jak? Ciekawe? – zapytał, nie kryjąc zadowolenia, jeden z rozmówców.

Wówczas to dowiedziałem się od moich informatorów, że nagranie Belki z Sienkiewiczem miało też trafić do tygodnika „W Sieci” stworzonego przez braci Karnowskich.

– Otrzymali je przez K. [w tym miejscu padło nazwisko polityka PiS – przyp. aut.]. Jeśli jednak zadeklarujesz, że na pewno je wypuścisz, to zablokujemy „W Sieci” i będziesz pierwszy. W zamian dostaną od nas jakieś inne nagranie, na otarcie łez – usłyszałem.

Byłem zaskoczony, a dodatkowo cała ta sytuacja bardzo wzmogła moją czujność. „Czyżby to był jakiś wyścig?” – pomyślałem.

– Ale zaraz, o co w tym wszystkim właściwie chodzi? – spytałem na głos.

– O prawdę. Wiesz, że w tak poważnych sprawach finał może wyglądać różnie. Tym bardziej że rząd Donalda Tuska kontroluje sporą część mediów. Nie wszyscy więc mogą chcieć ujawnić te nagrania, a nam zależy, aby je upublicznić – usłyszałem odpowiedź. Nie była ona jednak przekonująca. Po kilku drążących temat pytaniach jeden z rozmówców rozłożył wreszcie ręce i przyznał: – Piotrek, nie prowadzimy z tobą żadnej gry. Chcemy upublicznić nagrania, bo uważamy, że rząd Donalda Tuska przekroczył Rubikon. Nie mamy wątpliwości, że podejmowane przez niego decyzje szkodzą Polsce i prowadzeniu w kraju uczciwych interesów. Jeśli nie chcesz tego ujawnić, to powiedz wprost. Chcemy mieć jasną sytuację.

– Chcę to upublicznić – zapewniłem. – Nie dziwcie się jednak, że potrzebuję znać motywy waszego działania.

– OK. W takim razie działaj. Rozmowę Parafianowicza z Nowakiem dostaniesz wkrótce. Najprawdopodobniej kurierem.

– Kurierem? Na jaki adres? A dlaczego nie możemy się spotkać? – dopytywałem.

– Tak będzie bezpieczniej. Spokojnie, na pewno damy radę dostarczyć ci to nagranie. Tak jak każde kolejne.

Podczas tego drugiego spotkania moi rozmówcy chcieli mi udowodnić, że ich system napływu nagrań działa bez zarzutu. Ujawnili, że ostatnio otrzymali kilkanaście nowych taśm, w tym dwa świeże „hity” z początku czerwca. Jednym z nich miała być rozmowa wiceministra skarbu Rafała Baniaka z Piotrem Wawrzynowiczem. Jak mówili, dotyczyła prywatyzacji Ciechu przez Jana Kulczyka. Z kolei drugie nagranie miało zawierać rozmowę Pawła Wojtunika, szefa CBA, z Elżbietą Bieńkowską, wicepremier i minister infrastruktury. Ci ostatni dyskutowali podobno o sprawach prowadzonych przez Biuro, a dotyczących resortu kierowanego przez wiceszefową rządu.

– Ale wiecie, że jak już ujawnię nagrania, to wszyscy będą szukać, jak i dlaczego doszło do ich powstania i kto je jeszcze posiada? – ostrzegłem, ściskając w ręce dopiero co otrzymanego pendrive’a.

– Jeśli nas nie zdradzisz, będziemy bezpieczni. Pamiętaj, że teraz w twoich rękach leży życie i zdrowie nas oraz naszych rodzin – odpowiedział poważnym tonem jeden z rozmówców.

Spotkanie dobiegło końca, ale mnie cały czas nie dawała spokoju informacja, że nagranie posiada też tygodnik „W Sieci”. Gazeta miałaby ujawnić je 16 czerwca lub ewentualnie tydzień później – 23 czerwca. Czy faktycznie tak było? Czy to tylko gra ze strony moich źródeł? Niestety nie potrafiłem i do dziś nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

* * *

W tym czasie regularnie publikowałem w „Pulsie Biznesu”, z którym zacząłem współpracować w lutym 2012 r. Na łamach dziennika ujawniłem kilka mniejszych i większych afer, w tym tę najgłośniejszą – taśmy PSL. Było to nagranie wideo rozmowy Władysława Serafina, szefa kółek rolniczych, z Władysławem Łukasikiem, byłym szefem Agencji Rynku Rolnego (ARR). W efekcie do dymisji podał się Marek Sawicki, minister rolnictwa (dziś ponownie piastujący to stanowisko). „Puls Biznesu” stał się w lipcu 2012 r. najbardziej opiniotwórczą gazetą w kraju. Wygrał comiesięczny ranking liczby cytowań przez inne media. Z kolei mnie za ten materiał nominowano do nagrody Grand Press w kategorii news.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że przed ujawnieniem nagrania Belka–Sienkiewicz powinienem porozmawiać z Tomkiem Siemieńcem, redaktorem naczelnym „Pulsu Biznesu”. To właśnie on na początku 2012 r., po tym, jak wyrzucono mnie z „Rzeczpospolitej” (o kulisach tej sprawy będę pisał dalej), wyciągnął do mnie rękę i zaproponował współpracę. Nie tylko zaryzykował, dając mi szansę, ale przede wszystkim od samego początku obdarzył mnie dużym kredytem zaufania. Za co zawsze będę mu wdzięczny.

W niedzielę 8 czerwca wysłałem Tomkowi SMS-a: „Mam coś dużo mocniejszego niż taśmy PSL. Pogadajmy”.

Na spotkanie umówiliśmy się następnego dnia, w poniedziałek, w redakcji mieszczącej się na warszawskiej Pradze przy ul. Kijowskiej 1. To właśnie tu, w przeszklonym biurowcu, na trzecim piętrze, swoją siedzibę ma sam „Puls Biznesu” i wydawca dziennika – firma Bonnier Business Polska.

Podczas rozmowy powiedziałem Tomkowi o nagraniu spotkania prezesa NBP z szefem MSW. Puściłem fragment z mojego laptopa, a następnie zgrałem mu cały plik z rozmową na pendrive’a. Dokładnie opowiedziałem też, co wiem o kulisach sprawy. Wspomniałem, że mam otrzymać drugie nagranie – rozmowę Parafianowicza z Nowakiem. Nie zdradziłem tylko jednego: personaliów źródeł. Tomek jednak nie naciskał. Profesjonalizm i poszanowanie zasad etyki dziennikarskiej są u niego zawsze na pierwszym miejscu.

