Skraj - Stacey McEwan - ebook + książka

Skraj ebook

McEwan Stacey

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ofiara, która nigdy nie została złożona, i walka, którą tylko ona może podjąć.

Miejsce znane jako Skraj jest skutym lodem pustkowiem, na którym żyje niewielka społeczność. Jej członkowie są odgrodzeni od świata zewnętrznego śmiercionośną przepaścią, a przetrwanie zapewniają im tajemnicze i okrutne skrzydlate stworzenia, zwane Glacjanami, które dostarczają im skromne racje żywnościowe… w zamian za ofiary z ludzi.

Tym razem wybór pada na Dawsyn, ostatnią przedstawicielkę swego rodu. Dziewczyna trafia do pałacu, w którym wszystko jest zupełnie inne, niż mogłaby sobie wyobrazić… Co ją tam czeka? Czy zostanie zniewolona? Zamordowana? A może stanie się coś jeszcze gorszego?

Wskutek splotu niezwykłych okoliczności Dawsyn zyskuje szansę – choć bardzo, bardzo niewielką – by uciec. Pewien pół-Glacjanin oferuje jej pomoc. Czy można zaufać jednemu ze stworzeń, które terroryzują jej lud? Jedno jest pewne: Dawsyn zrobi wszystko, by nie zmarnować tej szansy, nawet jeśli będzie zmuszona zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 377

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mapa

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Zimno jest okrutne, cho­ciaż mar­twe. Jest w sta­nie cię pochło­nąć, poko­nać, zmu­sić do nie­wy­obra­żal­nych rze­czy. Może spra­wić, że swo­ich wro­gów będziesz trak­to­wać jak źró­dło cie­pła, a przy­ja­cio­łom kraść płasz­cze z ple­ców. Zimno jest mar­twe, ale nie spo­sób się go pozbyć.

Daw­syn dło­nią w ręka­wicy ude­rza o naj­bliż­sze drzewo, żeby pobu­dzić czu­cie w pal­cach. Pod nosem powta­rza swoją man­trę. Gdyby tego nie robiła, zimno zaczę­łoby przy­po­mi­nać bestię.

Zimno jest mar­twe.

Zatrzy­maj mróz.

Obser­wuj Otchłań.

Te słowa są niczym szept, który w niej żyje. Są jak mak­syma. Na początku były tylko lek­cją z dzie­ciń­stwa, lecz teraz sta­no­wią zasadę, dzięki któ­rej – zamiast tra­fić do kra­iny umar­łych – wciąż pozo­staje przy życiu.

Pod­nosi topór ze śniegu. Unosi go ponad ramię i opusz­cza z obrzy­dliwą osta­tecz­no­ścią, a kłoda roz­pada się na dwoje. Przez cały czas pod­krada się do niej mróz – znaj­duje drogę z poszy­cia przez dziury w jej ubra­niach. Daw­syn szep­cze, żeby go powstrzy­mać.

– Zrzut! Nad­cho­dzi!

Z wia­trem dobie­gają ją głosy. Natych­miast odwraca się, chowa topór i porzuca swoje zaję­cie. Zaczyna biec, pró­bu­jąc omi­jać po dro­dze zaspy. Prze­dziera się przez sosnowy zagaj­nik i sły­szy tupot dzie­sią­tek stóp dookoła. Wszy­scy, niczym muchy, które zwie­trzyły padlinę, bie­gną do środ­ko­wej czę­ści wio­ski, gdzie ma spaść Zrzut.

Daw­syn spo­gląda w niebo i na tle kłę­bów chmur dostrzega trze­po­czące skrzy­dła. Poni­żej, w szpo­nach, zwi­sają drew­niane skrzy­nie.

Pędzi coraz szyb­ciej, a jej buty wznie­cają tumany śniegu. Sły­szy za sobą kroki. Jeśli nie będzie dość szybka, w skrzy­niach nic dla niej nie pozo­sta­nie.

Dwu­skrzy­dłe istoty zrzu­cają swój ładu­nek, a Daw­syn patrzy, jak spada on pomię­dzy ludzi. Drewno pęka ze strasz­nym trza­skiem, gdy skrzy­nie pod­dają się, a ich zawar­tość roz­sy­puje się po śniegu. A ludzie… roją się wokół.

Daw­syn dobiega do sterty chwilę po roz­bi­ciu się ładunku, ale zbyt wiele osób było już tu przed nią. Będzie musiała się przez nich prze­drzeć. Tylko szybcy i silni zdo­łają zdo­być choć część spo­śród mizer­nych zapa­sów jedze­nia, ubrań i narzę­dzi ze zrzu­co­nych skrzyń.

Jakiś męż­czy­zna pochy­lił się, żeby zebrać roz­sy­pane owoce – Daw­syn wspina się na jego plecy i rzuca w wir walki. Gdy zabłą­kany łokieć ude­rza ją w szczękę, jęczy z bólu i spada na zie­mię. Ktoś pró­buje zła­pać ją za poły płasz­cza, ale kop­nię­ciami odpę­dza napast­nika. Daw­syn sięga po nędzny kawa­łek krze­siwa, który dostrzega pomię­dzy plą­ta­niną koń­czyn, ale czy­jaś wychu­dzona dłoń chwyta ją za nad­gar­stek. Kobieca dłoń.

Daw­syn nie zasta­na­wia się nad tym i nie patrzy nawet w jej stronę. Odpy­cha obcą osobę z całą siłą. Nie ma zna­cze­nia, czy ktoś jest zmi­zer­niały, wygło­dzony czy chory. Nie zamie­rza dzie­lić się ze sła­bymi.

Zawar­tość skrzyń zaczyna zni­kać, a pomię­dzy zwy­cięz­cami i prze­gra­nymi wybu­chają bójki. Zawsze tak jest. Czę­sto Zrzut pro­wa­dzi do śmierci. Skraj nie ma nic do zaofe­ro­wa­nia mię­cza­kom.

Daw­syn oddala się od opu­sto­sza­łych skrzyń i kie­ruje się mię­dzy drzewa. Tra­fiła jedy­nie na kawa­łek krze­siwa i strzępy tka­nin. Żad­nych innych narzę­dzi ani jedze­nia, ale zawsze to coś. Chowa zdo­by­cze do kie­szeni. Powoli pró­buje roz­ma­so­wać opuch­niętą szczękę i sięga po topór, który nio­sła na ple­cach.

Ma teraz dwa­dzie­ścia cztery lata, roz­my­śla, z czego dwa­dzie­ścia spę­dziła, rąbiąc drewno. Widać to po jej dło­niach. Od wie­ków są pokryte odci­skami. Cza­sami stward­niała skóra pęka i krwawi, ale Daw­syn nie czuje tego pod war­stwami mate­riału, któ­rym owija ręce.

Sku­pia się na drze­wach, które choć nie są w pełni wyro­śnięte, mają wyrytą literę S. Ozna­cza ona jej rodowe nazwi­sko – Sabar. Sosny w tym zagaj­niku zostały zasa­dzone ledwo dwie dekady temu. Każde drzewo w tym miej­scu jest ozna­czone przez jakąś rodzinę, ale tylko dwa z nich zdobi litera S.

– S jak siła – żar­to­wała cza­sami jej mama. – S jak suk­ces.

Dwa drzewa ozna­czają dwa­na­ście mie­sięcy cie­pła. Ciężko wal­czyła o to drewno. Kiedy sąsie­dzi ze Skraju chcieli je sobie przy­własz­czyć, Daw­syn wywi­jała topo­rem, wyplu­wała z sie­bie bluź­nier­stwa i gro­ziła im nie tylko śmier­cią, ale i jesz­cze gor­szymi rze­czami. Drzewa wciąż należą do niej. Nawet pomimo wyry­tego znaku, będzie spo­kojna, dopiero gdy drewno znaj­dzie się porą­bane i uło­żone na sto­sach przy jej domu. Znów pod­nosi topór. Zamie­rza rąbać, póki każdy kawa­łek nie będzie w pełni nale­żał do niej.

Wiatr smaga jej twarz, wyje cicho, prze­dzie­ra­jąc się przez prze­strzeń gęsto wypeł­nioną drze­wami, i wzbu­rza śnieg, który na poszy­ciu leśnym wygląda jak duchy. Podmu­chy ude­rzają w nogi Daw­syn niczym kamie­nie. Zimno jest mar­twe.

Bie­rze zamach topo­rem, uno­sząc go ponad głowę. Pozwala, żeby waga jej ciała i gra­wi­ta­cja nadały siłę ude­rze­niom, które raz po raz roz­łu­pują drewno. Rytm tej czyn­no­ści przy­nosi jej spo­kój. Ból w barku jest dobrze znany, wręcz utę­sk­niony. Topór zna jej dło­nie, daje się pro­wa­dzić, jest posłuszny pole­ce­niom i ude­rza tam, gdzie wyce­lo­wała. Raz po raz.

Jej ciało zatra­ciło się w zna­nym ryt­mie, ale myśli błą­dzą. Wspo­mina opo­wie­ści babci – część z nich była praw­dziwa, ale więk­szość nie; wspo­mina mamę i sio­strę, ich pio­senki w cza­sie pracy. Daw­syn śpiewa je teraz, żeby zatrzy­mać mróz, który prze­nika przez pode­szwy jej butów.

Może i są to tylko dwa drzewa, ale dla jed­nej osoby to praca na całe tygo­dnie. Ostat­niej osoby, która pozo­stała z rodziny Saba­rów. S jak samot­ność. S jak samo­dziel­ność.

Ponad godzinę zaj­muje jej prze­cią­gnię­cie sosny na saniach do chaty; ramiona dziew­czyny krzy­czą z bólu. Drewno pozo­sta­wione w śniegu się jej nie przyda. Zanim jed­nak schroni się w środku, wyj­muje z kie­szeni sadzonki, które wcze­śniej ostroż­nie wycięła i zacho­wała.

Daw­syn ude­rza zakrzy­wioną łopatką w zie­mię i usuwa war­stwy śniegu. Kopie, póki szara zie­mia nie ustę­puje ciem­no­brą­zo­wej. Chowa w niej jedną z rośli­nek i sta­ran­nie przy­krywa jej korze­nie. Drugą sadzi dzie­sięć kro­ków dalej, a na koniec szep­cze słowa zachęty. Spo­gląda w niebo i modli się o życie dość dłu­gie, żeby pew­nego dnia drzewo dostar­czyło jej drewna i cie­pła.

Powinna przy­go­to­wać posi­łek, ale gdy w końcu jest bez­pieczna w swo­jej cha­cie, naj­pierw chwyta za narzę­dzia. Tego wie­czoru jej ciało nie odczuwa głodu, zamiast tego chce rzeź­bić. Zamie­rzała zmie­nić jeden z kawa­łów sosny w stół. Zaj­mie jej to kilka dni i będzie musiała wygo­spo­da­ro­wać czas pomię­dzy innymi obo­wiąz­kami, ale trudno. Umie­jęt­ność wyci­na­nia z drewna róż­nych kształ­tów, niczym schedę, prze­ka­zał jej ojciec. Podob­nie jak rąba­nie kłód, rów­nież to zaję­cie miało swój rytm, choć deli­kat­niej­szy. Posu­nię­cia zamiast ude­rzeń. Dzięki temu jej umysł mógł dalej podró­żo­wać rzeką wspo­mnień, żeby Daw­syn znów zoba­czyła się z utra­coną rodziną. Pale­ni­sko led­wie jest w sta­nie roz­grzać ciało, ale umysł to potrafi. Jeśli w życiu nauczyła się cze­go­kol­wiek, to wła­śnie oszu­ki­wać wła­sny mózg. Rzeźbi i rąbie, wspo­mina i opiera się zimnu. Cza­sem, gdy mróz zachęca ją, żeby wsko­czyła do ognia, zanu­rzyła się we wrzą­cej wodzie albo zako­pała w cia­łach zmar­łych, chce go posłu­chać.

Jed­nak nie dziś. Tego dnia nie daje się mro­zowi. Zimno jest mar­twe.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Już świta, ale Daw­syn nie pod­dała się sen­no­ści.

Rzeź­biła tak długo, że odci­ski na jej skó­rze zaczęły krwa­wić. Udało jej się jed­nak skoń­czyć mały sto­lik. Mebel zaj­muje teraz miej­sce w kuchni. Dziew­czyna pod­cho­dzi do pale­ni­ska i pod­nosi żeliwną misę, która grzała się na ogniu. Wzdryga się, gdy wkłada dło­nie do naczy­nia. Wypeł­nia­jąca je woda jest gorąca, choć nie parzy. Daw­syn z ulgą przy­gląda się zaschnię­tej krwi, która two­rzy wzory w cie­czy. Wyćwi­czo­nymi ruchami kolejno wyciąga drza­zgi. To jej rytuał. Śpiewa cicho pio­senkę, którą lubiła jej bab­cia.

Duszę w jedno zlej, kość złam i lecz, kiedy usta kłam­stwo szep­czą, nie maleje jego cena. Zmruż oczy i śpij, ustom daj odpo­cząć, oddech swój uspo­kój. Tam, gdzie leżysz, smutku brak, i nie sięga śmierci ręka.

To zło­wiesz­cze słowa, ale i tak lep­sze niż cisza. Chata kie­dyś była tłoczna, gwarna i zbyt pełna wszyst­kiego. Teraz było w niej zbyt pusto. Daw­syn poznała potęgę ciszy. To chwila, zanim zaczy­nasz się bać. To brak innych ludzi. Sekunda, zanim potwór schwyci cię w swe szpony. Daw­syn tego nie cierpi.

Tak samo jak ciszy, która dziś pokrywa Skraj. Nie sły­chać żad­nych odgło­sów za drzwiami. Jej dom jest wię­zie­niem bez wyso­kich murów i łań­cu­chów. Nie byłyby tutaj potrzebne. Uro­dziła się na tej górze, na Skraju. Tak bli­sko nieba, że ni­gdy nie widziała ziemi.

Skraj jest po pro­stu urwi­skiem. Pła­ską rów­niną na gór­skim zbo­czu. Nie­szczę­śnicy, któ­rzy tu miesz­kają, ni­gdy nie odejdą, ponie­waż Skraj leży na kra­wę­dzi wiel­kiej Otchłani. Ta dzieli górę na pół i jest tak głę­boka, że nie spo­sób zoba­czyć jej dna. Jej brzegi są rów­nie śmier­cio­no­śne jak jej strome ściany. Kie­dyś jej przy­ja­ciel, Klaus, pochy­lił się, żeby pod­nieść upusz­czoną kłodę. Pośli­zgnął się i sto­czył w usta Otchłani. I to wszystko. Obser­wuj Otchłań. Wcale nie był bli­sko, ale brzegi są skute lodem. Chwy­tają każ­dego, kto zapu­ści się za daleko.

Ludzie ze Skraju mówią, że Otchłań jest prze­klęta.

Daw­syn sądzi jed­nak, że to ludzie są prze­klęci.

Wie­śniacy trzy­mają się jak naj­da­lej od Otchłani, choć ota­cza ich pio­nowa ściana góry. To lity obsy­dian, po któ­rym nie da się wspiąć. Pozo­staje tylko kilka hek­ta­rów, w sam raz na nie­wiel­kie sosnowe i jodłowe zagaj­niki. W sam raz na walkę o prze­trwa­nie. W sam raz, żeby miesz­kańcy mogli zbu­do­wać schro­nie­nia ze ści­na­nych sosen. Gatu­nek nie­gdyś powszech­nie wystę­pu­jący, ale obec­nie ogra­ni­czony do małego punktu na mapie. Wciąż to lep­sze wyj­ście. Lepiej gnieź­dzić się na tej lodo­wej półce niczym szczury, niż dać się połknąć Otchłani. Albo, co gor­sza, tra­fić na drugą stronę.

Daw­syn znowu sznu­ruje buty i wsuwa cią­gle wil­gotne ręka­wice na pora­nione dło­nie. Wkłada płaszcz i cią­gnie sanki do drzwi, a potem na zewnątrz. Po dro­dze zabiera swój nowy stół, który zamie­rza zanieść do chaty przy krzy­wej ścia­nie góry. Przyjmą go tam z wdzięcz­no­ścią.

Śnieg nie sięga jej do kostek – jest zbyt bli­sko Czoła. To nie­skoń­cze­nie wysoka ściana, która znika wysoko w chmu­rach. Skraj powoli opada coraz niżej, pro­sto w tę szcze­linę, która roz­rywa świat, niczym potwór z tale­rzem prze­chy­lo­nym nad pasz­czą.

W cie­plej­sze mie­siące śnieg pró­buje się topić, a wtedy Czoło zaczyna poły­ski­wać. Jak zamar­z­nięty, lśniący wodo­spad. Zwier­cia­dło, które odbija głę­biny Otchłani. Jeśli ta zapo­mniana przez boga góra ma szczyt, Daw­syn ni­gdy go nie widziała. Cza­sami się zasta­na­wia, na jakiej wyso­ko­ści mie­ści się Skraj. W poło­wie góry? W jed­nej trze­ciej? Mniej? Tego chyba nikt nie wie, a z góry nie spada nic poza śnie­giem. Cza­sami jest to śnieg z desz­czem. Żad­nych kamieni, żad­nych lawin, żad­nych wska­zó­wek.

Pora roku wciąż jest nie­przy­ja­zna, więc Czoło nie poły­skuje. Ścieżka, którą wybrała Daw­syn, jest pusta. Rzadki luk­sus. To naj­bez­piecz­niej­sza droga pomię­dzy cha­tami, naj­da­lej od Otchłani. Dla­tego zwy­kle jest naj­czę­ściej wybie­rana, ale wyjący wiatr odstra­szył wie­śnia­ków. Taki dzień powinno się spę­dzić w pobliżu trza­ska­ją­cego ognia, póki nie minie zawie­ru­cha. Daw­syn jest roz­ko­ja­rzona. Nie sły­szała wia­tru, póki nie zna­la­zła się na dwo­rze.

Klnie przez szczę­ka­jące zęby. Cią­gnie sanki pod drzwi pobli­skiej chaty i puka. Wyczer­pa­nie krótką wyprawą roz­rywa jej płuca. Ktoś patrzy na nią przez otwór, a potem drzwi otwie­rają się.

– Sabar, co tu robisz, do cho­lery?

– Idę na pik­nik. Dołą­czysz? – Dresz­cze zakryły jej gry­mas.

– Właź do środka – ryczy Hec­tor. Nagle zauważa stół, który za sobą przy­cią­gnęła. – Sama to zro­bi­łaś?

Zamiast odpo­wie­dzieć, Daw­syn prze­py­cha się obok niego w stronę pale­ni­ska.

– Możesz go wnieść.

Hec­tor posłusz­nie chwyta stół, a potem odwraca go na bok, wnosi przez drzwi i sta­wia na pod­ło­dze.

Daw­syn obser­wuje go, ścią­ga­jąc ręka­wice. Hec­tor jest wychu­dzony. Może nawet bar­dziej niż nor­mal­nie, choć na Skraju nie ma nikogo, kto wyglą­dałby na dobrze odży­wio­nego. Ma nie­chluj­nie obcięte włosy w kolo­rze pia­sku, które zwi­sają smęt­nie nad czo­łem. Jest mniej wię­cej w jej wieku, rok star­szy lub młod­szy. Chata należy do niego i jego matki, ale ni­gdzie jej nie widać.

– Twoja mama jest chora? – pyta ostroż­nie Daw­syn.

Nie jest tutaj rzad­ko­ścią, że człon­ko­wie rodzin zni­kają z dnia na dzień.

– Nie, ma się cał­kiem dobrze – mówi Hec­tor. Jego dłoń prze­suwa się po bla­cie stołu. – Wczo­raj wie­czo­rem odwie­dzała Rothów i zatrzy­mała ją tam zamieć. Tym razem zaczęła się nie­spo­dzie­wa­nie. Boję się, że będzie musiała zostać jesz­cze jeden dzień.

Naprawdę spra­wia wra­że­nie zmar­twio­nego, a jego oczy co chwilę kie­rują się w stronę drzwi.

Daw­syn wie, że Hec­tor nie boi się o stan matki – u Rothów na pewno zaj­mo­wano się nią dobrze. Ich gościn­ność ma jed­nak swoją cenę: jedze­nie, które dosta­nie, i cie­pło ze spa­lo­nego drewna. A on nie ma czym zapła­cić. Stra­cił prawo do swo­ich sosen na rzecz zna­nych na Skraju łaj­da­ków. W efek­cie on i jego matka w ciągu ostat­niego mie­siąca balan­so­wali na cien­kiej linii pomię­dzy gło­dem a zamar­z­nię­ciem. Chło­pak musiał spa­lić ich ostatni stół i Daw­syn podej­rzewa, że to samo zrobi z nowym.

– Możesz prze­stać patrzeć na mnie z taką lito­ścią – mówi Hec­tor, gdy sia­dają przy pale­ni­sku. – Ubi­łem inte­res z Pol­so­nami. W następ­nym sezo­nie dam im ćwierć naszego drewna.

Ćwierć? To za dużo. Pew­nie jed­nak musiał się na taki układ zgo­dzić.

– I jak dużo dosta­niesz w zamian?

– Wystar­cza­jąco – odpo­wiada, ale jego twarz krzywi się w gry­ma­sie. – Dzię­kuję za stół. Matka poczuje ulgę. – W unie­sio­nych kąci­kach jego ust i rumieńcu na szyi Daw­syn dostrzega szczerą wdzięcz­ność.

Hec­tor nalewa dla niej do kubka paru­jącą wodę, a na zewnątrz nasila się śnie­życa. Nie mówią nic wię­cej. Jako dzieci nie robili nic poza papla­niem. Daw­syn podej­rzewa, że skoń­czyły im się sprawy do omó­wie­nia, a przy­naj­mniej te wesołe. W ich oczach nie lśni już dzie­cięca radość. Od dawna nie są w sta­nie wzbu­dzić w sobie cie­ka­wo­ści na temat tego, co znaj­duje się pod albo nad Skra­jem. Daw­niej potra­fili godzi­nami wymie­niać się pomy­słami niczym pie­niędzmi – o wróż­kach strze­gą­cych lasów i wiedź­mach, które rzu­cały zaklę­cia ze swo­ich śnież­nych nor. Stud­nia wyobraźni, z któ­rej pili pod­czas dys­ku­sji o Otchłani i bestiach po dru­giej stro­nie, już dawno wyschła. Daw­syn jest jed­nak tutaj, nachyla się nad pale­ni­skiem i roz­ko­szuje się zarówno cie­płem biją­cym od ognia, jak i towa­rzy­stwem Hec­tora.

Gdy chło­pak patrzy na nią, widzi sprzy­mie­rzeńca; osobę, którą zna i rozu­mie lepiej niż kogo­kol­wiek innego na Skraju. Daw­syn to ktoś, kto – gdy zacznie się zamieć – przy­tasz­czy ci ręcz­nie wystru­gany stół i nie będzie ocze­ki­wać zapłaty. Są przy­ja­ciółmi, a przy­ja­ciele na Skraju są gatun­kiem na wymar­ciu.

Podob­nie jak kochan­ko­wie. Ani Daw­syn, ani Hec­tor nie są odporni na pożą­da­nie.

– Powin­naś zostać na noc. Zamieć porwie cię aż do Otchłani, jeśli teraz przej­dziesz przez próg.

– Wiem – odpo­wiada Daw­syn.

– Podej­rze­wam, że to zapla­no­wa­łaś.

Praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie było i w naj­bar­dziej samot­nych chwi­lach nocy, gdy rzeź­biła, jed­no­cze­śnie w jej gło­wie nie­świa­do­mie powsta­wał ten plan. Cokol­wiek mogłoby jej dać towa­rzy­stwo Hec­tora, żadna zamieć nie była tego warta. Ale od ostat­niego czasu, gdy doty­kała innej osoby, minęło bar­dzo długo. Była tego spra­gniona.

Sie­dzą bez słów jesz­cze kilka chwil, pod­czas któ­rych Daw­syn opróż­nia swój kubek. Potem wstaje, ściąga płaszcz i buty i bez dal­szej zwłoki siada na kola­nach Hec­tora.

Spo­dzie­wał się tego i cze­kał na to, dla­tego obej­muje ją w talii, a ich usta się spo­ty­kają.

Ni­gdy nie nale­żał do tych, któ­rzy zwle­kają. Prze­ciąga języ­kiem po jej dol­nej war­dze, a potem ściąga z niej kolejne ubra­nia i odrzuca je w kąt. Potem dło­nie wra­cają na jej ciało.

Daw­syn roz­wią­zuje sznurki spodni Hec­tora, a on odnaj­duje ustami jej ster­czące sutki. Kła­dzie ją na sien­niku, roz­biera do końca i wsuwa się w nią.

Oboje ni­gdy nie zaznali niczego poza pośpie­chem. Zawsze było coś, czym powinni się natych­miast zająć, albo ktoś, kto im prze­szka­dzał. Dziś, gdy śnieg i wiatr raz po raz ude­rzają w drzwi chaty, nic ich nie pona­gla. Mimo to wciąż się śpie­szą. Ich zbli­że­nie jest raczej wyni­kiem potrzeby niż praw­dzi­wego pra­gnie­nia. Pomaga uśmie­rzyć ból.

Hec­tor raz po raz zanu­rza się w jej naj­cie­plej­szych miej­scach. Syczy, czu­jąc, jak go ota­czają. Reaguje na jej ruchy, gdy bio­dra Daw­syn uno­szą się na spo­tka­nie z jego, a potem im ustę­pują. Jego usta wędrują po jej szyi, a ona jęczy, jej puls przy­śpie­sza, a w brzu­chu czuje cie­pło, jakby w środku poja­wiła się iskra. Tempo ich ruchów przy­śpie­sza, a iskra w końcu prze­ra­dza się w pło­mień, który nagle wybu­cha ośle­pia­ją­cym bla­skiem. Rów­nie szybko gaśnie i nie ma po nim śladu.

Gdy on docho­dzi po chwili, jęczy z roz­ko­szy w szyję Daw­syn, a jego bio­dra zatrzy­mują się nagle. Oboje opa­dają na posła­nie.

Po wszyst­kim nie ma pomię­dzy nimi czu­ło­ści. Ni­gdy nie było, podob­nie jak zawsty­dze­nia. Dobrze znają swoje role.

Ich nagie ciała leżą obok sie­bie, a ruchy ich kla­tek pier­sio­wych są zsyn­chro­ni­zo­wane. Wkrótce zaczną się ubie­rać i zacho­wy­wać, jakby pomię­dzy nimi nie było nic poza przy­jaź­nią.

Dziś jed­nak nie mają powo­dów do pośpie­chu.

Hec­tor wodzi wzro­kiem po jej ciele, od ramion, przez bio­dra, po stopy. W końcu wbija spoj­rze­nie w sufit. Spra­wia wra­że­nie zamy­ślo­nego.

– Wła­śnie mija rok, odkąd mój ojciec został zabrany w Otchłań – odzywa się w końcu, a jego głos słab­nie z każ­dym sło­wem.

Daw­syn czuje ucisk w żołądku. Oczy­wi­ście. Powinna była o tym pomy­śleć. Pierw­szy rok jest zawsze naj­gor­szy.

– Przy­kro mi – mówi.

– Wszystko w porządku – odpo­wiada Hec­tor. Pod­nosi się i zbiera swoje ubra­nia.

Daw­syn przy­gląda mu się uważ­nie.

– Zasta­na­wiam się, co pomy­ślałby o mnie ojciec, gdyby wie­dział, że stra­ci­łem nasze drewno na rzecz tych głą­bów. Pew­nie uznałby mnie za głupca.

„Te głąby” to Levi­so­no­wie, kilku braci, praw­dziwa wataha dzi­kich wil­ków. Hec­tor opo­wie­dział jej o dniu, w któ­rym stra­cił swój przy­dział drewna: przy­ło­żyli mu nóż do gar­dła i zmie­nili ozna­cze­nia sosen na sym­bol swo­jej rodziny. Daw­syn chciała pójść do chaty Levi­so­nów i ją pod­pa­lić, ale Hec­tor nie zgo­dził się na to.

– Nie sądzę, żeby uznał cię za głupca. Głu­piec dałby się zabić za kilka drzew – mówi mu.

– A jed­nak – odpo­wiada Hec­tor ze spoj­rze­niem wbi­tym w ogień pale­ni­ska – oto ja. Pole­gam na sąsia­dach, któ­rzy dostar­czają mi drewno i meble. – Żało­śnie roz­gląda się po wnę­trzu chaty. Na koniec zamyka oczy, nie­zdolny do pogo­dze­nia się z bilan­sem swo­jego życia.

Daw­syn wstaje, nie­skrę­po­wana bra­kiem ubrań. Rusza w jego kie­runku z zaci­śnię­tymi pię­ściami i ude­rza go w tors.

– Prze­stań! Uża­la­nie się nad sobą w niczym ci nie pomoże.

Wpa­truje się w niego, ale on, mil­cząc, nie odwraca wzroku od ognia. Jego oczy są zamglone, a po chwili wil­got­nieją. Łza spływa naj­krót­szą drogą w stronę zaro­stu.

Wyciąga ręce do Daw­syn, która pozwala się objąć i przy­cią­gnąć. Jej piersi opie­rają się o jego tors, a jego głowa zanu­rza się w jej czar­nych wło­sach. Hec­tor zaczyna szlo­chać.

Gdyby ktoś ich pod­glą­dał, mógłby uznać ich za kochan­ków: naga dziew­czyna tuli pła­czą­cego chło­paka. Tak naprawdę są dwoma odcie­niami tego samego osa­mot­nie­nia. Przy­ja­ciółmi, któ­rzy wspie­rają się nawza­jem w trak­cie burzy.

Póki zawo­dze­nie nie ustaje, Daw­syn jedną ręką gła­dzi go po wło­sach, a drugą obej­muje. W końcu Hec­tor pod­nosi głowę i prze­ciera opuch­niętą twarz.

– Powin­nam się ubrać – mówi mu, wycie­ra­jąc wil­goć z jego policzka.

W odpo­wie­dzi kiwa głową, ale ma nie­obecne spoj­rze­nie. Daw­syn wie, że wciąż myśli o dniu, w któ­rym zabrano jego ojca. Tutaj wspo­mnie­nia łatwo stają się duchami.

Nad Otchła­nią czają się bestie. Te same, które przed wie­loma laty przy­gnały ludzi na Skraj. Są ich straż­ni­kami i nad­zor­cami. Panami ich losu.

Gla­cja­nie.

Ogromne istoty o bia­łych skrzy­dłach, które cza­sem zrzu­cają tu skromne racje zaopa­trze­nia. Ale poja­wiają się też z innego powodu.

Ludzie ze Skraju nazy­wają to Dniem Selek­cji. Potworna cere­mo­nia, do któ­rej są zmu­szani. Czas sądu.

Pierw­szego dnia każ­dej kolej­nej pory roku wie­śniacy zbie­rają się przed domami i cze­kają. Cze­kają na Gla­cjan, któ­rzy przy­by­wają po swoją należ­ność z dru­giej strony Otchłani.

Wedle zwy­czaju gospo­darz każ­dego domu czeka kilka kro­ków przed resztą swo­jej rodziny i ofia­ro­wuje sie­bie w zamian za nią. Za każ­dym razem wszy­scy wypa­trują na nie­bie prze­la­tu­ją­cych nad drze­wami Gla­cjan. W ramach prze­ra­ża­ją­cego wstępu istoty krążą w sta­dzie. Ich żyla­ste skrzy­dła są roz­po­starte i biją powie­trze. Póź­niej opa­dają. Ludzie wzdry­gają się, ale nie szu­kają schro­nie­nia. Oka­zy­wa­nie stra­chu nic nie zmieni, a brak przed­sta­wi­cieli danego domo­stwa nie ucho­dzi uwa­dze Gla­cjan, któ­rzy wtedy wywa­żają drzwi, dep­czą dachy, nisz­cząc je, a miesz­kań­ców zacią­gają do Otchłani… co do jed­nego.

Dla­tego wie­śniacy wyzna­czają jedną osobę, żeby oszczę­dzić pozo­sta­łych. Gdy Gla­cja­nie opadną z nieba, ich szpo­nia­ste koń­czyny porwą loso­wych ludzi, wbiją się w ich ramiona i poniosą ich w niebo. Znikną ponad chmu­rami i nikt ich już wię­cej nie zoba­czy.

W powszech­nej opi­nii wybrani ludzie są poże­rani. Czy naprawdę tak jest? Nikt ni­gdy nie zna­lazł na to dowo­dów. Daw­syn widziała, jak Gla­cja­nie miaż­dżyli, upusz­czali z wyso­ko­ści i ranili szpo­nami jej sąsia­dów. Ni­gdy nie była świad­kiem gry­zie­nia ani zja­da­nia. Zakłada jed­nak, że ludzie są prze­trzy­my­wani i pory­wani z jakie­goś powodu. Gla­cja­nie ich potrze­bują, tak jak czło­wiek potrze­buje obsiać zie­mię, dbać o plony i zebrać żniwa. Nie przy­by­wają po to, aby ich uni­ce­stwiać. Przy­gnali ludzi na swoje pola, a teraz regu­lar­nie wra­cają po bydło na rzeź.

Daw­syn pamięta ten dzień dwie pory roku temu, gdy ze stada wyrwał się błysz­czący, biały Gla­cja­nin. Skie­ro­wał się w stronę Czoła i leżą­cej przy nim chaty Hec­tora. Pamięta ojca Hec­tora, który stał na otwar­tej prze­strzeni. Zawsze dosko­nale sły­szy nio­sące się po całym Skraju zawo­dze­nia wielu ludzi, gdy szpony roz­ry­wają im skórę i zaci­skają się na kościach. Ojciec Hec­tora nie wydał jed­nak ani jed­nego dźwięku. Ból wykrzy­wił jego twarz, ale męż­czy­zna znik­nął, zanim zdo­łał krzyk­nąć. W jed­nej chwili stał tam, a w następ­nej był kropką na nie­bie.

Zanim został zabrany, minęło ponad dzie­sięć lat, od kiedy ich rodzina musiała kogoś poświę­cić. Zarówno Hec­tor, jak i jego matka twier­dzili, że można było się tego spo­dzie­wać – strata była dla nich jed­nak niczym zain­fe­ko­wana rana. Daw­syn dosko­nale wie, że takich obra­żeń można nie zauwa­żyć, ale one powoli się powięk­szają, zaogniają i nie­spo­dzie­wa­nie nisz­czą czło­wieka.

– Następna Selek­cja przy­pada za tydzień – mówi Hec­tor.

Zaj­mie miej­sce swo­jego ojca, gotowy znik­nąć w nie­bie, żeby ura­to­wać matkę.

Daw­syn po raz kolejny będzie stała jako przed­sta­wi­ciel swo­jego gospo­dar­stwa i jego jedyny czło­nek, jak robi to od sied­miu lat.

Ostat­niej nocy znowu przy­szła jej do głowy myśl – jak za każ­dym razem, gdy koń­czy się kolejna pora roku – że może tym razem jej szczę­ście się wyczer­pie. Bez szwanku prze­trwała sie­dem lat i czter­na­ście Selek­cji. Sądzi, że jej szczę­ście osta­tecz­nie musi się skoń­czyć.

– Oferta wciąż obo­wią­zuje – mówi Hec­tor, prze­ry­wa­jąc jej zadumę. – Możesz sta­nąć za mną jako czło­nek naszego gospo­dar­stwa.

Nie może. Nie może porzu­cić chaty Saba­rów – sank­tu­arium dziew­cząt – i pozwo­lić Hec­to­rowi ofia­ro­wać się za nią.

– Jeśli szu­kasz żony, mogłeś mnie po pro­stu zapy­tać – odpo­wiada mu z uśmie­chem.

– Gdy­bym to zro­bił, już ni­gdy nie zaznał­bym ani dnia spo­koju. – Hec­tor wykrzy­wia się do niej.

– Pew­nie nie. – Daw­syn wzru­sza ramio­nami. – Ale przy­naj­mniej miał­byś kogoś do pil­no­wa­nia two­ich drzew. Plotki na Skraju gło­szą, że mia­łeś z tym pro­blem.

– Auć, zabo­lało! – pry­cha chło­pak.

Idzie do spi­żarni i przy­nosi dwie gruszki. Jedną z nich podaje dziew­czy­nie. Wygląda na to, że pod­czas Zrzutu miał wię­cej szczę­ścia niż ona.

– Ni­gdy za mnie nie wyj­dziesz, Daw­syn. Gdy­bym uznał, że to zro­bisz, może w końcu bym cię o to popro­sił. Do dia­bła ze spo­ko­jem. To byłoby lep­sze niż świa­do­mość, że zosta­wiam cię samą w two­jej cha­cie.

– Nie zosta­wiasz mnie – odpo­wiada mu i wgryza się w gruszkę. – Sama wybra­łam samot­ność.

– Wiesz, co myślę? – pyta Hec­tor, a jego owoc pozo­staje nie­tknięty. – Że może chcia­ła­byś, żeby cię wybrano.

Daw­syn prze­staje żuć. Zasta­na­wia się nad bez­sen­nymi nocami i wypeł­nio­nymi pracą dniami, które nie­ubła­ga­nie zmie­rzają do kolej­nej Selek­cji. Wszyst­kie wypeł­nia strach. Myśli o ciszy wypeł­niającej jej chatę i też docho­dzi do wnio­sku, że może czeka na koniec.

Pew­nie jest zmę­czona.

Pew­nie są gor­sze rze­czy niż śmierć.

Gdy tego popo­łu­dnia świa­tło dzienne roz­pra­szają fale mrozu, Daw­syn udaje się zasnąć. Ona i Hec­tor leżą na osob­nych pry­czach, ale miękki dźwięk jego odde­chu ją uspo­kaja – mały dowód jego obec­no­ści. Zanim jej oczy się zamkną, a umysł odpły­nie, myśli o szpo­nach Gla­cjan i o tym, jak prze­bi­jają skórę. Może ten ból wcale nie byłby taki straszny?

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Kobieta, która ją wycho­wała, nazy­wała ich chatę „sank­tu­arium dziew­cząt”. Było to miej­sce wyjąt­kowe na Skraju, gdzie zagro­że­nia nie ogra­ni­czają się tylko do pogody, Otchłani czy nie­do­bo­rów jedze­nia. Pro­ble­mem jest też brak miej­sca, w któ­rym kobiety mogłyby zna­leźć schro­nie­nie. Daw­syn sądzi, że żyjąc tak, jak żyły – w domu będą­cym pod ochroną tylko dwóch kobiet – mogły być łatwym celem. Jej matka każ­dej nocy spała jed­nak z naostrzo­nym nożem pod poduszką. Wie­dzieli o tym wszy­scy miesz­kańcy wsi, a nie­któ­rzy prze­ko­nali się o tym na wła­snej skó­rze, gdy nóż wrzy­nał się w ich gar­dła. Daw­syn nie wie kiedy, ale w pew­nym momen­cie męż­czyźni prze­stali je nacho­dzić.

Dawno temu miesz­kał tu rów­nież jej ojciec. Zbu­do­wał to miej­sce i dbał, żeby miały co jeść. Teraz leży gdzieś na dnie Otchłani, na ster­cie tych, któ­rzy spa­dli przed nim. Jego szczątki zostały pogrze­bane przez ciała ludzi, któ­rzy spa­dli po nim. Wdał się w bójkę z innym męż­czy­zną zbyt bli­sko roz­pa­dliny. W ten spo­sób jego żona, Briar, stała się wdową w ciąży.

Daw­syn pamięta, jak Briar weszła do chaty; jej brzuch toczył się przed nią.

– Znik­nął w niej – wyszep­tała w pustkę, do sie­bie samej, do nikogo.

Zajęło im kilka chwil, zanim zro­zu­miały, że cho­dzi o Otchłań.

– Naprawdę odszedł? – zapy­tała Valma, babka Daw­syn.

Kolana ugięły się pod Briar i zde­rzyły z pod­łogą. Poki­wała głową, ale się nie zała­mała. Ani wtedy, ani ni­gdy póź­niej.

W nocy Daw­syn budziły odgłosy tłu­mio­nego łka­nia, ale za dnia kobieta ni­gdy nie oka­zy­wała sła­bo­ści. Od tam­tej chwili ich sank­tu­arium chro­niła cienka stal, a Briar wycho­wy­wała swoje dzieci, zatrzy­my­wała mróz, obser­wo­wała Otchłań i ni­gdy nie pozwo­liła intru­zom prze­kro­czyć ich progu.

Daw­syn wyciera zaró­żo­wione dło­nie w suchą tka­ninę leżącą przy mied­nicy, a potem odwraca się do wnę­trza chaty. Tutaj bie­gała w kółko Maya, jej młod­sza sio­stra. Czę­ściej krzy­czała, niż mówiła, a jej potar­gane włosy przy­po­mi­nały pta­sie gniazdo. Nad ogniem zawsze wisiał gar­nek z wrzącą wodą. Ich bab­cia sia­dała na swo­jej pry­czy przy ścia­nie i cero­wała ubra­nia. Z jej ust wydo­by­wał się nie­ustanny stru­mień ostrze­żeń, które Maya pusz­czała mimo uszu. W końcu Briar naka­zy­wała Daw­syn zabrać sio­strę na zewnątrz, gdzie mogła się wysza­leć. Nie­na­wi­dziła tego. Nie chciało jej się sznu­ro­wać butów, opa­tu­lać płasz­czem i odcho­dzić od cie­płego pale­ni­ska. Maya doma­gała się zabaw i ucie­kała, gdy sio­stra ją wołała. Gdy mróz zaczy­nał zbie­rać się na jej brwiach, Daw­syn prze­kli­nała Briar za wysy­ła­nie jej z Mayą na zewnątrz każ­dego dnia.

Oby­dwie w końcu jed­nak doro­sły, tak jak rosną drzewa. Ich wspólne zabawy stały się zno­śniej­sze, mniej uciąż­liwe. Gdy Daw­syn miała pięt­na­ście lat, jej bab­cię zmógł obez­wład­nia­jący kaszel. Z czte­rech zostały tylko trzy.

Nawet bez Valmy dobrze radziły sobie w swoim sank­tu­arium dziew­cząt. Briar chro­niła je i dbała, żeby były ogrzane i naje­dzone. Szczę­śli­wie prze­trwały wszyst­kie Selek­cje. Daw­syn podej­rzewa, że stała się zbyt pewna sie­bie. Miała szes­na­ście lat, a jej rodzina ani razu nie zmniej­szyła się przez Gla­cjan.

Dobra passa nie trwała wiecz­nie.

Gdy zmie­niły się pory roku, miesz­kańcy Skraju zebrali się przed domami. Wiatr zwia­sto­wał nadej­ście trud­nych mie­sięcy. Daw­syn trzy­mała się bli­sko Mayi, ubrana w za duży co naj­mniej o dwa roz­miary, postrzę­piony płaszcz. Nale­żał do ich babci. Dzie­sięć kro­ków przed nimi stała Briar. Jej twarz skie­ro­wana była ku niebu, ramiona wypro­sto­wane, a za ple­cami skry­wała nóż.

– Tym razem mogą ją zabrać – powie­działa Maya cichym, prze­stra­szo­nym gło­sem.

– Nie zabiorą.

– Mogą. Nie jestem dziec­kiem. Nie musisz mnie okła­my­wać. – Sio­stra skrzy­wiła się, mru­ga­niem sta­ra­jąc się powstrzy­mać małe płatki śniegu wpa­da­jące do oczu.

Daw­syn nic nie odpo­wie­działa.

– Jeśli zosta­nie wybrana, musimy wal­czyć.

– Nie bądź głu­pia. Zabiją cię. – Daw­syn odwró­ciła się do sio­stry.

Powinna była to prze­wi­dzieć. Powinna prze­wi­dzieć, że Maya, która ni­gdy nikogo nie posłu­chała, nie zmieni pla­nów bez względu na nic.

Gla­cja­nie przy­byli.

Krą­żyli na nie­bie, odporni na śnie­życę. Podmuch wia­tru ude­rzył Daw­syn w twarz, zanim zdą­żyła się odwró­cić. Oczy zapie­kły ją od uką­sze­nia mrozu i zamknęła je. Poczuła, jak Maya wyrywa ramię z jej uści­sku. Otwo­rzyła oczy, ale sio­stra znik­nęła. Dziew­czynka zmie­rzała przez śnieg w stronę swo­jej matki. Musiała zma­gać się z wia­trem, który spy­chał ją w kie­runku krzy­wi­zny Czoła. Daw­syn krzyk­nęła, ale jej głos znik­nął w wie­trze.

Gla­cja­nie opa­dli w dół.

Daw­syn w prze­ra­że­niu pomknęła przed sie­bie. Jej buty grzę­zły w zaspach, a śnieg lepił się do nich i cią­żył coraz bar­dziej. Cią­gle wrzesz­czała, a wiatr dzwo­nił jej w uszach. Poru­szała się zbyt wolno.

Roz­le­gło się jesz­cze jedno wycie, mniej zna­jome. Briar prze­wró­ciła się w śnieg, gdy Maya do niej dosko­czyła. Szpony ogrom­nego, bla­dego Gla­cja­nina pochwy­ciły wąskie barki dziew­czyny. Daw­syn po raz ostatni mignęły falu­jące, czarne włosy Mayi, jej prze­ra­żona twarz i krew spły­wa­jąca po karku. Po chwili dziew­czyna znik­nęła na nie­bie.

Już osiem lat temu.

Daw­syn wybu­dza się, gdy w jej śnie Briar zaczyna krzy­czeć. Gorączka kosz­maru pozo­sta­wia na jej skó­rze war­stewkę potu. Jej włosy są całe wil­gotne po kolej­nej nie­spo­koj­nej nocy.

Wzdy­cha i siada na sien­niku. Przez więk­szość dni z tru­dem przy­po­mina sobie swoją rodzinę. Cza­sem zapo­mina szcze­góły wyglądu sio­stry, ale wie, że tego dnia będzie ina­czej.

Słońce wscho­dzi, ale nie jest w sta­nie oświe­tlić nawet czub­ków naj­wyż­szych gałęzi. To pierw­szy dzień uro­dzaj­nej pory roku. Jest cie­plej­sza, choć ledwo. Na Skraju tak naprawdę panuje nie­ustanna zima. Dwie pory roku roz­róż­niają śnieg i top­nie­jąca breja, lód i mar­z­nący deszcz. Zmiana pozwala przy­naj­mniej zauwa­żyć upływ czasu i wnosi coś nowego do kra­jo­brazu. Ozna­cza też moż­li­wość prze­trwa­nia bez nie­ustan­nego pod­trzy­my­wa­nia ognia. Godziny nie są już sumą spa­lo­nego drewna.

Daw­syn wycho­dzi na zewnątrz przed wszyst­kimi i znów zanu­rza buty w śniegu. Dziś nie idzie wzdłuż krzy­wi­zny Czoła. Wybiera drogę w dół zbo­cza Skraju, przez zagaj­nik. Świa­tło nie dosięga jej ramion. Wraz z jej kro­kami milkną odgłosy małych zwie­rząt i pta­ków. Wkrótce dociera na drugą stronę.

Przed nią znaj­duje się Otchłań. Pęk­nię­cie, które obej­muje cały świat. Jest led­wie dwa­dzie­ścia stóp dalej i roz­ciąga się we wszyst­kich kie­run­kach. Daw­syn popy­cha do przodu słaby wiatr, led­wie wyczu­walny, łatwy do poko­na­nia. Zupeł­nie ina­czej było w dniu, w któ­rym wybrano jej sio­strę, ale podob­nie, gdy ode­szła Briar.

Kobieta o ner­wach ze stali, trzy­mała się mocno po śmierci matki i męża, ale zała­mała się bez Mayi.

Daw­syn podej­rze­wała, że serce może pęk­nąć okre­śloną ilość razy, zanim roz­pad­nie się na kawałki. Być może musiało do tego dojść. Mąż Briar zgi­nął w wyniku wypadku, a jej matka zmarła wsku­tek zwy­kłego zapa­le­nia płuc. Ale Maya zajęła jej miej­sce. Życie, które trwa tylko dzie­sięć lat, nie powinno odcho­dzić za kogoś, kto prze­żył czter­dzie­ści.

W efek­cie Briar pękła. Wcze­śniej zawsze wypro­sto­wana, zaczęła kulić się w sobie. Stała się cie­niem, który rąbał drewno, goto­wał wodę i cero­wał ubra­nia, ale prze­stał mówić i śmiać się. Po odej­ściu Mayi przez kilka mie­sięcy Briar prze­sy­piała całe dnie. Pod koniec nie spała pra­wie w ogóle. I patrzyła przed sie­bie. Boże, cią­gle się w coś wpa­try­wała. Daw­syn nie wie, co kobieta widziała. Cokol­wiek to było, spra­wiało, że jej policzki zapa­dały się coraz bar­dziej.

Przez rok Daw­syn obser­wo­wała, jak Briar po tro­chu znika, choć cza­sami zda­wało jej się, że widzi poprawę. Błysk w oku ozna­czał, że następny dzień będzie łatwiej­szy. Sen nie­za­kłó­cony krzy­kami – sprawy przy­bie­rały lep­szy obrót. Słaby uśmiech wska­zy­wał, że zaczy­nała wyba­czać samej sobie.

Pew­nego ranka Briar jak zwy­kle obu­dziła Daw­syn. To był dzień Selek­cji. Her­bata była już zapa­rzona, a w pale­ni­sku paliły się nowe drwa. Briar, nie­gdyś tak piękna, odwró­ciła wychu­dzoną i pomarsz­czoną twarz do okna.

– Dzi­siaj jest spo­koj­nie – powie­działa córce. – Może przej­dziemy się razem?

Daw­syn ubrała się i podą­żyła za nią w słabe świa­tło słońca. Zasta­na­wiała się, czy tego dnia Briar – opie­kunka sank­tu­arium – w końcu doj­dzie do sie­bie.

Wkro­czyły pomię­dzy drzewa i szły obok sie­bie aż na drugą stronę. W pew­nym momen­cie Daw­syn rzu­ciła jakimś prze­kleń­stwem na temat Gla­cjan, a Briar odchy­liła głowę i zaśmiała się.

– Sta­łaś się lep­sza ode mnie, kochana – powie­działa i uca­ło­wała rękę córki.

Usia­dły na kra­wę­dzi lodu, co póź­niej Daw­syn robiła przed wszyst­kimi Selek­cjami. Briar snuła opo­wie­ści o babce dziew­czyny, dzie­ciń­stwie Daw­syn, a w końcu – o Mayi.

– Ni­gdy nie słu­chała – wyszep­tała kobieta, a jej spoj­rze­nie stało się nie­obecne.

– To prawda.

Briar lekko potrzą­snęła głową, a potem uśmiech­nęła się do Daw­syn.

– Ty jed­nak prze­trwasz wszystko, kochana. Za każ­dym razem poka­zu­jesz, że masz siłę, któ­rej mnie bra­ko­wało. Zawsze będziesz silna. Ni­gdy w to nie wąt­pi­łam.

– Mia­łam dosko­nałą nauczy­cielkę – odgry­zła się dziew­czyna.

– Nie jestem o tym prze­ko­nana. – Briar znów się zaśmiała.

– Zro­bi­łaś wszystko, co w two­jej mocy.

Uśmiech kobiety znik­nął.

– Co do tego rów­nież nie mam pew­no­ści. Ale kocha­łam cie­bie i twoją sio­strę. Przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem nie zawio­dłam. – Odwró­ciła twarz w stronę Otchłani, zamknęła oczy i głę­boko ode­tchnęła. – Tęsk­nię za nimi… i jestem zmę­czona.

Daw­syn kiw­nęła głową. Znała to uczu­cie. Spoj­rzała na Briar i zdała sobie sprawę, że ni­gdy nie widziała nikogo bar­dziej wyczer­pa­nego.

Briar zmierz­wiła włosy dziew­czyny i dwa razy uca­ło­wała jej czoło spę­ka­nymi ustami.

– Pora­dzisz sobie lepiej – powie­działa spo­koj­nym gło­sem. – Zimno jest mar­twe, ale ty jesteś żywa.

Ich spoj­rze­nia się spo­tkały, ale po chwili Briar zamknęła oczy. Zabrała rękę z policzka Daw­syn i nagle rzu­ciła się do przodu.

Oparła się ple­cami o lód i zaczęła zjeż­dżać w stronę kra­wę­dzi. Przez pęd wyglą­dała, jakby czas się zatrzy­mał: jej włosy roz­wiał wiatr, a ręce chwy­tały powie­trze.

Po chwili jej nie było. Tak jak pozo­sta­łych.

Daw­syn została cał­kiem sama.

Rozdział czwarty

Roz­dział czwarty

Jesz­cze jeden krok i buty Daw­syn ude­rzą o lód, a ona zje­dzie pro­sto w czarną cze­luść.

Przy­cho­dzi na skraj Otchłani na początku każ­dej pory roku. Można stąd zoba­czyć kró­le­stwo Gla­cjan po dru­giej stro­nie. Nazy­wają je Gla­cją. Jeśli ktoś odwa­żyłby się zbli­żyć do samej kra­wę­dzi – jak Daw­syn teraz – zoba­czyłby zam­kowe iglice i wieże, a także dachy mniej­szych budyn­ków, które leżą w cie­niu pałacu. Kra­jo­braz po tam­tej stro­nie jest rów­nie nie­przy­ja­zny, ale w końcu zbo­cza Gla­cji ustę­pują lasom i doli­nom. Miesz­kańcy Skraju są ogra­ni­czeni ze wszyst­kich stron, a Gla­cjanie mają cały świat do dys­po­zy­cji. Oni jed­nak wolą mróz. Wygląda na to, że nie inte­re­sują ich cie­plej­sze tereny.

Ludzie ze Skraju opo­wia­dają wła­sne i cudze histo­rie o ata­kach, które spro­wa­dziły ich w to miej­sce. Domy w doli­nach, gdzie wcze­śniej miesz­kali wie­śniacy, zostały spa­lone do gołej ziemi. Hordy Gla­cjan doko­nały tego z łatwo­ścią. Ludzi poza­bi­jali albo porwali i ponie­śli wysoko w góry, poprzez całą Otchłań. Zosta­wili ich wśród śnie­gów i lodu Skraju, gdzie żyją do dziś. Gla­cjanie potrze­bują do prze­trwa­nia dwóch rze­czy: zimna i ludzi.

Gdyby tylko ludzie wyma­gali rów­nie mało. Bez potrzeby regu­lar­nego odży­wia­nia się życie byłoby prost­sze. Daw­syn czę­sto bawiła się w ten spo­sób – wyobra­żała sobie, co jeden szcze­gół zmie­niłby w jej życiu. Gdyby nie potrze­bo­wała cie­pła…, gdyby jej skóra była twarda jak żelazo…, gdyby ogień pło­nął bez drewna…, gdyby tylko wygrali bitwę przed laty…, gdyby tylko mogli zejść z tej pie­przo­nej góry.

To dzie­cięce mrzonki, do niczego nie­przy­datne. Nie ist­nieje żadna droga, ani przez Otchłań, ani nad nią. Nie ma żad­nego spo­sobu na wydo­sta­nie się, poza tymi, które naj­pierw cię zabiją. Daw­syn uro­dziła się na Skraju i nie zna świata na dole, ale jej bab­cia snuła opo­wie­ści o zie­lo­nych zaro­ślach, roz­le­głych prze­strze­niach, ziemi, w któ­rej można było zanu­rzyć dłoń, i okre­sach cie­pła, gdy nie było śnie­życ. Daw­syn nie będzie dane tego poznać ani dotknąć. Uro­dziła się, żeby zatrzy­my­wać mróz i obser­wo­wać Otchłań.

Patrzy na zamglone kon­tury Gla­cji i przy­go­to­wuje się na dzień, kiedy w końcu zosta­nie tam zabrana. Za każ­dym razem zasta­na­wia się, czy nie powinna – tak jak Briar – wejść na lód i wybrać szyb­szą śmierć. To byłoby lep­sze wyj­ście niż zama­rza­nie, mil­sze niż głód, mniej bole­sne niż bycie pożar­tym.

Wie, że tego nie zrobi. Nie jest pewna, czy to przez strach, głu­potę, czy upór. Zamiast tego posyła w Otchłań modli­twę za swo­ich rodzi­ców. Kolejną kie­ruje ku niebu, za swoją sio­strę i bab­cię. Potem spo­gląda w stronę Gla­cji, obser­wuje Otchłań, a na koniec idzie w kie­runku drzew.

Dobiega ją dźwięk miaż­dżo­nego pod butami śniegu i cichy śmiech.

To nie Hec­tor, któ­rego kroki są przy­ja­zne, choć zmę­czone. To odgłos nad­cho­dzą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa, dźwięk, który poprze­dza zagro­że­nie.

Zza zasłony cieni na ścieżkę wycho­dzi męż­czy­zna.

– Sabar? – pyta i obli­zuje wargi jak wilk. – Cóż za oso­bliwe miej­sce dla samot­nej dziew­czyny! – Rzuca ponad jej ramio­nami zna­czące spoj­rze­nie na Otchłań. – A może dla two­jej rodziny to nic nad­zwy­czaj­nego?

– Potrze­bu­jesz cze­goś, Red­mond? – Daw­syn wzdy­cha.

– O tak, wielu rze­czy. Ale nie­wielu od cie­bie, dzie­wu­cho – odpo­wiada ze zło­śli­wym uśmie­chem.

Josiah Red­mond jest niski i żyla­sty, a jego ramiona są tak sze­ro­kie, że wypeł­niają prze­strzeń pomię­dzy drze­wami. To za mało, żeby nie zwra­cać uwagi na jego ogromne uszy i długi, haczy­ko­waty nos. Ma też czer­wo­nawą brodę, która sięga mu wypię­tej piersi. W sta­rych, nie­na­wist­nych ustach zostało mu nie­wiele zepsu­tych zębów. To efekt nie­ustan­nych bójek, a do utraty kilku z nich zapewne przy­czy­niła się Briar.

– Jest jedna rzecz, którą mogła­byś mi dać – mówi męż­czy­zna.

Daw­syn prze­chyla głowę.

– Nie sądzę, żebyś chciał cze­kać na pro­po­zy­cję ode mnie, ale jeśli tak, to musiał­byś być naprawdę cier­pliwy.

– Daj spo­kój. – Red­mond chi­cho­cze i robi krok w jej stronę. – Nie zgry­waj nie­wi­niątka. Wiem o two­ich schadz­kach z Hec­to­rem.

Daw­syn chowa rękę za ple­cami, a drugą pociera twarz. Jej złość rośnie. Z męż­czy­znami zawsze jest tak samo. Są jak zwie­rzęta w klatce. Kiedy czują chuć, odbija im i tłuką się jak byki, jakby cała ich krew znaj­do­wała się w kro­czu i nie wystar­czało jej już na mózg.

W taki dzień nie zamie­rza być łaskawa.

– Kiedy ostat­nio pró­bo­wa­łeś się do mnie dobrać, kiep­sko na tym wysze­dłeś. Jesteś pewny, że znów chcesz spró­bo­wać?

Josiah dobywa zawie­szo­nego przy bio­drze noża do file­to­wa­nia. Wzru­sza ramio­nami, a jego spoj­rze­nie spo­czywa na niej.

– Dziś jest Selek­cja, Sabar. W nasz ostatni dzień na tej pie­przo­nej skale powin­ni­śmy gonić za marze­niami. Kto wie, co przy­nie­sie zmierzch?

Niech będzie.

Gdy Red­mond zaczyna krą­żyć wokół niej, Daw­syn się przy­go­to­wuje. Męż­czy­zna naprze­ciw jest prze­wi­dy­wal­nym prze­ciw­ni­kiem – jak tchórz, zawsze stara się ata­ko­wać z boku lub od tyłu.

– Raz wzią­łem twoją matkę. Mówiła ci o tym? Była taka piękna. I dość miła albo sprze­dajna, żeby mi się oddać. – Męż­czy­zna uśmie­cha się.

Kolejna szcze­niacka tak­tyka: pró­buje ją zde­ner­wo­wać, żeby popeł­niła błąd.

Red­mond już nie­mal ją okrą­żył, a ona nawet się nie ruszyła. Jest w sta­nie odgad­nąć jego pozy­cję dzięki odgło­som jego butów i zapa­chowi. Pozwala mu podejść jesz­cze krok bli­żej i czeka. Kiedy on się rzuca, Daw­syn w końcu wyko­nuje ruch.

Jej dłoń sięga po topór. Uchyla się przed jego ręką, gdy pró­buje zła­pać ją za szyję. Daw­syn sta­wia nogę tuż obok niego, odwraca się i ude­rza go w skroń obu­chem. Męż­czy­zna pada na zie­mię.

Jęczy i jest ledwo przy­tomny. Pró­buje się­gnąć po upusz­czony nóż, który leży stopę dalej.

– Jestem tobą zaże­no­wana – mru­czy Daw­syn i pluje na śnieg.

Robi krok w kie­runku ostrza i klęka bli­sko twa­rzy Red­monda. Jego oczy mru­gają, a ona przy­kłada nóż do jed­nego z nich. Srebrny czu­bek znaj­duje się przy samej źre­nicy.

Męż­czy­zna natych­miast odzy­skuje przy­tom­ność, a jego usta drżą.

– Gdyby nie ta brzydka uwaga o mojej mamie, odpu­ści­ła­bym ci – mówi Daw­syn. Jej słowa są sta­now­cze.

– Pro­szę – mam­ro­cze Red­mond. – Pro­szę.

Dziew­czyna prze­wraca oczami.

– Czemu męż­czyźni przy­po­mi­nają sobie o manie­rach dopiero z nożem przy źre­nicy? Minutę temu nie byłeś takim dżen­tel­me­nem.

Red­mond mruga ze stra­chu, a po chwili jego powieki zamy­kają się na stałe. Szczęka mu się roz­luź­nia i męż­czy­zna traci przy­tom­ność. Typowe…

Daw­syn zasta­na­wia się, czy go tu zosta­wić. Obu­dziłby się póź­niej z obo­lałą głową i odmro­że­niami.

Nie powinna.

– Pie­przony tchó­rzu. – Wstaje, chowa nóż i przy­pina topór do paska na ple­cach. Przy­kłada but do boku Red­monda i popy­cha go, aż jego ciało zaczyna się toczyć i wpada na lód. Daw­syn z nie­małą przy­jem­no­ścią obser­wuje, jak zjeż­dża i wpada w wielką, roz­wartą pasz­czę świata.

Zasta­na­wia się, co o niej mówi to, że nie jest zała­mana i nie pła­cze. Że czuje satys­fak­cję zamiast wyrzu­tów sumie­nia? Nie chce zabi­jać, nie dąży do tego, ale prze­moc sama ją znaj­duje. Briar nauczyła ją odbie­rać życie tym, któ­rzy nastają na jej wła­sne.

Daw­syn nie jest pewna, czy wła­śnie to kobieta miała na myśli.

Rozdział piąty

Roz­dział piąty

Selek­cja odbę­dzie się o zmierz­chu. Okru­cień­stwo. To dzień, kiedy wszy­scy się snują i sta­rają się go jakoś spo­żyt­ko­wać, ale nie ma w tym żad­nej przy­jem­no­ści. Zawsze upływa w zaska­ku­jący spo­sób. Poranki się wleką i nagle świa­tło znika, cie­nie się wydłu­żają i nad­cho­dzi ten moment.

Daw­syn spę­dza dzień, nie­wiele robiąc, i nie wycho­dzi jej to na dobre. Bez prze­rwy łapie się na tym, że nie może się docze­kać, aż wybije jede­na­sta. Wcze­śniej umo­co­wuje sobie broń przy udzie. Topór, naostrzony i naoli­wiony, ukryła za paskiem na ple­cach. Ostrze opiera się o jej łopatkę. Briar i Valma ceniły noże, ale ona woli coś bar­dziej zna­jo­mego, nawet jeśli jest mniej prak­tyczne.

Gdy słońce zacho­dzi nad Skra­jem, Daw­syn i wszy­scy pozo­stali opusz­czają swoje chaty. Mimo że jej buty zapa­dają się w śniegu, dziew­czyna idzie w znie­na­wi­dzone miej­sce prze­zna­czone dla głowy rodziny, choć tej już dawno nie ma. Z drże­niem bie­rze wdech, a lodo­wate powie­trze kłuje ją w gar­dło. Patrzy w bok, wzdłuż Czoła, i szuka wzro­kiem ścieżki do chaty Hec­tora. Chło­pak stoi przed matką. Wyko­nuje deli­katny gest ręką, a Daw­syn go odwza­jem­nia i z tru­dem połyka ślinę. Potem prze­nosi spoj­rze­nie na niebo.

Cięż­kie, szare chmury powoli wirują nad górą, zza któ­rej wyszły. Bicie serca dziew­czyny przy­śpie­sza, podob­nie jak oddech. Kłęby pary uno­szą się z jej ust. Nie jest na tyle głu­pia, żeby uda­wać, że nie boi się tego, co ma się stać. Strach jej jed­nak nie pomoże, jeśli zosta­nie wybrana. Pro­stuje się, potrząsa rękoma i czeka.

W war­stwie chmur poja­wia się wyrwa, a wiry pierz­chają na boki.

Wszy­scy na Skraju wstrzy­mują oddech. Dla kogo będzie on ostatni?

Poja­wia się pierw­szy Gla­cja­nin. Opada powol­nym łukiem – to samica o bla­dej skó­rze i obfi­tej masie. Jej skrzy­dła, kości­ste i prze­świ­tu­jące, mają dłu­gość całej chaty. Włosy powie­wają na wie­trze. Są popie­la­to­szare, podob­nie jak u pozo­sta­łej piątki, która szybko podąża za nią przez chmury. Zaczy­nają koło­wać w sze­ro­kim kręgu nad całym Skra­jem. Wypa­trują ofiary, jak sępy w poszu­ki­wa­niu padliny. Daw­syn zdaje sobie sprawę, jak wygląda dla nich z góry. Jak coś mar­twego.

Zaczyna liczyć, ile okrą­żeń zro­bią, zanim opadną, żeby zabrać swój przy­dział. A może naj­pierw zaata­kują? Może ktoś nie poka­zał się przed swoją chatą.

Pod­czas szó­stego kółka samica prze­staje szu­kać. Jej oczy wypa­trzyły ofiarę, kropkę na gór­skim zbo­czu, którą można po pro­stu zabrać.

Daw­syn odwza­jem­nia spoj­rze­nie. Widzi, jak wargi Gla­cjanki roz­sze­rzają się, odsła­nia­jąc zęby, a w oczach pło­nie wyzwa­nie. W jed­nej chwili opada, a pozo­stałe istoty podą­żają za nią. Gdy zbli­żają się do ziemi, ich skrzy­dła przy­le­gają do tor­sów. Daw­syn wie, że zosta­nie zabrana, zanim Gla­cjanka do niej dociera. Widzi, jak szpo­nia­ste stopy samicy roz­wie­rają się w powie­trzu, gotowe, żeby chwy­cić jej ciało.

Ma jesz­cze chwilę, żeby obró­cić głowę w lewo i wymie­nić spoj­rze­nie z Hec­to­rem. W tym momen­cie czuje ukłu­cie pazu­rów na skó­rze. Chło­pak zamyka oczy. Nie jest w sta­nie patrzeć na jej skórę roz­dzie­raną pomię­dzy oboj­czy­kami. Daw­syn jęczy, gdy ostry ból roz­lewa się po jej ramio­nach, ale nawet to nie jest w sta­nie wyma­zać jej ostat­niego wspo­mnie­nia ze Skraju – upa­da­ją­cego na kolana Hec­tora, z twa­rzą ukrytą w dło­niach.

Sank­tu­arium dziew­cząt oddala się od niej i w końcu staje się maleń­kie.

Daw­syn jest nie­siona w dal.

Rozdział szósty

Roz­dział szó­sty

Ból unie­moż­li­wia jej myśle­nie. Ota­cza ją gęsta mgła, przez którą nic nie widzi. Gdy pró­buje się ruszyć, na swo­ich kościach czuje nacisk szpo­nów. Pró­buje dosię­gnąć ostrza na swoim udzie, ale bez skutku. Jej głowę wypeł­niają słowa Briar, która każe jej wal­czyć, zada­wać ciosy, prę­dzej spaść, niż dać się porwać. Jed­nak Daw­syn nie jest w sta­nie go dosię­gnąć. Po pro­stu nie może. Krzy­czy z fru­stra­cji.

Nie jest też w sta­nie dostrzec, czy prze­le­cieli Otchłań. Nie wie, czy minęły minuty, sekundy czy tysiąc­le­cia. Nagle przed nią poja­wia się zie­mia, do któ­rej zbliża się tak szybko, że ude­rze­nie bez żad­nych wąt­pli­wo­ści ją zgnie­cie.

Pró­buje się przy­go­to­wać, ale w ostat­niej chwili czuje szarp­nię­cie w prze­ciw­nym kie­runku. Wydaje z sie­bie kolejny krzyk. Nio­sąca ją Gla­cjanka zawi­sła w powie­trzu, a stopy Daw­syn muskają zamar­z­niętą skałę pod nimi.

Przy­byli.

Przed nią roz­ciąga się Kró­le­stwo Gla­cji. Ark­tyczne powie­trze wypeł­niają krzyki. Daw­syn wciąż nie jest w sta­nie się odwró­cić, ale wyobraża sobie, że wokół znaj­dują się pozo­stałe porwane dusze, naj­now­sze zdo­by­cze w tych zaświa­tach.

Doskwiera jej waga wła­snego ciała, dla­tego despe­racko pró­buje dotknąć ziemi pal­cami stóp. Z każ­dym ruchem skrzy­deł Gla­cjanki czuje napię­cie w kościach. Nie jest w sta­nie powstrzy­mać łez, które zaczy­nają pły­nąć jej po policz­kach. Wydaje z sie­bie jęk i czuje, że zaraz straci przy­tom­ność.

Roz­lega się czyjś głos. Daw­syn pod­nosi zmą­cony wzrok.

– Przy­nieść łań­cu­chy.

Kolejny Gla­cja­nin – naj­więk­szy, jakiego widziała – stoi przed nimi. U jego stóp wiruje mgła.

Daw­syn ma wra­że­nie, że jej kości zaraz ode­rwą się od ciała, ale w końcu szpony pusz­czają. Bez­wład­nie spada na zie­mię. Bez powo­dze­nia pró­buje ase­ku­ro­wać się rękami, ale ude­rza twa­rzą o pod­łoże i wydaje z sie­bie okrzyk bólu. Pluje krwią i zmu­sza się do pod­nie­sie­nia głowy, gdy poja­wiają się kolejne postaci.

Z nie­do­wie­rza­niem mruga na widok syl­we­tek, które wyła­niają się z mgły za Gla­cja­ni­nem. W końcu wytrzesz­cza oczy. Nie, mam­ro­cze. Przed nią stoi sze­ścioro ludzi.

Wciąż pamięta ich twa­rze. To Ger­rot, Lisha i Page. Wyglą­dają na star­szych i bar­dziej znisz­czo­nych, niż kiedy widziała ich po raz ostatni na Skraju. Ale żyją.

Jak to moż­liwe?

Ogromny Gla­cja­nin wydaje war­czący odgłos w ich stronę, więc pośpiesz­nie ruszają przed sie­bie. Każdy z nich trzyma kaj­dany i łań­cu­chy. Naj­bli­żej Daw­syn jest Page, która klęka przed nią. Spraw­nymi ruchami skuwa jej nad­garstki. Spraw­dza, czy okowy są wystar­cza­jąco cia­sne, a jej oddech zmie­nia się w parę tuż przy twa­rzy Daw­syn, ale ani razu nie patrzy jej w oczy.

– Page?

Żad­nej reak­cji. Dziew­czyna tylko raz potrząsa głową.

Pod oczami ma cie­nie, a na policzku wyraźną bli­znę.

Page spraw­nie zapina kaj­dany na nogach Daw­syn, a potem pod­nosi się i cią­gnie ją za sobą, zmu­sza­jąc do wsta­nia. Dziew­czyna wydaje z sie­bie żało­sny jęk, gdy ciężki metal na nad­garst­kach spra­wia, że zaczy­nają ją boleć pora­nione barki.

Wychu­dzeni ludzie, ich byli sąsie­dzi, pośpiesz­nie spi­nają łań­cuch, któ­rym łączą nowo przy­byłą szóstkę. Wszy­scy porwani stoją zakrwa­wieni. Część z nich pła­cze, inni prze­kli­nają i pró­bują kopać daw­nych zna­jo­mych.

Kobieta, która stoi naj­bli­żej Daw­syn – Mavah – z despe­ra­cją krzy­czy na Ger­rota, ale on ją igno­ruje.

– Ger­rot! Ger­rot, pomóż mi! Spójrz na mnie! – błaga. – Do dia­bła, czło­wieku, jestem twoją żoną!

Na jego twa­rzy poja­wia się gry­mas, ale to jedyna reak­cja męż­czy­zny. Wkrótce wszy­scy teraz znie­wo­leni wie­śniacy są zakuci i połą­czeni jed­nym łań­cu­chem.

Gla­cja­nie, któ­rzy do tej pory uno­sili się nad nimi, w końcu lądują. Są tak ciężcy, że Daw­syn czuje w pode­szwach butów echo wibru­jące w skale. Ze zdu­mie­niem obser­wuje ich uma­zane krwią szpony, które teraz się cofają. Są coraz krót­sze, aż w końcu wyglą­dają jak zwy­kłe stopy. Istoty mają na sobie solidne skó­rzane stroje do walki. Gdy ich skrzy­dła są zło­żone za ple­cami, a pazu­rów nie widać, wyglą­dają niczym prze­ro­śnięci, bla­dzi ludzie.

Daw­syn zauważa, że Gla­cjanka, która ją porwała, przy­pa­truje jej się z sze­ro­kim uśmie­chem. Dziew­czyna czuje pokusę się­gnię­cia po nóż albo topór, ale wie, że opór byłby daremny.

– Wpro­wa­dzić ich – roz­ka­zuje naj­więk­szy z opraw­ców.

Ger­rot cią­gnie za koniec łań­cu­cha. Znie­wo­leni zbior­czo wydają z sie­bie jęk jęk, gdy kaj­dany draż­nią ich rany. Jedno po dru­gim ruszają do przodu, ale okowy na kost­kach utrud­niają im utrzy­ma­nie rów­no­wagi. Mavah upada i krzy­czy, gdy jeden z Gla­cjan kopie ją w plecy. Ger­rot nie reaguje. Po raz kolejny szar­pie łań­cu­chem, pomimo pła­czu żony.

W mor­der­czym tem­pie wloką się po ska­łach, które pro­wa­dzą do bram kró­le­stwa Gla­cji. Jego ogrom przy­pra­wia Daw­syn o skręt żołądka. Pałac z kamie­nia i mar­muru poły­skuje zim­nym bla­skiem. Zawsze wyobra­żała sobie, że to miej­sce odpo­wied­nie dla demo­nów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki