Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Cztery kobiety, żołnierz, uczona, poetka i towarzyszka, są zaangażowane w walkę ze złem. Gdy wybucha wojna i ich rodziny są rozdarte, obawiają się, że mogą zniknąć na niezapisanych kartach historii. Używając miecza i pióra, ciała i głosu, walczą nie tylko o przetrwanie, ale także o tworzenie historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Księga pierwsza
Opowieść o mieczu
Wszędzie słychać szum skrzydeł
1.
Tajemnice
Wojowniczka pozna tajemnice mężczyzn. Przekona się, że mężczyźni na wojnie nie są tacy, jak mężczyźni w czasie pokoju. Odkryje nieprzewidziane koleżeństwo. Ale ostrożnie: to koleżeństwo jest jak duemańska tarcza. Nie sięga do samej ziemi.
Wojowniczka pozna swe sekretne poprzedniczki: Maris Szachrajkę, która walczyła po stronie Keliathów w wojnie języków. Kiedy leżała ranna na stosie trupów, przed spaleniem uratował ją człowiek, który nienawidził jej najbardziej ze wszystkich na świecie: jej drugi zastępca, Farod.
– Farodzie, cóżeś uczynił? – zapytała go.
– Nie dziękuj mi, pani generał – odpowiedział. – Jestem jak człowiek, który przechował bezpiecznie monetę swego wroga. Jak człowiek, który, ujrzawszy swego wroga otoczonego przez krokodyle, wyprowadził go bezpiecznie spomiędzy nich.
Wojowniczka dowie się, że miała niewiele poprzedniczek. Były wśród nich Maris i Galaron z Nainu, a także Fałszywa Hrabina z Kestenyi.
Wojowniczka usłyszy pogłoski o innych, ale ich nie odnajdzie.
Swą najtrudniejszą bitwę stoczy z zapomnieniem.
Ferelanyi z Bream, Kodeks wojowniczki
***
Zostałam wojowniczką podczas wojny z Brogyarami, wysoko w górach.
Miałam piętnaście lat, gdy rozpoczęłam naukę w tamtejszej szkole. Miałam piętnaście lat i uciekłam z domu. Stary powóz kołysał się, a różowe światło jego lampy odbijało się od górskiego stoku. Siedziałam w środku, zaciskając pięści ukryte w ozdobionych haftami rękawicach. Futro nie ogrzewało mnie zbytnio. Kazałam Fulmii zatrzymać karetę przed kwaterą dla oficerów, by przekazać im list. Budynek był kiedyś świątynią Avalei, ale teraz pośród pociemniałych od dymu kolumn płonęły ogniska, a na ganku spoczywały poobtłukiwane, ułożone w stos tarcze.
– Jakie wieści przynosisz z Doliny?! – zawołał stojący w wejściu Nirai, przekrzykując wiatr. Potem przyjrzał mi się dokładniej i błyskawicznie się poderwał.
– Wszystko w porządku – zapewniłam. – Mam list od diuka.
Byli tam wszyscy – wujek Gishas, książę Ruaf i cała reszta. Podawali sobie mój list z rąk do rąk, siedząc za wielkim kamiennym stołem.
Skry uleciały z wiatrem; ordynans rzucił do ognia sosnową gałąź. Wysoko nad nami pogrążone w cieniu twarze spoglądały na nas z fryzu.
– Inne pokoje się zawaliły. W głąb wzgórza – wyjaśnił wujek Gishas i uszczypnął mnie w podbródek zimnymi koniuszkami palców wystającymi z rękawiczki.
– Wybacz staremu – rzekł, kiedy przynieśli grzane wino z malinami i zaczęłam jej popijać, obserwując płomyki świec targane przez wiatr.
– I co, pani Tavis? – zapytał książę Ruaf. – Czujesz się usatysfakcjonowana? Skosztowałaś obozowego wina jako pierwsza kobieta od czasów Ferelanyi.
Przeraźliwie zimny wicher, gorąco zawarte w gęstym, słodkim winie i bijące od ognisk, potężne uniesienie i gorycz, kamienny bezkres wokół mnie. Uwierzyli w mój list, w każde jego słowo. Uznałam to za omen. Wreszcie mogłam się położyć na stosie skór i koców przed ołtarzem.
– Śpij, pani – rzekł Fulmia.
Położył się przy moich nogach i zaczął chrapać. Mężczyźni rozmawiali, płomienie tańczyły, ordynansi przechodzili obok. Myślałam o szkole, o tym, jak tam będzie, o tym, czy szybko umrę i jak do tego dojdzie, ale wszystkie te myśli tylko mnie ekscytowały, utrudniając zaśnięcie. Dlatego zaczęłam myśleć o koniach. Odkąd opuściłam dom, przeszło mi to w nawyk i zawsze było najlepszym środkiem nasennym. Zaczęłam od Nushy, karego kuca. Ona była pierwsza. Karmiłam ją w czarnogranatowym wejściu, unosząc wysoko lampę i bojąc się jej zębów. Działo się to wczesnym rankiem, w porze kwaśnych jabłek. Po Nushy pomyślałam o Meis, choć ona tylko ciągnęła karetę. Uświadomiłam sobie, że zapomniałam o Feliosie, i wróciłam do niego. Do piaszczystego gospodarstwa wujka, dymiącego pieca i namiotów rozbitych przy drodze. A pośrodku tego pozornego chaosu – koń: skośnooki jak lis i pełen wzgardy, z grzywą pełną wstążek. Dalej liczyłam konie, ale nie chciałam myśleć o Tuiku, a starając się nie myśleć o nim, pomyślałem o Anielskim Koniu i o tym, jak Nenya opowiadała, że widziała, jak o świcie przychodził napić się z fontanny. Mówiłyśmy, żeby obudziła nas wcześnie, i wykradłyśmy się na zimny taras, by wyglądać zza gałęzi drzewa różanego. Siski odgryzła pączek róży i przeżuła go, tylko po to, by pokazać, że potrafi to zrobić. Kiedyś w domu babci, na północy, zjadła kandyzowane płatki róży. Ale nigdy nie zobaczyłyśmy Anielskiego Konia, podobnie jak Śnieżnych Koni, które każdej zimy przybywały, by paść się na równinie. Kiedy odchodziły, zostawiały za sobą śnieg. Czasami stado wpadało w panikę i rankiem cały świat pokrywała jego biel. Innymi dniami szły naprzód leniwie i z gracją, trącając drzewa pyskami. Nenya czasami groziła, że odeśle nas i da nam na drogę Konie Pecha. Spójrz, Taviye, przybyły Śnieżne Konie. Szron na oknach, odgłosy służących dorzucających drew do wystygłych palenisk, a w sąsiednich drzwiach Malino w swojej szlafmycy.
***
Szkoła przycupnęła na górze nad kwaterą dla oficerów – była jak wielki kamienny plaster miodu, w którym niegdyś znajdowało się nessenhu, domena kobiet Avalei. Można było stamtąd zobaczyć starożytną świątynię oraz posąg bogini, który przewrócił się i leżał na dachu w niezgrabnej pozycji. Jedna ręka się złamała, a w drugiej, uniesionej ku górze, bogini trzymała roztrzaskanego sępa. Sprawiała wrażenie zawstydzonej, jakby chowała się za własną kończyną. W pogodny dzień można było zobaczyć dymy z wiosek położonych daleko w dole i siedzieć tam, obgryzając kostki własnych dłoni i marząc o gruszkach. To było wtedy, gdy rozpoczęliśmy naukę w drugiej klasie, po zarżnięciu stada kwiczących przeraźliwie świń na wewnętrznym dziedzińcu. W pierwszej klasie nigdy nie siedzieliśmy na dworze, a tylko biegaliśmy po zewnętrznym dziedzińcu, praliśmy ubrania, gotowaliśmy i szorowaliśmy podłogi.
Któregoś dnia Nirai odciągnął mnie na bok i powiedział:
– Przyjechała twoja ciotka.
Wstałam, trzymając w ręce szmatę ociekającą wodą. Uszy wypełniał mi głośny szum oddechu.
– Idź do swojego pokoju i doprowadź się do porządku – polecił. – Czeka na ciebie w kwaterze dla oficerów.
Rzecz jasna, przyjechała osobiście. Nie spodziewałam się tego. Myślałam, że przyśle wujka Fenyę, ale gdy tylko się dowiedziałam, uświadomiłam sobie, że tego właśnie należało się spodziewać. To oczywiste, że ciotka Mardith sama zajęła się tą sprawą. Wyruszyli z Faluidhen przed świtem i na pewno zmienili konie w Noi. Teraz, gdy nadszedł zmierzch, siedziała przy ognisku w kwaterze dla oficerów. Wszyscy w sali mieli zawstydzone miny. Ktoś sprzątnął ze stołu karty do gry w omi. Gdy weszłam do środka, z kąta dobiegł głośny brzęk. To wujek Gishas pośpiesznie chował kilka butelek.
– Masz bardzo czcigodnego gościa, kuzynko Tavis – poinformował mnie Gishas, pośpiesznie kopiąc butelki po raz ostatni. – Napijesz się, ciociu? – zapytał ciotkę Mardith. – Nie mamy tu szlachetnych trunków, do jakich jesteś przyzwyczajona, ale kielich ciepłego wina na koniec podróży…
– Nie – warknęła ciotka Mardith.
Wujek Fenya siedział obok niej z ponurą miną, bawiąc się rękawiczkami, które miał na dłoniach.
– No więc… – zaczął wujek Gishas.
– Gishasie – odezwała się ciotka Mardith swym szczególnym tonem, zarezerwowanym dla członków niżej postawionych gałęzi rodu. – Możesz odejść.
Zaczekała, aż Gishas sobie pójdzie. W jej oczach pojawił się błysk. Miała na sobie szary płaszcz obszyty białym futrem wiewiórek. Położyła kaptur, jej fryzura wyglądała nienagannie, a ona sama przypominała śnieżną kolumnę.
– Niech Leilin cię przeklnie i okaleczy – rzekła.
– Och, ciociu – żachnął się wujek Fenya.
Napięłam mięśnie nóg, by powstrzymać ich drżenie, i przycisnęłam do piersi książkę Ferelanyi. Kodeks wojowniczki. Przyniosłam go ze sobą, by był dla mnie oparciem, i rzeczywiście nim się stał. Nie cofnęłam się ani o krok. Ciotka Mardith również stała nieruchomo.
– Jeśli dobrze rozumiem, spędziłaś tylko niespełna dwa tygodnie w stolicy, gdzie wysłano cię, niemałym kosztem, byś zamieszkała ze swym wujkiem, diukiem. Miało to na celu wprowadzenie cię do dobrego towarzystwa, choć osobiście nie uważam, by towarzystwo w Bainie było szczególnie dobre. Po przybyciu na miejsce, popraw mnie, jeśli pomyliłam jakiś szczegół, sfałszowałaś podanie o przyjęcie do tej szkoły, podpisałaś je imieniem swego wujka Vedy i ukradłaś jego pieczęć, by dokończyć oszustwo. Następnie okłamałaś lokaja i przekonałaś go, by cię tutaj przywiózł. Oszukałaś nie tylko własną rodzinę i sługę, lecz także personel tej szkoły, a nawet całą olondryjską armię. Spędziłaś już trzy tygodnie w towarzystwie żołnierzy, nie mając żadnej przyzwoitki, a tylko podstarzałego sługę. Zgadza się?
– Tak.
– Słucham?
– Tak – powtórzyłam głośniej.
– Fenya, uderz ją.
– Och, ciociu, doprawdy! – zawołał wujek Fenya, otwierając szeroko oczy.
– Zrób, co ci kazałam.
– Będę się broniła – ostrzegłam.
– Na miłość pokoju! – zawołał. – Chyba nie zaczniemy się bić?
Wstał i powlókł się ku mnie, szurając nogami. Kiedy wyciągnął rękę w stronę mojego ramienia, wzdrygnęłam się, ale on tylko mnie poklepał.
– Spokojnie – powiedział. Cuchnął ous, a jego oczy były łzawiące i podkrążone. – Spokojnie – powtórzył. – Wszystko będzie dobrze. Chcemy tylko zabrać cię do domu.
Spojrzał na ciotkę Mardith.
– Mam rację, ciociu? Zabierzemy ją do domu i zapomnimy o wszystkim, prawda? To wcale nie jest gorsze niż wyskoki Firvaud. Pamiętasz, jak ukradła wszystkie ołówki, ciociu? – Spojrzał na mnie. – Naprawdę to kiedyś zrobiła. Nasza guwernantka zalała się łzami!
– Fenya, jeśli nie zamierzasz mi w niczym pomóc, to usiądź.
– Chciałem tylko powiedzieć, że zabierzemy ją do domu i zapomnimy o wszystkim. Sam kupię jej suknię. Chciałabyś dostać nową suknię, prawda, Tavis? W najmodniejszym kolorze. Chyba nazywają go sercem motyla. Mogłaby być nawet wyszywana w tarcze, co ty na to? – Zachichotał. Z kącików ust skapywały mu krople śliny. – Tak właśnie tworzy się nowe mody. Będziesz naszą małą wojowniczką z tarczami na sukni. Czerwonej sukni! Ładnej jak wschód słońca!
– Nie wrócę – odparłam.
– Och, nie gadaj…
– Nie? – przerwała mu ciotka Mardith. Jej oczy były nieskazitelnymi lustrami z czarnego lodu. – Spójrz na swoją siostrzenicę, Fenya – ciągnęła. – Nadal się buntuje. Nie docenia dobroci, jaką jej okazujemy, zgadzając się przyjąć ją z powrotem.
– Nazywasz to dobrocią?
– Cicho – odparła. Ani razu nie podniosła głosu. – Jeśli ze mną pojedziesz, Tavis, nie możesz liczyć na nowe suknie. Musisz się liczyć z rokiem odosobnienia. To być może wystarczy, by świat zapomniał, że mieszkałaś z żołnierzami i jesteś nieodwracalnie skompromitowana.
– Och – odezwał się wujek Fenya. – Nie…
– Nie jestem skompromitowana – sprzeciwiłam się. – Jestem jak Ferelanyi.
Podsunęłam jej książkę, nienawidząc się za to, że drżałam. Wstała i wzięła ją z moich rąk. Pomimo wieku trzymała się bardzo prosto i była wyższa ode mnie. Zerknęła na ekslibris.
– Ach. Ukradziona z biblioteki twojego wujka.
– Tak, ale…
– „Wojowniczka pozna tajemnice mężczyzn” – zaczęła czytać.
Uniosła wzrok i przez zapierającą dech w piersiach chwilę patrzyła mi prosto w oczy. Przez moment wydawało mi się, że widzę w jej oczach wszystko – wojnę i pasję, Faluidhen i śnieg. Potem cisnęła książkę w najgorętszą część paleniska.
– Nie!
Posiniaczyłam sobie kolana o kamienną posadzkę, poparzyłam dłonie w płomieniach. Wujek Fenya odciągnął mnie od ognia. Ciotka Mardith stała nad nami, wycierając palce o płaszcz. Zawołałam do niej, że nie wrócę do domu, a ona odpowiedziała, że już więcej nie powtórzy tej oferty. Przyjechała się ze mną zobaczyć tylko ze względu na moją matkę. Jeśli odmówię, będę musiała trzymać się ścieżki, którą wybrałam. Ukończę szkołę i wstąpię do armii jak inni uczniowie.
– Tego właśnie chcę! – wrzasnęłam.
Leżałam na plecach, a wujek Fenya próbował tulić moją głowę, rozpaczliwie bezradny. Postać ciotki Mardith majaczyła nad nami. Długi płaszcz podróżny skrywał jej nogi niczym ławica mgły. Posuwa się naprzód siłą swego ciężaru, pomyślałam. Jak lodowiec.
Powiedziała, że dostanę to, czego chciałam. Że matka będzie cierpiała z mojego powodu. Miała nadzieję, że umrę w górach. Dla niej już byłam martwa.
– Jeśli już jestem martwa, to po co spaliłaś moją książkę?
Uklękłam i zalałam się łzami. Książka zmieniła się w czarny szkielet pośród płomieni.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze tego, co sobie wkrótce uświadomiłam. Zdążyłam się już nauczyć na pamięć całego Kodeksu. Każdego słowa. Siski zwała tę moją zdolność „cudowną pamięcią do głupstw”. Myślę, że obecnie mogłabym wyrwać po kartce z książki Ferelanyi i umieścić je w nagłówkach wszystkich rozdziałów mojego życia. Dla gór tajemnice. Dla Siski lojalność jak naszyjnik z umarłych gwiazd. Dla pustyni krew. Dla Seren pieśń.
Ciotka Mardith zakryła się kapturem. Potem włożyła rękawiczki, poprawiając każdy palec.
– Chodź, Fenya. Jeśli wyruszymy natychmiast, zjemy śniadanie w Faluidhen.
***
Następnego dnia instruktor Gobries uderzył mnie, bo położyłam się spać w butach. Wstałam, odwróciłam się do niego plecami i pochyliłam głowę ku pozostałym. W lodowatym powietrzu efekt uderzenia w kark był niemal jak miłosne dotknięcie, rozprzestrzeniał się niczym pożar, ogrzewając mnie aż po korzenie włosów. To jest ból, pomyślałam. Był ciepły i przypominał mi wrażenie na języku i wargach, kiedy zjadłam paprykę z Evmeni. Gdzie jest jego reszta? Wstałam i dołączyłam do swojego szyku. Było mi cieplej niż pozostałym i czułam się lepiej od nich.
– Wyglądałaś jak demonica – rzekł mi później z podziwem Vars. – Jakbyś mogła udusić go zasłoną.
To mnie zdumiało. Nie pragnęłam go zabić. Czułam się tylko zdziwiona i rozczarowana brakiem bólu.
Nocą urządzono uroczystość na cześć tych, którzy wyruszali do Braithu, i zaproszono nas do pokoju instruktorów. Na kominku palił się ogień. Dano nam teivę i honitha, a także pozwolono na dyskusję oraz grę w piłkę na dziedzińcu. Za szybko zjadłam swojego honitha i ser poparzył mi podniebienie. Stałam pod ścianą i przyglądałam się grupom tych, którzy mieli się udać do Braithu. Nosili szkarłatne szarfy i stali w niedbałych pozycjach, wspierając stopę na osłonie kominka albo machając ręką, w której trzymali fajkę. Jeden z nich przyglądał mi się dziwnie i podejrzliwie, aż wreszcie uświadomił sobie, kim jestem, i jego twarz się rozpogodziła. Uśmiechnęłam się do niego. Rzecz jasna, jeśli ciotka Mardith tu przyjechała, o wszystkim napisano w gazetach. Wszędzie już o mnie słyszeli. Mężczyzna odwrócił ode mnie wzrok i rozprostował nogi. Z uwagi na moją wysoką rangę nie będzie krzyczał. Nie wstanie i nie zapyta: „Kobieta? Tutaj?”. Nie będzie się nawet gapił na młodą żołnierkę, w której nagle rozpoznał Tavis z Ashenlo, bratanicę telkana.
Na dworze panował chłód. Słychać było krzyki chłopaków biegających w ciemności z pochodniami, odgłos piłki ślizgającej się po kamieniach. Weszłam na górę i ruszyłam mrocznym korytarzem, licząc drzwi, aż dotarłam do swojego pokoju. W jego ciemnym wnętrzu unosił się zapach butów. Nie było tu nikogo. Uklękłam na łóżku i otworzyłam okiennicę. Okno było tak małe, że ledwie mogłam oprzeć oba łokcie na parapecie. Dął zimny wicher, noc była otchłanna i cicha, ośnieżone szczyty lśniły w blasku księżyca jasno jak kwaśne mleko.
Droga Siski – napisałam kiedyś. Chciałabym zginąć w Braithu. Pisałam to wewnątrz skrzynki na miecz, bo w pokoju nie mieliśmy papieru. Myślałam, że wykorzystam kiedyś te słowa, ale gdy przeszliśmy do drugiej klasy i wreszcie pozwolili nam pisać listy do domu, nie chciałam już umierać. Nie byłam też już w stanie pisać do Siski, nie potrafiłam wymyślić żadnej odpowiedzi na jej listy opowiadające o przyjęciach i flirtach. Wiedziałam też, że gdybym napisała do matki, rozpłakałaby się. Dlatego pisałam do Dasyi. Powinieneś wstąpić do armii. Tu można się nieźle zabawić.
***
Zimą w górach szczyty niknęły w powietrzu, tak ogromne i białe, że stawały się częścią nieba. Łaknęliśmy ciepła jak chleba, toczyliśmy z pokrytymi lodem drzewami bitwy o opał i nocami wzgórza rozbłyskiwały małymi, czerwonymi światełkami. To był głupi pomysł, żeby obozować w ten sposób. Gdy Brogyarzy zsunęli się z góry po śniegu, wrzeszcząc głośno i ciskając swymi ciężkimi toporami w stronę naszych ognisk, rzuciliśmy się do ucieczki. Przewracaliśmy się, a potem uciekaliśmy znowu, aż wreszcie odwróciliśmy się i stanęliśmy do walki. Nagle ujrzałam fontannę zębów, niby deszcz spadających gwiazd. Posypały się na śnieg. Obok mnie leżał topór i mężczyzna bez twarzy. Drzewa się kurczyły, nad śniegiem migotało niebieskie światło. Brogyar był ogromną, zamazaną sylwetką złożoną z włosów i cieni. Wyłącznie jego ciężar pozwolił mojemu mieczowi przebić okrywającą go skórzaną zbroję. Zwalił się gwałtownie na ziemię, wykręcając mi rękę w nadgarstku. Jego chrapliwy oddech stał się moim oddechem, kiedy próbowałam odwrócić go na drugą stronę i uwolnić miecz. Widziałam czarne i czerwone sylwetki. Usłyszałam nagły krzyk. Wilgoć przesiąkała przez moje spodnie na wysokości kolan. Wszyscy pobiegliśmy w stronę wąwozu. Na śnieg sypały się skry, uciekaliśmy jak zwierzęta w stronę rzadkiego lasu. Kestau odwrócił się, sięgając po miecz, i topór uciął mu rękę. To było jak scena w przedstawieniu – biały przestwór śniegu, blask jednego z ognisk, trysnęła czarna krew i Kestau upadł. W wąwozie ktoś krzyczał. Brogyar podbiegł do Kestau i uklęknął, by poderżnąć mu gardło, pochylony i spowity w szaliki jak stara praczka. Chyba widziałam błysk miecza. Dopiero gdy nieprzyjaciele się wycofali, znaleźliśmy Varsa, który leżał w wąwozie ze złamaną nogą.
Potem sobie uświadomiłam, że wreszcie jest mi ciepło. Ciągnęliśmy ciała po śniegu, by złożyć je w stertę. Zostawialiśmy za sobą długie, ciemne ślady. Potem, kiedy ich grzebaliśmy, wzeszło słońce i w jego promieniach pojawiła się scena zasadzki – popiół i krew na śniegu. Vars zemdlał, kiedy nastawiali mu nogę. Nirai stał przy nim, spisując w Białej Księdze listę poległych i rannych. Odra uścisnął mój bark, mrużąc powieki w jasnym blasku.
– Poznałaś smak żelaza.
To był świat gór, brnęliśmy w nim bez końca przez śnieg, wlokąc za sobą rannych na saniach z drewna i niewyprawionych skór. Cały czas staraliśmy się odnaleźć inną grupę żołnierzy, która nigdy się nie zjawiała, albo czekaliśmy na nią w zimowych lasach, niebieskich od lodu. Zawsze przybywaliśmy za późno albo za wcześnie. Gdy wreszcie się spotykaliśmy, kapitanowie krzyczeli do siebie i ciskali czapki w śnieg. Reszta z nas siedziała bez słowa, obserwując czujnie, co dzieje się wokół. Nocami wciskałam się do swojego śpiwora i myślałam o koniach. Konie szły po firmamencie i widziałam, że tak właśnie wygląda życie wojowniczki – brud, głód, zimno i ciągle nowe wzgórza. Kiedy nie mogłam zasnąć, wstawałam i proponowałam, że wezmę za kogoś służbę, albo paliłam z Odrą, który również miał kłopoty ze snem i często siedział i patrzył w gwiazdy.
– Straciłem talent do snu – mawiał i pomimo zimna zdejmował szalik, by pokazać mi ślady na szyi, przesuwając palcem wzdłuż zagłębień.
Wyraźnie widziałam blizny w blasku księżyca odbijającym się od śniegu. Wtedy opowiadał mi o tym, jak się obudził i zobaczył Brogyara z nożem u swego gardła.
– Sarma ocaliła mi życie, ale nie za darmo – dodawał, ponownie owijając szyję szalikiem. – Kapłanka powiedziała, że bogini odebrała mi sen. Nie wiem, co zamierza z nim zrobić, ale rzeczywiście go utraciłem. Ale to mi nie przeszkadza. Dzięki temu będę żył dwa razy dłużej niż ludzie, którzy muszą spać.
Gdy padał śnieg, byliśmy zmuszeni maszerować przez cały czas, by do rana nas nie zasypało. Brnęliśmy przez pełną płatków ciemność. We dwoje z Odrą wkładaliśmy sobie pasy na ramiona i ciągnęliśmy za sobą Varsa na saniach. Gdy tylko zatrzymywaliśmy się, żeby zapalić, Odra opowiadał o sobie. Miał dwie córki w Balinfeil, obie niezamężne. Starsza opuszczała pończochy do kostek, bo szczypały ją w kolana. Odra litował się nad nią, ponieważ była moik, co po nainijsku znaczy „głupia” albo „dziwna”.
– Moje życie, moja biedna moikyalen – mówił.
Śmiałam się i jego spojrzenie nabierało głębszego wyrazu w słabym blasku naszych fajek. Pytał mnie, czy dobrze się czuję, a ja kiwałam głową i przestawałam się śmiać. Za skałą, za którą się kryliśmy, panowała ciemność wypełniona krzykami. Krążyli tam na swobodzie wszyscy nieznani nam bogowie. A my wkrótce wyruszymy w ten mrok i będą nas ścigały czarne wichry, będziemy brnęli po uda albo po pachy w śniegu, zanurzając się weń, by po chwili znowu się z niego wygramolić, a potem zawołać pozostałych i wrócić po tych, którzy nie usłyszeli rozkazu. „Taniec gór” – jak nazywał to potem z szyderczym uśmieszkiem Dasya. Rzeczywiście czułam się wtedy, jakbym uczestniczyła w tańcu. Tańcu we śnie, w którym miałam jakąś rolę do odegrania, ale nie wiedziałam, na czym ona polega; tańcu niezwykłych, przerażających postaci. Kiedy wracałam do zdrowia, przyśnił mi się wspaniały bal w nieznanym mi domu. Moją partnerką była kobieta z wysoko upiętą fryzurą i oczami otoczonymi wielkim kręgami czarnej szminki. Po kolejnej figurze tańca ukłoniła się z gracją, złapała się za szczyt włosów i zdjęła sobie głowę z karku. To był sen o górach, o życiu w nich, o moim nowym życiu. Niekiedy znienacka ogarniało nas uniesienie i czuliśmy się absolutnie szczęśliwi. Najczęściej zdarzało się to wtedy, gdy udało nam się odeprzeć atak. Wyliśmy wtedy i ćwiartowaliśmy ciała, dławiąc się z radości.
Radowaliśmy się również wtedy, gdy ujrzeliśmy w wąwozach wioski – chaty ukryte pośród śniegu i sosen, a niekiedy również światła przesączające się przez szczeliny starych okiennic albo bijące z lampy zbliżającej się krętą drogą do ciemnej stodoły z niewypalanej cegły. Schodziliśmy wtedy na dół z głośnym krzykiem. To były zapomniane wioski, opuszczone przez kapłanów. Nosiły nazwy takie, jak Waldivo, Unisk albo Bar-Hathien. Śnieżyce oddaliły je od siebie i mieszkańcy wciąż myśleli, że są częścią czegoś większego, zapominając o tym, że w każdej osadzie mieszka tylko dziesięć, góra dwanaście rodzin. Był więc Górny Unisk i – wiele mil dalej – Dolny Unisk. Pogrążone w mroku wioski, w których pozyskiwano wodę z topionego śniegu, bo wszystkie studnie zamarzły. Chłopi byli bladzi, poruszali się z wysiłkiem i nosili amulety ze słomy. Niektórzy ledwie umieli mówić w języku powszechnym. Kobiety siedziały w kątach i płakały albo czuwały nad swym nielicznym dobytkiem i mamrotały pod nosem, strzegąc starych cynowych dzbanów oraz jabłek z kolorowego wosku. Mężczyźni siedzieli na klepiskach, ponuro zwijając i rozwijając liczne płócienne pasy, które nosili na nogach. Czasami widzieliśmy niemowlęta leżące w kołyskach z wierzbowych witek. Siedzieliśmy przy ogniskach, zużywaliśmy zimowe zapasy tytoniu zgromadzone przez wieśniaków, piliśmy ich gaisk, aż w płomieniach zaroiło się od tajemnych znaków. Kazaliśmy im zarzynać ich zwierzęta oraz oddawać nam mąkę i ziemniaki.
W kolejnej wiosce mieli tylko jednego osła i wszyscy zebrali się, by nad nim płakać.
– Jeśli dalej będą zwlekać, sam zamorduję to bydlę – odezwał się wreszcie Vars.
Noga nadal go wtedy bolała. Leżał oparty o ścianę i zalewał go pot. Twarz miał wynędzniałą i znużoną. Wiedziałam, że potrzebuje mięsa. W izbie tłoczyło się wielu ludzi i było tu ciepło, mimo że drzwi były otwarte, a jeszcze większy tłum zebrał się na dworze, wokół osła. Śmierdzący staruszek w czapce z owczego pęcherza, być może wójt wioski, odmówił prymitywne modlitwy do bogów wzgórz. Przepchnęłam się do Odry i zapytałam go, o co się modlą. Odwrócił się do mnie gwałtownie ze łzami w kącikach oczu i zaklął, pytając, co sobie myślę. To było ostatnie zwierzę w wiosce, a my je zabijaliśmy. Kobiety osłaniały głowy chustami ze zgrzebnej wełny. Blask ognia padał na drewniane okiennice uszczelnione szmatami wetkniętymi w szczeliny i na pękniętą lampę wiszącą na ścianie. Przez odór brudnych ciał i włosów, źle wygarbowanej skóry oraz spalonych ziemniaków przebijała się rozkoszna woń marchewki. To były wioski z naszych pragnień, gdzie wreszcie mogliśmy zasnąć i znaleźć przyjemność nawet w wymiotowaniu gaiskiem i ośliną. Jakże czyste było powietrze, kiedy rzygałam za drzwiami na pokryty zmarzliną śnieg i widziałam na nim – wyglądające jak pismo – ślady kilku ptaków.
***
Kiedy mianowali mnie kapitanem, dostałam konia, brązową klacz imieniem Loma. Była spokojna i silna, przypominała mi Meis. Siski powiedziała kiedyś, że szyja Meis zawsze pachnie truskawkami i można ją po tym poznać nawet w ciemnej stajni. Nocami niekiedy wstawałam i wtulałam twarz w szyję Lomy, zamykając oczy, by odciąć się od niezwykłej łuny bijącej od wzgórz. Czasami jakiś inny żołnierz, który również nie spał, zaczynał recytować żałobnym głosem sein z Vallafarsi, na przykład „Królestwa”. Balinu, skąd pochodzą owoce. Ta fraza jak zwykle przypominała mi pierścionek, który matka nosiła na łańcuszku na szyi. Przytrafiło mi się coś złego, może się przewróciłam albo zbeształ mnie Malino i pocieszała mnie, pokazując mi swój pierścionek. Odpinała łańcuszek i pokazywała mi, że na wewnętrznej powierzchni pierścionka wyryto początkową frazę seinu po olondryjsku i po nainijsku. Jej miękkie dłonie, dotyk sukni, stary nóż z ukruszoną rękojeścią leżący na stole. Na dworze owoce spadały z drzew.
Trzymałam się szyi Lomy podczas śnieżycy, która omal nas nie zasypała w miesiącu lamp. Krzyczałam na swoich ludzi, bo w dole była wioska pogrążona w całkowitej ciemności. Zostawiliśmy chorych i rannych na szczycie wzgórza, popędziliśmy do chat, wyważyliśmy drzwi i rozwaliliśmy rękojeściami mieczy okiennice. Były zbutwiałe, podobnie jak pościel na łóżkach w środku. Wpadliśmy do pustych, cichych izb, chwiejąc się na nogach. Nawet piwnice były opustoszałe. W końcu zebraliśmy się razem i popatrzyliśmy na siebie. Sztychy naszych niezbrukanych mieczy zostawiały ślady w śniegu.
– Wioska jest opustoszała – oznajmił ochryple Vars.
Nagle uświadomiłam sobie, że słyszę jego głos. Znaleźliśmy osłonę przed wichrem w pięknej, śpiącej wiosce. Śnieg lśnił błękitnym blaskiem pośród nocy. Gwiazdy rozpraszały ciemność jedna po drugiej. Wszyscy patrzyli na mnie, aż wreszcie odezwałam się cicho. Po raz pierwszy od siedmiu dni słyszałam własny głos, nie musząc krzyczeć.
– Sprowadźcie resztę – rozkazałam. Pośród ciszy mój głos wydawał się piękny, prosty i pełen rozsądku. – Zabijcie konia – dodał po chwili ten sam głos, cicho i klarownie.
Była ostatnia, nie musiałam wymieniać jej imienia. To ona oduczyła mnie nawyku myślenia o koniach. Tuik nie zdołał położyć mu kresu, ale zakończył się on owej nocy razem z życiem Lomy. Kiedy się najedliśmy, pomyślałam, że będę musiała znaleźć sobie coś innego, o czym będę myślała w nocy. Nie przejęłam się tym jednak zbytnio. Byłam pewna, że coś przyjdzie mi do głowy. Wszyscy zatrzymaliśmy się w tym samym domu i wreszcie było nam ciepło. Na palenisku płonęły połamane meble.
Śnieg padał powoli i równie powoli umierali ludzie. Wyciągaliśmy ich na dwór i chowaliśmy w śniegu, bo ziemia była zamarznięta. Umierali pod ścianami chaty w pozycji śpiących. Policzki mieli zapadnięte, a włosy kruche od szronu. Ci z nas, którzy mieli jeszcze trochę sił, wychodzili chwiejnie w światło i szukali drewna na opał, szarpiąc słabo za drzwi i okiennice. Pewnego dnia wyszliśmy we dwoje z Varsem, a Odra, który leżał pod ścianą i oczy błyszczały mu mocno, powiedział coś o morzu i tysiącach jego aniołów.
– Nic nie mów, wujku – rzekł do niego Vars. – Oszczędzaj siły.
Oddychający cicho Odra uśmiechnął się do niego, radośnie i tajemniczo. Jego uśmiech wisiał tak nieruchomo na bezkrwistej twarzy, że pomyślałam, iż umarł z nim. Pochyliłam się, złapałam go za bark i potrząsnęłam mocno. Żył. Umarł znacznie później, a przedtem kazał nam słuchać go i wykonywać jego rozkazy, przeklinał nas, ponieważ koc uwiązł mu pod pachą albo dlatego, że nie mógł już znieść diety złożonej ze śniegu i koniny.
– Wynieście mnie na dwór – warknął. – Na powietrze. Tu nie da się oddychać. Spójrzcie. – Uderzył się otwartą dłonią w kark i złapał wesz kciukiem i palcem wskazującym. – Spójrzcie, cóż za plugastwo. To już nie są żołnierze. To zwierzęta.
Wynieśliśmy go z chaty i rozpaliliśmy dla niego ognisko pod sosnami.
Słabe, czerwone płomienie, czerń ziemi pod stopionym śniegiem. Przygnębiony Vars przykucnął obok ognia odziany w brudną kurtkę. Owiniętego w koce Odrę oparliśmy o drzewo. Zaciskał pogardliwie usta, gapiąc się na wzgórza i na śnieg, który nas uwięził. Opowiadał ochrypłym głosem o siedemnastu latach spędzonych w górach. Zdjął szalik, by pokazać blizny na szyi.
– Z reguły nikt nie przeżywa tu więcej niż trzy lata – mówił. – Ale ja przeżyłem prawie dwadzieścia i zabiłem więcej ludzi niż gorączka. Sześć lat temu zabrali mnie do Amafeinu i przyznali mi Order Niedźwiedzia. Córka ma go w koszyku w domu. Wręczył mi go sam diuk. Za stołem siedziało nas sześćdziesięciu ośmiu, a za wszystko płaciło Imperium Olondryjskie.
Wessał nagle powietrze przez zęby i zerknął na mnie pośpiesznie.
– Tak, pamiętam, że jesteś bratanicą telkana. Jesteś z nim spokrewniona po mieczu i po kądzieli, ale nikt nigdy o tym nie wspomina. Większość ludzi boi się rozmawiać z tobą jak równy z równą. Nawet ty… – Wskazał na Varsa podbródkiem pokrytym posiwiałym zarostem. – Mimo że jesteś jakimś tam szlachcicem, boisz się zbliżyć do wielmożnej pani, naprawdę się do niej zbliżyć. Tylko ja się nie boję, bo znam swoją wartość i zademonstrowałem ją dziesięć razy, zanim ty nauczyłeś się chodzić.
Przerwał nagle i oparł się o drzewo. Coś przeleciało nad nami, być może orzeł. Jego niebieskawy cień przemknął po śniegu. Odra znowu zaczął mówić, przeklinając z goryczą telkana i tę wojnę, która nawet nie była wojną. Przeklinał nas przez wiele dni, aż nagle przestał, popadł w apatię i nie domagał się już więcej, by wynoszono go na dwór. Ale i tak to robiliśmy, bo Vars zapewniał, że świeże powietrze mu służy. Dlatego rozpalaliśmy ognisko i wszyscy troje siedzieliśmy przy nim w milczeniu.
Oddychałam wtedy przez zimne rękawice, starając się odnaleźć jakiś tok myśli, który pozwoliłby mi zasnąć w nocy. Wypróbowałam bardzo wiele sposobów, aż wreszcie doszłam do wniosku, że często najszybciej dotrę w ciemność, jeśli pozwolę swemu umysłowi dryfować bezładnie. Przypomniałam sobie, jak Siski śpiewała „Jaskółkę w zimie”. Stawiała wąskie stopy na dywanie i splatała dłonie. Wtedy rozlegał się stukot. To wujek Veda opróżniał fajkę. Obserwowałam, jak usta siostry otwierają się i zamykają. Biedny, zagubiony ptaku, latasz z miejsca na miejsce, ale nie możesz znaleźć domu. Zielone zasłony w salonie pachniały namiotami. Tak jest, a pod krzesłem znalazłyśmy sztylet i grzebień z kości słoniowej. Na pochwie sztyletu narysowano Tevlas wiosną.
Nagle uświadomiłam sobie, że Odra coś mówi.
– Nie, zostańmy jeszcze chwilę.
Była noc i nad kręgiem turni świeciły krocie gwiazd, pulsujących w ciemności, jakby próbowały się wyrwać na zewnątrz.
– Piękne niebo – ciągnął rozmarzonym głosem. – Przypomina mi to piosenkę „Zostańmy jeszcze chwilę, wieczór jest taki piękny”.
– Widzę, że czujesz się już lepiej wujku – ucieszył się Vars. Dzwonił zębami, a twarz lśniła mu dziwnie w blasku ognia.
Kiedy wypowiedział te słowa, Odra się rozpłakał. Leżał na boku i łzy spływały mu po wynędzniałej, pooranej bruzdami twarzy.
– Moja biedna moikyalen – łkał.
Nie przestawał płakać przez długi czas. Vars przygryzał wargi. On również miał łzy na policzkach. Po chwili Odra uspokoił się i uśmiechnął. Wyciągnął drżącą rękę. Vars ujął dłoń przyjaciela, zdjął z niej rękawicę i uniósł jego stwardniałą rękę do ust.
– Dobry z ciebie chłopak – odezwał się Odra. Potem uniósł z wysiłkiem głowę i spojrzał na mnie, wyciągając drugą rękę. – Ty też jesteś dobrą dziewczyną. Ale dlaczego jesteś taka nieśmiała? – zapytał z uśmiechem.
Ujęłam jego dłoń i uklękłam przy nim w śniegu. Vars już nie krył się z płaczem. Spojrzałam na twarz Odry w blasku ognia, szukając jego oczu, które wyglądały jak dwie monety.
– Nie żyje – stwierdziłam.
Vars łkał. Pochylał się nad trupem, całował jego zapadnięte policzki, wciskał swe żywe czoło w czoło umarłego. Wreszcie zerwał się i popędził między zaspy. Wymachiwał rękami, łapiąc śnieg w dłonie i ciskając go w ciemność. Kiedy on podskakiwał i krzyczał, zamknęłam umarłemu powieki i rozebrałam ciało. Ułożyłam w stos buty oraz ubranie, by odesłać je potem jego córkom na południu. Odra wydawał się bardzo mały i biedny, gdy tak leżał nagi w śniegu. Zostawiliśmy go tam w grobowcu z lodu.
– Mogłabyś, gdybyś chciała – wyszeptał do mnie potem Vars. – Mogłabyś załatwić, żeby zwolniono nas wszystkich ze służby z honorem. Mogłabyś wysłać do kogoś list, może nie do samego telkana, ale do kogoś ważnego.
– Nie – zaprzeczyłam. – To nieprawda. Nie ma już nikogo.
– Musi ktoś być – upierał się łamiącym się głosem.
Przyłapałam się na tym, że uśmiecham się do sufitu.
– To dziwne – przyznałam. – Czasami mnie również trudno w to uwierzyć, ale rzeczywiście nie ma nikogo.
Zwrócił się twarzą ku ścianie i zaczął jęczeć. Leżałam, starając się uporządkować myśli. Ktoś się poruszył i zaszurał nogami, a ktoś inny kopnął Varsa, domagając się płaczliwie ciszy. Podzieliłam myśli na kategorie, takie jak gry i historia, starając się odnaleźć jakiś temat do rozmyślań. Kusiło mnie wspomnienie o Dasyi pośród kolumn – czarne oczy i rozpromieniona twarz. Ale nie, ta myśl była zbyt silna i nie pozwoliłaby mi zasnąć. Postanowiłam, że będę myślała o Ethenmanyi i o wizycie w wielkim domu babci, nieopodal Lelevai. Odległość nie była wielka, ale było tam zupełnie inaczej! Pamiętałam, jak pojechałyśmy tam wiosną z matką i Siski. Załadowałyśmy do kufrów wszystkie swoje najlepsze ubrania, wdziałam nowy, zielony płaszcz podróżny i pomknęłyśmy górskim traktem. Blask słońca wpadał do środka przez okna powozu. Pośród wzgórz zawsze można było znaleźć ciekawe widoki – wąskie wąwozy, kwitnące drzewa morelowe między skałami, zabawne pasterskie chaty z ich strzechami sięgającymi prawie do ziemi, dzieci sprzedające mleko z wiader. Zatrzymaliśmy się w Mirovie, a potem w Noi. Gdy droga zaczęła prowadzić w dół i poniżej mgieł otworzyła się przed nami ogromna dolina, matka nagle pogrążyła się w myślach. Ozdobiony klejnotami modlitewnik wysunął jej się z rąk i spadł na kolana. Wpatrywała się w mijaną scenerię. Jestem przekonana, że nie ma krainy piękniejszej niż Balinfeil wiosną. Rozległe łąki drzemały spowite delikatną, różową mgiełką drzew owocowych. Wkrótce znowu ujrzymy proste linie białych domów z ich stożkowatymi dachami oraz tłuste, oswojone piżmowce przywiązane do płotów. Piękne, uporządkowane pola rozdzielały szeregi słoneczników, a domy wieśniaków niemal zawsze gęsto otaczały ciemnoróżowe krzaki aimili. A do tego zapach, osobliwy i świeży, przynoszony przez górskie wiatry oraz dziwna, wszechobecna cisza.
To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, było dowodem na to, że jesteśmy na miejscu. Budząc się nocą w obcym łóżku w przydrożnej gospodzie, uświadamiałam sobie, że choć okno jest otwarte, świat śpi tak mocno, że nie słychać nawet najcichszych dźwięków. Nigdzie nie szczekały psy, żaden pobrzękujący uprzężą goniec, który wykonywał pilne zadanie, nie pędził traktem. Nawet materac, mocno wypchany gęsim pierzem, nie chrzęścił pode mną, jak pełne liści i słomy materace w Kestenyi. Na ganku nie było też nocnych strażników grających w kiba. Jestem w Balinfeil, pomyślałam. Przez długi czas była to przyjemna myśl, jak myśl o przygodzie. Oznaczała, że będę się bawiła z kuzynami, jadła honitha, oglądała przedstawienia kukiełkowe i śmiała się, patrząc na wujków tańczących klugha. A także jeździła na głupiej, tłustej Mercie, którą lubiłam traktować z pogardą, zapewniając stajennych, że nie można jej nawet porównywać z Nushą. I będę pozwalała, by Hauth, pomocnik kucharza, straszył mnie opowieściami o Bilbilu, który wyłaził nocą z kominka, żeby psocić. Ale spędziłam tu już niejedno lato i kiedy nocą budziła mnie cisza, nie czułam się podekscytowana, lecz przygnębiona. Aha, jestem w Balinfeil, myślałam przytłoczona ciszą panującą w gospodzie, na drogach oraz w pogrążonej w mroku okolicy.
Nawet w gospodach, gdzie wczesnym rankiem budziło nas ostre, dźwięczne bicie w dzwony, a pościel oraz obrusy lśniły zdumiewającą bielą, nawet w nich wyczuwałam aurę czujności i dezaprobaty, typową dla domu naszej babci, dla naszego domu, Faluidhen. W rezydencji były osiemdziesiąt dwa pokoje, a najważniejsze z nich na nainijską modłę nosiły nazwy kolorów. Pokój srebrny, liliowy i szary. I pokój niebieski, w którym umarł wujek Brola, nadal porozumiewający się z żyjącymi w ten sposób, że zamykał gwałtownie okiennice, gdy tylko padał deszcz. Jeśli było to możliwe, okna pokojów wychodziły na południe. Północną stronę zamknięto, by zapewnić osłonę przed letnim pyłem oraz okrutnymi zimowymi wichrami. Przetrwała tam posępna altana z brzóz, cyprysów oraz śliw zimowych. Było tam też stare, żelazne krzesło, na którym zwykł siadać dziadek. Uformowano je na podobieństwo smoków, psów, królików oraz dziwniejszych stworzeń – lwów z kozimi głowami oraz skrzydlatych delfinów. Stało samotnie pod drzewami, w niewielkiej odległości od domu, pokryte kurzem i zeschłymi liśćmi. Siski przecierała je rąbkiem spódnicy. Obok stał stary piecyk koksowy, przy którym dziadek grzał się w zimowych miesiącach. Kiedyś rozpaliliśmy tam ognisko, żeby piec orzechy. Dasya oparzył się w ramię i Siski dmuchała na bolące miejsce, by je ostudzić. Nasz kuzyn nic nikomu nie powiedział, ale przez całą kolację był bardzo blady, siedział sztywno i nie odzywał się ani słowem, jedząc lewą ręką. Następnego dnia stary piecyk był czarniejszy niż kiedykolwiek przedtem, jakby nigdy dotąd go nie używano.
– Na pewno jest przeklęty – stwierdziła Siski.
Dasya dodał, że jeśli to prawda, to tym lepiej, i poszliśmy w to dziwne miejsce w północnej części posiadłości, by bawić się w Drevedi. Wiedzieliśmy, że nikt nie będzie nas szukał w altanie dziadka po pechowej stronie domu. Siski siedziała na krześle, była Oline, Drevedą z Dolomesse. Dasya zawsze był Drevedem z Amafeinu. Ze mnie zwykle robił żołnierza, chłopa albo niefortunnego króla, by móc raz po raz poddawać mnie egzekucji między drzewami.
Potem wracaliśmy do domu i szliśmy do pokoju srebrnego, gdzie siedzieli dorośli, prowadzący ciche rozmowy w grupach. Ich krzesła i kanapy wydawały się nam bardzo odległe w blasku lamp.
– Dzieci są okropnie niespokojne – skarżyła się babcia.
Czasami wszyscy czuli się niespokojni albo pogoda była upalna i wszyscy wybieraliśmy się na wieczorny spacer po posiadłości. Chodziliśmy wzdłuż rządków kwiatów albo pod ścianami porośniętymi ciemnym bluszczem o gorzkim zapachu bądź alejami drzew limonkowych. Wszyscy dotrzymywali kroku babci. W wieczornej ciszy unosiły się głosy.
– Dlaczego nie masz tu psów? – pytał odwiedzający ją sąsiad.
– Dlatego że nikt nas nie oblega, mój drogi chłopcze – odpowiadała babcia.
Potem odwracaliśmy się i dostrzegaliśmy w mroku światła Faluidhen. Kierując się węchem, znajdowałam suknię matki, dotykałam bawełnianej tkaniny i wyszukiwałam jej dłoń.
– Czy to ty, kochanie? – szeptała, ściskając moje palce. – Chodź razem z mamą.
***
Potem pomyślałam o Dasyi, gdy już wydawało się, że nigdy nie będę w stanie pomyśleć o niczym innym. Moja pierwsza myśl brzmiała: jak bardzo zmęczone mam ramiona! Ucieszyłam się, że miecz wysunął mi się z dłoni i spoczywa gdzieś daleko w śniegu. Tak jest, przyjemnie było leżeć w oślepiającej bieli, z rękami spoczywającymi bezwładnie wzdłuż boków. Moi towarzysze uspokoili się nagle, rozmawiali ze sobą cicho, jakby nie chcieli mi przeszkadzać. Miecze uderzały o siebie z metalicznym brzękiem, jakby na sąsiednim podwórku dzieci grały w dakavei. Rześkie powietrze rozpierało moje płuca. Nagle pojawił się przede mną Brogyar, zasłaniając jasne słońce. Po chwili, gdy jego twarz stała się wyraźniejsza, poznałam jego opadającą powiekę i usta pełne zepsutych zębów. A jednak go nie zabiłam. Oddychał ochryple, a ten dźwięk mnie ekscytował. Był już blisko, bardzo blisko. Włosy wysuwające mu się spod czapki były zupełnie bezbarwne, poza koniuszkami lśniącymi w promieniach słońca. Gdy rozchylił płaszcz, zauważyłam żelazne ćwieki na skórzanej kamizeli, a kiedy uniósł ręce – również pozłacany pas. Potem opuścił ręce i nadszedł ból. To był ból, o którym słyszałam. W końcu nadszedł. To była reszta bólu, na który czekałam po tym, jak już spadłam z konia albo uderzył mnie któryś z instruktorów. Po prostu czekał na mnie, a teraz wyszedł zza zasłony, spowity w majestat niczym ciało boga. Gdy znowu mogłam oddychać, otworzyłam oczy i zobaczyłam Brogyara za zasłoną światła. Uśmiechał się do mnie i wiedziałam, że jego uśmiech jest uśmiechem gór. W jego oczach pojawił się błysk. Przygryzał wargę oniemiały z radości.
Wkrótce się roześmieje, jak śmialiśmy się, gdy byliśmy dziećmi, na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, kiedy uniesiono drzwi i pojawiły się świnie o gładkich grzbietach i podskakujących uszach. Mijały nas w blasku pochodni, a my drżeliśmy z napięcia, ściskając w dłoniach nagie miecze.
– Świnia krzyczy tak samo jak człowiek – poinformował nas po południu instruktor Gobries. – A jej ciało również jest podobne do ludzkiego.
Cięliśmy je niezgrabnie w oczy i w kościste głowy. Świnie zakwiczały przeraźliwie i popłynęła krew. Po chwili zaczęliśmy się śmiać. Jakiś wysoki chłopak pośliznął się na krwi i upadł. Vars miał na policzku ślad czarnej posoki. Spojrzeliśmy sobie w oczy i aż przykucnęliśmy z niewiarygodnego śmiechu, podczas gdy nieziemski wrzask cierpienia wzbijał się pod nieboskłon. Potykaliśmy się o ciała, ślizgaliśmy się, ścigaliśmy ostatnie niedobitki. Wtedy właśnie pomyślałam: radość jest jedną z tajemnic wojny. A teraz, gdy zobaczyłam uniesienie na twarzy Brogyara, myśl, która przemknęła mi przez głowę, brzmiała: zabije mnie. To śmierć.
A jeśli to była śmierć, czemu nie miałabym pomyśleć o tańczeniu w avli, o pierścionku matki, o mleku, o wujku Vedzie? Ale przychodziło mi do głowy tylko jedno i to nie była myśl pełna radości, lecz żalu; żalu tak dojmującego, że oczy znienacka zaszły mi łzami. Przypomniałam sobie obóz nad Firdą, pod koniec jesieni, gdy gęsi czarne kreśliły długie łuki na niebie. Z północy przybył wiatr, przynosząc ze sobą wczesny śnieg, a powierzchnię rzeki pokryły suche liście. Wybrałam się sama między wzgórza. Jadąc kamienistymi ścieżkami, słyszałam, jak wiatr śpiewa w suchych trawach i tak kołysze małymi dębami, że żołędzie sypią się na ziemię. Na graniach sterczało kilka uschniętych jastrzębich jabłoni. Samotna i szczęśliwa dotarłam aż do miejsca, gdzie trawę pokrywał śnieg. Przeprowadziłam konia skalistymi przejściami, rozbiłam obóz pod drzewami i rozpaliłam ognisko, na którym gotowałam fasolę. Popiłam ją gorzkim gaiskiem z bukłaka. Siedząc przy ogniu, wyjęłam list z kieszeni płaszcza i zaczęłam go czytać, podczas gdy sosny skrzypiały na wietrze. Pośpiesz się, jeśli to tylko możliwe, bo muszę ci opowiedzieć o wielu sprawach, o których nie mogę pisać ani rozmawiać tam, gdzie usłyszą mnie inni… Sylwetki górskich szczytów ostro rysowały się na tle ciemnoniebieskiego nieba. Ponury zmierzch zapowiadał, że z północy nadciąga gwałtowna śnieżyca. Jechałam pod górę, owinięta płaszczem, gdy ujrzałam pierwszą ze złamanych kolumn, szarą sylwetkę w półmroku.
Nozdrza wypełniła mi woń kamiennych murów przesiąkniętych deszczem. Usłyszałam głośny syk i woda lunęła mi na kaptur i na twarz. Nie widziałam Dasyi od czterech lat. W szkole nie paliły się światła. Doszłam do wniosku, że z pewnością rozbili obóz dalej w wąwozie. Jednakże starych kolumn świątyni dotykała czerwona łuna. Wjechałam do środka przez łukowatą bramę, położyłam kaptur, kopyta zastukały o kamienie, klacz parsknęła, zsunęłam się z jej grzbietu. Dasya tam był.
Przywitaliśmy się szeptem i uściskaliśmy, a potem odsunęliśmy się i wlepiliśmy w siebie wzrok. Wreszcie się roześmiał i potrząsnął mną. Ja również się śmiałam.
– Tav – powiedział. Na podłodze świątyni płonęło ognisko, a na kamiennym stole stała butelka nainijskiego wina.
– Vai, moje życie – dodał.
Wydoroślał i nabrał ciała. Poruszał się z wielką energią, jak atleta, jak żołnierz. Usiadł na stole, opierając nogi o ławkę, ścisnął butelkę między kolanami, by ją otworzyć, a potem mi ją podał. Pociągnęłam łyk.
– A więc żyjesz – zwrócił się do mnie.
Nie przestawał się śmiać i pomyślałam, że wygląda bardzo dumnie i radośnie w swej szkarłatnej bluzie obszytej złotem. Zawsze swobodnie nosił piękne stroje, nie dbając o wino skapujące na cenny, feiriński aksamit. Ponownie podał mi butelkę. Od ognia płynęło ciepło, a z mojego płaszcza buchała para. Rozmawialiśmy o wojnie, o naszych pułkach i o poniesionych stratach. Wtedy właśnie z szyderczym uśmieszkiem opowiedział mi o tańcu gór. Jego śmiech nabrał brutalnych tonów, niosąc się echem po mrocznej komnacie. Był w Genie, gdy cały pułk świeżych rekrutów zginął w śnieżnej zamieci pod Przełęczą Miveri.
– Połknęli śnieg – stwierdził, machając ręką. – Po prostu się położyli i pozwolili, żeby ich zasypał. Leżeli w rzędach jak kukurydza…
Wymienialiśmy się goryczą nagromadzoną w ciągu lat spędzonych w Lelevai. Dasya wyliczał błędy popełnione przez wujka Gishasa i księcia Ruafa.
– Durni starcy – mówił. – Chcą przeciągnąć wojnę, bo znudziło ich życie w domu i mają mnóstwo długów.
Nie rozmawialiśmy o przeszłości, która wydawała się teraz bardzo odległa, a jedynie o przyszłości. W blasku ognia widziałam jego dziwną bladość, głęboko zamyślone oczy.
– Tyle śmierci – wyszeptał. – To było tak, jakbyśmy ich pożerali. Tych ludzi. Jakby Olondria nie mogła przestać żreć.
Siedzieliśmy oparci o ścianę. Butelka potoczyła się po płaskich kamieniach. Sięgnęłam pod kurtkę po skórzany bukłak i napiłam się. Gaisk był mocny, miał posmak zdeptanej trawy i uwolnił mnie od aury niepewności. Popatrzyłam na płomienie ogniska, tworzące w powietrzu długie, gładkie fale, pomyślałam o tańcu gór, o tym, jak trwa od czasów, gdy czczono mleko, i raz po raz powtarzają się w nim te same kroki. Całe pokolenia leżące w rzędach jak kukurydza. Z nagłym ukłuciem w sercu po raz pierwszy pomyślałam o Olondrii. Pomyślałam o niej jak o żywym stworzeniu, nie o miejscu, które można odwiedzić bądź w nim zamieszkać, lecz o ogromnym jestestwie, które rośnie, oddycha i je. O Faluidhen w lecie, wszystkich tych pokojach pełnych próżnych luksusów, a potem o Kestenyi, o namiotach feredhai, rozbitych na ziemiach wujka Vedy. O spoconym z furii wujku Vedzie, który krzyczał:
– Nazwijcie mnie zdrajcą Olondrii, jeśli chcecie, ale ci ludzie nie mają dokąd pójść. Po prostu nie mają. Wygnaliśmy ich na bezwodne pustkowia. To zbrodnia i Olondria musi za nią odpowiedzieć.
– Olondria musi odpowiedzieć – powtórzyłam za nim.
Podekscytowany Dasya zwrócił się w moją stronę.
– Tak. Rozumiesz to i nie boisz się.
Bałam się. Nie przestawałam się śmiać i ręce mi drżały, bo znałam możliwości jego umysłu i wiedziałam, że gdy dotknie go ogień, zaczyna się palić jak smocze trzewia, usłyszałam swój głos, na wpół przerażona własnymi słowami:
– Dlaczego mielibyśmy umierać za te wzgórza, kiedy moglibyśmy zginąć za niepodległą Kestenyę?
Wypowiedziałam te słowa po kestenijsku: Kestenya Rukebnar. Zakazane słowa. Dasya pobladł, a potem się zarumienił. Uścisk jego dłoni na moim ramieniu parzył niczym ogień. Leżąc w zaspie, gdy topór ponownie rozbłysnął w blasku słońca, zapłakałam, ponieważ utraciłam szansę takiej śmierci. Okazało się, że jednak zginę w górach, poćwiartowana w śniegu. Zginę śmiercią świni. Uświadomiłam sobie, że wiosną zamierzałam opuścić armię, ale nie wiedziałam o tym, dopóki nie zawisł nade mną topór. Plan stworzył się sam w mroku mojego umysłu i dopiero teraz ujrzał światło dzienne. Dostrzegłam go i zapłakałam. Chciałam wrócić do Ashenlo, a potem pojechać na równiny. A teraz wykrwawię się w śniegu. Cała Kestenya rozjarzyła się przed moimi oczami, pokrywając niebieskoszare niebo. Pustynia była jak promienie słońca rozbłyskujące między chmurami. Topór wbił się w moje udo w tej samej chwili, gdy Brogyar padł na ziemię, przeszyty strzałami, ale ból nie zamazał promiennego widoku. Nadal mam go przed oczami – świetliste góry w innej krainie i inną wojnę.
2.
Lojalność jak naszyjnik z umarłych gwiazd
Wojowniczka będzie się co dzień budziła z wiedzą o czekającej ją śmierci. Ta śmierć jest uczciwą monetą, za którą trzeba nabyć coś wartościowego.
Powiadają, że miecz jest uczciwszy niż strzała, bo stanowi przedłużenie ciała i walka z jego użyciem przypomina taniec. Powiadają, że miecz staje się duszą tego, kto nim włada. Thul Heretyk wierzył tylko w swoje ciało, ponieważ widział je odbite we własnym mieczu. W świątyni Tola znają powiedzenie: „O Naznaczony Bliznami Boże, który na wieki odszedłeś na łowy, zostawiłeś mi szpilkę ze swych włosów”.
Według kapłanów owa szpilka jest mieczem.
Podobne wyobrażenia to poezja, a nie historia. Miecz kaleczy i zabija. Jego esencją jest zło.
Wojowniczka będzie trzymała zło w jednej ręce, a jeśli walczy nainijskim mieczem – w obu dłoniach. Rozważcie zatem cel każdego ciosu. Maris Szachrajkę zapytano na łożu śmierci: „Co cię skłoniło do wystąpienia przeciwko twemu królowi?”. Jej odpowiedź brzmiała: „Zapytajcie kobiet Oululenów”. To był lud zniszczony przez armie króla Thula. Napisano, że „nawet ich imiona obróciły się w pył”. Gdy wszyscy mężczyźni Oululenów polegli, za broń chwyciły kobiety. Ostatnia z nich zginęła, walcząc broną.
Wojowniczka nosi jej lojalność jak naszyjnik z umarłych gwiazd. Ich wartość jest wieczna, mimo że już nie świecą.
Maris była zdradzieckim generałem, Galaron – buntowniczką, Fałszywa Hrabina – rozbójniczką. Która z nich spoczywa teraz na leżance światła?
***
Kiedy owej deszczowej wiosny wróciłam ze wzgórz ze złamaną kością udową, odesłali już większość służących. Wschodnie i północne skrzydło domu było zamknięte, a nieużywane klucze wisiały w szeregu w szafce matki. Nawet widziane przez okno karety, dom i jego otoczenie sprawiały wrażenie wyjątkowo samotnych, jakby nie przybył wyczekiwany gość. Wówczas sądziłam, że ta ponura aura zrodziła się z niezwykłego o tej porze roku deszczu, skapującego z gontów i nadającego piaskowi na dziedzińcu ciemniejszą barwę.
Matka wyszła mnie przywitać. Miała chustę na głowie i ślizgała się po błocie w filcowych pantofelkach.
– Och, Fulmio! – zawołała. – Przywiozłeś ją?
– Tak, sudaidi – odpowiedział sługa. – Możemy ją podnieść we dwoje. Waży nie więcej niż kurczątko.
– Nie bądź głupi – skarciłam go. – Zawołaj Fodoka i Gastina.
Matka weszła do powozu, uklękła przy mnie i ucałowała mnie w policzki oraz w czoło. Włosy miała rozczochrane, a twarz mokrą od deszczu albo od łez. Chciała mnie uściskać, ale ponieważ leżałam, mogła tylko objąć moje ramiona.
– Trochę bliżej! – zawołał Fulmia.
Chusta matki zsunęła się jej z głowy i spadła mi na piersi. Kareta się przesunęła, zbliżając się do drzwi.
– Nie próbujcie podnosić mnie sami – ostrzegłam ich.
Włosy matki zasłaniały światło, a gdy uniosła dłoń do oczu, bladość, która była jej twarzą, poruszyła się.
– Słyszałeś, Fulmio? – załkała. – Powiedziała, że nie możemy zrobić tego sami. Musimy sprowadzić Gastina. Zawołaj go, Fulmio. Zawołaj Gastina.
Powóz się zatrzymał, drzwi się otworzyły, a gdy wynieśli mnie na zewnątrz, na moją twarz spadły krople deszczu. Zamrugałam w zimnym świetle dżdżystego dnia.
Służba zgromadziła się przy drzwiach. Gdy niesiono mnie przez dziedziniec, dzieci gapiły się na mnie, ssąc palce.
– Tylko mnie nie upuśćcie w błoto – zaniepokoiłam się i wszyscy się roześmiali.
Wnieśli mnie przez nadproże do ciepłego amadeshu. Jak zwykle wypełniał go delikatny żółty blask, a powietrze przesycała woń pieczonych jabłek. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by głowa opadła mi na koszulę Gastina, Słyszałam jego oddech i czułam, jak opuszcza mnie ostrożnie. Położyli mnie w korytarzu, gdzie było mniej światła. Otworzyłam oczy.
– Nie tak szybko – ostrzegła ich matka.
– Popatrz na swoje pantofelki! – zawołała Nenya. – I na wszystkie dywany.
Na końcu korytarza zobaczyłam ojca. Trzymał się bardzo prosto. Przystanął u podstawy schodów, w miejscu, gdzie korytarz przechodził w oszklony ganek. Spoglądał na mnie surowo z góry, trzymając w ręce fajkę. Gdy przechodziliśmy obok, odwrócił głowę i wymamrotał coś pod nosem. Kiedy ruszyliśmy w górę po schodach, wyciągnęłam szyję i zobaczyłam jego lekko przygarbione plecy oraz szalik na ramionach. Ojciec wracał już w szare światło ganka.
***
Przeleżałam w tym pokoju całą wiosnę. Przynosili mi posiłki na tacy. Na dworze z drzew sypała się mleczna piana kwiatów – różowych, a potem białych. Siedziałam wsparta na poduszkach i obserwowałam zmiany zachodzące w widocznej przez okno części sadu. Kiedy padał deszcz, matka przychodziła, by czytać mi książki. Jej głos powstrzymywał huk piorunów. Przeczytałyśmy Hodisa Samotnika, Opowieści z białej gałęzi i cały Romans o Dolinie, a także sporo podobnych historii, wszystkie opowieści, których uwielbiałam słuchać w dzieciństwie. Matka szukała wciąż nowych książek w starej bibliotece Malino i od czasu do czasu wpadała do pokoju z radosnym okrzykiem i włosami pełnymi pajęczyn oraz kurzu, wymachując jakimś woluminem, którego skórzana oprawa pękła i zwisała w strzępach.
– Popatrz, kochałaś tę książkę!
W podobnych chwilach tak bardzo przypominała mi Siski, że omal nie zrywałam się z łóżka. Zaglądała ze śmiechem do sypialni, wycierając wolumin o spódnicę. Pewnego razu ojciec zawołał do niej z dołu:
– Firheio!
Kiedy odkrzyknęła, obiecując, że będzie cicho, w jej oczach pojawiły się błyski, takie same jak w oczach mojej siostry.
Podeszła do łóżka i usiadła przy mnie. Jej pantofelki stąpały bezgłośnie po dywanie.
– Popatrz, pamiętasz ją, prawda?
Książka otworzyła się na obrazku przedstawiającym młodego chłopaka imieniem Istiwin, obserwującego Królową Niedźwiedzi wychodzącą z wnętrza wzgórza. Oczy miał zupełnie okrągłe, a ręce unosił nad głowę z przerażenia. U jego stóp przycupnął długouchy zając o złachmanionej sierści – w dzieciństwie nazywaliśmy go Atsi.
– Nie czujesz się dobrze – stwierdziła matka. Jej chłodna dłoń dotykała mojego policzka, a twarz odbijała się w kloszu lampy.
– Nic mi nie jest – zapewniłam.
Poprawiła spódnicę – tę samą, którą nosiła siedem lat temu, uszytą z brązowego aksamitu. Złoty wzór na niej wyblakł już i tańczące liście można było dostrzec tylko w blasku lampy padającym na jej kolano.
– Co się stało z lasami? – zapytałam.
Zmarszczyła brwi i odwróciła stronicę, przygryzając wargę.
– Nie mówmy teraz o tym.
– Wiem, że je sprzedał – nie ustępowałam. – Wujkowi Fenyi.
Odwróciła kolejną kartę.
– Proszę, nie teraz. Lekarz mówił, że potrzebujesz odpoczynku.
Odwróciłam głowę na poduszce i popatrzyłam na matkę. Na jej szeroko otwarte, smutne oczy i na delikatną skórę wokół nich, naznaczoną niebieskawymi cieniami. Spróbowała się uśmiechnąć. Nie była już podobna do Siski. Tylko do siebie. Ponownie spojrzała na książkę, starając się odnaleźć miejsce, w którym skończyła czytać. Myślałam o niej przez wszystkie te lata, wyobrażałam sobie, jak siedzi za stołem w swoim pokoju, skrzętnie prowadząc rachunki, ale wszystko przecieka jej między palcami niczym piasek. Myślałam, że musi czasami opuszczać w rozpaczy głowę, wspierając czoło o szkło na biurku, podczas gdy ja brnęłam konno przez śnieg i raz po raz zabijałam, przyglądając się, jak ludzie giną dla chwały Olondrii. Wydawało mi się sprawiedliwe, że dom popadł w ruinę, a avlę zamknięto. Przypomniałam sobie dawniejsze czasy, które zwaliśmy „niepokojami”, kiedy jechaliśmy przez most na Ounie, słysząc buntowniczą piosenkę: Zniszczyć dom, pożar, pożar, pożar! Nie sądzę, byśmy wiedzieli, że mają na myśli nasz dom. Śpiewali po kestenijsku, a my byliśmy Kestenijczykami. Dasya, Siski i ja. Słysząc głos matki, pomyślałam jednak, iż by być Kestenijczykiem, nie wystarczy odziedziczyć krew. Trzeba ją również przelać.
Złożyć ją w ofierze. Ale nie wujkowi Fenyi, który działał w imieniu ciotki Mardith i wykonywał jej rozkazy, zmieniając nasze cenne lasy w zawartość jej skarbca. Miałam ochotę krzyczeć: „Nie widzisz, że zmieniamy panów? Lathowie władali Kestenyą dzięki mieczom, a władza Nainijczyków będzie się opierała na złocie”. Nie mogłam jednak tego powiedzieć. Ashenlo było całym życiem dla mojej matki. To była jej praca – znaleźć pieniądze na zapłatę dla pastuszków i naprawę karety, zdobyć porządne ubrania dla Siski, dla mnie i dla ojca, sprzedać wszystko, by zapłacić za bolmę, którą sprowadzał z południa. A on przez cały czas siedział sobie jak król na swym oszklonym ganku. Był prawdziwym synem zdrajcy, dziedzicem mojego dziadka, który podpisał traktat tevlaski. Gdy o tym myślałam, ogarniała mnie wściekłość. Miałam ochotę wyczołgać się z łóżka, zeskoczyć ze schodów i rzucić mu oskarżenie prosto w oczy. „To ty! Ty poparłeś zdradę, której dopuścił się mój dziadek, ten obmierzły traktat, pozbawiający Kestenyę wszelkich szans na niepodległość. A teraz sprzedajesz Ashenlo Nainijczykom, żeby móc napychać się bolmą”. Obróciłam się w łóżku i matka dotknęła mojego czoła.
– Jesteś ciepła – stwierdziła.
Jej dłoń była delikatna jak gaza. Zamknęłam oczy, przypomniałam sobie, jak dawno temu pojechałyśmy zimą do lasu. Matka skarżyła się, że służba musiała bardzo się napracować, żeby oczyścić drogę.
– Och, nie trzeba było tego robić! – zawołała.
– Najpierw narzekasz, że nic nie robię dla dzieci, a kiedy już coś zrobię, też jesteś niezadowolona – skwitował ojciec.
– Nie chodzi mi o to, żeby narzekać.
Położyła rękę na jego ramieniu, ale on ją strącił i odwrócił się nagle.
– Kto widzi Śnieżne Konie?! – zawołał. – Kto już je zobaczył?
Tłoczyliśmy się przy oknach wozu, by gapić się na nieruchomy, pokryty śniegiem las. Cienie drzew przesuwały się po nas, jakbyśmy mijali kraty, a same drzewa tworzyły łuki nad drogą bądź niknęły w głębokich, ciemnoniebieskich korytarzach nocy niczym wartownicy. Końskie kopyta wzbijały w górę śnieżny pył, a pojazd podskakiwał na drodze. W wozie jadącym za nami mężczyźni śpiewali, a mała, czerwona lampa kołysała się w mroku.
– Jedźcie dalej! – zawołał ojciec. Niektóre dzieci bawiły się w słomie i mun Karalei bała się, że oparzą się o rozgrzane cegły.
– Ona syczy jak gąsior – poskarżyła się Siski.
Staliśmy blisko siebie, otoczeni wonią swych płaszczy, i wypatrywaliśmy w blasku księżyca śladów niezwykłych kopyt. Kiedy zaprzęg zawrócił, wóz ugrzązł i wszyscy musieli wysiąść. Wujek Veda niósł Siski na barana.
– No dalej, Meisye, ciągnij! – wołała, wymachując z ekscytacją chudymi nogami połyskującymi w snopie księżycowego blasku.
– Proszę, nie stawiaj jej na ziemi – odezwała się matka. – Pończochy jej przemokną i się przeziębi.
– Wczepiła się we mnie jak krab, moja droga – uspokoił ją wujek Veda.
Gdy służba szarpała się z wozem, ja siłowałam się z Dasyą w śniegu, uderzyłam się w twarz i zaczęłam krwawić. Podczas podróży powrotnej do domu zasnęłam i śnieg, z którego zrobili okład, spłynął mi po policzku i wsiąknął w kołnierzyk. Obudziłam się półprzytomna, gdy dotarliśmy do domu. Miałam wrażenie, że światła domu są tak wysoko, jakby okna otwierały się na gwiazdy.
– Popatrz w górę – odezwałam się.
– Tak, kochanie – odparła matka, ale to ojciec wziął mnie na ręce i zaniósł na piętro.
– Uważaj, jak się z nią bawisz – powiedział do Dasyi. – To tylko dziewczynka.
– Całe akry drzew – stwierdził wujek Fenya. – To milcząca fortuna. Gratuluję ci.
Lustra lśniły w blasku ognia.
***
Późnym latem obudziły mnie nocą nagły łoskot i brzęk dobiegające od strony schodów. Mogło to oznaczać tylko jedno. Wróciła Siski.
– Nie śpię! – zawołałam.
– Zobaczysz! – odkrzyknęła.
Wpadła do pokoju i cisnęła walizkę w kąt. Potem uklękła przy łóżku, położyła głowę na moich piersiach i zarzuciła mi ręce na szyję, nie zdjąwszy czarnego, obcisłego płaszcza.
– Och, to ja, to ja – zapewniała. – Nie spodziewałaś się, że przyjadę, ale przyjechałam. Na pewno dotarłam tu szybciej niż list. Przyjechałam aż z Nauve bez jednego postoju. Spaliśmy w karecie.
Nenya przyniosła świecę i zapaliła lampę.
– Nie powinnaś zakłócać spokoju chorej – poskarżyła się.
Światło się zapaliło, odsłaniając pobladłe, wyostrzone rysy mojej siostry.
– Nie patrz na mnie. Wyglądam jak śmierć – powiedziała Siski, odgarniając włosy za ucho. Płaszcz miała zakurzony, jeden z guzików zwisał luźno na nitce. – Przyjechałam tak szybko, że mam zupełnie nieodpowiednie ubrania. Tu jest ciepło, prawda? Och, Taviye, znowu jesteśmy w domu. To będzie cudowne!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki