Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ofiara, która nigdy nie została złożona, i walka, którą tylko ona może podjąć.
Miejsce znane jako Skraj jest skutym lodem pustkowiem, na którym żyje niewielka społeczność. Jej członkowie są odgrodzeni od świata zewnętrznego śmiercionośną przepaścią, a przetrwanie zapewniają im tajemnicze i okrutne skrzydlate stworzenia, zwane Glacjanami, które dostarczają im skromne racje żywnościowe… w zamian za ofiary z ludzi.
Tym razem wybór pada na Dawsyn, ostatnią przedstawicielkę swego rodu. Dziewczyna trafia do pałacu, w którym wszystko jest zupełnie inne, niż mogłaby sobie wyobrazić… Co ją tam czeka? Czy zostanie zniewolona? Zamordowana? A może stanie się coś jeszcze gorszego?
Wskutek splotu niezwykłych okoliczności Dawsyn zyskuje szansę – choć bardzo, bardzo niewielką – by uciec. Pewien pół-Glacjanin oferuje jej pomoc. Czy można zaufać jednemu ze stworzeń, które terroryzują jej lud? Jedno jest pewne: Dawsyn zrobi wszystko, by nie zmarnować tej szansy, nawet jeśli będzie zmuszona zabić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Rozdział pierwszy
Zimno jest okrutne, chociaż martwe. Jest w stanie cię pochłonąć, pokonać, zmusić do niewyobrażalnych rzeczy. Może sprawić, że swoich wrogów będziesz traktować jak źródło ciepła, a przyjaciołom kraść płaszcze z pleców. Zimno jest martwe, ale nie sposób się go pozbyć.
Dawsyn dłonią w rękawicy uderza o najbliższe drzewo, żeby pobudzić czucie w palcach. Pod nosem powtarza swoją mantrę. Gdyby tego nie robiła, zimno zaczęłoby przypominać bestię.
Zimno jest martwe.
Zatrzymaj mróz.
Obserwuj Otchłań.
Te słowa są niczym szept, który w niej żyje. Są jak maksyma. Na początku były tylko lekcją z dzieciństwa, lecz teraz stanowią zasadę, dzięki której – zamiast trafić do krainy umarłych – wciąż pozostaje przy życiu.
Podnosi topór ze śniegu. Unosi go ponad ramię i opuszcza z obrzydliwą ostatecznością, a kłoda rozpada się na dwoje. Przez cały czas podkrada się do niej mróz – znajduje drogę z poszycia przez dziury w jej ubraniach. Dawsyn szepcze, żeby go powstrzymać.
– Zrzut! Nadchodzi!
Z wiatrem dobiegają ją głosy. Natychmiast odwraca się, chowa topór i porzuca swoje zajęcie. Zaczyna biec, próbując omijać po drodze zaspy. Przedziera się przez sosnowy zagajnik i słyszy tupot dziesiątek stóp dookoła. Wszyscy, niczym muchy, które zwietrzyły padlinę, biegną do środkowej części wioski, gdzie ma spaść Zrzut.
Dawsyn spogląda w niebo i na tle kłębów chmur dostrzega trzepoczące skrzydła. Poniżej, w szponach, zwisają drewniane skrzynie.
Pędzi coraz szybciej, a jej buty wzniecają tumany śniegu. Słyszy za sobą kroki. Jeśli nie będzie dość szybka, w skrzyniach nic dla niej nie pozostanie.
Dwuskrzydłe istoty zrzucają swój ładunek, a Dawsyn patrzy, jak spada on pomiędzy ludzi. Drewno pęka ze strasznym trzaskiem, gdy skrzynie poddają się, a ich zawartość rozsypuje się po śniegu. A ludzie… roją się wokół.
Dawsyn dobiega do sterty chwilę po rozbiciu się ładunku, ale zbyt wiele osób było już tu przed nią. Będzie musiała się przez nich przedrzeć. Tylko szybcy i silni zdołają zdobyć choć część spośród mizernych zapasów jedzenia, ubrań i narzędzi ze zrzuconych skrzyń.
Jakiś mężczyzna pochylił się, żeby zebrać rozsypane owoce – Dawsyn wspina się na jego plecy i rzuca w wir walki. Gdy zabłąkany łokieć uderza ją w szczękę, jęczy z bólu i spada na ziemię. Ktoś próbuje złapać ją za poły płaszcza, ale kopnięciami odpędza napastnika. Dawsyn sięga po nędzny kawałek krzesiwa, który dostrzega pomiędzy plątaniną kończyn, ale czyjaś wychudzona dłoń chwyta ją za nadgarstek. Kobieca dłoń.
Dawsyn nie zastanawia się nad tym i nie patrzy nawet w jej stronę. Odpycha obcą osobę z całą siłą. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest zmizerniały, wygłodzony czy chory. Nie zamierza dzielić się ze słabymi.
Zawartość skrzyń zaczyna znikać, a pomiędzy zwycięzcami i przegranymi wybuchają bójki. Zawsze tak jest. Często Zrzut prowadzi do śmierci. Skraj nie ma nic do zaoferowania mięczakom.
Dawsyn oddala się od opustoszałych skrzyń i kieruje się między drzewa. Trafiła jedynie na kawałek krzesiwa i strzępy tkanin. Żadnych innych narzędzi ani jedzenia, ale zawsze to coś. Chowa zdobycze do kieszeni. Powoli próbuje rozmasować opuchniętą szczękę i sięga po topór, który niosła na plecach.
Ma teraz dwadzieścia cztery lata, rozmyśla, z czego dwadzieścia spędziła, rąbiąc drewno. Widać to po jej dłoniach. Od wieków są pokryte odciskami. Czasami stwardniała skóra pęka i krwawi, ale Dawsyn nie czuje tego pod warstwami materiału, którym owija ręce.
Skupia się na drzewach, które choć nie są w pełni wyrośnięte, mają wyrytą literę S. Oznacza ona jej rodowe nazwisko – Sabar. Sosny w tym zagajniku zostały zasadzone ledwo dwie dekady temu. Każde drzewo w tym miejscu jest oznaczone przez jakąś rodzinę, ale tylko dwa z nich zdobi litera S.
– S jak siła – żartowała czasami jej mama. – S jak sukces.
Dwa drzewa oznaczają dwanaście miesięcy ciepła. Ciężko walczyła o to drewno. Kiedy sąsiedzi ze Skraju chcieli je sobie przywłaszczyć, Dawsyn wywijała toporem, wypluwała z siebie bluźnierstwa i groziła im nie tylko śmiercią, ale i jeszcze gorszymi rzeczami. Drzewa wciąż należą do niej. Nawet pomimo wyrytego znaku, będzie spokojna, dopiero gdy drewno znajdzie się porąbane i ułożone na stosach przy jej domu. Znów podnosi topór. Zamierza rąbać, póki każdy kawałek nie będzie w pełni należał do niej.
Wiatr smaga jej twarz, wyje cicho, przedzierając się przez przestrzeń gęsto wypełnioną drzewami, i wzburza śnieg, który na poszyciu leśnym wygląda jak duchy. Podmuchy uderzają w nogi Dawsyn niczym kamienie. Zimno jest martwe.
Bierze zamach toporem, unosząc go ponad głowę. Pozwala, żeby waga jej ciała i grawitacja nadały siłę uderzeniom, które raz po raz rozłupują drewno. Rytm tej czynności przynosi jej spokój. Ból w barku jest dobrze znany, wręcz utęskniony. Topór zna jej dłonie, daje się prowadzić, jest posłuszny poleceniom i uderza tam, gdzie wycelowała. Raz po raz.
Jej ciało zatraciło się w znanym rytmie, ale myśli błądzą. Wspomina opowieści babci – część z nich była prawdziwa, ale większość nie; wspomina mamę i siostrę, ich piosenki w czasie pracy. Dawsyn śpiewa je teraz, żeby zatrzymać mróz, który przenika przez podeszwy jej butów.
Może i są to tylko dwa drzewa, ale dla jednej osoby to praca na całe tygodnie. Ostatniej osoby, która pozostała z rodziny Sabarów. S jak samotność. S jak samodzielność.
Ponad godzinę zajmuje jej przeciągnięcie sosny na saniach do chaty; ramiona dziewczyny krzyczą z bólu. Drewno pozostawione w śniegu się jej nie przyda. Zanim jednak schroni się w środku, wyjmuje z kieszeni sadzonki, które wcześniej ostrożnie wycięła i zachowała.
Dawsyn uderza zakrzywioną łopatką w ziemię i usuwa warstwy śniegu. Kopie, póki szara ziemia nie ustępuje ciemnobrązowej. Chowa w niej jedną z roślinek i starannie przykrywa jej korzenie. Drugą sadzi dziesięć kroków dalej, a na koniec szepcze słowa zachęty. Spogląda w niebo i modli się o życie dość długie, żeby pewnego dnia drzewo dostarczyło jej drewna i ciepła.
Powinna przygotować posiłek, ale gdy w końcu jest bezpieczna w swojej chacie, najpierw chwyta za narzędzia. Tego wieczoru jej ciało nie odczuwa głodu, zamiast tego chce rzeźbić. Zamierzała zmienić jeden z kawałów sosny w stół. Zajmie jej to kilka dni i będzie musiała wygospodarować czas pomiędzy innymi obowiązkami, ale trudno. Umiejętność wycinania z drewna różnych kształtów, niczym schedę, przekazał jej ojciec. Podobnie jak rąbanie kłód, również to zajęcie miało swój rytm, choć delikatniejszy. Posunięcia zamiast uderzeń. Dzięki temu jej umysł mógł dalej podróżować rzeką wspomnień, żeby Dawsyn znów zobaczyła się z utraconą rodziną. Palenisko ledwie jest w stanie rozgrzać ciało, ale umysł to potrafi. Jeśli w życiu nauczyła się czegokolwiek, to właśnie oszukiwać własny mózg. Rzeźbi i rąbie, wspomina i opiera się zimnu. Czasem, gdy mróz zachęca ją, żeby wskoczyła do ognia, zanurzyła się we wrzącej wodzie albo zakopała w ciałach zmarłych, chce go posłuchać.
Jednak nie dziś. Tego dnia nie daje się mrozowi. Zimno jest martwe.
Rozdział drugi
Już świta, ale Dawsyn nie poddała się senności.
Rzeźbiła tak długo, że odciski na jej skórze zaczęły krwawić. Udało jej się jednak skończyć mały stolik. Mebel zajmuje teraz miejsce w kuchni. Dziewczyna podchodzi do paleniska i podnosi żeliwną misę, która grzała się na ogniu. Wzdryga się, gdy wkłada dłonie do naczynia. Wypełniająca je woda jest gorąca, choć nie parzy. Dawsyn z ulgą przygląda się zaschniętej krwi, która tworzy wzory w cieczy. Wyćwiczonymi ruchami kolejno wyciąga drzazgi. To jej rytuał. Śpiewa cicho piosenkę, którą lubiła jej babcia.
Duszę w jedno zlej, kość złam i lecz, kiedy usta kłamstwo szepczą, nie maleje jego cena. Zmruż oczy i śpij, ustom daj odpocząć, oddech swój uspokój. Tam, gdzie leżysz, smutku brak, i nie sięga śmierci ręka.
To złowieszcze słowa, ale i tak lepsze niż cisza. Chata kiedyś była tłoczna, gwarna i zbyt pełna wszystkiego. Teraz było w niej zbyt pusto. Dawsyn poznała potęgę ciszy. To chwila, zanim zaczynasz się bać. To brak innych ludzi. Sekunda, zanim potwór schwyci cię w swe szpony. Dawsyn tego nie cierpi.
Tak samo jak ciszy, która dziś pokrywa Skraj. Nie słychać żadnych odgłosów za drzwiami. Jej dom jest więzieniem bez wysokich murów i łańcuchów. Nie byłyby tutaj potrzebne. Urodziła się na tej górze, na Skraju. Tak blisko nieba, że nigdy nie widziała ziemi.
Skraj jest po prostu urwiskiem. Płaską równiną na górskim zboczu. Nieszczęśnicy, którzy tu mieszkają, nigdy nie odejdą, ponieważ Skraj leży na krawędzi wielkiej Otchłani. Ta dzieli górę na pół i jest tak głęboka, że nie sposób zobaczyć jej dna. Jej brzegi są równie śmiercionośne jak jej strome ściany. Kiedyś jej przyjaciel, Klaus, pochylił się, żeby podnieść upuszczoną kłodę. Poślizgnął się i stoczył w usta Otchłani. I to wszystko. Obserwuj Otchłań. Wcale nie był blisko, ale brzegi są skute lodem. Chwytają każdego, kto zapuści się za daleko.
Ludzie ze Skraju mówią, że Otchłań jest przeklęta.
Dawsyn sądzi jednak, że to ludzie są przeklęci.
Wieśniacy trzymają się jak najdalej od Otchłani, choć otacza ich pionowa ściana góry. To lity obsydian, po którym nie da się wspiąć. Pozostaje tylko kilka hektarów, w sam raz na niewielkie sosnowe i jodłowe zagajniki. W sam raz na walkę o przetrwanie. W sam raz, żeby mieszkańcy mogli zbudować schronienia ze ścinanych sosen. Gatunek niegdyś powszechnie występujący, ale obecnie ograniczony do małego punktu na mapie. Wciąż to lepsze wyjście. Lepiej gnieździć się na tej lodowej półce niczym szczury, niż dać się połknąć Otchłani. Albo, co gorsza, trafić na drugą stronę.
Dawsyn znowu sznuruje buty i wsuwa ciągle wilgotne rękawice na poranione dłonie. Wkłada płaszcz i ciągnie sanki do drzwi, a potem na zewnątrz. Po drodze zabiera swój nowy stół, który zamierza zanieść do chaty przy krzywej ścianie góry. Przyjmą go tam z wdzięcznością.
Śnieg nie sięga jej do kostek – jest zbyt blisko Czoła. To nieskończenie wysoka ściana, która znika wysoko w chmurach. Skraj powoli opada coraz niżej, prosto w tę szczelinę, która rozrywa świat, niczym potwór z talerzem przechylonym nad paszczą.
W cieplejsze miesiące śnieg próbuje się topić, a wtedy Czoło zaczyna połyskiwać. Jak zamarznięty, lśniący wodospad. Zwierciadło, które odbija głębiny Otchłani. Jeśli ta zapomniana przez boga góra ma szczyt, Dawsyn nigdy go nie widziała. Czasami się zastanawia, na jakiej wysokości mieści się Skraj. W połowie góry? W jednej trzeciej? Mniej? Tego chyba nikt nie wie, a z góry nie spada nic poza śniegiem. Czasami jest to śnieg z deszczem. Żadnych kamieni, żadnych lawin, żadnych wskazówek.
Pora roku wciąż jest nieprzyjazna, więc Czoło nie połyskuje. Ścieżka, którą wybrała Dawsyn, jest pusta. Rzadki luksus. To najbezpieczniejsza droga pomiędzy chatami, najdalej od Otchłani. Dlatego zwykle jest najczęściej wybierana, ale wyjący wiatr odstraszył wieśniaków. Taki dzień powinno się spędzić w pobliżu trzaskającego ognia, póki nie minie zawierucha. Dawsyn jest rozkojarzona. Nie słyszała wiatru, póki nie znalazła się na dworze.
Klnie przez szczękające zęby. Ciągnie sanki pod drzwi pobliskiej chaty i puka. Wyczerpanie krótką wyprawą rozrywa jej płuca. Ktoś patrzy na nią przez otwór, a potem drzwi otwierają się.
– Sabar, co tu robisz, do cholery?
– Idę na piknik. Dołączysz? – Dreszcze zakryły jej grymas.
– Właź do środka – ryczy Hector. Nagle zauważa stół, który za sobą przyciągnęła. – Sama to zrobiłaś?
Zamiast odpowiedzieć, Dawsyn przepycha się obok niego w stronę paleniska.
– Możesz go wnieść.
Hector posłusznie chwyta stół, a potem odwraca go na bok, wnosi przez drzwi i stawia na podłodze.
Dawsyn obserwuje go, ściągając rękawice. Hector jest wychudzony. Może nawet bardziej niż normalnie, choć na Skraju nie ma nikogo, kto wyglądałby na dobrze odżywionego. Ma niechlujnie obcięte włosy w kolorze piasku, które zwisają smętnie nad czołem. Jest mniej więcej w jej wieku, rok starszy lub młodszy. Chata należy do niego i jego matki, ale nigdzie jej nie widać.
– Twoja mama jest chora? – pyta ostrożnie Dawsyn.
Nie jest tutaj rzadkością, że członkowie rodzin znikają z dnia na dzień.
– Nie, ma się całkiem dobrze – mówi Hector. Jego dłoń przesuwa się po blacie stołu. – Wczoraj wieczorem odwiedzała Rothów i zatrzymała ją tam zamieć. Tym razem zaczęła się niespodziewanie. Boję się, że będzie musiała zostać jeszcze jeden dzień.
Naprawdę sprawia wrażenie zmartwionego, a jego oczy co chwilę kierują się w stronę drzwi.
Dawsyn wie, że Hector nie boi się o stan matki – u Rothów na pewno zajmowano się nią dobrze. Ich gościnność ma jednak swoją cenę: jedzenie, które dostanie, i ciepło ze spalonego drewna. A on nie ma czym zapłacić. Stracił prawo do swoich sosen na rzecz znanych na Skraju łajdaków. W efekcie on i jego matka w ciągu ostatniego miesiąca balansowali na cienkiej linii pomiędzy głodem a zamarznięciem. Chłopak musiał spalić ich ostatni stół i Dawsyn podejrzewa, że to samo zrobi z nowym.
– Możesz przestać patrzeć na mnie z taką litością – mówi Hector, gdy siadają przy palenisku. – Ubiłem interes z Polsonami. W następnym sezonie dam im ćwierć naszego drewna.
Ćwierć? To za dużo. Pewnie jednak musiał się na taki układ zgodzić.
– I jak dużo dostaniesz w zamian?
– Wystarczająco – odpowiada, ale jego twarz krzywi się w grymasie. – Dziękuję za stół. Matka poczuje ulgę. – W uniesionych kącikach jego ust i rumieńcu na szyi Dawsyn dostrzega szczerą wdzięczność.
Hector nalewa dla niej do kubka parującą wodę, a na zewnątrz nasila się śnieżyca. Nie mówią nic więcej. Jako dzieci nie robili nic poza paplaniem. Dawsyn podejrzewa, że skończyły im się sprawy do omówienia, a przynajmniej te wesołe. W ich oczach nie lśni już dziecięca radość. Od dawna nie są w stanie wzbudzić w sobie ciekawości na temat tego, co znajduje się pod albo nad Skrajem. Dawniej potrafili godzinami wymieniać się pomysłami niczym pieniędzmi – o wróżkach strzegących lasów i wiedźmach, które rzucały zaklęcia ze swoich śnieżnych nor. Studnia wyobraźni, z której pili podczas dyskusji o Otchłani i bestiach po drugiej stronie, już dawno wyschła. Dawsyn jest jednak tutaj, nachyla się nad paleniskiem i rozkoszuje się zarówno ciepłem bijącym od ognia, jak i towarzystwem Hectora.
Gdy chłopak patrzy na nią, widzi sprzymierzeńca; osobę, którą zna i rozumie lepiej niż kogokolwiek innego na Skraju. Dawsyn to ktoś, kto – gdy zacznie się zamieć – przytaszczy ci ręcznie wystrugany stół i nie będzie oczekiwać zapłaty. Są przyjaciółmi, a przyjaciele na Skraju są gatunkiem na wymarciu.
Podobnie jak kochankowie. Ani Dawsyn, ani Hector nie są odporni na pożądanie.
– Powinnaś zostać na noc. Zamieć porwie cię aż do Otchłani, jeśli teraz przejdziesz przez próg.
– Wiem – odpowiada Dawsyn.
– Podejrzewam, że to zaplanowałaś.
Prawdopodobnie tak właśnie było i w najbardziej samotnych chwilach nocy, gdy rzeźbiła, jednocześnie w jej głowie nieświadomie powstawał ten plan. Cokolwiek mogłoby jej dać towarzystwo Hectora, żadna zamieć nie była tego warta. Ale od ostatniego czasu, gdy dotykała innej osoby, minęło bardzo długo. Była tego spragniona.
Siedzą bez słów jeszcze kilka chwil, podczas których Dawsyn opróżnia swój kubek. Potem wstaje, ściąga płaszcz i buty i bez dalszej zwłoki siada na kolanach Hectora.
Spodziewał się tego i czekał na to, dlatego obejmuje ją w talii, a ich usta się spotykają.
Nigdy nie należał do tych, którzy zwlekają. Przeciąga językiem po jej dolnej wardze, a potem ściąga z niej kolejne ubrania i odrzuca je w kąt. Potem dłonie wracają na jej ciało.
Dawsyn rozwiązuje sznurki spodni Hectora, a on odnajduje ustami jej sterczące sutki. Kładzie ją na sienniku, rozbiera do końca i wsuwa się w nią.
Oboje nigdy nie zaznali niczego poza pośpiechem. Zawsze było coś, czym powinni się natychmiast zająć, albo ktoś, kto im przeszkadzał. Dziś, gdy śnieg i wiatr raz po raz uderzają w drzwi chaty, nic ich nie ponagla. Mimo to wciąż się śpieszą. Ich zbliżenie jest raczej wynikiem potrzeby niż prawdziwego pragnienia. Pomaga uśmierzyć ból.
Hector raz po raz zanurza się w jej najcieplejszych miejscach. Syczy, czując, jak go otaczają. Reaguje na jej ruchy, gdy biodra Dawsyn unoszą się na spotkanie z jego, a potem im ustępują. Jego usta wędrują po jej szyi, a ona jęczy, jej puls przyśpiesza, a w brzuchu czuje ciepło, jakby w środku pojawiła się iskra. Tempo ich ruchów przyśpiesza, a iskra w końcu przeradza się w płomień, który nagle wybucha oślepiającym blaskiem. Równie szybko gaśnie i nie ma po nim śladu.
Gdy on dochodzi po chwili, jęczy z rozkoszy w szyję Dawsyn, a jego biodra zatrzymują się nagle. Oboje opadają na posłanie.
Po wszystkim nie ma pomiędzy nimi czułości. Nigdy nie było, podobnie jak zawstydzenia. Dobrze znają swoje role.
Ich nagie ciała leżą obok siebie, a ruchy ich klatek piersiowych są zsynchronizowane. Wkrótce zaczną się ubierać i zachowywać, jakby pomiędzy nimi nie było nic poza przyjaźnią.
Dziś jednak nie mają powodów do pośpiechu.
Hector wodzi wzrokiem po jej ciele, od ramion, przez biodra, po stopy. W końcu wbija spojrzenie w sufit. Sprawia wrażenie zamyślonego.
– Właśnie mija rok, odkąd mój ojciec został zabrany w Otchłań – odzywa się w końcu, a jego głos słabnie z każdym słowem.
Dawsyn czuje ucisk w żołądku. Oczywiście. Powinna była o tym pomyśleć. Pierwszy rok jest zawsze najgorszy.
– Przykro mi – mówi.
– Wszystko w porządku – odpowiada Hector. Podnosi się i zbiera swoje ubrania.
Dawsyn przygląda mu się uważnie.
– Zastanawiam się, co pomyślałby o mnie ojciec, gdyby wiedział, że straciłem nasze drewno na rzecz tych głąbów. Pewnie uznałby mnie za głupca.
„Te głąby” to Levisonowie, kilku braci, prawdziwa wataha dzikich wilków. Hector opowiedział jej o dniu, w którym stracił swój przydział drewna: przyłożyli mu nóż do gardła i zmienili oznaczenia sosen na symbol swojej rodziny. Dawsyn chciała pójść do chaty Levisonów i ją podpalić, ale Hector nie zgodził się na to.
– Nie sądzę, żeby uznał cię za głupca. Głupiec dałby się zabić za kilka drzew – mówi mu.
– A jednak – odpowiada Hector ze spojrzeniem wbitym w ogień paleniska – oto ja. Polegam na sąsiadach, którzy dostarczają mi drewno i meble. – Żałośnie rozgląda się po wnętrzu chaty. Na koniec zamyka oczy, niezdolny do pogodzenia się z bilansem swojego życia.
Dawsyn wstaje, nieskrępowana brakiem ubrań. Rusza w jego kierunku z zaciśniętymi pięściami i uderza go w tors.
– Przestań! Użalanie się nad sobą w niczym ci nie pomoże.
Wpatruje się w niego, ale on, milcząc, nie odwraca wzroku od ognia. Jego oczy są zamglone, a po chwili wilgotnieją. Łza spływa najkrótszą drogą w stronę zarostu.
Wyciąga ręce do Dawsyn, która pozwala się objąć i przyciągnąć. Jej piersi opierają się o jego tors, a jego głowa zanurza się w jej czarnych włosach. Hector zaczyna szlochać.
Gdyby ktoś ich podglądał, mógłby uznać ich za kochanków: naga dziewczyna tuli płaczącego chłopaka. Tak naprawdę są dwoma odcieniami tego samego osamotnienia. Przyjaciółmi, którzy wspierają się nawzajem w trakcie burzy.
Póki zawodzenie nie ustaje, Dawsyn jedną ręką gładzi go po włosach, a drugą obejmuje. W końcu Hector podnosi głowę i przeciera opuchniętą twarz.
– Powinnam się ubrać – mówi mu, wycierając wilgoć z jego policzka.
W odpowiedzi kiwa głową, ale ma nieobecne spojrzenie. Dawsyn wie, że wciąż myśli o dniu, w którym zabrano jego ojca. Tutaj wspomnienia łatwo stają się duchami.
Nad Otchłanią czają się bestie. Te same, które przed wieloma laty przygnały ludzi na Skraj. Są ich strażnikami i nadzorcami. Panami ich losu.
Glacjanie.
Ogromne istoty o białych skrzydłach, które czasem zrzucają tu skromne racje zaopatrzenia. Ale pojawiają się też z innego powodu.
Ludzie ze Skraju nazywają to Dniem Selekcji. Potworna ceremonia, do której są zmuszani. Czas sądu.
Pierwszego dnia każdej kolejnej pory roku wieśniacy zbierają się przed domami i czekają. Czekają na Glacjan, którzy przybywają po swoją należność z drugiej strony Otchłani.
Wedle zwyczaju gospodarz każdego domu czeka kilka kroków przed resztą swojej rodziny i ofiarowuje siebie w zamian za nią. Za każdym razem wszyscy wypatrują na niebie przelatujących nad drzewami Glacjan. W ramach przerażającego wstępu istoty krążą w stadzie. Ich żylaste skrzydła są rozpostarte i biją powietrze. Później opadają. Ludzie wzdrygają się, ale nie szukają schronienia. Okazywanie strachu nic nie zmieni, a brak przedstawicieli danego domostwa nie uchodzi uwadze Glacjan, którzy wtedy wyważają drzwi, depczą dachy, niszcząc je, a mieszkańców zaciągają do Otchłani… co do jednego.
Dlatego wieśniacy wyznaczają jedną osobę, żeby oszczędzić pozostałych. Gdy Glacjanie opadną z nieba, ich szponiaste kończyny porwą losowych ludzi, wbiją się w ich ramiona i poniosą ich w niebo. Znikną ponad chmurami i nikt ich już więcej nie zobaczy.
W powszechnej opinii wybrani ludzie są pożerani. Czy naprawdę tak jest? Nikt nigdy nie znalazł na to dowodów. Dawsyn widziała, jak Glacjanie miażdżyli, upuszczali z wysokości i ranili szponami jej sąsiadów. Nigdy nie była świadkiem gryzienia ani zjadania. Zakłada jednak, że ludzie są przetrzymywani i porywani z jakiegoś powodu. Glacjanie ich potrzebują, tak jak człowiek potrzebuje obsiać ziemię, dbać o plony i zebrać żniwa. Nie przybywają po to, aby ich unicestwiać. Przygnali ludzi na swoje pola, a teraz regularnie wracają po bydło na rzeź.
Dawsyn pamięta ten dzień dwie pory roku temu, gdy ze stada wyrwał się błyszczący, biały Glacjanin. Skierował się w stronę Czoła i leżącej przy nim chaty Hectora. Pamięta ojca Hectora, który stał na otwartej przestrzeni. Zawsze doskonale słyszy niosące się po całym Skraju zawodzenia wielu ludzi, gdy szpony rozrywają im skórę i zaciskają się na kościach. Ojciec Hectora nie wydał jednak ani jednego dźwięku. Ból wykrzywił jego twarz, ale mężczyzna zniknął, zanim zdołał krzyknąć. W jednej chwili stał tam, a w następnej był kropką na niebie.
Zanim został zabrany, minęło ponad dziesięć lat, od kiedy ich rodzina musiała kogoś poświęcić. Zarówno Hector, jak i jego matka twierdzili, że można było się tego spodziewać – strata była dla nich jednak niczym zainfekowana rana. Dawsyn doskonale wie, że takich obrażeń można nie zauważyć, ale one powoli się powiększają, zaogniają i niespodziewanie niszczą człowieka.
– Następna Selekcja przypada za tydzień – mówi Hector.
Zajmie miejsce swojego ojca, gotowy zniknąć w niebie, żeby uratować matkę.
Dawsyn po raz kolejny będzie stała jako przedstawiciel swojego gospodarstwa i jego jedyny członek, jak robi to od siedmiu lat.
Ostatniej nocy znowu przyszła jej do głowy myśl – jak za każdym razem, gdy kończy się kolejna pora roku – że może tym razem jej szczęście się wyczerpie. Bez szwanku przetrwała siedem lat i czternaście Selekcji. Sądzi, że jej szczęście ostatecznie musi się skończyć.
– Oferta wciąż obowiązuje – mówi Hector, przerywając jej zadumę. – Możesz stanąć za mną jako członek naszego gospodarstwa.
Nie może. Nie może porzucić chaty Sabarów – sanktuarium dziewcząt – i pozwolić Hectorowi ofiarować się za nią.
– Jeśli szukasz żony, mogłeś mnie po prostu zapytać – odpowiada mu z uśmiechem.
– Gdybym to zrobił, już nigdy nie zaznałbym ani dnia spokoju. – Hector wykrzywia się do niej.
– Pewnie nie. – Dawsyn wzrusza ramionami. – Ale przynajmniej miałbyś kogoś do pilnowania twoich drzew. Plotki na Skraju głoszą, że miałeś z tym problem.
– Auć, zabolało! – prycha chłopak.
Idzie do spiżarni i przynosi dwie gruszki. Jedną z nich podaje dziewczynie. Wygląda na to, że podczas Zrzutu miał więcej szczęścia niż ona.
– Nigdy za mnie nie wyjdziesz, Dawsyn. Gdybym uznał, że to zrobisz, może w końcu bym cię o to poprosił. Do diabła ze spokojem. To byłoby lepsze niż świadomość, że zostawiam cię samą w twojej chacie.
– Nie zostawiasz mnie – odpowiada mu i wgryza się w gruszkę. – Sama wybrałam samotność.
– Wiesz, co myślę? – pyta Hector, a jego owoc pozostaje nietknięty. – Że może chciałabyś, żeby cię wybrano.
Dawsyn przestaje żuć. Zastanawia się nad bezsennymi nocami i wypełnionymi pracą dniami, które nieubłaganie zmierzają do kolejnej Selekcji. Wszystkie wypełnia strach. Myśli o ciszy wypełniającej jej chatę i też dochodzi do wniosku, że może czeka na koniec.
Pewnie jest zmęczona.
Pewnie są gorsze rzeczy niż śmierć.
Gdy tego popołudnia światło dzienne rozpraszają fale mrozu, Dawsyn udaje się zasnąć. Ona i Hector leżą na osobnych pryczach, ale miękki dźwięk jego oddechu ją uspokaja – mały dowód jego obecności. Zanim jej oczy się zamkną, a umysł odpłynie, myśli o szponach Glacjan i o tym, jak przebijają skórę. Może ten ból wcale nie byłby taki straszny?
Rozdział trzeci
Kobieta, która ją wychowała, nazywała ich chatę „sanktuarium dziewcząt”. Było to miejsce wyjątkowe na Skraju, gdzie zagrożenia nie ograniczają się tylko do pogody, Otchłani czy niedoborów jedzenia. Problemem jest też brak miejsca, w którym kobiety mogłyby znaleźć schronienie. Dawsyn sądzi, że żyjąc tak, jak żyły – w domu będącym pod ochroną tylko dwóch kobiet – mogły być łatwym celem. Jej matka każdej nocy spała jednak z naostrzonym nożem pod poduszką. Wiedzieli o tym wszyscy mieszkańcy wsi, a niektórzy przekonali się o tym na własnej skórze, gdy nóż wrzynał się w ich gardła. Dawsyn nie wie kiedy, ale w pewnym momencie mężczyźni przestali je nachodzić.
Dawno temu mieszkał tu również jej ojciec. Zbudował to miejsce i dbał, żeby miały co jeść. Teraz leży gdzieś na dnie Otchłani, na stercie tych, którzy spadli przed nim. Jego szczątki zostały pogrzebane przez ciała ludzi, którzy spadli po nim. Wdał się w bójkę z innym mężczyzną zbyt blisko rozpadliny. W ten sposób jego żona, Briar, stała się wdową w ciąży.
Dawsyn pamięta, jak Briar weszła do chaty; jej brzuch toczył się przed nią.
– Zniknął w niej – wyszeptała w pustkę, do siebie samej, do nikogo.
Zajęło im kilka chwil, zanim zrozumiały, że chodzi o Otchłań.
– Naprawdę odszedł? – zapytała Valma, babka Dawsyn.
Kolana ugięły się pod Briar i zderzyły z podłogą. Pokiwała głową, ale się nie załamała. Ani wtedy, ani nigdy później.
W nocy Dawsyn budziły odgłosy tłumionego łkania, ale za dnia kobieta nigdy nie okazywała słabości. Od tamtej chwili ich sanktuarium chroniła cienka stal, a Briar wychowywała swoje dzieci, zatrzymywała mróz, obserwowała Otchłań i nigdy nie pozwoliła intruzom przekroczyć ich progu.
Dawsyn wyciera zaróżowione dłonie w suchą tkaninę leżącą przy miednicy, a potem odwraca się do wnętrza chaty. Tutaj biegała w kółko Maya, jej młodsza siostra. Częściej krzyczała, niż mówiła, a jej potargane włosy przypominały ptasie gniazdo. Nad ogniem zawsze wisiał garnek z wrzącą wodą. Ich babcia siadała na swojej pryczy przy ścianie i cerowała ubrania. Z jej ust wydobywał się nieustanny strumień ostrzeżeń, które Maya puszczała mimo uszu. W końcu Briar nakazywała Dawsyn zabrać siostrę na zewnątrz, gdzie mogła się wyszaleć. Nienawidziła tego. Nie chciało jej się sznurować butów, opatulać płaszczem i odchodzić od ciepłego paleniska. Maya domagała się zabaw i uciekała, gdy siostra ją wołała. Gdy mróz zaczynał zbierać się na jej brwiach, Dawsyn przeklinała Briar za wysyłanie jej z Mayą na zewnątrz każdego dnia.
Obydwie w końcu jednak dorosły, tak jak rosną drzewa. Ich wspólne zabawy stały się znośniejsze, mniej uciążliwe. Gdy Dawsyn miała piętnaście lat, jej babcię zmógł obezwładniający kaszel. Z czterech zostały tylko trzy.
Nawet bez Valmy dobrze radziły sobie w swoim sanktuarium dziewcząt. Briar chroniła je i dbała, żeby były ogrzane i najedzone. Szczęśliwie przetrwały wszystkie Selekcje. Dawsyn podejrzewa, że stała się zbyt pewna siebie. Miała szesnaście lat, a jej rodzina ani razu nie zmniejszyła się przez Glacjan.
Dobra passa nie trwała wiecznie.
Gdy zmieniły się pory roku, mieszkańcy Skraju zebrali się przed domami. Wiatr zwiastował nadejście trudnych miesięcy. Dawsyn trzymała się blisko Mayi, ubrana w za duży co najmniej o dwa rozmiary, postrzępiony płaszcz. Należał do ich babci. Dziesięć kroków przed nimi stała Briar. Jej twarz skierowana była ku niebu, ramiona wyprostowane, a za plecami skrywała nóż.
– Tym razem mogą ją zabrać – powiedziała Maya cichym, przestraszonym głosem.
– Nie zabiorą.
– Mogą. Nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie okłamywać. – Siostra skrzywiła się, mruganiem starając się powstrzymać małe płatki śniegu wpadające do oczu.
Dawsyn nic nie odpowiedziała.
– Jeśli zostanie wybrana, musimy walczyć.
– Nie bądź głupia. Zabiją cię. – Dawsyn odwróciła się do siostry.
Powinna była to przewidzieć. Powinna przewidzieć, że Maya, która nigdy nikogo nie posłuchała, nie zmieni planów bez względu na nic.
Glacjanie przybyli.
Krążyli na niebie, odporni na śnieżycę. Podmuch wiatru uderzył Dawsyn w twarz, zanim zdążyła się odwrócić. Oczy zapiekły ją od ukąszenia mrozu i zamknęła je. Poczuła, jak Maya wyrywa ramię z jej uścisku. Otworzyła oczy, ale siostra zniknęła. Dziewczynka zmierzała przez śnieg w stronę swojej matki. Musiała zmagać się z wiatrem, który spychał ją w kierunku krzywizny Czoła. Dawsyn krzyknęła, ale jej głos zniknął w wietrze.
Glacjanie opadli w dół.
Dawsyn w przerażeniu pomknęła przed siebie. Jej buty grzęzły w zaspach, a śnieg lepił się do nich i ciążył coraz bardziej. Ciągle wrzeszczała, a wiatr dzwonił jej w uszach. Poruszała się zbyt wolno.
Rozległo się jeszcze jedno wycie, mniej znajome. Briar przewróciła się w śnieg, gdy Maya do niej doskoczyła. Szpony ogromnego, bladego Glacjanina pochwyciły wąskie barki dziewczyny. Dawsyn po raz ostatni mignęły falujące, czarne włosy Mayi, jej przerażona twarz i krew spływająca po karku. Po chwili dziewczyna zniknęła na niebie.
Już osiem lat temu.
Dawsyn wybudza się, gdy w jej śnie Briar zaczyna krzyczeć. Gorączka koszmaru pozostawia na jej skórze warstewkę potu. Jej włosy są całe wilgotne po kolejnej niespokojnej nocy.
Wzdycha i siada na sienniku. Przez większość dni z trudem przypomina sobie swoją rodzinę. Czasem zapomina szczegóły wyglądu siostry, ale wie, że tego dnia będzie inaczej.
Słońce wschodzi, ale nie jest w stanie oświetlić nawet czubków najwyższych gałęzi. To pierwszy dzień urodzajnej pory roku. Jest cieplejsza, choć ledwo. Na Skraju tak naprawdę panuje nieustanna zima. Dwie pory roku rozróżniają śnieg i topniejąca breja, lód i marznący deszcz. Zmiana pozwala przynajmniej zauważyć upływ czasu i wnosi coś nowego do krajobrazu. Oznacza też możliwość przetrwania bez nieustannego podtrzymywania ognia. Godziny nie są już sumą spalonego drewna.
Dawsyn wychodzi na zewnątrz przed wszystkimi i znów zanurza buty w śniegu. Dziś nie idzie wzdłuż krzywizny Czoła. Wybiera drogę w dół zbocza Skraju, przez zagajnik. Światło nie dosięga jej ramion. Wraz z jej krokami milkną odgłosy małych zwierząt i ptaków. Wkrótce dociera na drugą stronę.
Przed nią znajduje się Otchłań. Pęknięcie, które obejmuje cały świat. Jest ledwie dwadzieścia stóp dalej i rozciąga się we wszystkich kierunkach. Dawsyn popycha do przodu słaby wiatr, ledwie wyczuwalny, łatwy do pokonania. Zupełnie inaczej było w dniu, w którym wybrano jej siostrę, ale podobnie, gdy odeszła Briar.
Kobieta o nerwach ze stali, trzymała się mocno po śmierci matki i męża, ale załamała się bez Mayi.
Dawsyn podejrzewała, że serce może pęknąć określoną ilość razy, zanim rozpadnie się na kawałki. Być może musiało do tego dojść. Mąż Briar zginął w wyniku wypadku, a jej matka zmarła wskutek zwykłego zapalenia płuc. Ale Maya zajęła jej miejsce. Życie, które trwa tylko dziesięć lat, nie powinno odchodzić za kogoś, kto przeżył czterdzieści.
W efekcie Briar pękła. Wcześniej zawsze wyprostowana, zaczęła kulić się w sobie. Stała się cieniem, który rąbał drewno, gotował wodę i cerował ubrania, ale przestał mówić i śmiać się. Po odejściu Mayi przez kilka miesięcy Briar przesypiała całe dnie. Pod koniec nie spała prawie w ogóle. I patrzyła przed siebie. Boże, ciągle się w coś wpatrywała. Dawsyn nie wie, co kobieta widziała. Cokolwiek to było, sprawiało, że jej policzki zapadały się coraz bardziej.
Przez rok Dawsyn obserwowała, jak Briar po trochu znika, choć czasami zdawało jej się, że widzi poprawę. Błysk w oku oznaczał, że następny dzień będzie łatwiejszy. Sen niezakłócony krzykami – sprawy przybierały lepszy obrót. Słaby uśmiech wskazywał, że zaczynała wybaczać samej sobie.
Pewnego ranka Briar jak zwykle obudziła Dawsyn. To był dzień Selekcji. Herbata była już zaparzona, a w palenisku paliły się nowe drwa. Briar, niegdyś tak piękna, odwróciła wychudzoną i pomarszczoną twarz do okna.
– Dzisiaj jest spokojnie – powiedziała córce. – Może przejdziemy się razem?
Dawsyn ubrała się i podążyła za nią w słabe światło słońca. Zastanawiała się, czy tego dnia Briar – opiekunka sanktuarium – w końcu dojdzie do siebie.
Wkroczyły pomiędzy drzewa i szły obok siebie aż na drugą stronę. W pewnym momencie Dawsyn rzuciła jakimś przekleństwem na temat Glacjan, a Briar odchyliła głowę i zaśmiała się.
– Stałaś się lepsza ode mnie, kochana – powiedziała i ucałowała rękę córki.
Usiadły na krawędzi lodu, co później Dawsyn robiła przed wszystkimi Selekcjami. Briar snuła opowieści o babce dziewczyny, dzieciństwie Dawsyn, a w końcu – o Mayi.
– Nigdy nie słuchała – wyszeptała kobieta, a jej spojrzenie stało się nieobecne.
– To prawda.
Briar lekko potrząsnęła głową, a potem uśmiechnęła się do Dawsyn.
– Ty jednak przetrwasz wszystko, kochana. Za każdym razem pokazujesz, że masz siłę, której mnie brakowało. Zawsze będziesz silna. Nigdy w to nie wątpiłam.
– Miałam doskonałą nauczycielkę – odgryzła się dziewczyna.
– Nie jestem o tym przekonana. – Briar znów się zaśmiała.
– Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy.
Uśmiech kobiety zniknął.
– Co do tego również nie mam pewności. Ale kochałam ciebie i twoją siostrę. Przynajmniej pod tym względem nie zawiodłam. – Odwróciła twarz w stronę Otchłani, zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. – Tęsknię za nimi… i jestem zmęczona.
Dawsyn kiwnęła głową. Znała to uczucie. Spojrzała na Briar i zdała sobie sprawę, że nigdy nie widziała nikogo bardziej wyczerpanego.
Briar zmierzwiła włosy dziewczyny i dwa razy ucałowała jej czoło spękanymi ustami.
– Poradzisz sobie lepiej – powiedziała spokojnym głosem. – Zimno jest martwe, ale ty jesteś żywa.
Ich spojrzenia się spotkały, ale po chwili Briar zamknęła oczy. Zabrała rękę z policzka Dawsyn i nagle rzuciła się do przodu.
Oparła się plecami o lód i zaczęła zjeżdżać w stronę krawędzi. Przez pęd wyglądała, jakby czas się zatrzymał: jej włosy rozwiał wiatr, a ręce chwytały powietrze.
Po chwili jej nie było. Tak jak pozostałych.
Dawsyn została całkiem sama.
Rozdział czwarty
Jeszcze jeden krok i buty Dawsyn uderzą o lód, a ona zjedzie prosto w czarną czeluść.
Przychodzi na skraj Otchłani na początku każdej pory roku. Można stąd zobaczyć królestwo Glacjan po drugiej stronie. Nazywają je Glacją. Jeśli ktoś odważyłby się zbliżyć do samej krawędzi – jak Dawsyn teraz – zobaczyłby zamkowe iglice i wieże, a także dachy mniejszych budynków, które leżą w cieniu pałacu. Krajobraz po tamtej stronie jest równie nieprzyjazny, ale w końcu zbocza Glacji ustępują lasom i dolinom. Mieszkańcy Skraju są ograniczeni ze wszystkich stron, a Glacjanie mają cały świat do dyspozycji. Oni jednak wolą mróz. Wygląda na to, że nie interesują ich cieplejsze tereny.
Ludzie ze Skraju opowiadają własne i cudze historie o atakach, które sprowadziły ich w to miejsce. Domy w dolinach, gdzie wcześniej mieszkali wieśniacy, zostały spalone do gołej ziemi. Hordy Glacjan dokonały tego z łatwością. Ludzi pozabijali albo porwali i ponieśli wysoko w góry, poprzez całą Otchłań. Zostawili ich wśród śniegów i lodu Skraju, gdzie żyją do dziś. Glacjanie potrzebują do przetrwania dwóch rzeczy: zimna i ludzi.
Gdyby tylko ludzie wymagali równie mało. Bez potrzeby regularnego odżywiania się życie byłoby prostsze. Dawsyn często bawiła się w ten sposób – wyobrażała sobie, co jeden szczegół zmieniłby w jej życiu. Gdyby nie potrzebowała ciepła…, gdyby jej skóra była twarda jak żelazo…, gdyby ogień płonął bez drewna…, gdyby tylko wygrali bitwę przed laty…, gdyby tylko mogli zejść z tej pieprzonej góry.
To dziecięce mrzonki, do niczego nieprzydatne. Nie istnieje żadna droga, ani przez Otchłań, ani nad nią. Nie ma żadnego sposobu na wydostanie się, poza tymi, które najpierw cię zabiją. Dawsyn urodziła się na Skraju i nie zna świata na dole, ale jej babcia snuła opowieści o zielonych zaroślach, rozległych przestrzeniach, ziemi, w której można było zanurzyć dłoń, i okresach ciepła, gdy nie było śnieżyc. Dawsyn nie będzie dane tego poznać ani dotknąć. Urodziła się, żeby zatrzymywać mróz i obserwować Otchłań.
Patrzy na zamglone kontury Glacji i przygotowuje się na dzień, kiedy w końcu zostanie tam zabrana. Za każdym razem zastanawia się, czy nie powinna – tak jak Briar – wejść na lód i wybrać szybszą śmierć. To byłoby lepsze wyjście niż zamarzanie, milsze niż głód, mniej bolesne niż bycie pożartym.
Wie, że tego nie zrobi. Nie jest pewna, czy to przez strach, głupotę, czy upór. Zamiast tego posyła w Otchłań modlitwę za swoich rodziców. Kolejną kieruje ku niebu, za swoją siostrę i babcię. Potem spogląda w stronę Glacji, obserwuje Otchłań, a na koniec idzie w kierunku drzew.
Dobiega ją dźwięk miażdżonego pod butami śniegu i cichy śmiech.
To nie Hector, którego kroki są przyjazne, choć zmęczone. To odgłos nadchodzącego niebezpieczeństwa, dźwięk, który poprzedza zagrożenie.
Zza zasłony cieni na ścieżkę wychodzi mężczyzna.
– Sabar? – pyta i oblizuje wargi jak wilk. – Cóż za osobliwe miejsce dla samotnej dziewczyny! – Rzuca ponad jej ramionami znaczące spojrzenie na Otchłań. – A może dla twojej rodziny to nic nadzwyczajnego?
– Potrzebujesz czegoś, Redmond? – Dawsyn wzdycha.
– O tak, wielu rzeczy. Ale niewielu od ciebie, dziewucho – odpowiada ze złośliwym uśmiechem.
Josiah Redmond jest niski i żylasty, a jego ramiona są tak szerokie, że wypełniają przestrzeń pomiędzy drzewami. To za mało, żeby nie zwracać uwagi na jego ogromne uszy i długi, haczykowaty nos. Ma też czerwonawą brodę, która sięga mu wypiętej piersi. W starych, nienawistnych ustach zostało mu niewiele zepsutych zębów. To efekt nieustannych bójek, a do utraty kilku z nich zapewne przyczyniła się Briar.
– Jest jedna rzecz, którą mogłabyś mi dać – mówi mężczyzna.
Dawsyn przechyla głowę.
– Nie sądzę, żebyś chciał czekać na propozycję ode mnie, ale jeśli tak, to musiałbyś być naprawdę cierpliwy.
– Daj spokój. – Redmond chichocze i robi krok w jej stronę. – Nie zgrywaj niewiniątka. Wiem o twoich schadzkach z Hectorem.
Dawsyn chowa rękę za plecami, a drugą pociera twarz. Jej złość rośnie. Z mężczyznami zawsze jest tak samo. Są jak zwierzęta w klatce. Kiedy czują chuć, odbija im i tłuką się jak byki, jakby cała ich krew znajdowała się w kroczu i nie wystarczało jej już na mózg.
W taki dzień nie zamierza być łaskawa.
– Kiedy ostatnio próbowałeś się do mnie dobrać, kiepsko na tym wyszedłeś. Jesteś pewny, że znów chcesz spróbować?
Josiah dobywa zawieszonego przy biodrze noża do filetowania. Wzrusza ramionami, a jego spojrzenie spoczywa na niej.
– Dziś jest Selekcja, Sabar. W nasz ostatni dzień na tej pieprzonej skale powinniśmy gonić za marzeniami. Kto wie, co przyniesie zmierzch?
Niech będzie.
Gdy Redmond zaczyna krążyć wokół niej, Dawsyn się przygotowuje. Mężczyzna naprzeciw jest przewidywalnym przeciwnikiem – jak tchórz, zawsze stara się atakować z boku lub od tyłu.
– Raz wziąłem twoją matkę. Mówiła ci o tym? Była taka piękna. I dość miła albo sprzedajna, żeby mi się oddać. – Mężczyzna uśmiecha się.
Kolejna szczeniacka taktyka: próbuje ją zdenerwować, żeby popełniła błąd.
Redmond już niemal ją okrążył, a ona nawet się nie ruszyła. Jest w stanie odgadnąć jego pozycję dzięki odgłosom jego butów i zapachowi. Pozwala mu podejść jeszcze krok bliżej i czeka. Kiedy on się rzuca, Dawsyn w końcu wykonuje ruch.
Jej dłoń sięga po topór. Uchyla się przed jego ręką, gdy próbuje złapać ją za szyję. Dawsyn stawia nogę tuż obok niego, odwraca się i uderza go w skroń obuchem. Mężczyzna pada na ziemię.
Jęczy i jest ledwo przytomny. Próbuje sięgnąć po upuszczony nóż, który leży stopę dalej.
– Jestem tobą zażenowana – mruczy Dawsyn i pluje na śnieg.
Robi krok w kierunku ostrza i klęka blisko twarzy Redmonda. Jego oczy mrugają, a ona przykłada nóż do jednego z nich. Srebrny czubek znajduje się przy samej źrenicy.
Mężczyzna natychmiast odzyskuje przytomność, a jego usta drżą.
– Gdyby nie ta brzydka uwaga o mojej mamie, odpuściłabym ci – mówi Dawsyn. Jej słowa są stanowcze.
– Proszę – mamrocze Redmond. – Proszę.
Dziewczyna przewraca oczami.
– Czemu mężczyźni przypominają sobie o manierach dopiero z nożem przy źrenicy? Minutę temu nie byłeś takim dżentelmenem.
Redmond mruga ze strachu, a po chwili jego powieki zamykają się na stałe. Szczęka mu się rozluźnia i mężczyzna traci przytomność. Typowe…
Dawsyn zastanawia się, czy go tu zostawić. Obudziłby się później z obolałą głową i odmrożeniami.
Nie powinna.
– Pieprzony tchórzu. – Wstaje, chowa nóż i przypina topór do paska na plecach. Przykłada but do boku Redmonda i popycha go, aż jego ciało zaczyna się toczyć i wpada na lód. Dawsyn z niemałą przyjemnością obserwuje, jak zjeżdża i wpada w wielką, rozwartą paszczę świata.
Zastanawia się, co o niej mówi to, że nie jest załamana i nie płacze. Że czuje satysfakcję zamiast wyrzutów sumienia? Nie chce zabijać, nie dąży do tego, ale przemoc sama ją znajduje. Briar nauczyła ją odbierać życie tym, którzy nastają na jej własne.
Dawsyn nie jest pewna, czy właśnie to kobieta miała na myśli.
Rozdział piąty
Selekcja odbędzie się o zmierzchu. Okrucieństwo. To dzień, kiedy wszyscy się snują i starają się go jakoś spożytkować, ale nie ma w tym żadnej przyjemności. Zawsze upływa w zaskakujący sposób. Poranki się wleką i nagle światło znika, cienie się wydłużają i nadchodzi ten moment.
Dawsyn spędza dzień, niewiele robiąc, i nie wychodzi jej to na dobre. Bez przerwy łapie się na tym, że nie może się doczekać, aż wybije jedenasta. Wcześniej umocowuje sobie broń przy udzie. Topór, naostrzony i naoliwiony, ukryła za paskiem na plecach. Ostrze opiera się o jej łopatkę. Briar i Valma ceniły noże, ale ona woli coś bardziej znajomego, nawet jeśli jest mniej praktyczne.
Gdy słońce zachodzi nad Skrajem, Dawsyn i wszyscy pozostali opuszczają swoje chaty. Mimo że jej buty zapadają się w śniegu, dziewczyna idzie w znienawidzone miejsce przeznaczone dla głowy rodziny, choć tej już dawno nie ma. Z drżeniem bierze wdech, a lodowate powietrze kłuje ją w gardło. Patrzy w bok, wzdłuż Czoła, i szuka wzrokiem ścieżki do chaty Hectora. Chłopak stoi przed matką. Wykonuje delikatny gest ręką, a Dawsyn go odwzajemnia i z trudem połyka ślinę. Potem przenosi spojrzenie na niebo.
Ciężkie, szare chmury powoli wirują nad górą, zza której wyszły. Bicie serca dziewczyny przyśpiesza, podobnie jak oddech. Kłęby pary unoszą się z jej ust. Nie jest na tyle głupia, żeby udawać, że nie boi się tego, co ma się stać. Strach jej jednak nie pomoże, jeśli zostanie wybrana. Prostuje się, potrząsa rękoma i czeka.
W warstwie chmur pojawia się wyrwa, a wiry pierzchają na boki.
Wszyscy na Skraju wstrzymują oddech. Dla kogo będzie on ostatni?
Pojawia się pierwszy Glacjanin. Opada powolnym łukiem – to samica o bladej skórze i obfitej masie. Jej skrzydła, kościste i prześwitujące, mają długość całej chaty. Włosy powiewają na wietrze. Są popielatoszare, podobnie jak u pozostałej piątki, która szybko podąża za nią przez chmury. Zaczynają kołować w szerokim kręgu nad całym Skrajem. Wypatrują ofiary, jak sępy w poszukiwaniu padliny. Dawsyn zdaje sobie sprawę, jak wygląda dla nich z góry. Jak coś martwego.
Zaczyna liczyć, ile okrążeń zrobią, zanim opadną, żeby zabrać swój przydział. A może najpierw zaatakują? Może ktoś nie pokazał się przed swoją chatą.
Podczas szóstego kółka samica przestaje szukać. Jej oczy wypatrzyły ofiarę, kropkę na górskim zboczu, którą można po prostu zabrać.
Dawsyn odwzajemnia spojrzenie. Widzi, jak wargi Glacjanki rozszerzają się, odsłaniając zęby, a w oczach płonie wyzwanie. W jednej chwili opada, a pozostałe istoty podążają za nią. Gdy zbliżają się do ziemi, ich skrzydła przylegają do torsów. Dawsyn wie, że zostanie zabrana, zanim Glacjanka do niej dociera. Widzi, jak szponiaste stopy samicy rozwierają się w powietrzu, gotowe, żeby chwycić jej ciało.
Ma jeszcze chwilę, żeby obrócić głowę w lewo i wymienić spojrzenie z Hectorem. W tym momencie czuje ukłucie pazurów na skórze. Chłopak zamyka oczy. Nie jest w stanie patrzeć na jej skórę rozdzieraną pomiędzy obojczykami. Dawsyn jęczy, gdy ostry ból rozlewa się po jej ramionach, ale nawet to nie jest w stanie wymazać jej ostatniego wspomnienia ze Skraju – upadającego na kolana Hectora, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Sanktuarium dziewcząt oddala się od niej i w końcu staje się maleńkie.
Dawsyn jest niesiona w dal.
Rozdział szósty
Ból uniemożliwia jej myślenie. Otacza ją gęsta mgła, przez którą nic nie widzi. Gdy próbuje się ruszyć, na swoich kościach czuje nacisk szponów. Próbuje dosięgnąć ostrza na swoim udzie, ale bez skutku. Jej głowę wypełniają słowa Briar, która każe jej walczyć, zadawać ciosy, prędzej spaść, niż dać się porwać. Jednak Dawsyn nie jest w stanie go dosięgnąć. Po prostu nie może. Krzyczy z frustracji.
Nie jest też w stanie dostrzec, czy przelecieli Otchłań. Nie wie, czy minęły minuty, sekundy czy tysiąclecia. Nagle przed nią pojawia się ziemia, do której zbliża się tak szybko, że uderzenie bez żadnych wątpliwości ją zgniecie.
Próbuje się przygotować, ale w ostatniej chwili czuje szarpnięcie w przeciwnym kierunku. Wydaje z siebie kolejny krzyk. Niosąca ją Glacjanka zawisła w powietrzu, a stopy Dawsyn muskają zamarzniętą skałę pod nimi.
Przybyli.
Przed nią rozciąga się Królestwo Glacji. Arktyczne powietrze wypełniają krzyki. Dawsyn wciąż nie jest w stanie się odwrócić, ale wyobraża sobie, że wokół znajdują się pozostałe porwane dusze, najnowsze zdobycze w tych zaświatach.
Doskwiera jej waga własnego ciała, dlatego desperacko próbuje dotknąć ziemi palcami stóp. Z każdym ruchem skrzydeł Glacjanki czuje napięcie w kościach. Nie jest w stanie powstrzymać łez, które zaczynają płynąć jej po policzkach. Wydaje z siebie jęk i czuje, że zaraz straci przytomność.
Rozlega się czyjś głos. Dawsyn podnosi zmącony wzrok.
– Przynieść łańcuchy.
Kolejny Glacjanin – największy, jakiego widziała – stoi przed nimi. U jego stóp wiruje mgła.
Dawsyn ma wrażenie, że jej kości zaraz oderwą się od ciała, ale w końcu szpony puszczają. Bezwładnie spada na ziemię. Bez powodzenia próbuje asekurować się rękami, ale uderza twarzą o podłoże i wydaje z siebie okrzyk bólu. Pluje krwią i zmusza się do podniesienia głowy, gdy pojawiają się kolejne postaci.
Z niedowierzaniem mruga na widok sylwetek, które wyłaniają się z mgły za Glacjaninem. W końcu wytrzeszcza oczy. Nie, mamrocze. Przed nią stoi sześcioro ludzi.
Wciąż pamięta ich twarze. To Gerrot, Lisha i Page. Wyglądają na starszych i bardziej zniszczonych, niż kiedy widziała ich po raz ostatni na Skraju. Ale żyją.
Jak to możliwe?
Ogromny Glacjanin wydaje warczący odgłos w ich stronę, więc pośpiesznie ruszają przed siebie. Każdy z nich trzyma kajdany i łańcuchy. Najbliżej Dawsyn jest Page, która klęka przed nią. Sprawnymi ruchami skuwa jej nadgarstki. Sprawdza, czy okowy są wystarczająco ciasne, a jej oddech zmienia się w parę tuż przy twarzy Dawsyn, ale ani razu nie patrzy jej w oczy.
– Page?
Żadnej reakcji. Dziewczyna tylko raz potrząsa głową.
Pod oczami ma cienie, a na policzku wyraźną bliznę.
Page sprawnie zapina kajdany na nogach Dawsyn, a potem podnosi się i ciągnie ją za sobą, zmuszając do wstania. Dziewczyna wydaje z siebie żałosny jęk, gdy ciężki metal na nadgarstkach sprawia, że zaczynają ją boleć poranione barki.
Wychudzeni ludzie, ich byli sąsiedzi, pośpiesznie spinają łańcuch, którym łączą nowo przybyłą szóstkę. Wszyscy porwani stoją zakrwawieni. Część z nich płacze, inni przeklinają i próbują kopać dawnych znajomych.
Kobieta, która stoi najbliżej Dawsyn – Mavah – z desperacją krzyczy na Gerrota, ale on ją ignoruje.
– Gerrot! Gerrot, pomóż mi! Spójrz na mnie! – błaga. – Do diabła, człowieku, jestem twoją żoną!
Na jego twarzy pojawia się grymas, ale to jedyna reakcja mężczyzny. Wkrótce wszyscy teraz zniewoleni wieśniacy są zakuci i połączeni jednym łańcuchem.
Glacjanie, którzy do tej pory unosili się nad nimi, w końcu lądują. Są tak ciężcy, że Dawsyn czuje w podeszwach butów echo wibrujące w skale. Ze zdumieniem obserwuje ich umazane krwią szpony, które teraz się cofają. Są coraz krótsze, aż w końcu wyglądają jak zwykłe stopy. Istoty mają na sobie solidne skórzane stroje do walki. Gdy ich skrzydła są złożone za plecami, a pazurów nie widać, wyglądają niczym przerośnięci, bladzi ludzie.
Dawsyn zauważa, że Glacjanka, która ją porwała, przypatruje jej się z szerokim uśmiechem. Dziewczyna czuje pokusę sięgnięcia po nóż albo topór, ale wie, że opór byłby daremny.
– Wprowadzić ich – rozkazuje największy z oprawców.
Gerrot ciągnie za koniec łańcucha. Zniewoleni zbiorczo wydają z siebie jęk jęk, gdy kajdany drażnią ich rany. Jedno po drugim ruszają do przodu, ale okowy na kostkach utrudniają im utrzymanie równowagi. Mavah upada i krzyczy, gdy jeden z Glacjan kopie ją w plecy. Gerrot nie reaguje. Po raz kolejny szarpie łańcuchem, pomimo płaczu żony.
W morderczym tempie wloką się po skałach, które prowadzą do bram królestwa Glacji. Jego ogrom przyprawia Dawsyn o skręt żołądka. Pałac z kamienia i marmuru połyskuje zimnym blaskiem. Zawsze wyobrażała sobie, że to miejsce odpowiednie dla demonów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki