Skrawki dla Iriny - Waldemar Bawołek - ebook + książka

Skrawki dla Iriny ebook

Waldemar Bawołek

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powietrze jest gęste, wokół roznosi się zapach zbudzonej natury i rozkładu. Rzeka obija się o brzeg, jakby chciała wyrwać się z koryta. Duchota wisi nad świeżo wysypanym na drodze żwirem. Chłodne ciało mężczyzny leży wśród wieńców. Nikt nie przyjdzie na jego pogrzeb. Nikt się nie dowie, kto zabił.

Gdzieś dalej rozgrzana łopata parzy ręce innego mężczyzny, który nie czuje nic prócz bólu w mięśniach, smrodu potu i pogardliwego wzroku przechodniów. Nikt nie doceni jego wkładu w naprawianie dróg, tak jak nikt nie wysłucha opowieści o jego klęsce.

Waldemar Bawołek w swojej onirycznej prozie przedstawia historię dwóch z pozoru skrajnie różnych bohaterów: odnoszącego sukcesy pisarza i robotnika fizycznego. Łączy ich nie tylko miłość do Rozalki, ciężkowickiej femme fatale, ale też przekonanie, że są wyrzutkami społeczeństwa. Skrawki dla Iriny to pełna cielesności opowieść o tęsknocie za innym życiem, o męskości, którą trzeba udowodnić najpierw ojcu, a potem sobie, i w końcu o śmierci, która trwa tyle, ile się o niej gada we wsi.

„Krótko mówiąc, Waldemar Bawołek jest teraz szpicem czołówki w dziedzinie sztuki opowieści i kogoś takiego jak on nigdy u nas nie było.” Jan Gondowicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 225

Oceny
3,3 (6 ocen)
1
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Ola Szpocińska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Ilustracja na okładce Skrawki, z cyklu Szkice medytacyjne, rysunek na papierze, 29 × 21 cm, 2021 © by Paulina Lignar

Copyright © by Waldemar Bawołek, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Emilia Radzyńska

Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl

Skład pismem Minion Pro Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-555-7

I nagle – co za pech! – olaboga, Rozalce odpięła się podwiązka. Jeszcze parę kroków i drugie zapięcie także puściło. Pończocha zaczęła powoli zsuwać się po udzie. Uroda Rozalki jak na talerzu.

Czy ją śledzę, czy kocham, lubię, a może tylko szanuję? Domaga się, bym myślał o niej w dzień i w nocy, był do pomocy, na każde skinienie małym palcem. Pies wierny, oddany, gdyż ona za mną w ogień, na głęboką wodę. Już sam nie wiem. Są dni, kiedy myślę o niej ciągle, myślę dobrze, z miłością, chcę rozmawiać, patrzeć na nią, tulić ją i całować. Ale są też chwile, kiedy słów mi brakuje, bo nie chcę kłamać, zwodzić jej nic nieznaczącymi słowami. Milczenie mnie ogarnia, jakaś drętwota, nie potrafię odpowiedzieć na stawiane przez nią pytania. Wszystko mnie w niej drażni i denerwuje. Mówię wówczas do siebie, że dosyć tych podchodów, nie chcę jej więcej widzieć, przecież jej nie kocham, nigdy nie kochałem, z mojej strony to jakieś mamienie siebie, oszukiwanie Rozalki. Chociaż nie zawsze tak jest, nie co dzień, lecz są godziny, w których bez trudu przychodzi mi wyznać, iż kocham ją, tęsknię, pragnę, by była u mego boku w każdej walce. A co? Niech sobie nie myśli, że nie stać mnie na głębsze uczucie, że tylko mrukliwość może być moją przypadłością, o nie, nie, jak się uśmiechać, także nie zapominam, słanie pocałunków nie sprawia mi trudności, głaskanie po włosach, obejmowanie wpół, klepanie po pośladkach i lizanie. Chociaż tych chwil nieprzyjemnych, gdy jestem opryskliwy, złośliwy i naburmuszony, także jest niemało.

Wczoraj nastąpiła zmiana czasu z zimowego na letni. Stąd powietrze dzisiaj dłużej rozproszone jest w słonecznym świetle. Zielenieją trawniki, zbudzona roślinność, skarpy i ogródki otwierają szeroko oczy. Przeleciał ptak, kot zamiauczał, pies zaszczekał. Piesek na smyczy biegnący przed swoją panią. Kosze na śmieci stoją pod sznurek, żywotniki na baczność oddają honory.

Rozalka weszła do pasażu hali targowej. Przy drzwiach do kwiaciarni tłoczą się ludzie. Lekarz kończy wypisywać kartę zgonu. Ciało leży wśród wieńców. Nosze stoją obok. Ubranie, włosy ociekają woskiem. Głowa zwrócona na bok. Jakiś mężczyzna obfotografowuje denata ze wszystkich stron. Słychać tylko trzaski migawki aparatu.

– Proszę państwa, proszę się nigdzie nie rozchodzić. – Głos zabrzmiał sucho. – Nie muszę chyba przypominać, że do czasu zakończenia wstępnego rozpoznania nikomu nie wolno opuszczać tego miejsca aż do momentu, kiedy wydam na to zezwolenie.

Rozejrzałem się za Rozalką. Nie wiedziałem, jak ona się czuje. Czy nie potrzebuje mojej pomocy? Lecz ani na chwilę się nie zatrzymała, nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy. Czy kontur jej ust się zaostrzył, a oczy zmalały w oczodołach?

Poszedłem inną drogą w stronę domu. Nie miałem ochoty na rozmowę z nikim. To, co się wydarzyło, wymagało skupienia. Straszne. Taki piękny dzień. W jednej chwili wszystko się rozpierzchło. Usiłowałem pomyśleć coś sensownego o tamtej scenie. Jakby grom z jasnego nieba uderzył. Zamiast uporządkowanych myśli miałem przed oczami bladą, zaciętą twarz Rozalki, jej zdziwione oczy. Czy to ona zabiła? A jeśli tak, to po co, w imię czego? Chyba już mnie nie kocha.

I jeszcze ten sen, który rano mi się przypomniał: Rozalka biegnie przez park, dzieci śpiewają, idź, Marzanno, do wody, mokre posklejane włosy, kukła, czerwona wstążka, chusta wolno, wolno opada na dno, w załomach przezroczystej wody błyskają grzbiety ryb.

Ktoś puka do drzwi.

– Pukam i pukam, co się z tobą dzieje? Cisza, myślałem, że cię nie ma, a drzwi otwarte. Wchodzę, patrzę, a ty śpisz.

Ujrzałem nad sobą twarz Szymona, syna garncarza.

Podniosłem stojącą obok łóżka popielniczkę, postawiłem na nakastliku, wstałem, sięgnąłem do otwartej paczki zefirów. Wyjąłem odruchowo papierosa i dopiero po chwili zapytałem Szymona, czy też chce.

– A wiesz, zapalę. Podziałem gdzieś swoje.

Po co on do mnie przyszedł, czego ode mnie chce? Zaciągnąłem się dosyć mocno, żeby lepiej się poczuć.

Szymon milczał chwilę. Ja też milczałem, patrząc na niego. W końcu powiedział, żebym się zbierał, robota czeka.

– Burmistrz powiedział, że nic ci nie zrobi, jeśli nie będziesz się ociągał, bo to w twoim interesie, żebyś zarabiał pieniądze, jeśli ciągle jeszcze myślisz o Rozalce.

Waldemar od niedawna jest zatrudniony w robotach publicznych jako robotnik gospodarczy. Asfaltuje drogę z Bruśnika do Falkowej. Ciężka praca fizyczna, najczęściej trzeba łopatą żwir podsypywać, rozgarniać, koleiny zasypywać. Pot się z człowieka leje, nawet rękawy podwinięte nic nie dają, ciężko, odgniaty na dłoniach, zakwasy w mięśniach ud. Na szczęście wiatr z północy chłodzi, raźniej jest i robota szybciej idzie, chociaż nikt nie goni.

Do jutra mamy wyrównać, wyplantować, później walec przytoczą, asfalt przywiozą rozgrzany, miękki, taki plastyczny, parujący, najwyżej każą podsypywać, ale to nie problem, wszystko da się zrobić, jak się chce, człowiek do wszystkiego się przyzwyczai, teraz tylko szuflować ile się da, ile sił w rękach, w nogach, żwiru w oczach ubywa, a gdy się skończy, przywiozą kopiasto załadowaną wywrotkę, wysypią, i dalej do roboty, i tak do fajrantu.

Spoglądam na Szymona, na jego oślizgły tors; wcześniej rozebrał się do pasa. Pracuje zwinnie, szybko, sprawnie. Nadzorca jest z niego zadowolony, nie to, co ze mnie. Szymon wie, że celem życia i pragnień człowieka winna być przyjemność płynąca z zyskiwania szacunku i serdeczności innych. Mnie zaś należałoby karać, przymuszać do pracy. A przecież czuję przejmującą jedność z całym światem, kamieniami, żwirem, z trawą zarastającą pobocza i powietrzem. Jak dobrze byłoby teraz kochać się z Rozalką, mieć ją przy sobie. Do końca dniówki niewiele czasu zostało. Nie ma co się spieszyć. Trzeba zaoszczędzić nieco sił dla Rozalki, bo ona dosyć wymagająca w tych sprawach. Ten trup mnie przeraża, nie wiem, dlaczego Pisarza zamordowano i co wspólnego z tym morderstwem może mieć Rozalka. Wcześniej czy później wszystkiego się dowiem. Ale od kogo? Inni nie bardzo chcą ze mną rozmawiać.

Gdy po pracy idę przez rynek, odwracają głowy. Dlaczego tak mnie nienawidzą? W szynku żaden nie przysiądzie się do mnie. Może to we mnie jest wina, może to ja chłodem jestem i wszystkich zrażam do siebie, kto wie? Bywało, że odwracałem się do nich plecami, siadałem gdzieś w kącie i rzeczywiście mówiłem do siebie, żeby tylko nikt się nie dosiadł, żeby nikt nie zechciał naruszać toku mojego myślenia, bo lubię pić piwo i wpatrywać się w światło okna, a do tego rodzaju spoglądania w pustkę nikogo nie potrzebuję, szczególnie tych, co to wszystko wiedzą, tych, co umieją tylko o sobie opowiadać. Po co mi ludzie, którzy nie umieją słuchać, którzy tylko swoje o sobie, a gdy ja chcę się odezwać, głosy się podnoszą, by mój nie mógł się przebić. Bo kogo obchodzi, że muszę ciężko pracować, że macham łopatą jak ten głupi, przewalam hałdy żwiru, a przecież nikt mnie za to nie chce pochwalić, nikt tego nie docenia. Nikt nie chce słuchać moich narzekań, a gdy zaczynam wspominać o naprawianej drodze, to zaraz słyszę, że to normalne, nic w tym niezwykłego, wszyscy pracują. Powinienem słuchać tego, co inni mają do powiedzenia, bo są mądrzejsi, bardziej doświadczeni. A ja mam się wstydzić tego, kim jestem? Jak długo jeszcze dam radę to znosić? Przecież już dawno powinienem wyjechać z tego miasteczka, urządzić się gdzieś, gdzie będę mógł bez lęku zaznaczyć swoją odrębność wobec innych. Co prawda moja samotność tutaj aż tak bardzo mi nie doskwiera, nawet wówczas, gdy dosiądzie się taki do stolika i dalej o sobie gada, ile to on dzisiaj musi zrobić, gdy tylko dopije piwo, zaraz wróci do siebie, żeby krzewy aronii posadzić, posprzątać, pozamiatać. A gdy ja chcę coś powiedzieć, bo przecież też mam coś do powiedzenia, chociażby to, że zajmuję się produktami fantazji, myśli, wspomnień, że mogę być kimkolwiek, gdziekolwiek, robić cokolwiek i mieć cokolwiek, to zaraz zostaję przekrzyczany, bo Nikodem, emerytowany nauczyciel gimnastyki, pragnie szybko dopić piwo, żeby zaraz wrócić do ogrodu, do swych grządek, do swych przetworów, dzieci przyjadą z wielkiego miasta, by je zabrać ze sobą, przez jakiś czas będą mieć w słoikach wszystko to, co najlepsze. Nikodem przygotowuje dla dzieci zapasy żywności na kolejną zimę, codziennie napełnia słoiki przeróżnymi owocami, warzywami.

Samotny jestem, gdy tak siedzę na wprost Nikodema – nie umiem otworzyć się na jego sposób myślenia, dużo zależy od modulacji jego głosu. Samotny jestem w kolejce po cztery plasterki kiełbasy wiejskiej – przede mną i za mną ludzie, którzy pamiętają czas, kiedy nie było nieba nad głowami, i samotny jestem z twarzą w lustrze, gdy tak wymachuję brzytwą. Samotny jestem w łóżku, na spacerze, w myśli, w mowie i uczynku. I samotny, gdy piję kawę ze śmietanką, herbatę z cytryną, nierzadko też kompot. Samotnie rąbię drwa na opał, nakładam węgiel do wiader, samotnie cofam się pół kroku i patrzę gdzieś w dal, nie zwracając na nikogo uwagi. W samotności umyka mi coś najpiękniejszego na świecie. W samotności ślepnę, tracę węch, biorę prysznic. Takie chwile już się nie powtórzą w towarzystwie. W samotności mówię do siebie, cierpię i się trwożę.

Przy Rozalce także czuję się samotny, bo ona nic ciekawego nie chce mi powiedzieć, nie mówi do mnie, nie odzywa się. Odpowiada tylko na moje pytania, i to bardzo oszczędzając słowa. Kiedy tak siedzi obok mnie, przytulać się chce, moją samotność obłaskawiać. Tuli się, gdy ja pragnę słyszeć jej głos, mowy jej chcę, przemów, ust, słów, języka. Lecz Rozalka nie potrafi osadzać frazy w innych frazach. Kwestia abstrakcji, dalekiej przyszłości czy przeszłości schodzi na dalszy plan. Mówi krótkimi prostymi zdaniami. Jej historia ogranicza się do tego, co pamięta z wczorajszego dnia. Patrzy na mnie, uśmiecha się, siada mi na kolanach, gładzi mnie po włosach, nic nie mówiąc, słowem się nie odzywając. Czyżby nie miała nic do powiedzenia? A Pisarz martwy pośród kwiatów, wieńców. Co Rozalka ma z tym wydarzeniem wspólnego? Dlaczego nic nie chce powiedzieć, zwierzyć się? Jeśli sama nie powie, nie będę pytał. Na pewno kiedyś wszystko się wyjaśni. Przecież toczy się śledztwo w tej sprawie.

I już leżymy w łóżku, bez zbędnych słów, jeszcze tylko ostatnich detali bielizny się pozbyć. Zawsze mam kłopot z rozpięciem na plecach stanika. Haftka nie chce się wysunąć. Szarpię, pociągam we wszystkie strony, ale to jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Dopiero gdy Rozalka sięgnęła tam palcami, natychmiast mogłem całować jej piersi, ssąc sutki po kolei, w samotności. Żadnych słów ani ciszy.

Rozalki głośny oddech grzązł w mych włosach. Chciałem jej piersi umieścić w ustach, chciałem, by znalazły się głęboko w moim otworze gębowym. Jeśli ona potrafi moje genitalia w całości wprowadzić do gardła, to ja powinienem w ten sam sposób z jej piersiami dać sobie radę. Ślinię się, pomagam sobie dłońmi, ale nic z tego, cycek wyślizgnął mi się z ust, język skołczał. Nic z tego. Położyłem się na Rozalce, głowę umieściłem między jej udami, które rozchyliła na tyle, bym mógł swój skołczały język wprowadzić między wargi większe i mniejsze. Lizać tę niegojącą się ranę, tę ciągle rozwierającą się szczelinę.

Rozalce zdawało się, że dźwiga na sobie oblubieńca: jego dłonie wędrują po jej całym ciele – zamiast głowy ma zmechaconą mosznę, a zamiast języka – nabrzmiałego fallusa, rozpalonego do czerwoności.

Więc gdy runął na nią plackiem, lekki jak prześcieradło, jęknęła, ale nie z bólu. Radowała się, że liże ją tam, niczym języki ognia, dosięga najgłębszego miejsca, a ona sama zmęczona, leci jak ta ćma.

– Koniec?…

– Jeszcze nie, kochany, jestem teraz cała w emocjach, chodź do mnie, bądź. Jestem trochę obolała, ale myślę, że nie byłoby źle. Przytuliłabym się do ciebie, kochanie, nawet nie wiesz, jak dużo mi tego trzeba, a chcę go, że aż ciarki mnie przeszywają. Nie chcesz? A może byś tak właśnie…

Muskam ustami jej włosy, uszy, całuję w nosek, policzki, usta delikatnie, zamykam oczy i widzę jej obecność, bliskość, czuję jej spojrzenie, dotyk i muśnięcia, czuję, że on chce tego.

– Całuj szyję, pożeraj mnie…

Zamykam oczy i znowu dotykam piersi, otwieram oczy i patrzę na jej nabrzmiałe piersi, językiem dotykam sutków, całuję, delikatnie ssę, całuję pępek, wbijam język w jej łono, pieszczę ją.

– Kochany, jestem tak podniecona, że nie wiem, co się ze mną dzieje, oczy same zamykają się, wnet krzyknę!!! Chcę, byś nie przestawał mnie lizać, dotykiem całował, wszedł we mnie.

Czuję, jak w niej wszystko pulsuje, jest mokra.

– Spuść się, żebym mogła poczuć się bezwstydna. Ja naprawdę chcę tego wszystkiego, kochaj mnie.

Szyba w oknie rozjaśniła się i dostrzec można było przelatującego ptaka, chyba srokę. To jedna z tych złodziejek, które ciągną do błyskotek. Promienie słońca kołysały unoszące się w powietrzu pyłki. Powietrze pachniało mlekiem, słodkością, czymś kwaśnym: spermą. Nasilały się różne odgłosy przejeżdżających pojazdów, krzyki, brzdęki. Przemieszczające się gazy i ciecze. Ten dzień zaistniał.

Rozalka poruszyła się na łóżku, wyciągnęła przed siebie rękę.

– Nic, tylko paczka papierosów… – szepnęła.

– Zaraz przyniosę popielniczkę.

Każde takie ocknięcie się było dla niej niespodzianką; najzwyklejsze rzeczy wydawały się jej czymś nowym, jakby dopiero się narodziła.

– A kto tam puka do drzwi o tej porze?

Mateusz, syn zawiadowcy stacji z Przylasku. Trochę wstawiony, z butelką wódki wtargnął do pokoju. Już jest za późno, by cokolwiek uratować z intymności. Waldemar posadził go przy stole, żeby nie musiał stać bez celu. Rozalka przyniosła kieliszki, coś do przepicia, bo wiadomo, że teraz już nic się nie da zrobić, trzeba będzie markować picie, za kołnierz wylewać, żeby przyjaciela zadowolić. Niech sobie myśli, co chce, towarzystwo mu sprzyja.

– Kto tam pije, no to po jednym, Waldemar, napij się do Rozalki… Słyszałem, że w robotach publicznych pracujesz, a mówiłem ci, żebyś do mnie przyszedł, zawsze bym coś dla ciebie znalazł, przecież niegłupi jesteś, przydałbyś się do pracy na poziomie, a nie żwir po drogach rozrzucać, no wiem, znam te twoje fanaberie, wolny chcesz być, latać z łopatą po ulicach, a idź pan w chuj.

Ściany zaczynały się ściemniać, traciły nikły wymiar poświaty, krajobraz robił się płaski, gdy Mateusz położył dłoń na udzie Rozalki i zaczął ją całować w usta. Waldemar tego nie zauważył, zagapienie jego było niepoprawne. Krew się pojawiła na górnej wardze Mateusza, Rozalka mu ją ugryzła, nie chcąc, by się rozochocił. Te drobne gwałty tak bardzo ją denerwują. A gdy Waldemar się odnalazł, odciągnął go od Rozalki i kazał mu się wynosić.

– Kurwa, dosyć tego, pijany jesteś, spierdalaj.

Wziął Mateusza i wypchnął za drzwi, wcale nie przejmując się tym, że ten z trudem stał na nogach.

– Bydlak – powiedziała Rozalka. – Pamiętam, jak dziadek wszedł mi do łóżka, miałam wtedy pewnie z sześć lat, oddzieliłam się od niego kołdrą i odepchnęłam go, dał mi spokój. Następnego dnia wyciągnął z kieszeni sto złotych, pamiętam, taki czerwony banknot, i błagał, żebym nikomu nie mówiła. Innym razem tata przyprowadził do domu dwóch kolegów, jednym z nich był sąsiad, ten nic, tylko wziął mnie na kolana i chciał włożyć rękę w majtki. Zaczęłam płakać, wyrywać się, chyba babcia weszła, to mnie uratowało. A jeszcze inny położył się na mnie i wykonywał ruchywiadomo jakie, byłam trochę starsza, ale nadal jeszcze zielona, myślałam, że od tego zajdę w ciążę, i ciągle oglądałam brzuch.

Już dawno Rozalka się tak nie rozgadała, pewnie jeszcze nikomu tego nie mówiła, zapewne poczuła ulgę. Co ona taka zagadkowa? Nawet gdy jestem u niej w mieszkaniu, nie chce być kimś, za kogo ją biorę. Każde moje spojrzenie, dotknięcie, chrząknięcie czyni ją kobietą o nieograniczonych zdolnościach do oszukiwania i do uznawania własnych kłamstw za prawdę. Nic mi o sobie nie mówi, tym bardziej zaskoczony jestem, że o tym molestowaniu tak się zdradziła, pewnie jeszcze sporo tajemnic w niej drzemie.

To morderstwo w kwiaciarni nie daje mi spokoju, ale nie będę pytać, sama mi powie, jeśli będzie chciała, zresztą ona uważa, że to było samobójstwo. Ciekaw jestem, czy już ją przesłuchano, czy postawiono jej zarzuty, a może jest tylko przypadkowym świadkiem. Gdyby było inaczej, zapewne już dawno by ją zatrzymano. Ciekaw jestem, co ją tak naprawdę łączyło z tym Pisarzem. Widziałem w jej mieszkaniu napisane przez niego książki, co prawda bez dedykacji, a jednak jest lekturą zajęta, i to zainteresowanie sztuką, muzyką klasyczną, przecież to nie z tylko z przesytu, z nudów zwraca się ku wyższym przyjemnościom. Trzeba to będzie kiedyś wyjaśnić.

Zostawiłem Rozalkę samą w łóżku. Nie chciało mi się przy niej dłużej leżeć, senność mnie ogarniała, nawet zacząłem ziewać. Żeby całkiem nie usnąć, wstałem. Odnalazłem majtki, zapaliłem papierosa. Podałem Rozalce ręcznik. Zaczęła wycierać krocze, głęboko i dokładnie. Milczy, nagadała się, więc milczy, będzie milczeć, ale jak mordowała, to się nie wstydziła. Jednakże czy zamordowała? Niewinna i groźna, pomiędzy żywym a martwym, ruchomym i nieruchomym.

– To co, już koniec, mam się ubrać? Może przyjdziesz tu jeszcze do mnie na chwilę?

Wiem, że nie przyjdę, że długo musiałaby czekać na mnie, bo mój penis nieprędko będzie skory do erekcji. Nie te czasy, nie te lata. Ona ciągle niezaspokojona, ile w niej wyczekiwania, jakiegoś erotycznego spokoju. Mogłaby tak leżeć pode mną wieki i nic nie mówić, tylko szybko oddychać, pojękiwać cichutko. Powinienem się ubrać wyjściowo i zrobić jej coś do picia.

– Czego się napijesz?

– Przecież piłam, ty już nie pij więcej, bo będziesz pijany i zaczniesz podnosić głos, a to mnie przeraża.

– Ostatnio się nie upijam, wstaję wcześnie rano do pracy, ta robota publiczna jest bardzo wyczerpująca.

Usiadła na łóżku i zaczęła wkładać majtki.

– Rano wypijam kawę. Wyobrażam sobie, co o mnie myślą, kiedy po raz kolejny popełniam ohydne przestępstwo w imię posłuszeństwa. Ku mojemu zdziwieniu zaczyna mi to totalnie wisieć, naprawdę, zniechęcenie to chwilami zbawienny stan duszy, pozbawia obiekcji i strachu… Gdy za oknem zimno i szaro, ludzie są gburowaci i mam wrażenie, jakbym mówiła do nich po chińsku… Nadajemy na tak różnych falach, że trudno o jakiekolwiek porozumienie. W sumie nie w tym rzecz, że przestaję rozumieć ludzi, oni po prostu mnie wkurwiają.

Patrzę na Rozalkę, jak się ubiera, po kolei wkłada garderobę, czesze włosy. A gdy chce poprawić makijaż, potrzebuje lusterka, które wyciągnąłem z szafki, stare jak świat, i podałem jej, żeby mogła się ujrzeć, spojrzeć na siebie po tym wszystkim, po tym całym uniesieniu, miłości, kochaniu się. Nie wiem, czy mi się teraz Rozalka podoba. Jej obecność nie jest już przeze mnie pożądana. Jakieś znudzenie mnie ogarnęło, pragnienie, by sobie już poszła, sam chcę zostać. Czyżby na pewno? Nieraz tak było, a później żałowałem, że już sobie poszła, bo przecież moglibyśmy zrobić to jeszcze raz i jeszcze raz, bez nadmiernego zmęczenia. Sam już nie wiem, czego chcę, zdeterminowany własną przeszłością. Odłożyła lusterko. Na mnie teraz patrzy, zagląda mi w oczy, by określić naszą przyszłość. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, w końcu nie musiałem. Rozalka rzekła, że sobie już pójdzie, spieszy się, ma coś jeszcze do załatwienia. Płaszczyk włożyła i czeka, aż ją pocałuję i powiem, że ją kocham. Gdy przekroczyła próg, zamknąłem za nią drzwi, zapewne niedługo wróci i podzieli się ze mną tym, co za nimi zobaczyła.

Ten poranny zapach codziennie coś innego przywodzi na myśl. Muzykę się słyszy – pieśni maryjne z wieży kościoła – obrazy przelatują przez głowę, przypominają się chwile sprzed lat, gdy wszystko jeszcze było w powijakach. Żeby tylko nie spóźnić się do roboty publicznej, jakże przez pół dnia absorbującej. Pewnie znowu kilka pełnych żwiru wywrotek czeka na rozładunek. Będzie co rozgarniać.

Jeszcze skóra dłoni dobrze się nie zagoiła, a tu masz, rękojeść łopaty na powrót kaleczy. Odpowiednie rękawice w niczym nie pomagają, a także skargi na pustkę, martwotę, upał, oschłość, bezsilność, osamotnienie. Pył padający, pył leżący na ziemi, pył zacinający z ukosa i pył unoszony wiatrem. Najważniejszą rzeczą podczas rozgarniania żwiru pod asfalt na drodze jest kawałek kwarcu, do którego przytwierdzone są żuwaczki wielkiego chrząszcza. Kamyczki, korzenie i bawełniane szmatki. Wszystko to czemuś służy, mnie najbardziej odpowiadają wszelkiego rodzaju szmatki. Ze względu na wysoką temperaturę powietrza pocę się obficie, toteż od czasu do czasu potrzebuję wytrzeć się pod pachami. Koszulę już dawno zostawiłem na poboczu, także i spodnie zdjąłem, stoję w samych szortach. A kogo mam się wstydzić, przecież nie kolegów, którzy nie bacząc na nic, zawzięcie wymachują łopatami. Jezdnia jest całkowicie zamknięta dla ruchu. Nie ma co się spodziewać, że jakaś niewiasta będzie tędy przechodzić i zgorszy się na widok gołego i niemłodego już torsu. Tym bardziej że mój penis kurczy się i wnika w głąb ciała. Nic się nie porusza, nic nie jest ożywione, wszystko we mnie zamiera. Łopata mną potrząsa, ona jedna teraz nadaje sens mojemu postępowaniu. Krok za krokiem, rozgarniam żwir płasko po ziemi, ubijam butami, niweluję nierówności, bez ustanku, dotrzymując kroku kolegom, którzy jakby więcej mieli sił do tej roboty, jakby byli stworzeni do zajęć gimnastycznych. Styliska łopat leżą im w dłoniach jak ulał. Nie narzekają, że żwiru nie ubywa, że jest za ciężki, za drobny, za gruby. Pragną stworzyć z kamykami związek całkowicie szczery, uczciwy i otwarty. To pozwala im nie myśleć, że przebywanie na drodze z innymi może obfitować w wykręty, dwuznaczność i obłudę.

– Panie Waldemarze, co się pan tak zasępił i wisi na tej łopacie? Nikt nie mówił, że będzie łatwo… Koniec opierdalania, do roboty.

– Nikt za pana nie będzie dłoni kaleczył!

A widzisz ich, jednak obserwują mnie, do czegoś jestem im potrzebny. Pewnie chcieliby, żebym za nich odwalił całą robotę, nie doczekają się, pora odpocząć, papierosa zapalić, zobaczymy, co powiedzą.

Usiadłem na poboczu, sięgnąłem do kieszeni spodni po skręty. Spodnie nagrzane od słońca. Zaraz podeszli koledzy i już bez zbędnych wymówek okrążyli mnie. Pomyślałem, że chcą mi coś złego zrobić, zęby wybić albo coś jeszcze gorszego, bo przecież w samych szortach tylko się tutaj podziewam. Jednak nie, powyciągali swoje zawilgocone papierosiki i dawaj, każdemu ogień pod nos, dym się unosi, wydmuchiwanie dymu jest jednoczące.

Zaczęto rozmawiać o Pisarzu, o ciele, które niedawno znaleziono wśród wieńców. Podobno Rozalka maczała w tej zbrodni palce. Chociaż Tymoteusz, syn balwierza, powiedział, że ten literat raczej popełnił samobójstwo. Wszystko na to wskazuje, bo po co Rozalka miałaby go zabijać. Prawdopodobnie był jej kochankiem, teraz to dopiero wyszło na jaw. Twarz zmarłego miała wyraz gniewu i nienawiści, nie miłości.

Klemens, syn łaziebnika, dołożył swoje trzy grosze, gdyż się dowiedział, że zabić mógł nieszczęśnika rywal do serca Rozalki.

Waldemar słuchał tego ze spokojem, pamiętał, że twarz zmarłego nie wyrażała ani gniewu, ani pogardy, ani nienawiści – żadnego z uczuć, które mogłyby obrażać.

– Kto go mógł popchnąć do samobójstwa… – zaczął się zastanawiać Sylwester, syn dekarza.

– To ktoś go zabił czy sam sobie odebrał życie?

– Cokolwiek powiedzieć, to ktoś go musiał skrzywdzić.

Pisarz zabity: sam się uśmiercił czy ktoś go zabił? – nieboszczyk pogrzebany. Żył jakimś życiem niewidzialnym. Ostatnio dużo się o nim mówiło, że takiego odkrycia w polskiej prozie dawno nie było, że jest na fali. A tu masz, bidulek nie żyje.

– Ciekaw jestem, co na to Rozalka – zagadnął tajemniczo syn balwierza.

– Podobno policja długo ją przesłuchiwała – odrzekł Klemens.

Waldemar rzucił niedopałek w trawę, poczuł suchość w ustach, pić mu się zachciało. Chcąc ugasić pragnienie i przepłukać gardło, wstał i ruszył przed siebie w poszukiwaniu odpowiedniego napoju. Najlepsza byłaby woda źródlana, ale wino też by pomogło. Przyspieszył kroku. Przeskoczył niewielką fosę i zaczął wspinać się pod górę. Niedaleko stąd widać spychacze, jak przewalają hałdy ziemi, silniki terkoczą, spaliny wzbijają się pod niebiosa. Tam zapewne mają coś, żeby spragnionego napoić, może poczęstują. Ciężarówka z workami cementu podskoczyła na wybojach, chmura pyłu przysłoniła słońce.

Tyle tej ziemi, grud, grudeczek, dołów, dołków, może i coś do picia się znajdzie, łyknąłby człowiek, nawodnił się. Co oni wygadywali, o czym mówili? Co Rozalka mogła mieć z nim wspólnego? Nic o tym nie wiem. Czyżby ukrywała coś przede mną, czyżby grała na dwóch fortepianach? Jeśli nawet zamordowała, to dla kaprysu, a nie z zazdrości o literata; dajcie spokój, jak to się wszystko gmatwa. Ciężarówki gnają jak szalone, spychacze ziemią zajęte. Widzę kogoś znajomego, puste butelki po winie walają się tu i tam, opróżnione do ostatniej kropli. Może wezmę jedną z nich, przyda się, napełnię, gdy tylko napotkam jakiś hydrant.

Która to godzina, ile jeszcze czasu do zakończenia pracy? Mogłaby już się ta dniówka skończyć. Zbyt gorąco jest, upał. Pić się chce. Operatorzy na spychaczach nie oglądają się do tyłu, prują ziemię przed siebie, na nic nie zważając. Oni pewnie w swych kabinach mają bukłaki z napojami. Lecz trudno do nich się zbliżyć, zbyt ogromny hałas, zbyt dużo ziemi, niebezpiecznie się robi, gdy tak zbliżają się do mnie, a i ja do nich chcę podejść, lecz to jest bardzo trudne, bo wszędzie przeszkody się mnożą, zaczyna coraz bardziej śmierdzieć spalinami, maszyny prężą się i gryzą darń. Nie ma jeszcze śladów zwierząt, tylko drobne kamienie, nasypy, skrzyżowania, spierzchnięte usta, buro.

– Odejdź na bok – usłyszał.

– Czemu?

– Bo nie ma dżemu.

Nic tu po mnie, wziąłem butelkę i dalej przed siebie w poszukiwaniu czegoś do picia. Ale ze mnie głupiec, przecież skrzynki z wodą mineralną powinny stać w baraku. Rano mieli dostarczyć prosto ze sklepu.

Chłopcy ciągle jeszcze rozgarniają łopatami żwir, chociaż już dawno po fajrancie, ale oni rozpędzeni, że trudno ich zatrzymać, przydałby się gong, dzwonek kończący rundę.

– Oj tam, czas do domu.

– Po co do domu, lepiej na piwo do Staszka Wrzosa.

– Oj, takie zimne, z pianką.

Otworzyłem butelkę z wodą mineralną i upiłem duży łyk. I dobrze mi się zrobiło, nawet tak bardzo, że koledzy rzucili narzędzia do rowu i poszli do budy się przebrać. Za chwilę udamy się wszyscy na rynek, żeby w barze u Staszka Wrzosa napić się piwa. Tacy zziajani, zdyszani, spoceni, a co, jesteśmy solą tej ziemi, przyzwoici w postępowaniu, prawych charakterów, zdrowych sądów i z poczuciem odpowiedzialności.

Gdy usiedliśmy i syn dekarza zamówił kolejkę, uświadomiłem sobie z całą jasnością, że morderca może być wśród nas, w naszym niewielkim gronie robotników, o których można powiedzieć, że beczkę soli ze sobą zjedli i znają się tak jak dwie szkapy przy drabiniastym wozie. Jak się musi czuć morderca, kiedy rozmawia z kimś po dokonanej zbrodni? Rozmawia na dodatek o zupełnie innych sprawach. Cały czas jednak pewnie myśli o tym, o tej strasznej rzeczy, a stara się zachowywać najnormalniej w świecie. Cały czas myśli o tym, żeby się czymś nie zdradzić, powinien w takiej sytuacji kontrolować się na każdym kroku.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I