Zasugerowałem też Tomkowi, że dobrze byłoby opublikować ten materiał jak najszybciej, bo nagranie może posiadać również tygodnik „W Sieci”. Wówczas pojawił się jednak niespodziewany problem. Tomek wyjeżdżał akurat na posiedzenie rady nadzorczej Bonniera do Szwecji. Oznaczało to, że przez dwa dni będzie za granicą. Dobrze wiedziałem, że decydowanie o tak ważnym temacie spoza kraju jest bardzo trudne. Umówiliśmy się więc, że podeślę mu stenogram rozmowy prezesa NBP z szefem MSW e-mailem, a on o opinię na ten temat poprosi prawnika.

– Dopiero, gdy będę miał wypowiedź prawnika, podejmę decyzję w tej sprawie – powiedział naczelny. Pewnie gdybym był na jego miejscu, zrobiłbym dokładnie to samo.

Jeszcze tej samej doby, w nocy, ponownie przesłuchałem nagrane rozmowy i uzupełniłem stworzony już wcześniej stenogram albo raczej – aby być precyzyjnym – fragmenty dotyczące najbardziej istotnych wątków poruszanych podczas spotkania Belki z Sienkiewiczem.

Nad ranem, o godzinie 4.41, przesłałem do Tomka Siemieńca e-maila z załączonym dokumentem tekstowym, w którym znajdowały się efekty mojej pracy.

Nagranie musiałem spisywać od początku sam, bo, podobnie jak kolejne, nie zawierało gotowych stenogramów – w przeciwieństwie do tego, na co wskazywała później „Gazeta Wyborcza”. Wojciech Czuchnowski w swoim felietonie podkreślał: „«Podsłuchiwacze» oferowali przynajmniej dwóm redakcjom nie tylko pliki dźwiękowe z nagraniami, lecz także gotowe stenogramy z wytłuszczonymi najważniejszymi fragmentami”. W tym zdaniu zdziwiło mnie coś jeszcze. Informacja o rzekomych dwóch redakcjach, jakim proponowano nagrania. Osobiście na ten temat rozmawiałem z „Pulsem Biznesu”, TVP Info oraz „Wprost” (szczegółowo te rozmowy opisuję dalej). Jeśli faktycznie nagranie miało też „W Sieci”, byłaby to już czwarta redakcja. Być może więc Czuchnowski miał na myśli mnie (jako jedną redakcję) oraz właśnie tygodnik braci Karnowskich. Wówczas wszystko by się zgadzało… Nie wiem jednak, skąd wziął nieprawdziwe informacje o gotowych stenogramach, i pewnie pozostanie to jego tajemnicą, ale niewątpliwie ktoś, kto mu te dane przekazał, wprowadził go w błąd. W efekcie jego tekst, podobnie jak wiele innych ukazujących się na łamach m.in. „Gazety Wyborczej”, wpisał się w kampanię inspirowaną przez rządzących, mającą zdyskredytować taśmy, a także tych, którzy je ujawnili.

* * *

W e-mailu do naczelnego „Pulsu Biznesu”, oprócz załączenia fragmentu stenogramu, napisałem: „(…) Tak jak Ci wspominałem nagrania ma też w Sieci i najprawdopodobniej w poniedziałek [16 czerwca – przyp. aut.] to odpala. Poprosiłem na wszelki wypadek moje źródło o przekonanie W sieci, żeby opóźnili publikację o tydzień, ale nie wiem czy to się uda (…)” [pisownia oryginalna – przyp. aut.].

Jeszcze tego samego dnia, czyli we wtorek, otrzymałem kolejną informację potwierdzającą, że „W Sieci” szykuje się z publikacją na najbliższy poniedziałek. Przebywającemu w Szwecji Tomkowi Siemieńcowi wysłałem więc kolejnego e-maila:

„10 czerwca 2014 r. 22.47

Cześć,

Mam potwierdzenie że w Sieci chce dać materiał w poniedziałkowym wydaniu i nie opóźnia tego…

Z tym drugim [nagraniem – przyp. aut.] z Nowakiem, Parafianowiczem i Zawadką będzie trochę trudniej (i będzie dłużej) bo ma jakieś 3 h, a głosy nie są tak charakterystyczne jak w tym wcześniejszym (jakość jednak dużo lepsza)… ale za to jest arcyciekawe (po bardzo wstępnym przesłuchaniu), bo są dyskusje o kulisach walki z mafią paliwową, gazie z Kataru, sytuacji w PGNiG, w Orlenie itp. naprawdę jest niezłe:) a na koniec rachunek z knajpki (Sowa i Przyjaciele) na 2 tys. i zbulwersowanie wszystkich że taki duży itp.:)

Pozdr!”.

Wówczas byłem już w posiadaniu drugiego nagrania, obiecanego wcześniej przez moje źródła. Podobnie jak w przypadku poprzedniego, rejestrującego prezesa NBP i szefa MSW, na nośniku, który otrzymałem, znajdował się tylko plik mp3, bez stenogramu. Rozmowę trzeba więc było spisać, co okazało się nie takie proste. Całe nagranie liczyło 3 godziny i ponad 54 minuty, ale sama rozmowa zaczynała się po ponad 40 minutach od dialogu byłego ministra transportu z kelnerem. Jednak w niektórych fragmentach wypowiadane frazy były mocno niezrozumiałe. Poza tym chwilami trudno było odróżnić głosy uczestników spotkania. Tym bardziej że oprócz Parafianowicza i Nowaka uczestniczyła w nim także trzecia osoba – płk Dariusz Zawadka, ekskomandos, były szef elitarnej jednostki GROM, członek zarządu strategicznej dla bezpieczeństwa energetycznego państwowej spółki PERN „Przyjaźń”.

Po przesłuchaniu tego drugiego nagrania byłem przekonany, że jego treść jest jeszcze bardziej szokująca niż wcześniej otrzymana rozmowa Belka–Sienkiewicz. Miałem więc w ręku dwie taśmy, które po ujawnieniu mogły wstrząsnąć krajem. A zapowiadało się, że to dopiero początek…

Od samego rana w środę, 11 czerwca, z niecierpliwością czekałem na decyzję Tomka Siemieńca w sprawie rozmowy prezesa NBP z szefem MSW. Prawnik „Pulsu Biznesu” cały czas analizował sprawę. Atmosfera stawała się jednak coraz bardziej gorąca. Informacja o tym, że istnieje nagranie rejestrujące rozmowę dwóch najważniejszych osób w państwie, wylała się na zewnątrz. Z prędkością błyskawicy o aferze zaczęli dowiadywać się niektórzy dziennikarze, PR-owcy, biznesmeni i funkcjonariusze służb specjalnych. Sam tego dnia kilkukrotnie byłem pytany, czy coś wiem na ten temat. Moi rozmówcy nie zdawali sobie jednak sprawy, że to właśnie w moim posiadaniu znajduje się to budzące coraz więcej emocji nagranie. Starałem się nie wyprowadzać ich z błędu. Wiedziałem, że jest to sytuacja, w której najlepiej jak najdłużej zachować pełne informacje jedynie dla siebie.

Tamtego dnia, w środę, spotkałem się na dawno umówioną rozmowę z moim znajomym, emerytowanym oficerem kontrwywiadu.

– Słyszałeś może coś o tej aferze, która ma wybuchnąć? – zapytałem.

– Tak. Podobno „W Sieci” ma odpalić rozmowę Bartka Sienkiewicza z Belką. Wiem również, że PiS zaciera ręce, przygotowując się do afery. Niektórzy PiS-owcy nie wytrzymują i opowiadają, że będzie z tego niezły dym – usłyszałem odpowiedź. Te słowa mocno mnie zaskoczyły. Nie tylko potwierdziły, że tygodnik braci Karnowskich najprawdopodobniej posiada nagranie, ale przede wszystkim – że o sprawie wiedzą najwyższe czynniki w partii Jarosława Kaczyńskiego, z samym prezesem na czele. Nie byłoby to dziwne, w końcu wspomniany wcześniej przez moje źródła K. (pośrednik, przez którego tygodnik „W Sieci” miał dostać nagrania) to wpływowy polityk PiS.

Jakkolwiek by było, wiedziałem, że muszę się spieszyć. Na moim miejscu każdy dziennikarz zrobiłby to samo. Wszyscy wiedzą, że podobne historie w karierze trafiają się bardzo rzadko lub wręcz nigdy. Byłbym więc obłudnikiem, gdybym ukrywał, że ambicje zawodowe pozostawały dla mnie w tej kwestii nieistotne. W mediach nie istnieje coś takiego jak drugie miejsce. Wygrywa ten, kto pierwszy opublikuje newsa lub ekskluzywną informację, zapewniając w ten sposób swojemu medium cytowalność, na podstawie której ocenia się później jego opiniotwórczość.

Jednak w tej konkretnej sprawie chodziło o coś bardziej istotnego niż tylko zawodowe ordery. Chciałem ujawnić gigantyczną patologię trawiącą nasz kraj. Dla mnie jako dla dziennikarza był to wręcz obowiązek. Miałem bowiem do czynienia z jednej strony z szokującą treścią rozmowy prezesa NBP z szefem MSW, a z drugiej z samym faktem zarejestrowania spotkania tak ważnych osób w państwie. Oprócz tego wiedziałem przecież od moich źródeł, że takich nagrań jest dużo więcej, a ponadto proceder rejestrowania rozmów urzędników i biznesmenów cały czas trwa. Nie trzeba było być wielkim analitykiem, aby dojść do wniosku, że tylko ich upublicznienie może go przerwać i zmusić organy ścigania do zajęcia się sprawą. Planowałem, że najpierw ujawnione zostanie nagranie prezesa NBP i szefa MSW, a potem Parafianowicza i Nowaka.

Wreszcie wczesnym popołudniem otrzymałem długo wyczekiwane informacje z „Pulsu Biznesu”. Według prawnika sprawa nie jest jednoznaczna. Miał on wątpliwości co do tego, czy ujawnienie treści rozmowy Sienkiewicz–Belka leży w interesie społecznym. Tomek Siemieniec zaznaczył jednak, że ostateczną decyzję w tej kwestii podejmie następnego dnia.

Kończąc rozmowę telefoniczną z naczelnym „Pulsu Biznesu”, byłem załamany. To był jeden z tych momentów, w których przez głowę przebiegła mi myśl, aby wyrzucić wszystko do kosza i zająć się kolejnym tematem, który tym razem znajdzie swój finał na łamach gazety. Jednak zwątpienie nie trwało dłużej niż kilkanaście sekund.

Po chwili otrząsnąłem się i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z nagraniami. Miałem w tym wolną rękę. Jako freelancer nie byłem związany umową z żadną redakcją. Pomyślałem, że gdyby nikt nie zdecydował się na publikację posiadanych przeze mnie materiałów, wówczas zawiesiłbym je na swojej stronie internetowej piotrnisztor. pl. Wprawdzie od dłuższego czasu jej nie aktualizowałem, ale doszedłem do wniosku, że nic lepszego nie wymyślę. Traktowałem to jednak jako rozwiązanie ostateczne, na wypadek, gdyby wszystkie inne pomysły zawiodły. Cały czas wierzyłem, że „Puls Biznesu” zdecyduje się opublikować nagranie.

Sytuacja była dla mnie jednak bardzo trudna, więc zdecydowałem się poradzić w całej sprawie dwóch moich kolegów dziennikarzy, do których mam pełne zaufanie. Jeden pracuje w TVP Info (obiecałem, że nie ujawnię w tej publikacji jego nazwiska), drugi to Czarek Bielakowski z „Wprost”.

W kierowanym przez Sylwestra Latkowskiego tygodniku od czasu do czasu publikowałem swoje artykuły. Od kiedy Latkowski został redaktorem naczelnym „Wprost”, gazeta zaczęła uchodzić za bezkompromisową. Nie obawiano się poruszania na jej łamach trudnych tematów, także tych niewygodnych dla rządzących. Przykład? Ujawnienie tzw. afery zegarkowej z udziałem Sławomira Nowaka. „Wprost” napisał, że ówczesny minister transportu wymieniał się z wpływowymi biznesmenami drogimi zegarkami, a sam jednego z nich – mimo że powinien – nie wpisał do oświadczenia majątkowego. Skandal okazał się na tyle duży, że Nowak musiał ostatecznie odejść ze stanowiska. Sprawą zajęły się także organy ścigania. Gdy oddawałem tę książkę do druku, były minister z niewpisanego do oświadczenia zegarka tłumaczył się przed sądem.

W środowe popołudnie wykonałem więc dwa telefony. Z obydwoma kolegami spotkałem się jeszcze tego samego dnia.

– Mam megatemat. Nie chciałem zdradzać szczegółów przez telefon, bo to za poważna sprawa – zacząłem rozmowę z Czarkiem. Po czym powiedziałem mu o istnieniu nagrań najważniejszych państwowych urzędników. Nie wchodziłem jednak w detale. Na koniec zaznaczyłem: – Trzeba to ujawnić jak najszybciej. Wiesz, że im dłużej trzyma się tak mocny materiał, tym bardziej robi się niebezpiecznie. A poza tym podobno „W Sieci” też ma jedno z tych nagrań i chce je odpalić w poniedziałek.

– A u ciebie w „Pulsie” tego nie chcą? – zapytał Czarek.

– Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że zdecydują się opublikować nagranie. Poza tym chciałbym, aby wspólnie z „Pulsem” nagrania ujawniło też np. TVP Info. Tam są naprawdę rzeczy, które muszą ujrzeć światło dzienne. Myślisz, że taka współpraca to dobry pomysł?

– Bardzo dobry, ale mało realny. Tak czy inaczej, trzymam za ciebie kciuki.

Nasze spotkanie trwało zaledwie kilkanaście minut. Umówiliśmy się na telefon następnego dnia. Czekałem wciąż na ostateczną decyzję „Pulsu Biznesu”. Mimo wszystko liczyłem, że to właśnie na łamach tej gazety uda się opublikować nagrania.

Z placu Zbawiciela, gdzie widziałem się z Czarkiem Bielakowskim, czym prędzej ruszyłem w okolice placu Powstańców, gdzie w jednej z kawiarni byłem umówiony z moim kolegą z TVP Info. Przy podwójnym espresso opowiedziałem mu o nagraniach.

– Może by to ujawnić w TVP Info wspólnie z „Pulsem Biznesu”? Na zasadzie współpracy dziennikarskiej – przedstawiłem mu swój pomysł.

– Musiałbym na ten temat pogadać z górą… – odparł ostrożnie.

Kilkanaście minut po zakończeniu rozmowy zadzwonił do mnie: – Jest zainteresowanie tematem mojej firmy – rzucił przez telefon.

Późnym wieczorem spotkaliśmy się ponownie. Wtedy właśnie przekazałem mu pendrive’a z nagraniem ze spotkania Sienkiewicz–Belka oraz stworzonym przeze mnie stenogramem zawierającym najważniejsze poruszane przez obydwu urzędników kwestie.

– Przesłuchaj to sobie i sam się przekonaj, co tam jest – stwierdziłem. – Zależy mi, aby nagranie zostało ujawnione jak najszybciej, jako wspólna akcja „Pulsu Biznesu” i TVP Info. Wcześniej, niż zrobi to „W Sieci” – dodałem. Nie ukrywałem, że czas jest dla mnie w tej sprawie bardzo istotny.

– Sprawa jest poważna. Musisz osobiście pogadać z moim szefem – powiedział mój kolega z telewizji, wykonując przy mnie telefon do Tomka Syguta, jednego z szefów TVP Info. Po krótkiej wymianie zdań umówiliśmy się na spotkanie. – Jutro, godzina 8.00, na placu Powstańców.

* * *

Jeszcze w środę zacząłem weryfikować informacje, jakie otrzymałem od moich źródeł. Chciałem przede wszystkim ustalić, czy spotkania, jakie miały zostać nagrane, faktycznie się odbyły. Jeśli tak, uprawdopodobniałoby to istnienie takich taśm. Po dwóch rozmowach wiedziałem już, że faktycznie Piotr Wawrzynowicz spotkał się nie tylko z wiceministrem skarbu Rafałem Baniakiem, ale także rozmawiał na jakiś osobisty temat z Janem Kulczykiem. Zaczynało się robić coraz ciekawiej…

Czy doszło też do rozmowy Pawła Wojtunika i Elżbiety Bieńkowskiej? W tej sprawie skontaktowałem się z „Żubrem”, czyli Jackiem Dobrzyńskim, rzecznikiem CBA. Jego legendarny wśród dziennikarzy pseudonim wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z nazwą jednej z marek piwa. Wziął się on z tego, że rzecznik Biura, a wcześniej Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, pochodzi z Podlasia, które uznawane jest za królestwo tego dostojnego, znajdującego się pod ochroną zwierza.

Powiedziałem mu, że sprawa nie jest na telefon. – Lepiej spotkajmy się osobiście – zaznaczyłem.

– To wpadnij do mnie na kawę – odparł Dobrzyński, zapraszając mnie do siedziby CBA przy Alejach Ujazdowskich. Jednak ze względu na brak czasu nalegałem, aby spotkać się jak najszybciej gdzieś na mieście. Umówiliśmy się na placu Zbawiciela, pod knajpką vis à vis słynnej tęczy.

Gdy czekałem w wyznaczonym miejscu, pod restaurację podjechała granatowa skoda z przyciemnianymi szybami.

– Wsiadaj – rzucił przez otwarte okno „Żubr”. Przejechaliśmy może kilometr i zatrzymaliśmy się niedaleko placu Konstytucji.

– Czy w ubiegłym tygodniu w czwartek lub piątek Wojtunik spotkał się z wicepremier Bieńkowską? – zapytałem bez zbędnych wstępów.

– Z tego, co wiem, to chyba tak, ale musiałbym to sprawdzić. Zresztą, naturalną rzeczą jest, że szef służb specjalnych w ramach swoich obowiązków widuje się z różnymi osobami, w tym parlamentarzystami czy ministrami – odpowiedział „Żubr”.

– A słyszałeś może coś o tym, że ich rozmowa została nagrana? – rzuciłem.

– Żartujesz? E, to jakaś lipa – Dobrzyński był sceptyczny.

– A jednak. Nic o tym nie słyszałeś? Żadne plotki na ten temat do ciebie nie dotarły? – drążyłem temat.

– Nie, nic nie wiem. Chociaż, nawet jeśli ktoś nagrał to spotkanie, to i tak szef nie mógł powiedzieć nic kompromitującego. Wszyscy, którzy go znają, bardzo dobrze wiedzą, że to gość z klasą. Przecież sam wiesz, że nigdy nie mówi za plecami czegoś, czego nie może powtórzyć prosto w oczy. Ktoś próbuje szukać sensacji nie tam, gdzie powinien – skwitował Dobrzyński.

Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że za nieco ponad tydzień wyjeżdża z rodziną na Kretę, na zaplanowany od pół roku urlop.

– Myślisz, że powinienem odwołać wyjazd? – zapytał poważnie.

– Nie wiem, ale moim zdaniem będzie z tego megaafera – odparłem.

– Nie przesadzaj. Zresztą, gdybym w ostatniej chwili odwołał wakacje, to nie wiem, co by ze mną zrobiła żona. Pewnie by mnie zamordowała – powiedział z uśmiechem.

Mnie jednak nie do końca było do śmiechu. Od samego początku naszej rozmowy czułem podświadomie niepokój. Gdy pod umówioną kawiarnią wsiadałem do auta, a „Żubr” ruszył, na ogonie usiadł nam jakiś samochód. Kierowca auta zachowywał się bardzo dziwnie. Kiedy zatrzymaliśmy się niecały kilometr dalej, kierowca drugiego auta również się zatrzymał. Po chwili otworzyły się drzwi od strony pasażera. Wysiadł z nich mężczyzna w średnim wieku i usiadł na znajdującym się nieopodal murku, udając, że nasza rozmowa zupełnie go nie interesuje.

Na to dziwne zachowanie w pewnej chwili zwrócił uwagę także „Żubr”.

– No ładnie. Widzę, że mamy jakiś ogon – stwierdził pół żartem, pół serio, wskazując dyskretnie mężczyznę siedzącego na murku.

Sprawę można byłoby uznać za zbieg okoliczności, gdyby nie fakt, że zanim zaparkowaliśmy, „Żubr” niespodziewanie wjechał pod prąd w jednokierunkową uliczkę. Auto, które siedziało nam na ogonie, zrobiło podobny manewr. Po chwili kierowca musiał się chyba zorientować, że został zdekonspirowany. Wysadził więc pasażera (tego, który usiadł na murku) i odjechał.

Dziś mam już pewność, że od tamtej środy w niektórych miejscach panował stan podwyższonej gotowości. Część byłych i obecnych oficerów służb podejrzewała, że coś się szykuje, coś bardzo dużego. Niektórzy z nich już wówczas wiedzieli, że istnieje nagranie rozmowy Bartłomieja Sienkiewicza. Nie mieli jednak pojęcia, co dokładnie zostało zarejestrowane i o czym faktycznie wspomina na nim szef MSW. Dlatego już w środę ktoś podjął desperacką próbę zebrania szczegółowych informacji na ten temat. Ale czy ogon, jaki miałem podczas rozmowy z „Żubrem”, był „państwowy”, czy też stoi za nim jedna z prywatnych wywiadowni, której nazwę usłyszałem potem od kilku osób? Niestety, mimo upływu czasu nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Wówczas jednak, spoglądając na mężczyznę siedzącego na murku, jeszcze nie wiedziałem, że to dopiero początek dziwnych wydarzeń, które po ujawnieniu nagrań spotkały nie tylko mnie, ale również niektórych moich znajomych i przyjaciół…

* * *

W czwartek, 12 czerwca, tuż przed godziną 8.00, dotarłem do siedziby TVP Info na placu Powstańców. Mój kolega już na mnie czekał. Wprowadził mnie przez bramki na teren budynku. Zdążyliśmy jeszcze wypić kawę, bo szef kanału, Tomasz Sygut, miał 30-minutową obsuwę.

– Kolega pewnie mówił o tym, że zdobyłem nagranie rozmowy Belki z Sienkiewiczem sprzed mniej więcej roku – zaznaczyłem na wstępie, kiedy już się spotkaliśmy. – Jest na tyle szokujące, że powinno zostać ujawnione.

Opowiedziałem ogólnie o kulisach sprawy i zapytałem, czy TVP Info byłoby zainteresowane upublicznieniem nagrania w kooperacji z „Pulsem Biznesu”, w którym – na co wciąż miałem nadzieję – również by się ono ukazało. Podczas rozmowy z szefem kanału wspomniałem również, że jestem w posiadaniu drugiej rozmowy – Andrzeja Parafianowicza ze Sławomirem Nowakiem.

– Mogłaby zostać upubliczniona na przykład krótko po rozmowie Belki z Sienkiewiczem. Jako kontynuacja – zaproponowałem.

Mój kolega wyjął z teczki wydrukowany stenogram, który wcześniej dałem mu wraz z nagraniem na pendrivie. Na kartkach jaskrawym markerem były zakreślone najbardziej soczyste zdania. Sądzę, że to właśnie na podstawie tych zaznaczeń Wojciech Czuchnowski wysnuł potem tezę o rzekomym „gotowcu”. Zresztą, nie tylko on. „Kolorowymi” kartkami emocjonowali się też niektórzy inni koledzy dziennikarze. A to oznacza tylko jedno: fragmenty przygotowanego przeze mnie stenogramu z zaznaczeniami zrobionymi przez znajomego z telewizji najprawdopodobniej wyciekły z TVP. Albo przynajmniej informacja na ten temat została wypuszczona na zewnątrz. Kto to zrobił? Tego nie wiem.

Mogę tylko z pełną odpowiedzialnością napisać, że tych kilkanaście kartek podczas naszej rozmowy otrzymał Tomek Sygut. Oprócz tego szefowi TVP Info przekazałem również pendrive’a z samym nagraniem. Po odsłuchaniu kilkunastosekundowego fragmentu Sygut stwierdził jednak, że sam nie może podjąć decyzji w tej sprawie. Musiał porozmawiać z zarządem TVP kierowanym przez Juliusza Brauna. Trudno mu się dziwić, w końcu telewizja jest firmą korporacyjną, a w tak poważnych przypadkach brak konsultacji z kierownictwem może kosztować głowę. Nie mam więc żadnych pretensji do Tomka Syguta. Wręcz przeciwnie. Odniosłem wrażenie, że gdyby to zależało od niego, wówczas nagranie Belki z Sienkiewiczem zostałoby upublicznione na jego antenie.

Jednak, już wychodząc z jego gabinetu, miałem złe przeczucia. Byłem niemal przekonany, że telewizja nie zdecyduje się na publikację materiału. Kilka godzin później moje obawy się potwierdziły. Zadzwonił do mnie wspominany już kolega i powiedział, że TVP Info w to nie wchodzi.

Co działo się w ciągu tych kilku godzin od mojego spotkania z Sygutem do ogłoszenia decyzji odmownej? To dla mnie wielka zagadka nawet dzisiaj. Mój kolega milczał w tej sprawie jak zaklęty. Powiedział mi tylko, że Sygut po południu oddał mu zarówno stenogram, jak i pendrive’a z nagraniem Belka–Sienkiewicz.

Kilka dni po wybuchu afery pojawiły się pewne korytarzowe plotki na temat tego, co miało się wówczas wydarzyć przy ul. Woronicza w Warszawie w przeszklonym gmachu TVP, gdzie swoją siedzibę ma zarząd spółki. Z góry uprzedzam jednak, że do części tych informacji należy podejść z pewną dozą ostrożności. Z drugiej jednak strony – ponoć w każdej plotce jest przynajmniej ziarno prawdy.

Otóż według krążących pogłosek „góra” do zbadania autentyczności nagrania Belka–Sienkiewicz (m.in. tego, czy nie było montowane) wytypowała zaufanego telewizyjnego dźwiękowca, nazwijmy go D. Miało się to odbyć na prośbę jednego z członków zarządu TVP, który podobno nawet sam przesłuchiwał fragmenty rozmowy Belki z Sienkiewiczem. Chciał bowiem na własne uszy przekonać się, że na taśmie słychać głosy należące do tych dwóch urzędników. Potem osoba ta miała wyjechać z firmy w „nieznanym” kierunku. Podobno na spotkanie z ważnym politykiem PO (w niektórych wersjach w tym miejscu wskazuje się na premiera Donalda Tuska lub ministra skarbu Włodzimierza Karpińskiego). Wreszcie – po tych rzekomych spotkaniach – do TVP Info miała trafić informacja, aby nie zajmować się tematem taśm.

Jeszcze raz podkreślę – nie wiem, jak było naprawdę. Wydaje się jednak, że prezes Braun musiał zostać poinformowany o przekazanym przeze mnie nagraniu Belka–Sienkiewicz. Byłoby bardzo dziwne, gdyby przy tak istotnej sprawie pominięto szefa TVP. Stąd, nie można wykluczyć, że to on podjął decyzję o nieujawnianiu materiału.

W tej sprawie tak niewiele wiadomo, bo nikt się na poważnie tym nie zainteresował… Ciekawe jest to, że „dociekliwi” dziennikarze, którzy tak ostro krytykowali mnie oraz tygodnik „Wprost” za ujawnienie taśm, zupełnie nie podjęli tematu motywów odmowy przez TVP publikacji nagrania. Nawet media branżowe pominęły tę sprawę. Nikt nie zapytał prezesa Brauna, dlaczego kierowana przez niego telewizja nie zdecydowała się na upublicznienie rozmów. Czy zaważyły względy merytoryczne czy polityczne? Czy prezes TVP lub którykolwiek z członków zarządu konsultował swoją decyzję z politykiem/politykami obozu rządzącego? I wreszcie: czy osobiście lub przez pośredników Braun (lub inny pracownik TVP ze szczebla kierowniczego) informował jakiegokolwiek polityka o istnieniu niewygodnego dla koalicji rządzącej nagrania lub wręcz – czy za jego zgodą zostało ono komukolwiek przekazane?

Pewnie niektórzy obawiali się zadać te pytania, ponieważ nie chcieli narażać się władzom telewizji i ryzykować wpisania ich nazwiska na nieformalną czarną listę zarządu. W końcu TVP, mimo że znajduje się w kiepskiej sytuacji finansowej, w dalszym ciągu jest atrakcyjnym miejscem pracy dla zaufanych osób. Wybrańcom może zapewnić wysokie wynagrodzenie – nawet do kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie.

Sam zresztą przekonałem się, co oznacza trafić na czarną listę TVP. Kilka dni po ujawnieniu taśm wydawcy programów mieli dostać nieformalny przykaz, aby nie zapraszać mnie do żadnych programów publicystycznych. O tym, że tak istotnie się stało, miał odwagę powiedzieć mi tylko jeden znany dziennikarz telewizyjny, który zresztą w swoim imieniu przeprosił mnie za taką sytuację. Nie chciałbym jednak zdradzać jego nazwiska, bo pewnie narobiłbym mu w ten sposób wiele problemów.

W czasie, gdy w TVP trwały jeszcze nerwowe rozmowy dotyczące nagrania Belka–Sienkiewicz, otrzymałem telefon od Tomka Siemieńca. Naczelny „Pulsu Biznesu” poinformował mnie, że opierając się na sporządzonej na piśmie opinii prawnika, nie może podjąć innej decyzji, niż odmówić publikacji nagrania. Według mecenasa współpracującego z dziennikiem ujawnienie treści rozmowy prezesa NBP z szefem MSW wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem prawnym, bo nie dałoby się tego uzasadnić interesem społecznym.

– Czy nie będziesz miał więc nic przeciwko, jeśli opublikuję ten materiał gdzie indziej? – zapytałem naczelnego.

– Nie mogę ci niczego zabronić. Nie mamy stałej umowy – odpowiedział.

Skontaktowałem się więc z Czarkiem Bielakowskim, pytając, czy możemy pogadać o publikacji nagrań we „Wprost”. Nie krył zaskoczenia. – Co? No dobra, ale musisz na ten temat pogadać z Sylwestrem – odpowiedział. Przekazałem mu plik z nagraniem rozmowy Belki z Sienkiewiczem oraz sporządzony przeze mnie stenogram.

Późnym popołudniem dotarłem do redakcji „Wprost” na rozmowę z Sylwestrem Latkowskim. Przez kilkadziesiąt minut, siedząc na sofie w jego gabinecie, opowiadałem szczegółowo o tym, co wiedziałem na temat całej sprawy. Nie zdradziłem tylko jednego: skąd mam te nagrania. Jednak podobnie jak wcześniej Tomek Siemieniec, tak teraz Latkowski nie naciskał na mnie, abym zdradził mu personalia moich źródeł.

Zapewniałem naczelnego „Wprost”, że ujawnienie tych nagrań leży w interesie społecznym.

– Wiem o tym bardzo dobrze. Nie musisz mnie do tego przekonywać – rzucił. Po czym dodał: – Sprawa jest bardzo ważna. Trzeba upublicznić te taśmy. Weźmy się do pracy.

Błyskawicznie powstał złożony z dziesięciu dziennikarzy zespół, który miał przygotować materiał na temat nagranych rozmów. Każdy dostał zadanie przydzielone przez Sylwestra Latkowskiego. Pracy było tyle, że nie wiedzieliśmy nawet, co dokładnie robi kolega lub koleżanka z zespołu. Musieliśmy nie tylko zweryfikować część informacji, jakie otrzymałem od moich źródeł, skontaktować się z głównymi bohaterami, ustalić, gdzie i w jaki sposób doszło do zarejestrowania rozmów, ale przede wszystkim przygotować dokładny stenogram obydwu nagrań: Belki z Sienkiewiczem i Parafianowicza z Nowakiem. Była to ciężka dziennikarska praca. Nieprawdą jest więc to, co starały się nam wytykać niektóre media – że redakcja „Wprost” „tylko” opublikowała stenogramy i nagrania.

W czwartek właściwie nie spałem. Także pozostali dziennikarze „Wprost” zajmujący się taśmami mieli bardzo pracowitą noc.

* * *

W czasie rozmów, jakie prowadziłem na temat ewentualnej publikacji taśm w „Pulsie Biznesu”, TVP Info i „Wprost”, nie było mowy o żadnych pieniądzach. Wątek finansowy nigdy się nie pojawił. Tymczasem po wybuchu całej afery, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zaczęto sugerować w mediach, że chciałem sprzedać taśmy tej redakcji, która zapłaci najwięcej. Co za absurd!

Przedstawiając propozycję publikacji nagrań we wspomnianych redakcjach, zależało mi tylko na jednym – na upublicznieniu tego skandalicznego w treści materiału. Czy tak właśnie nie powinien postąpić każdy dziennikarz mający tak istotny dla społeczeństwa materiał? Czy nie powinien za wszelką cenę walczyć o jego ujawnienie?

Najdalej w swoich fantastycznych spekulacjach poszła Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej”, która wśród pytań, jakie przesłała mi e-mailem, zawarła jedno sformułowane bardzo bezpośrednio: czy za taśmy „Wprost” zapłacił mi 50 tys. zł. Pewnie bym chciał, aby tak było. Ale prawda jest zupełnie inna. Zresztą, pamiętam, że w redakcji potraktowano to pytanie jak niezły żart.

– Nie wiedziałem, że za moimi plecami dogadałeś się z wydawnictwem na taką kasę! – śmiał się Latkowski.

Takie sensacyjne „doniesienia” o tym, ile rzekomo zainkasowałem od „Wprost” za taśmy, były o tyle śmieszne, że faktura, jaką za czerwiec wystawiłem tygodnikowi, zawierała wraz z VAT-em cztery cyfry. Niektórym pewnie trudno będzie to zrozumieć, ale, ujawniając nagrania najważniejszych osób w państwie, nie myślałem w ogóle o pieniądzach, nie mówiąc już o jakimś niewyobrażalnym wynagrodzeniu czy premii. Wątek finansowy miał dla mnie trzeciorzędne znaczenie. Przede wszystkim chodziło mi bowiem o prawdę.

* * *

Wreszcie nadszedł dzień zesłania do drukarni wydania „Wprost” z kilkudziesięcioma stronami na temat tzw. afery taśmowej. Gazeta w poniedziałek miała być dostępna w kioskach. Był piątek, 13 czerwca. Nawet nieprzesądni współpracownicy i przedstawiciele rządu Donalda Tuska zdawali sobie sprawę, że ten dzień będzie oznaczał początek wielkich problemów i kryzysu koalicji PO–PSL.

Praca w redakcji ruszyła pełną parą już od przedpołudnia. Analizującym temat koleżankom i kolegom z „Wprost” udało się ustalić, że obydwie rozmowy zostały zarejestrowane w restauracji Sowa & Przyjaciele. To popularna knajpka na warszawskim Mokotowie, której współwłaścicielem jest słynny kucharz Robert Sowa. Gdy pojawiła się plotka, że mogło tam wkroczyć ABW, koledzy z „Wprost” czym prędzej pojechali na miejsce zweryfikować tę informację.

Siedząc za biurkiem i spisując przydzielony mi godzinny fragment nagrania Parafianowicz–Nowak, czułem, że emocje zaczynają rosnąć. W pewnym momencie rozdzwoniły się moje dwa telefony komórkowe. To, że na poniedziałek szykowana jest przez „Wprost” bomba, było już tajemnicą poliszynela. Wielu moich znajomych chciało się dowiedzieć czegokolwiek na temat planowanej publikacji. Interesowało ich przede wszystkim jedno: co jest na nagraniach posiadanych przez tygodnik.

Szybko musiałem wyłączyć dźwięk w telefonach, aby nie denerwować kolegów i koleżanek z redakcji, a samemu nie dekoncentrować się przy spisywaniu nagrania. Odbierałem tylko wybrane połączenia i odpisywałem na niektóre SMS-y. Ze skrawków płynących do mnie informacji wyłaniał się jednak obraz wielkich emocji, wręcz histerii, jaka zapanowała w niektórych miejscach w Warszawie. Przede wszystkim w służbach specjalnych, wśród najbardziej zaufanych ludzi Bartłomieja Sienkiewicza i w Kancelarii Premiera.

– Trwa narada w KPRM [Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – przyp. aut.]. Zastanawiają się, co zrobić. Myślą, czy mają być dymisje, a jeśli tak, to kogo. Nie można wykluczyć, że rząd padnie – rzucił przez telefon, nie ukrywając emocji, jeden z moich znajomych związanych z PO.

Atmosferę napięcia podgrzewały pojawiające się z prędkością światła plotki na temat tego, co znajduje się w posiadaniu „Wprost”. Opierały się one głównie na kolejnych telefonach i pytaniach wysyłanych e-mailem m.in. do osób, które zostały lub mogły zostać nagrane.

Dla niektórych informacje o nagraniach najważniejszych osób w państwie były tak nieprawdopodobne, że nie wierzyli, iż to wszystko może być prawdą. Na własne oczy chcieli zobaczyć, że osławione taśmy faktycznie istnieją. W tym celu do redakcji przyjechał m.in. Marcin Kaszuba, rzecznik prasowy NBP. Wówczas jego szef, Marek Belka, przebywał z oficjalną wizytą w Izraelu. Największe emocje wzbudziły jednak doniesienia dotyczące istnienia rzekomych nagrań rozmów z udziałem miliardera Jana Kulczyka. Chodziło przede wszystkim o jego rozmowy z Krzysztofem Kwiatkowskim, prezesem NIK-u, oraz Pawłem Grasiem, sekretarzem PO.

Nie ma się co dziwić, że wkrótce zaczęły pojawiać się sensacyjne, wyssane z palca teorie. Każda z nich powodowała jednak, że nerwowa atmosfera zagęszczała się jeszcze bardziej, sięgając powoli zenitu. Najlepiej oddają ją SMS-y, jakie dostałem w piątkowe popołudnie: „Podobno macie nagranie kompromitujące Kulczyka. To prawda?” – pytał jeden z PR-owców. Z kolei kolega dziennikarz pisał: „Po mieście krąży, że odpalacie jakąś aferę z Kulczykiem. Będzie drugi Orlengate?”. Nie miałem czasu odpisywać na takie absurdalne wiadomości. Termin wysłania gazety do drukarni zbliżał się nieubłaganie, a pracy w zasadzie nie ubywało.

Zresztą, oprócz pochodzących od moich źródeł informacji o tym, że ma istnieć kilka rzekomych nagrań rozmów Kulczyka, tak naprawdę nie miałem pojęcia, co faktycznie może się na nich znajdować. Wyobraźnia jednak robiła swoje. W końcu, jeśli miliarder spotyka się z politykiem partii rządzącej w czasie, gdy trwa prywatyzacja, którą jest zainteresowany (chodziło o sprzedaż przez Skarb Państwa Ciechu), to pierwsze nasuwające się pytanie brzmi: czy rozmowa mogła dotyczyć tej kwestii, a jeśli tak, to jakie ustalenia mogły wtedy zapaść. Do dziś nie wiadomo jednak, czy takie nagrania w ogóle istnieją…

Trudno się dziwić, że tuż po ujawnieniu taśm Belka–Sienkiewicz i Parafianowicz–Nowak zaczęły pojawiać się plotki, jakoby „Wprost” nie opublikował części posiadanych nagrań ze względu na rzekomo wywierane naciski. Osobiście nic o żadnych naciskach nie wiem. Poza tym nigdy, podkreślam: nigdy, ani w moim posiadaniu, ani w posiadaniu tygodnika „Wprost” nie znajdowały się nagrania jakiejkolwiek rozmowy, w której uczestniczył np. Jan Kulczyk. Jestem wręcz przekonany, że gdybyśmy je rzeczywiście mieli, wówczas – bez względu na ewentualne naciski i konsekwencje – na pewno zostałyby upublicznione.

Jednak i bez tych sensacyjnych doniesień, insynuacji i plotek w samej redakcji emocji nie brakowało. W końcu chyba każdy miał świadomość, że przygotowywana publikacja mocno zapisze się w historii Polski po 1989 r. i może doprowadzić do upadku rządu Donalda Tuska. Nikt wcześniej nie ujawnił, że na masową skalę nagrywano najważniejsze osoby w państwie, dysponując przy tym niezbitym dowodem – taśmami z zapisem rozmów. Taka sytuacja była dowodem ogromnej słabości państwa i wielkiego kryzysu, w jakim znalazł się nasz kraj. A wszystko przez niekompetencje służb oraz lekceważące podejście najważniejszych polskich urzędników do procedur bezpieczeństwa.

* * *

Spisując kolejne minuty nagrania rozmowy Parafianowicz–Nowak i przygotowując artykuł na temat szczegółów poruszanych w tym fragmencie spraw, jednocześnie na wielkim ekranie telewizora mimochodem przyglądałem się transmisji z mistrzostw świata w Brazylii. Transmitowano akurat mecz Meksyk–Kamerun (1:0), a potem Hiszpania–Holandia (1:5). Mimo że jestem miłośnikiem piłki nożnej (kiedyś sam poważnie myślałem o karierze piłkarskiej), tego dnia pojedynki na murawie nie wzbudziły we mnie większych emocji. Sprawa taśm całkowicie mnie pochłonęła. Zresztą, nie tylko tamtego dnia. Przez całe mistrzostwa obejrzałem zaledwie cztery, może pięć meczów, w tym finał Niemcy–Argentyna.

W ów piątek trzynastego, siedząc przed komputerem w redakcji „Wprost”, zastanawiałem się nad czymś jeszcze. Czy tygodnik „W Sieci” w poniedziałek opublikuje nagranie Belka–Sienkiewicz? Cały czas otrzymywałem sprzeczne informacje na ten temat.

– Gazetę zamknęli w czwartek i nie ma tam nic na ten temat – powiedziała mi przez telefon jedna z dziennikarek. Inny mój rozmówca wskazywał jednak na coś zupełnie odwrotnego. Także Latkowski twierdził, że dostał sygnał, iż tygodnik braci Karnowskich odpala nagranie. Podobno ktoś z tej gazety miał nawet kontaktować się z NBP, prosząc o skomentowanie faktu istnienia taśm.

Informacja o tym, że rozmowa Belki z Sienkiewiczem zostanie ujawniona w poniedziałek przez tygodnik „W Sieci”, była bardzo dobrze znana niemal wszystkim zainteresowanym już dobrych kilka dni przed publikacją „Wprost”. Trwał w takim przekonaniu nawet Łukasz N., kelner z restauracji Sowa & Przyjaciele, który, jak się potem okazało, sam zarejestrował nie tylko to nagranie, ale także wiele innych. Właśnie w piątek wysłał on SMS-a do Rafała Baniaka, wiceministra skarbu, stałego klienta restauracji, który miał również być nagrywany. Treść wiadomości ujawniła „Gazeta Wyborcza”: „Nagrywano rozmowy w naszej restauracji. Mają być puszczone w poniedziałek wsieci”.

Po czasie okazało się, że „W Sieci” nie tylko nie opublikowało nagrania, ale mocno atakowało w swoich publikacjach nie tylko mnie i Sylwestra Latkowskiego, lecz także cały „Wprost”. Obrona przez atak? Zazdrość? Działanie na zlecenie? – pytań o motywację dla tych szkalujących artykułów publikowanych przez tygodnik braci Karnowskich pojawiło się w mojej głowie bardzo wiele. Na żadne z nich nie potrafiłem i do dziś nie potrafię odpowiedzieć. Podobnie jak nie wiem, czy „W Sieci” posiadało nagranie, czy też był to blef moich źródeł, doskonale podsycony przez kilka agencji PR-owych. A może ktoś faktycznie zablokował tam publikację, bo doszedł do wniosku, że nagranie ujawnione przez tygodnik braci Karnowskich miałoby mniejszą siłę rażenia (ze względu na związki z opozycyjnym PiS) niż upublicznione we „Wprost”? Wreszcie – może „W Sieci” miało tylko obiecane otrzymanie taśmy (taśm) w przyszłości? Pewnie nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi na te istotne dla zrozumienia działających tu mechanizmów pytania. Trudno się bowiem spodziewać, aby bracia Karnowscy szczegółowo ujawnili, czy i ewentualnie co wiedzieli o istnieniu nagrań najważniejszych osób w państwie przed publikacją ich przez „Wprost”.

* * *

Z redakcji przy Alejach Jerozolimskich 212 wyjechałem około 3.00 rano. Była już sobota, 14 czerwca. Padałem ze zmęczenia. Oczy same mi się zamykały. W taksówce, która odwoziła mnie do domu, niemal zasnąłem. Ostatecznie wydanie „Wprost” z pierwszymi taśmami zostało zamknięte półtorej godziny później. Złożona gazeta trafiła do drukarni po 4.30 rano. Nikt nie przypuszczał, że kilka godzin później dojdzie do przecieku, który rozpęta burzę wcześniej, niż planowano.