Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato, które odmieni ich życie.
Nowa powieść Davida Nichollsa Słodki smutek to hymn ku chwale zwykłego, tragikomicznego życia, celebracja ożywczej mocy przyjaźni i krótka, oślepiająca eksplozja pierwszej miłości, którą w pełni można dostrzec dopiero wtedy, gdy się wypali. A początek jest niepozorny, szesnastoletni Charlie spotyka Fran...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 550
Część pierwsza
CZERWIEC
Tego lata Frankie długo nie potrafiła nigdzie się odnaleźć. Nie należała do żadnego klubu i w ogóle nie była częścią czegokolwiek, co działo się w świecie. Stała się osobą całkowicie z niczym niezwiązaną, która niepewnie zatrzymuje się w drzwiach, jakby czuła jakąś obawę.
Carson McCullers, Member of the Wedding
Świat skończy się w czwartek za pięć czwarta po południu, natychmiast po dyskotece.
Wcześniej kataklizm tego rodzaju pojawiał się w Merton Grange jedynie w postaci pogłosek o apokalipsie, jakie opanowywały naszą wyobraźnię raz albo dwa razy w semestrze, przy czym okoliczności zawsze były mniej więcej takie same. Nie chodziło o coś tak banalnego jak wybuchy na Słońcu albo zbliżająca się asteroida. Ale wystarczyło, że jakiś tabloid wydrukował tekst o proroctwie Majów, rzuconej mimochodem uwadze u Nostradamusa albo odjechanej symetrii w dacie, i nagle rozchodziła się wieść, że lada moment świat rozpadnie się na naszych oczach gdzieś w połowie podwójnej lekcji fizyki. Nauczyciel, z rezygnacją poddając się tej histerii, wzdychał wtedy i przerywał swój wykład, podczas gdy my spieraliśmy się zajadle o to, kto ma najdokładniejszy zegarek, i zaczynało się odliczanie. Dziewczęta z zamkniętymi oczami, przytulone do siebie, skulone jak gdyby w oczekiwaniu na strumień lodowatej wody, chłopcy pełni głupkowatej odwagi, ale wszyscy po cichu myślący o pocałunku, który nie doszedł do skutku, niewyrównanych rachunkach, swoim dziewictwie, twarzach przyjaciół, rodziców. Cztery, trzy, dwa…
Wstrzymywaliśmy oddech
A potem ktoś krzyczał „Bang!” i wszyscy wybuchaliśmy śmiechem, z ulgą i z jedynie odrobiną rozczarowania, gdy okazywało się, że wciąż żyjemy, tyle że na podwójnej lekcji fizyki. „I co? zadowoleni? No to zabieramy się do roboty, dobrze?”. A my wracaliśmy do pytania o to, co się dzieje, gdy działająca na jakieś ciało siła jednego niutona zmusza je do pokonania jednego metra.
Jednak w ten czwartek o trzeciej pięćdziesiąt pięć, natychmiast po dyskotece, wszystko będzie inaczej. Czas wlókł się niemiłosiernie przez minione pięć długich lat i teraz w ostatnich tygodniach, a potem dniach zaczynało nas ogarniać poczucie uniesienia i paniki, radości i strachu, z przymieszką jakiegoś obłąkanego nihilizmu. Nie groziły nam już listy do rodziców ani zatrzymanie w szkole po lekcjach, pojawiało się więc pytanie, co w tym świecie pozbawionym konsekwencji mogłoby nam ujść na sucho? Gaśnice przeciwpożarowe wiszące w klasach i na korytarzach zyskiwały przerażającą moc. Czy Scott Parker naprawdę ośmieliłby się wypowiedzieć znowu tamte słowa do pani Ellis? Czy Tony Stevens byłby gotów jeszcze raz podpalić pracownię nauk humanistycznych?
Po czym w końcu, choć trudno w to uwierzyć, nadszedł ten ostatni dzień, cudowny i jasny, zaczynający się od lekkich potyczek przy bramie; szkolne krawaty przewiązane jak bandany albo opaski uciskowe, zaplątane w węzły tak ścisłe jak orzech włoski albo tak masywne jak pięść, a do tego szminki, biżuteria i włosy ufarbowane na niebiesko, w zapowiedzi jakiejś futurystycznej sceny z nocnego klubu. I co mieli w takim dniu zrobić nauczyciele? Odesłać nas do domu? Wzdychali więc i wpuszczali wszystkich bez słowa. A ponieważ nie mieliśmy już żadnego rozsądnego powodu, aby mozolić się nad definiowaniem terminu „starorzecze”, spędzaliśmy ten ostatni tydzień nauki na jałowych i dołujących zajęciach poświęconych czemuś, co nazywano „dorosłym życiem”, które, jak się wydawało, miało polegać głównie na wypełnianiu formularzy i układaniu własnego CV („Hobby i zainteresowania: życie towarzyskie, oglądanie telewizji”). Dowiadywaliśmy się, jak pilnować salda w swojej książeczce czekowej. Gapiliśmy się przez okno na ten piękny dzień i ogarniała nas myśl: już niedługo. Cztery, trzy, dwa…
Po powrocie do klasy na przerwie flamastrami i magicznymi markerami robiliśmy graffiti na naszych białych szkolnych koszulach, wypisując je na plecach kolegów zgiętych jeden przed drugim niczym przed tatuażystami w rosyjskim więzieniu, i zapełniając całą dostępną przestrzeń sentymentalnymi wynurzeniami albo wulgaryzmami. „Zadbaj o siebie, ty fiucie”, napisał Paul Fox. „Ta koszula cuchnie”, namazał Chris Lloyd. A mój najlepszy przyjaciel, Martin Harper, wyraźnie w lirycznym nastroju, nasmarował „Kumple na zawsze” u dołu rysunku przedstawiającego szczegółową anatomię kutasa i jąder.
Harper, Fox i Lloyd. To byli wtedy moi najlepsi przyjaciele, nie po prostu jacyś chłopcy, ale moi kumple, i chociaż kręciło się wokół nas kilka dziewcząt – Debbie Warwick i Becky Boyne oraz Sharon Findlay – nasza grupa była zasadniczo samowystarczalna i niedostępna dla innych. Choć nikt z nas nie grał na żadnym instrumencie, wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy zespołem rockowym. Harper, to było dla nas jasne, był wokalistą i gitarzystą solowym. Fox grał na basie, wydając niskie rytmiczne thump-thump-thump. Lloyd, ponieważ sam ogłosił, że jest „szalony”, był bębniarzem. Jeśli chodzi o mnie, zostały już tylko…
„Marakasy”, obwieścił Lloyd i wszyscy się roześmiali, a słowo „marakasy” dołączyło do długiej listy moich przezwisk. Fox narysował je teraz na mojej koszuli; parę marakasów skrzyżowanych pod trupią czaszką niczym wojskowe insygnia. Debbie Warwick – jej mama była stewardesą w liniach lotniczych – przeszmuglowała całą torbę miniaturowych buteleczek alkoholi w naszych ulubionych smakach, jak z pudełka czekoladek: kawa ze śmietanką, mięta z kokosem, i teraz ściskając je w dłoniach, pociągaliśmy łyk, mrugając do siebie porozumiewawczo i chichocząc, gdy pan Ambrose, z nogami na blacie biurka, wbijał wzrok w film wideo Uwolnić orkę 2, szczególną rozrywkę, na którą nikt nie zwracał uwagi.
Miniaturki posłużyły jako aperitif przed naszym ostatnim szkolnym obiadem. Wciąż żyły w nas wspomnienia legendarnej bitwy w stołówce z 1994 roku, gdy pod nogami walczących eksplodowały saszetki z ketchupem, kawałki ryby w bułce szybowały w powietrzu niczym gwiazdy Ninja, a pieczone ziemniaki zataczały łuk niczym granaty. „No zrób to. Śmiało”, powiedział Harper do Foxa, chwytając na próbę łykowatą parówkę za sam koniuszek, ale nauczyciele patrolowali przejścia między stolikami jak strażnicy w więzieniu i pod presją świadomości, że czeka nas jeszcze biszkopt z brązowym kremem, zdołaliśmy jakoś przetrwać niebezpieczny moment.
Na zebraniu rocznika kończącego naukę pan Pascoe wygłosił mowę, w której, jak mogliśmy się spodziewać, zachęcał nas, abyśmy patrzyli w przyszłość, ale pamiętali o przeszłości, mierzyli wysoko, ale nie tracili ducha mimo złej pogody, wierzyli w siebie, ale nie zapominali o innych. Ważne było, mówił, nie tylko to, czego się nauczyliśmy – a miał nadzieję, że nauczyliśmy się bardzo dużo! – ale także to, na jakie młode osoby dorosłe wyrośliśmy, a my, jako młode osoby dorosłe, słuchaliśmy jego słów, zakleszczeni między cynizmem a sentymentalizmem, na pierwszy rzut oka buńczuczni, ale w głębi ducha onieśmieleni i smutni. Uśmiechaliśmy się szyderczo i wywracaliśmy oczami, ale tu i tam jakaś dłoń ścisnęła inną i słychać było pociąganie nosem, gdy zachęcano nas do pielęgnowania zawartych w szkole przyjaźni, które mogą przetrwać całe życie.
– Całe życie? Chryste, tylko nie to – oświadczył Fox, po czym wetknął sobie moją głowę pod pachę i czule przejechał po niej knykciami zaciśniętej pięści.
Przyszła pora rozdania nagród i osunęliśmy się niżej na swoich krzesłach. Nagrody dostawały dzieciaki, które zawsze dostają nagrody, i aplauz szybko słabł, zanim zdążyły zejść ze sceny, aby stanąć przed fotografem miejscowej gazety, trzymając swoje talony na książki pod brodą jak do policyjnej fotografii. Po czym nasz szkolny zespół pod wodzą pana Salomona (muzyka) wykonał dla zaspokojenia naszej nienasyconej tęsknoty za amerykańskim big-bandem kakofoniczną interpretację standardu Glena Millera W nastroju.
– Ale za co? Dlaczego? – jęknął Lloyd.
– Żeby wprawić nas w nastrój – wyjaśnił Fox.
– Jaki nastój? – spytałem.
– W gówniany nastrój – oświadczył Lloyd.
– W gównianym nastroju Glenna Millera i jego orkiestry – dorzucił Fox.
– Nic dziwnego, że zginął w katastrofie lotniczej – podsumował Harper i kiedy łoskot orkiestry dobiegł końca, Fox i Lloyd poderwali się na nogi, krzycząc: „Brawo, brawo!”. Na scenie Gordon Gilbert z jakimś debilnym wyrazem twarzy chwycił obiema rękami tubę swojego puzonu i wyrzucił go wysoko w górę. Instrument na moment zawisł w powietrzu, a potem rąbnął o parkiet, brzęcząc jak blaszana puszka, i podczas gdy pan Salomon darł się na Gordona jak opętany, my posnuliśmy się smętnie w stronę dyskoteki.
Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo ja sam jestem nieobecny w naszkicowanym powyżej obrazie. Pamiętam tamten dzień całkiem dobrze, ale kiedy usiłuję opisać swoją rolę, mam wrażenie, że przychodzi mi na myśl raczej to, co widziałem lub słyszałem, niż to, co sam powiedziałem albo zrobiłem. W szkole wyróżniałem się głównie tym, że niczym się nie wyróżniałem. „Charlie pracuje ciężko, żeby spełnić podstawowe wymagania, i najczęściej mu się to udaje”. Cóż, na tyle było mnie stać i nawet tak niewybitna reputacja załamała się pod wpływem wypadków sezonu egzaminacyjnego. Nie byłem podziwiany, ale też nie otaczała mnie pogarda; nie wywoływałem uwielbienia, ale i nie budziłem obaw; nie należałem do grona szkolnych łobuzów, choć znałem kilku całkiem dobrze, ale też nie wtrącałem się i nie stawiałem się w roli rozjemcy między bandą napastników a ofiarą, ponieważ nie byłem także odważny. Nasz rocznik wyróżniał się w szkole silną obecnością elementów kryminalnych, złodziei rowerów, podpalaczy i kieszonkowców, i chociaż starałem się trzymać z dala od bardziej niebezpiecznych typów, nie mogłem także zaliczać do swoich przyjaciół dzieciaków bardziej błyskotliwych, posłusznych i obdarowywanych talonami na książki. Nie przystosowywałem się, ale i nie buntowałem; nie współpracowałem, ale też nie stawiałem oporu; trzymałem się z dala od kłopotów, nie angażując się także w nic innego. Naszym podstawowym językiem był dowcip i chociaż nie należałem do klasowych błaznów, nie byłem dupkiem bez pojęcia. Czasami zdarzało mi się wywołać w klasie śmiech z zaskoczenia, ale moje najlepsze dowcipy ginęły bezpowrotnie, zagłuszone przez kogoś, kto krzyczał głośniej, albo wpadałem na nie o wiele za późno i nawet teraz, po ponad dwudziestu latach, przychodzą mi do głowy rzeczy, które powinienem był powiedzieć w 1996 albo w 1997 roku. Wiedziałem, że nie jestem szpetny – ktoś by mi o tym powiedział – i jakoś mgliście zdawałem sobie sprawę z szeptów i chichotów dobiegających od strony grupek dziewcząt, ale jakie to miało znaczenie dla kogoś, kto nie wiedział, jak się odezwać? Po ojcu odziedziczyłem wzrost, ale tylko wzrost, ponieważ oczy, zęby i usta miałem po mamie – w sumie dobrze, mawiał tata – ale odziedziczyłem po nim także skłonność do garbienia się i opuszczania ramion, jakbym chciał zajmować w świecie mniejszą przestrzeń. Jakiś szczęśliwy kaprys genów i hormonów uchronił mnie przed plagą pulsujących ropni i pryszczy, które wprawiały w autentyczne przerażenie tak wielu nastolatków. Nie byłem także przesadnie chudy z niepokoju ani nazbyt pulchny od coli i chipsów, które były naszym głównym paliwem, ale nie byłem pewien swojego wyglądu. W ogóle nie byłem pewien niczego w sobie samym.
Wokół mnie dzieciaki zmieniały osobowość z takim samym zacięciem, z jakim pracowały nad nową fryzurą i stylem ubierania się. W tym okresie byliśmy plastyczni, podatni na zmianę i wciąż mieliśmy czas na eksperymenty; mogliśmy zmienić charakter pisma, poglądy polityczne, sposób chodzenia, siadania albo to, jak się śmiejemy, zanim zastygniemy i zakrzepniemy na dobre. Minione pięć lat przypominało jakąś wielką i chaotyczną próbę generalną, podczas której porzucone kostiumy i postawy, przyjaźnie i poglądy nieustannie walały się po podłodze; to były lata pełne niepokoju i radości dla wszystkich uczestników, ale także absurdalne i przyprawiające o obłęd dla rodziców i nauczycieli, którzy musieli znosić te ryzykowne improwizacje, a potem posprzątać powstający przy tej okazji bałagan.
Wkrótce w naszym życiu miał nadejść moment, aby schronić się w jakiejś roli, do której mogliśmy się z jako takim sensem wpasować, ale kiedy usiłowałem zobaczyć siebie tak, jak widzą mnie inni (czasami całkiem dosłownie, gdy późnym wieczorem, zaczesawszy włosy do tyłu, wpatrywałem się z głębokim skupieniem w lustro używane przez ojca do golenia), widziałem… cóż, nic specjalnego. Moje fotografie z tamtego czasu przywodzą mi na myśl wczesne inkarnacje jakiejś postaci z kreskówki, prototypy, które przypominają wprawdzie późniejszą wersję, ale pod pewnym względem są jeszcze nieproporcjonalne albo nie całkiem gotowe.
Żadna z nich nie okazuje się zbyt pomocna. Spróbujcie więc sobie wyobrazić inne zdjęcie, fotkę grupy uczniów, jaką każdy z nas trzyma gdzieś w szufladzie, zbyt małą, aby dało się na niej cokolwiek dostrzec bez wysiłku. I kiedy się jej przyjrzymy, czy to będzie pięć, czy pięćdziesiąt lat później, zawsze w środkowym rzędzie zauważymy jakąś mgliście znajomą postać, kogoś, z kim nie wiążą się żadne anegdoty ani skojarzenia, skandale ani triumfy. Zastanawiacie się wtedy: kto to był?
A to jestem ja, Charlie Lewis.
Dyskoteka organizowana na zakończenie roku dla uczniów kończących naukę cieszyła się legendarną sławą, sięgającą niemal starorzymskich poziomów zepsucia, i ustępowała pod tym względem jedynie wycieczce w teren w ramach lekcji biologii. W sali gimnastycznej, wystarczająco rozległej, aby dało się w niej upchnąć bez trudu pasażerski odrzutowiec, w trosce o jakieś elementarne złudzenie intymności na ścianach między drabinkami umieszczono odwieczne spłowiałe chorągiewki, a na środku zainstalowano dyskotekową kulę z migotliwych lusterek, zwieszającą się na łańcuchu niczym jakiś ogromny średniowieczny cep bitewny. Mimo to przestrzeń wydawała się pusta i niczym nieosłonięta, więc przez pierwsze trzy melodie czekaliśmy na ławkach stojących pod ścianami, rzucając sobie ostrożne spojrzenia ponad zakurzonym, zdartym parkietem, niczym wojownicy szykujący się do bitwy, i dla dodania sobie odwagi przekazywaliśmy sobie i dopijaliśmy ostatnie miniaturki od Debbie Warwick, aż do momentu, gdy zostały już tylko buteleczki o smaku cointreau, co stanowiło linię graniczną, której nikt nie odważył się przekroczyć. Stojący przy konsoli didżeja pan Hepburn (geografia) przechodził nerwowo od I Will Survive do Baggy Trousers, nawet Relax, dopóki pan Pascoe nie poprosił go o ściszenie muzyki. Została nam jeszcze godzina i kwadrans. Marnowaliśmy czas…
Jednak w tym momencie zabrzmiało Girls & Boys zespołu Blur i jakby na sygnał wszyscy rzucili się na parkiet i zaczęli obłąkańczo tańczyć, po czym zostali do końca, aby wykrzyczeć finałowe hymny w stylu pop–house. Pan Hepburn wypożyczył skądś lampę stroboskopową i w przypływie dzikiego lekceważenia zdrowia i bezpieczeństwa zdecydowanym ruchem kciuka wcisnął włącznik. Ze zdumieniem i podziwem patrzyliśmy na nasze wyginające się palce, wciągając policzki i przygryzając dolne wargi niczym bywalcy klubów, których widzieliśmy w wiadomościach telewizyjnych, tupiąc i wymachując rękami, dopóki na naszych koszulach nie pojawiły się plamy potu. Zobaczyłem, jak atrament z napisu „Kumple na zawsze” zaczyna się rozmazywać, i nagle, w przypływie sentymentalnego żalu na myśl o utracie tej cennej pamiątki, przesunąłem się w stronę ławki, gdzie schowałem swoją torbę, wyciągnąłem stary kostium sportowy, przytknąłem go do nosa, aby sprawdzić, czy spełnia choćby najniższe standardy, i pomknąłem do przebieralni dla chłopców.
Jeśli zgodnie z tym, czego nauczyły mnie filmowe horrory, ściany i fundamenty różnych budowli wchłaniają emocje ludzi, którzy przez nie przeszli, to nasza szkolna przebieralnia z pewnością domagała się egzorcyzmów. Dochodziło tam do rzeczy straszliwych. Wystarczy wspomnieć o stercie cuchnących zagubionych ubrań, zapleśniałych ręczników i niebywałych skarpet, równie starożytnej i grząskiej jak jakieś torfowisko, w której zagrzebaliśmy swego czasu Colina Smarta, i to właśnie w tym pomieszczeniu ściągnięto kiedyś spodenki Paulowi Bunce’owi tak gwałtownie, że został przyjęty na szpitalny oddział ratunkowy. To była arena niczym stalowa klatka, w której żaden cios, fizyczny ani uczuciowy, nie był zabroniony, i gdy po raz ostatni usiadłem na ławce, starannie umieszczając głowę między wieszakami, które zadały niefortunnym ofiarom tak wiele obrażeń, nagle ogarnął mnie jakiś niewysłowiony smutek. Może to była nostalgia, ale raczej wątpiłem; bo niby jak, nostalgia za piórnikiem wypełnionym płynnym mydłem albo za ciosem mokrym ręcznikiem w kark? Z większym prawdopodobieństwem chodziło o poczucie żalu z powodu rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły, zmian, które się nie dokonały. Gąsienica tworzy kokon, po czym wewnątrz twardej skorupki komórki ścianek rozpuszczają się, molekuły się kłębią i reorganizują, kokon pęka i wyłania się kolejna gąsienica, dłuższa, bardziej owłosiona i mniej pewna swojej przyszłości.
Niedawno zorientowałem się, że bywam podatny na przypływ tego rodzaju smętnych rozmyślań, więc nagłym ruchem głowy strząsałem z siebie, całkiem dosłownie, wszelką pokusę introspekcji. Miałem przed sobą całe lato i czyż w tym okresie przejściowym między minionym żalem a przyszłym lękiem nie mogłem spodziewać się odrobiny zabawy i radości z życia? Czyż nie mogło się w nim coś wydarzyć? W tym momencie moi przyjaciele znajdowali się w pobliżu, tańcząc mechanicznie jak roboty. Szybko wciągnąłem przez głowę stary T-shirt, popatrzyłem na inskrypcje wypisane na mojej szkolnej koszuli i zobaczyłem niemal u spodu wypisane niebieskim atramentem zgrabne literki:
„Płaczę przez ciebie”.
Zwinąłem koszulę starannie i włożyłem do torby.
Kiedy wróciłem na salę, pan Hepburn puszczał właśnie Jump Around i na parkiecie zapanowało jeszcze większe, bardziej agresywne szaleństwo; chłopcy rzucali się teraz na siebie, jak gdyby próbowali wyważyć jakieś drzwi.
– Na Boga, Charlie – powiedziała panna Butcher (teatr). – To jest takie emocjonalne!
Przez cały dzień wszystkie dobrze znane namiętności, miłość i pożądanie, sentyment i złość, kumulowały się stłumione, aż wreszcie osiągnęły takie natężenie, że już nie sposób było ich wytrzymać. Powietrze aż od nich wibrowało i w poszukiwaniu jakiegoś schronienia wdrapałem się na drabinki, wcisnąłem między szczeble i pomyślałem o tych zgrabnych trzech słowach wypisanych z troską i rozmysłem. Usiłowałem przypomnieć sobie jakąś twarz, odnaleźć ją wśród wszystkich twarzy stłoczonych w sali, ale to była jedna z tych zagadek kryminalnych, w których każdy ma jakiś motyw.
Na parkiecie zapanowało kolejne szaleństwo. Chłopcy wspinali się teraz sobie na ramiona i wpadali na siebie z rozpędu niczym rycerze podczas średniowiecznego pojedynku. Mimo ryku muzyki słyszało się trzask kręgosłupów uderzających o parkiet. W końcu wybuchła jakaś prawdziwa bójka. Dostrzegłem klucze ściśnięte w czyjejś dłoni i wtedy, stając na straży ładu publicznego, pan Hepburn sięgnął po Spice Girls, swego rodzaju muzyczną armatkę wodną na chłopców, którzy rozpierzchli się na boki, a na parkiecie pojawiły się dziewczęta, podrygując i powłóczyście wymachując do siebie palcami. Miejsce pana Hepburna przy konsoli didżeja zajęła panna Butcher. Zobaczyłem, jak pan Hepburn unosi dłoń i macha do mnie, a potem szybko przemyka przez parkiet, rozglądając się na boki, jakby przechodził przez zatłoczoną ulicę.
– I co myślisz, Charlie?
– Minął się pan z powołaniem, proszę pana.
– Strata dla klubów, wygrana dla geografii – oświadczył, wspinając się na drabinki obok mnie. – Możesz teraz mówić do mnie Adam. Jesteśmy obaj cywilami albo będziemy za jakieś trzydzieści, czterdzieści minut. Za trzydzieści minut możesz zwracać się do mnie jak tylko zechcesz!
Lubiłem pana Hepburna i podziwiałem jego wytrwałość w obliczu milczącej obojętności klasy. Bez obrazy, proszę pana – pomyślałem – ale jaki to miałoby sens? Ze wszystkich nauczycieli, którzy do tego aspirowali, najlepiej wychodziła mu sztuczka polegająca na tym, że wydawał się przyzwoity, nie starając się jednocześnie nadmiernie spoufalać czy robić kuszących aluzji do „wspaniałych weekendów” albo intryg z pokoju nauczycielskiego. Pozwalał sobie na tyle drobnych oznak buntu, ile było trzeba – luźny krawat, dwudniowy zarost, zmierzwione włosy – żeby sprawiać wrażenie, że jesteśmy po tej samej stronie. Czasem nawet rzucał jakieś przekleństwo niczym cukierki ciskane w tłum.
Mimo to nie istniał świat, w którym mógłbym mówić do niego Adam.
– Więc… cieszysz się już na myśl o tym, jak będzie w college’u?
Zrozumiałem, że zaczynamy obowiązkową gadkę.
– Nie sądzę, żebym tam poszedł, proszę pana.
– Nie znasz jeszcze wyników. Ale chyba złożyłeś papiery?
Skinąłem głową.
– Sztuka, informatyka, projektowanie komputerowe.
– Bardzo dobrze.
– Ale nie mam odpowiednich stopni.
– Cóż, jeszcze tego nie wiesz.
– Jestem całkiem pewny, proszę pana. Za wiele opuszczałem.
Klepnął mnie w kolano, a potem się zastanowił.
– Cóż, nawet jeśli ci się nie udało, jest przecież wiele innych rzeczy, które możesz robić. Po namyśle możesz wybrać coś mniej konwencjonalnego. Taki chłopak jak ty, chłopak z talentami… – Wciąż pamiętałem o pochwałach, jakimi obsypał mój projekt wulkanu: ostatnie i ostateczne słowo w kwestii przekrojów wulkanów, jakbym odkrył jakąś fundamentalną prawdę, która przez stulecia umykała uwadze wulkanologów. Ale to wciąż wydawało się za mało, żeby zawiesić na tym słowo „talent”.
– Nie. Raczej pójdę do jakiejś pracy na pełen etat, proszę pana. Daję sobie czas do września, a potem…
– Nadal pamiętam te wulkany. Twój przekrój był doskonały.
– Upłynęło sporo czasu od tamtej pory. – Wzruszyłem ramionami i nieoczekiwanie ze zgrozą uświadomiłem sobie, że lada chwila w moim mózgu przeskoczy jakiś pstryczek i się rozpłaczę. Zastanawiałem się, czy nie powinienem wspiąć się wyżej na drabinki?
– Ale może da się to jakoś wykorzystać?
– Te wulkany?
– Rysunki, projektowanie graficzne. Jeśli chciałbyś o tym porozmawiać, kiedy już będą znane wyniki…
Może zamiast wspinać się wyżej, powinienem raczej zepchnąć jego z drabinki. W końcu nie było tak wysoko.
– Och, naprawdę, wszystko będzie dobrze.
– Jasne, Charlie, jasne, że będzie dobrze, ale pozwól, że zdradzę ci pewien sekret. – Zakołysał się i poczułem od niego zapach piwa. – Chodzi o to, że to nieważne. To, co dzieje się teraz. To bez znaczenia. To znaczy, to ma pewne znaczenie, ale nie tak wielkie, jak ci się wydaje. Jesteś młody, taki młody. Mógłbyś pójść do college’u albo wrócić, kiedy będziesz gotowy. Ale wciąż masz. Tyle. Czasu. Och, człowieku… – Jakoś ujmująco przytknął policzek do drewnianej ramy. – Gdybym się zbudził i znów miał szesnaście lat, och, człowieku…
I właśnie w chwili, gdy zamierzałem zeskoczyć, panna Butcher, niebiosom niech będą dzięki, znalazła włącznik lampy stroboskopowej i wcisnęła go na długą, bardzo długą chwilę, po czym rozległ się krzyk, w tłumie zrobiło się jakieś zamieszanie i przy wtórze MMMBop zobaczyliśmy w pulsującym świetle krąg spanikowanych osób wokół Debbie Warwick, która, krztusząc się i kaszląc, wyrzucała z siebie wymiociny o barwie magnezji, obrzygując nimi buty i gołe nogi tańczących. W serii szybkich migawek, jak na jakimś piekielnym filmie na zwolnionych obrotach, jej ręka zatoczyła szeroki łuk, niczym palec wciśnięty w zakończenie węża do podlewania, aż wreszcie została sama, zgarbiona, w kręgu dzieciaków, które śmiały się i wrzeszczały jednocześnie. Dopiero wtedy panna Butcher wyłączyła lampę stroboskopową i podeszła w stronę kręgu, aby pogłaskać Debbie po plecach samymi koniuszkami palców wyciągniętej ręki.
– Studio pięćdziesiąt cztery – oświadczył pan Hepburn, schodząc z drabinek. – Za dużo stroboskopowego światła, rozumiesz?
Muzyka na moment ucichła, gdy dzieciaki ocierały nogi szorstkimi papierowymi ręcznikami, a Parky z obsługi technicznej poszedł przynieść trochę trocin i środka dezynfekcyjnego, który trzymano pod ręką podczas takich imprez.
– Jeszcze dwadzieścia minut przed nami, panie i panowie – oświadczył pan Hepburn, który ponownie zajął miejsce przy krążkach gramofonów. – Dwadzieścia minut, a to oznacza, że przyszła pora, żeby trochę zwolnić…
Wolne kawałki to była usankcjonowana w szkole okazja do tego, aby pokładać się na sobie, zachowując jednocześnie pozycję stojącą. Już przy pierwszych akordach utworu 2 Become 1 parkiet nagle opustoszał i na obrzeżach rozpoczęła się seria panicznych negocjacji, podczas gdy nad parkietem, za sprawą techników ze szkolnej pracowni i niewielkiej ilości suchego lodu, pojawiła się delikatna mgiełka przesłaniająca dogodnie wszystko do wysokości talii. Jako pierwsi przedarli się przez te opary Sally Taylor i Tim Morris, a potem Sharon Findlay i Patrick Rogers, pionierzy szkolnego seksu, śmiało zanurzając sobie nawzajem dłonie za pasek w talii, jak gdyby wyciągali stamtąd bilety na loterię, a potem Lisa „Body” Boden i Mark Solomon oraz Stephen „Shanksy” Shanks i „Queen” Alison Quinn, przeskakując beztrosko ponad trocinami.
Ale to były dla nas stare pary małżeńskie. Tłum domagał się świeżej krwi. W rogu sali rozległy się wiwaty i okrzyki, gdy Mały Colin Smart wziął za rękę Patricię Gibson, a ona, na poły popychana, na poły wleczona, poszła w stronę światła przez tworzący się przed nimi szpaler, starając się możliwie jak najbardziej zasłonić twarz, niczym oskarżona prowadzona na rozprawę do sądu. W całej sali chłopcy i dziewczęta zaczęli teraz miotać się jak kamikadze i czasami propozycja bywała przyjęta, czasem odrzucona, a potem, wirując, odpływali na parkiet, uśmiechając się dzielnie wśród rytmicznych oklasków.
– Nie znoszę tego kawałka. A ty?
Na drabinkach obok mnie pojawiła się Helen Beavis, dziewczyna z bloku przedmiotów plastycznych, a do tego mistrzyni hokeja, wysoka i silna, czasami nazywana Cegłówką, choć nigdy prosto w oczy.
– Popatrz – powiedziała. – Lisa usiłuje wcisnąć całą głowę do ust Marka Solomona.
– I założę się, że znajdzie tam jego gumę do żucia.
– Taka odbijanka, tam i z powrotem. Jak gra w badmintona: pyk-pyk-pyk.
Mieliśmy z Helen kilka nieco skrępowanych prób nawiązania przyjaźni, choć nigdy do niczego nie doszło. Na zajęciach z bloku plastycznego należała do grona dzieciaków, które malowały duże, abstrakcyjne płótna, opatrzone takimi tytułami jak „Podział”, i zawsze miały jakąś pracę, która suszyła się w piecu ceramicznym. Jeśli w plastyce chodziło o emocje i wyrażanie samego siebie, to ja byłem co najwyżej „dobrym rysownikiem”; moje bardzo szczegółowe, mocno cieniowane rysunki przedstawiały zombi, kosmicznych piratów albo czaszki, zawsze z jednym ocalałym okiem w oczodole, wyobrażenia ściągnięte z gier komputerowych i komiksów, horrorów i science fiction, rodzaj gwałtownych obrazów, które zwykle przykuwają uwagę szkolnego psychologa.
– Powiem ci jedno, Lewis – odezwała się pewnego razu Helen swoim gardłowym głosem, trzymając na odległość wyciągniętej ręki portret jakiegoś intergalaktycznego najemnika – naprawdę potrafisz namalować męski tors. Peleryny też ci wychodzą. Ciekawe, co by było, gdybyś spróbował namalować coś prawdziwego.
Nie odpowiedziałem. Helen Beavis była dla mnie zbyt inteligentna, w pewien nieostentacyjny, prywatny sposób, który nie wymagał potwierdzenia w postaci talonów do księgarni. Była także zabawna, ale swoje najlepsze dowcipy mówiła półgłosem dla własnej satysfakcji. W jej zdaniach zawsze było więcej słów niż to niezbędne, i co drugie kryło w sobie jakąś ironię, co sprawiało, że nigdy nie wiedziałem, czy myśli to, co mówi, czy coś całkiem przeciwnego. Słowa były dość trudne, nawet jeśli miały jedno znaczenie, i jeśli nasza przyjaźń o coś się rozbiła, to właśnie o moją niezdolność do tego, aby za nią nadążyć.
– Wiesz, czego brakuje w tej sali gimnastycznej? Popielniczek. Ustawionych obok drążków do ćwiczeń gimnastycznych. Ale zaraz, czy wolno nam już palić?
– Jeszcze nie, przez najbliższe… dwadzieścia minut.
Podobnie jak nasi najlepsi sportowcy Helen Beavis była zdeklarowaną palaczką i zaciągała się swoim ostatnim mentolowym marlboro mniej więcej u wejścia do szkoły, ze śmiechem wymachując nim niczym Popeye swoją fajką, i widziałem kiedyś, jak zatkawszy sobie palcem jedną dziurkę od nosa, smarknęła z drugiej na odległość trzech metrów ponad jakimś prywatnym ogrodzeniem. Miała, jak sądzę, najgorszą fryzurę, jaką kiedykolwiek widziałem, włosy nastroszone u góry jak jeż, długie i płaskie z tyłu, a do tego po bokach coś w rodzaju ostro zakończonych bokobrodów, jak gdyby ktoś nabazgrał coś na fotografii długopisem. Na mocy tajemniczej algebry obowiązującej wśród uczniów piątej klasy, jej fryzura plus zainteresowanie grą w hokeja, plus nieogolone nogi oznaczały, że jest lesbijką, słowo mające potężne oddziaływanie na chłopców w tamtych czasach, które mogło sprawić, że dziewczyna wzbudzała ich ogromne zainteresowanie albo nie zwracali na nią kompletnie uwagi. Były dwa – i tylko dwa – rodzaje lesbijek i Helen nie przypominała żadnej z postaci, jakie widywaliśmy na stronach czasopism u Martina Harpera, więc chłopcy nie zwracali na nią większej uwagi, co, jak jestem pewien, bardzo jej odpowiadało. Ale lubiłem ją i chciałem zrobić na niej wrażenie, nawet jeśli moje próby zwykle kończyły się tym, że powoli kręciła głową.
Wreszcie lustrzana kula ponownie poszła w ruch, obracając się na łańcuchu.
– Ach. To jest magiczne – odezwała się Helen i skinęła w stronę powoli wirujących tancerzy. – Zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zauważyłeś?
– W Australii robią to w drugą stronę.
– A na równiku po prostu stoją. Bardzo skrępowani.
Dźwięki utworu 2 Become 1 odpłynęły powoli, roztapiając się w ciepłym syropie przeboju Whitney Houston Greatest Love of All.
– Rany – powiedziała Helen i wzruszyła ramionami. – Mam nadzieję, że dla naszego własnego dobra dzieci nie są naszą przyszłością.
– Nie sądzę, żeby Whitney Houston miała na myśli konkretnie tę właśnie szkołę.
– Nie, przypuszczalnie nie.
– Jest jeszcze jedno, czego jakoś nigdy nie złapałem w tej piosence: nauczyć się kochać samego siebie. Czemu na tym ma polegać największa miłość ze wszystkich?
– To ma więcej sensu, jeśli usłyszysz to jako „pogardę” – powiedziała. Zaczęliśmy się przysłuchiwać.
– Nauczyć się gardzić sobą…
– …to największa pogarda ze wszystkich. Dlatego tak łatwo to osiągnąć. A najwspanialsze jest to, że sprawdza się na niemal wszystkich piosenkach miłosnych.
– Ona tobą gardzi.
– Dokładnie.
– Dzięki, Helen. Teraz to wszystko nabrało dla mnie jakiegoś sensu.
– Możesz to potraktować jako prezent ode mnie.
Odwróciliśmy się w stronę parkietu.
– Wydaje się, że Trish jest szczęśliwa. – Przyglądaliśmy się jak Patricia Gibson, wciąż jedną dłonią przesłaniając oczy, usiłowała jakoś jednocześnie tańczyć i się wycofywać.
– Spodnie Colina Smarta ułożyły się w interesujący sposób. Naprawdę dziwny pomysł, żeby zabierać ze sobą przyrządy do geometrii. Bing! – Helen zrobiła szybki ruch w powietrzu. – Raz mi się to przydarzyło. Na dyskotece bożonarodzeniowej u metodystów, z kimś, czyjego imienia nie mam prawa tu powtarzać. I to nie jest przyjemne. Zupełnie jak gdyby ktoś dźgał cię w biodro rogiem pudełka do butów.
– Zdaje się, że chłopcy mają z tego więcej frajdy niż dziewczęta.
– Więc lepiej potrzyj tym o drzewo albo coś w tym rodzaju. To bardzo chamskie, przez co chcę powiedzieć, że nieuprzejme. Nie sięgaj po tę broń, Charles.
Na parkiecie wszędzie jakieś dłonie sięgały w stronę czyichś pośladków i albo spoczywały tam, bezwładne i przerażone, albo ugniatały je niczym ciasto na pizzę.
– To naprawdę strasznie niesmaczne widowisko. I mówię tak nie ze względu na moje mocno przereklamowane lesbijstwo.
Poruszyłem się niespokojnie na drabince. Nie byliśmy przyzwyczajeni do szczerych i otwartych rozmów. Lepiej to zignorować. Po chwili spytała:
– Więc może chcesz zatańczyć?
Zmarszczyłem brwi.
– Nie. Tak jest w porządku.
– Tak, też tak myślę – powiedziała. Upłynęła kolejna chwila. – Jeśli masz ochotę pójść poprosić kogoś innego…
– Nie, naprawdę jest okej.
– Żadnej wielkiej miłości, Charlie Lewis? Nic, co by wydusiło z ciebie westchnienie w tych ostatnich chwilach?
– Nie. Naprawdę nie robię… takich rzeczy. A ty?
– Ja? Nie. Jestem całkiem martwa w środku. Zresztą miłość to burżuazyjny konstrukt. To wszystko… – Skinęła w stronę sali tanecznej. – To nie suchy lód, ale mgła nisko unoszących się feromonów. Powąchaj. Miłość to… – Wciągnęliśmy powietrze. – Cointreau i środek do dezynfekcji.
Sprzężenie, a potem głos pana Hepburna zahuczał nagle, gdy przysunął usta za blisko mikrofonu.
– Ostatnia piosenka, panie i panowie, wasza naprawdę ostatnia piosenka! Chcę zobaczyć wszystkich na parkiecie, jak z kimś tańczą. Odwagi, ludzie!
Rozległo się Careless Whispers i Helen skinęła w stronę grupy skulonych postaci, które wyłoniły teraz z siebie pojedynczą dziewczynę. Emily Joyce szła w naszą stronę i zaczęła coś mówić, ale za wcześnie, żebyśmy zdołali ją usłyszeć.
– …
– Co?
– …
– Nie rozumiem…
– Cześć! Po prostu powiedziałam cześć. To wszystko.
– Cześć, Emily.
– Helen.
– Cóż, cześć, Emily.
– Jak leci?
– Patrzymy sobie, jak to voyeurzy – wyjaśniła Helen.
– Co?
– Patrzymy – powtórzyłem.
– A widzieliście, jak Mark włożył Lisie rękę pod spódnicę?
– Nie, obawiam się, że to nam umknęło – powiedziała Helen. – Ale widzieliśmy, jak się całowali. A to już coś. Czy kiedykolwiek widziałaś, jak pyton siatkowy połyka niewielką świnkę, Emily? Najwyraźniej one rozluźniają wtedy szczęki, tak że wyskakują im ze stawów, o tu…
Emily, poirytowana, spojrzała szybko na Helen.
– Co? – wydusiła.
– Spytałam, czy kiedykolwiek widziałaś, jak pyton połyka małą…
– Słuchaj, chcesz zatańczyć czy nie? – wyrzuciła z siebie Emily niecierpliwie, dźgając mnie w rzepkę.
– Mną się nie przejmuj – dodała Helen.
Przypuszczam, że prawdopodobnie wydąłem policzki i głośno wypuściłem z siebie powietrze.
– A zatem dobrze – powiedziałem i skoczyłem na dół.
– Tylko nie pośliźnijcie się w rzygowinach, zakochani – rzuciła Helen na pożegnanie, gdy wchodziliśmy na parkiet.
Wyciągnąłem ręce i przez chwilę staliśmy, trzymając się za dłonie jak emeryci na potańcówce. Emily poprawiła mnie jednak, umieszczając sobie moją dłoń na karku, i kiedy zaczęliśmy pierwszy obrót, zamknąłem oczy i próbowałem rozpoznać w sobie jakąś emocję. Sztuczne migotliwe światło podpowiadało, że powinienem czuć się romantycznie, a chropawe dźwięki saksofonu i świadomość bliskości jej podbrzusza oraz zapięcia jej stanika powinny wystarczyć, aby pobudzić we mnie pożądanie, ale uczuciem, jakie udawało mi się rozpoznać, było zakłopotanie i jedyne, czego pragnąłem, to dotrwać do końca piosenki. Miłość i pożądanie były w naszym świecie nazbyt splecione z poczuciem śmieszności i wiedziałem, że gdzieś na skraju sali Lloyd oblizywał się w tym momencie obleśnie, a Fox odwracał się plecami i skrzyżowawszy ręce na piersi, głaskał się po swoich łopatkach. Zmieniłem położenie prawej ręki w taki sposób, aby widać było jedynie środkowy palec, co wydawało mi się całkiem sprytne, i obracaliśmy się powoli w rytmie saksofonu. „No powiedz coś, powiedz coś…”.
Ona odezwała się pierwsza.
– Pachniesz jak chłopcy.
– Och. Tak, to stary strój sportowy. Wszystko, co miałem pod ręką. Przepraszam.
– Nie. Podoba mi się – powiedziała i przytknęła nos do mojej szyi, a ja poczułem tam coś wilgotnego, co mogło być pocałunkiem albo dotknięciem wilgotnej flaneli. Nie licząc cmoknięć moich babć, wcześniej całowałem albo byłem całowany dwukrotnie, choć bardziej trafnie należałoby opisać te wydarzenia jako zderzenia twarzy. Za pierwszym razem stało się to w przyciemnionej sali wystawy audiowizualnej, podczas wycieczki w ramach lekcji historii na temat jakichś rzymskich pozostałości. Nie ma powodu, aby sądzić, że ktoś miałby instynktownie wiedzieć, jak należy się całować – jak snowboardu albo stepowania nie można się tego nauczyć przez samo patrzenie – ale Becky Boyne zaczerpnęła wskazówki z filmów Disneya o wróżkach, co sprawiało, że ściskała usta w twardy, suchy pączek, którym uderzała mnie po twarzy, niczym ptak usiłujący wyzbierać orzeszki z karmnika. Z filmów wiedzieliśmy również, że pocałunek nie jest prawdziwym pocałunkiem, o ile nie słychać dźwięku, i za każdym razem, gdy nasze twarze wchodziły w cielesny kontakt, towarzyszył temu odgłos oblizywania warg, równie sztuczny jak filmowe klap-klap imitujące kroki konia. Oczy otwarte czy zamknięte? Wolałem trzymać je otwarte na wypadek jakiegoś ataku albo objawienia i zdążyłem odczytać całą zawartość tablicy na ścianie za jej plecami. Rzymianie, jak się dowiedziałem, byli pionierami ogrzewania podłogowego, a nasze tap-tap stawało się coraz twardsze i bardziej intensywne, jak gdyby ktoś usiłował odblokować zacięty zszywacz.
Z kolei całowanie się z Sharon Findlay przypominało gniewny atak rekina z otwartą paszczą, gdy leżeliśmy oboje wciśnięci za oparcie sofy. Mój przyjaciel Harper miał swoją Jaskinię, betonowy bunkier w piwnicy rodzinnego domu, która cieszyła się pewną złą sławą i w piątkowe wieczory przypominała schron przeciwatomowy w posiadłości jakiegoś playboya. Harper urządzał tam ekskluzywne, oszalałe „balangi DVD”, rozdając przy tej okazji piwo własnej roboty zaprawione rozpuszczalną aspiryną – to była oliwka w naszym martini – które trzeba było wypić przez słomkę i które było na tyle mocne, że wylądowaliśmy z Sharon za sofą, całując się wśród kłębów kurzu i martwych owadów. Nigdy nie zdawałem sobie bardziej niż wtedy sprawy z tego, że język jest mięśniem, potężnym i pozbawionym skóry jak odnóża rozgwiazdy, i gdy mój język usiłował stawić opór językowi Sharon, zmagały się ze sobą niczym dwójka pijaków usiłujących przecisnąć się obok siebie w wąskim korytarzu. Ilekroć próbowałem unieść głowę, jakaś siła przygniatała ją z powrotem do zakurzonej podłogi z mocą oraz intensywnością ruchu wystarczającą do tego, żeby wycisnąć grejpfruta. Zapamiętałem, że gdy Sharon czknęła, moje policzki się wydęły, i kiedy wreszcie oderwaliśmy się od siebie, otarła usta wierzchem nie tylko dłoni, ale całego ramienia. To doświadczenie wstrząsnęło mną do głębi i bolała mnie potem szczęka, a do tego zostały mi dwa pęknięcia skóry w kącikach ust i trzecie u podstawy języka, na dokładkę kręciło mi się w głowie po zażyciu połowy szklanki cudzej śliny. Ale czułem się dziwnie podekscytowany niczym po jakiejś gwałtownej przejażdżce na diabelskim młynie w wesołym miasteczku, więc nie byłem pewny, czy chciałbym to powtórzyć natychmiast, czy raczej może już nigdy więcej.
Ten dylemat szczęśliwie przestał mnie dręczyć, gdy Sharon jeszcze tego samego wieczoru zaczęła chodzić z Patrickiem Rogersem. Mijaliśmy ich teraz na parkiecie i widzieliśmy, jak pożerają się nawzajem pod tradycyjną lustrzaną kulą. Poczułem kolejne wilgotne cmoknięcie w szyję, a potem usłyszałem wymamrotane zdanie, które jakoś mi umknęło w łoskocie muzyki.
– Słucham?
– Powiedziałam… – Ale znowu coś wymamrotała w moją szyję i jedyne, co zdołałem uchwycić, to było słowo „kąpiel”.
– Nie słyszę cię…
Jeszcze raz coś-coś-kąpiel i zacząłem się zastanawiać, czy ona powiedziała, że powinienem się wykąpać? Gdyby tylko nieco ściszyli te głośniki.
– Przepraszam, może jeszcze raz?
Emily coś wymamrotała.
– No dobrze – powiedziałem – ostatni raz.
Emily oderwała wreszcie twarz od mojej szyi i popatrzyła na mnie naprawdę wkurzona.
– Do cholery, powiedziałam, że myślę o tobie w kąpieli!
– Och. Naprawdę? Bardzo ci dziękuję! – zawołałem, ale to wydawało mi się jakoś za mało. – Też o tobie myślę!
– Co?
– O tobie też.
– Nie, to nieprawda! Po prostu… och, daj spokój, zapomnijmy. O Jezu! – jęknęła i ponownie przytuliła głowę, ale tym razem w naszym powolnym tańcu czaiła się wściekłość i oboje poczuliśmy ulgę, gdy piosenka wreszcie dobiegła końca. Skrępowane nagłą ciszą pary rozdzieliły się, w oczach pojawiły się błyski, na twarzach szerokie uśmiechy.
– Gdzie idziesz potem? – spytała Emily.
– Nie jestem pewien. Miałem wpaść do Harpera.
– Do Jaskini? Och. Okej. – Opuściła ramiona, wydęła dolną wagę i dmuchnęła na swoją grzywkę. – Nigdy nie byłam w jego Jaskini – powiedziała, a ja mogłem ją wtedy zaprosić, ale u Harpera obowiązywała bezlitosna polityka na bramce, niedopuszczająca wyjątków. Na chwilę zapadła cisza, a potem pchnęła mnie mocno w pierś.
– To na razie. – Zostałem odprawiony.
– W porządku, panie i panowie! – odezwał się pan Hepburn, z powrotem przy mikrofonie. – Wydaje mi się, że mamy jeszcze czas na ostatnią, długą piosenkę! Chcę teraz zobaczyć wszystkich na parkiecie, ale to wszystkich! Gotowi? Nie słyszę was! Pamiętajcie, omijajcie w tańcu trociny, dobra? To jedziemy!
Tym razem puścił Heart of Glass Blondie, utwór dla nas może nieco mniej archaiczny niż W nastroju, ale z pewnością wspaniały, ponieważ teraz wszyscy znaleźli się na parkiecie: dzieciaki od teatru i ci kręcący się koło pieca w pracowni ceramicznej, a nawet Debbie Warwick, obmyta, blada i niepewnie stojąca na nogach. Technicy z pracowni rozsypali ostatnie kawałki suchego lodu, pan Hepburn przesunął potencjometr w górę i wśród krzyków i wiwatów Patrick Rogers ściągnął przez głowę koszulę i zaczął nią wymachiwać w powietrzu w nadziei, że zainicjuje totalne szaleństwo, a kiedy to nie chwyciło, ponownie wciągnął ją na siebie. Teraz nową sensacją stał się Lloyd, który zasłaniał ręką usta Foxa, udając, że go dusi. Mały Colin Smart, jedyny chłopak w grupie teatralnej, wymyślił zabawę polegającą na tym, żeby rzucać się sobie nawzajem w ramiona w rytm muzyki, licząc na to, że ta druga osoba cię złapie. Gordon Gilbert, niszczyciel puzonów, znalazł się na ramionach Tony’ego Stevensa i objął lustrzaną kulę niczym topielec chwytający się boi ratunkowej, a gdy Tony Stevens usunął się spod niego, Gordon zawisł na kuli, podczas gdy Parky z obsługi technicznej dźgał go kijem swojego mopa. „Patrzcie na to! Patrzcie na to!”, zawołał ktoś inny, gdy Tim Morris zaprezentował breakdance, rzucając się na podłogę i obracając się z dziką energią prosto w trociny i środek dezynfekcyjny, po czym gwałtownie poderwał się na nogi i zaczął gorączkowo otrzepywać spodnie. Poczułem czyjeś dłonie na ramionach i to był Harper, który krzyczał coś, co mogło brzmieć jak „kocham cię, stary”, a potem ucałował mnie głośno, cmok, cmok, w ucho, z obu stron, ktoś inny wskoczył mi na ramiona i runęliśmy na podłogę, wszystkie chłopaki, Fox i Lloyd, Harper i ja, a potem dołączyły jakieś inne dzieciaki, z którymi prawie nie rozmawiałem, pękając ze śmiechu z jakiegoś dowcipu, którego nikt nie mógł usłyszeć. W tym momencie myśl, że to były najlepsze lata naszego życia, nagle zaczęła wydawać się całkiem sensowna i tragiczna zarazem i ogarnął mnie żal, że szkoła nigdy nie wyglądała w ten sposób, gdy leżeliśmy na podłodze, obejmując się ramionami, przepełnieni jakimś rodzajem chuligańskiej miłości, i że nie rozmawiałem z tymi ludźmi częściej i jakimś innym tonem. Czemu czekaliśmy z tym tak długo? Za późno. Piosenka prawie dobiegła końca: „och–och, wah–wah”. Przepocone ubrania przyklejały nam się do skóry, pot szczypał w oczy i ściekał wzdłuż nosów, a kiedy wstałem z podłogi, zobaczyłem przez jedną chwilę, jak Helen Beavis tańczy samotnie, nieco przygarbiona jak bokser, z mocno zaciśniętymi powiekami, i śpiewa „och–och wah–wah”, a potem za nią pojawił się jakiś ruch i nagle ktoś szeroko otworzył drzwi przeciwpożarowe. Do wnętrza wlał się oślepiający atomowy blask, niczym światło kosmicznego pojazdu w zakończeniu Bliskich spotkań. Oślepiony Gordon Gilbert zeskoczył z lustrzanej kuli, muzyka nagle ucichła i było po wszystkim.
Na zegarze była trzecia pięćdziesiąt pięć po południu.
Przegapiliśmy ostatnie odliczanie i teraz staliśmy oszołomieni, nasze sylwetki wyraźnie rysowały się na tle światła, mrugaliśmy niepewnie, podczas gdy nauczyciele z szeroko wyciągniętymi ramionami zaczęli zaganiać nas w stronę wyjścia. Ochrypli, czując chłód potu na skórze, zebraliśmy swoje rzeczy – kije hokejowe, cuchnące pudełka na lunch, zgniecione dioramy i kostiumy gimnastyczne – i wyszliśmy na szkolny dziedziniec niczym uchodźcy. Dziewczęta stały, przytulając się do przyjaciółek, gotowe się rozpłakać, a od strony wiaty na rowery przyszła wiadomość, że ktoś poprzecinał opony w ostatnim akcie wściekłej, bezsensownej zemsty.
Przed szkolną bramą dzieciaki skupiły się wokół samochodu lodziarza. Wolność, którą tak świętowaliśmy, nagle zaczęła przypominać wygnanie – niezrozumiałe i paraliżujące – snuliśmy się więc niepewnie na progu, wyczekując na coś jak zwierzęta zbyt późno wypuszczone na wolność w przerażającej głuszy i zerkające nieśmiało w stronę klatki. Po drugiej stronie ulicy zobaczyłem moją siostrę Billie. Prawie nie rozmawialiśmy wtedy ze sobą, ale uniosłem dłoń. Uśmiechnęła się i odeszła.
Cała nasza czwórka ruszyła w ostatnią wspólną drogę do domu, zamieniając w anegdotę miniony dzień, jeszcze zanim się skończył. Przy linii kolejowej, obok srebrzystych brzóz, dostrzegliśmy mgiełkę jakiegoś dymu, pomarańczowy blask uroczystego stosu, na którym Gordon Gilbert i Tony Stevens palili stare skoroszyty i uniformy szkolne, wszystko z plastiku i nylonu. Podskakiwali przy tym i wrzeszczeli jak dzikusy, ale poszliśmy dalej w stronę przejazdu, gdzie zawsze się rozchodziliśmy. Zawahaliśmy się. Może powinniśmy jakoś uczcić tę chwilę, powiedzieć kilka słów. Uściskać się? Ale baliśmy się sentymentalnych gestów. To nieduże miasto i trzeba było o wiele więcej wysiłku, żeby stracić ze sobą kontakt, niż się stale widywać.
– Dobra, cześć.
– Zadzwonię do ciebie później.
– W piątek, tak?
– Cześć.
– Na razie.
A ja ruszyłem w stronę domu, gdzie mieszkałem teraz tylko z ojcem.
W tamtych czasach prześladował mnie nawracający sen, zainspirowany, jak sądzę, przez film 2001: Odyseja kosmiczna, który obejrzałem za wcześnie, o tym, jak w stanie nieważkości unoszę się w bezmiarze przestrzeni kosmicznej, niepołączony niczym ze statkiem macierzystym. Ten sen od czasu do czasu wprawiał mnie w przerażenie, nie z powodu grożącego mi uduszenia albo śmierci z głodu, ale ze względu na związane z tym obrazem poczucie bezradności; nie było niczego, czego mógłbym się chwycić, ani niczego, od czego mógłbym się odepchnąć, ale jedynie pustka i panika oraz przekonanie, że to się nigdy nie skończy.
Tamtego lata czułem się podobnie. Czym miałem wypełnić niekończące się dni, z których każdy wydawał się niewiarygodnie długi? Chociaż w ostatnim semestrze układaliśmy z chłopakami plany wypadu do Londynu, żeby eksplorować Oxford Street (i tylko Oxford Street), oraz jakieś ekspedycje w stylu Tomka Sawyera w stronę New Forest albo na wyspę Wight, z plecakami pełnymi puszek piwa. „Piwny kemping”, tak nazywaliśmy te niedoszłe wyprawy. Jednak Harper i Fox znaleźli sobie na całe lato pracę u ojca Harpera, przedsiębiorcy budowlanego, gdzie mieli dostawać gotówkę do ręki, i nasze plany się rozwiały. Bez Harpera Lloyd i ja po prostu osłabliśmy. Poza tym sam dostałem pracę na parę godzin w tygodniu, także forsa do ręki, na kasie miejscowej stacji benzynowej.
Tyle że praca miała mi zająć jedynie dwanaście godzin w tygodniu. Reszta czasu należała do mnie – i co miałem z nim zrobić? Luksus wylegiwania się do późna w środku tygodnia szybko utracił swój powab, zostawiając jedynie podszyty niepokojem smutek na widok światła słonecznego przebijającego się przez zasłony i świadomość, że czeka mnie długi, leniwy, otępiający dzień, a po nim kolejny i jeszcze jeden, a każdy jak jakieś cholerne święto państwowe, gdy wszystko jest zamknięte. Wiedziałem, raczej z książek science fiction niż z lekcji fizyki, że czas zachowuje się różnie, w zależności od naszej lokalizacji, i z mojego miejsca, nastolatka leżącego pod koniec czerwca 1997 roku na dolnym posłaniu piętrowego łóżka, toczył się o wiele wolniej niż gdziekolwiek indziej we wszechświecie.
Dom, w którym mieszkaliśmy, był nowy. Wkrótce po świętach Bożego Narodzenia wyprowadziliśmy się z naszego „dużego domu” rodzinnego i bardzo za nim tęskniłem: to był normalny bliźniak, wszędzie trójkąty i kwadraty jak na dziecięcym rysunku, z poręczą, po której można było zjeżdżać, i własną łazienką dla każdego oraz podjazdem do parkowania i huśtawkami w ogrodzie. Mój ojciec kupił kiedyś ten duży dom w przypływie źle skalkulowanego optymizmu, a ja pamiętałem, jak oprowadzał nas po nim pierwszego dnia, stukając w ściany, żeby potwierdzić jakość cegieł, i kładł płasko dłonie na kaloryferach, aby napawać się cudem centralnego ogrzewania. Dom miał okno w wykuszu, w którym mogłem siedzieć i obserwować ruch uliczny niczym jakiś młody lord, a także, co robiło na mnie największe wrażenie, niewielki kwadratowy witraż nad frontowymi drzwiami; wschód słońca w barwach żółtej, złotej i czerwonej.
Ale duży dom należał do przeszłości. W tej chwili mieszkałem z tatą na osiedlu z lat osiemdziesiątych zwanym Biblioteką, ponieważ z myślą o podniesieniu kulturalnej świadomości mieszkańców każdą ulicę nazwano na cześć jakiegoś znanego autora albo autorki, i tak Woolf Road prowadziła na Tennyson Square, Mary Shelley Avenue krzyżowała się z Coleridge Lane. My mieszkaliśmy przy Thackeray Crescent i chociaż nie czytałem nic tego autora, wiedziałem, że trudno będzie znaleźć na naszej ulicy jakieś ślady jego wpływów. Same domy były nowoczesne, z jasnej cegły, i miały płaskie dachy, a także osobliwą architekturę w postaci zaokrąglonych ścian zakręcających raz w jedną, raz w drugą stronę, dzięki czemu rzędy tych budowli widziane z samolotu schodzącego do lądowania na pobliskim lotnisku przypominały żółte gąsienice. „Gówniana Tatooine” nazwał je Lloyd. Kiedy wprowadziliśmy się do tego domu – wtedy jeszcze we czwórkę – tata oświadczył, że uwielbia te krzywizny jako formę bardziej swobodną, bliższą jazzowym wartościom naszej rodziny niż kwadratowe pokoje w starym bliźniaku. Zupełnie jakbyśmy zamieszkali w latarni morskiej! I nawet jeśli osiedle Biblioteka nie budziło skojarzeń z przyszłością, ogródki wielkości stołu nie były tak schludne jak niegdyś, i jeśli od czasu do czasu jakiś wózek z supermarketu przecinał szerokie, milczące ulice, to wciąż mogliśmy powiedzieć, że czeka nas nowy rozdział w dziejach naszej rodziny, czemu towarzyszył luksus spokoju ducha związanego z mieszkaniem w miejscu, na jakie nas stać. To prawda, że mieliśmy teraz z siostrą wspólny pokój, ale piętrowe łóżka są zabawne, a poza tym to nie miało być na zawsze.
Sześć miesięcy później pudła z rzeczami wciąż piętrzyły się nierozpakowane pod zakrzywionymi ścianami albo leżały na pustym łóżku mojej siostry. Moi przyjaciele rzadko wpadali do mnie z wizytą i woleli przesiadywać w domu Harpera, który przypominał pałac jakiegoś rumuńskiego dyktatora: mieli tam dwie szafy grające, siłownię z maszyną do wiosłowania, quady i ogromny telewizor oraz miecz samuraja i masę wiatrówek, pistoletów i noży sprężynowych, które wystarczyłyby do odparcia inwazji zombi. U mnie w domu był tylko mój szalony ojciec oraz mnóstwo rzadkich nagrań jazzowych na winylach. Nawet ja nie miałem ochoty tam zaglądać.
Ani mieszkać. Mój wielki projekt, jaki zamierzałem wcielić w życie tego lata, polegał na tym, żeby unikać taty. Nauczyłem się szybko oceniać stan jego umysłu na podstawie odgłosów, jakie wydawał, i tropić jego położenie jak myśliwy. Ścianki działowe w naszym nowym domu były cienkie jak u Japończyków i kiedy mój ojciec zachowywał ciszę, mogłem bezpiecznie zanurzyć się głębiej w ciepły zaduch pod kołdrą, choć powietrze w moim pokoju przywodziło na myśl wodę w zapomnianym akwarium. Jeśli do dziesiątej nie pojawiał się żaden ruch, wtedy mogłem uznać, że tata ma jeden ze swoich „dni w łóżku”, i spokojnie zejść na dół. W czasach naszej prosperity, gdy nie brakowało nam bankowych pożyczek, tata, kierując się jakimś ogłoszeniem w gazecie, kupił domowy komputer, pudło wielkie jak szafa na dokumenty, zrobione, jestem pewien, z bakelitu. Jeśli tata nie wstawał z łóżka, mogłem z radością spędzić poranne godziny w korytarzach i komorach takich gier jak Doom i Quake, o ile tylko zachowywałem czujność, żeby szybko wcisnąć przycisk i wyłączyć monitor na dźwięk jego kroków na schodach. Gry komputerowe w ciągu dnia wzbudzały u mojego ojca jakiś irracjonalny gniew, jak gdyby on sam był celem mojej strzelaniny.
Ale najczęściej słyszałem go, jak zaczyna się krzątać koło dziewiątej rano i człapie do łazienki ulokowanej po drugiej stronie cienkiej ścianki przy moim łóżku. Żaden budzik nie działał na mnie równie skutecznie jak odgłos sikania mojego ojca tuż koło mojego ucha, i wtedy szybko podrywałem się, wciągałem wczorajsze ubranie i przemykałem się na dół, poruszając się jak ninja, żeby sprawdzić, czy zostawił papierosy na wierzchu. Jeśli w paczce było dziesięć albo więcej, mogłem bezpiecznie wziąć jednego i szybko wsunąć go do kieszonki w plecaku. Zjadałem tost, stojąc przy barku śniadaniowym – kolejna osobliwość tego domu, która straciła powab nowości: jedzenie na barowych stołkach – po czym wychodziłem, zanim ojciec zdążył pojawić się na dole.
Ale jeśli nie miałem tyle szczęścia, wtedy zjawiał się, z zaklejonymi oczami i zgnieceniami poduszki odciśniętymi na twarzy, i zaczynaliśmy niezgrabnie krzątać się między czajnikiem a tosterem, wchodząc powoli w swoje tradycyjne role.
– A więc to śniadanie czy lunch?
– Powiedziałbym, że brunch.
– Wyrafinowane. Prawie dziesiąta.
– I kto to mówi!?
– Nie mogłem zasnąć aż do… Czy mógłbyś posłużyć się talerzem?
– Mam talerz.
– To czemu wszędzie są okruchy?
– Ponieważ nie miałem czasu, żeby…
– Po prostu używaj talerza!
– Tu mam talerz, proszę, w moim ręku, mój talerz…
– To odkładaj rzeczy na miejsce.
– Odłożę, kiedy skończę.
– Nie zostawiaj ich w zlewie.
– Nie zamierzałem zostawić niczego w zlewie.
– To dobrze. Nie rób tego.
I tak dalej, i tak dalej, banalne, niedowcipne, sarkastyczne, nie tyle rozmowa, co brzęczenie w uchu. Nie znosiłem tego, w jaki sposób odzywamy się do siebie, ale zmiana wymagałaby od każdego z nas tonu, jakim nie potrafiliśmy się posłużyć, więc uciekaliśmy w milczenie i tata włączał telewizor. Kiedyś takie życie jak na wagarach mogło wydawać się przyjemne, ale wymagało jednego – jakiegoś innego miejsca, w którym powinieneś być w tym samym czasie, a żaden z nas nie miał takiego miejsca. Wiedziałem tylko, że mój tata nie lubi być sam, więc wychodziłem.
Najczęściej przez większość dnia jeździłem na rowerze, choć nie w takim nowoczesnym stylu, w ciasno przylegającym stroju kolarskim. Nosiłem dżinsy, nie lycrę, i miałem starą wyścigówkę z opuszczoną kierownicą, zardzewiałym, hałaśliwym łańcuchem i ramą bezlitośnie ciężką, jak zespawane rusztowanie. Pochylony nisko nad kierownicą patrolowałem aleje Biblioteki, leniwie krążyłem w zaułkach, najpierw Tennysona i Mary Shelley, potem Forstera i Kiplinga, w górę Woolf i przez Hardy’ego. Sprawdzałem huśtawki i zjeżdżalnie na placach zabaw, czy nie ma tam kogoś znajomego. Jeździłem po zaułkach dla pieszych albo pędziłem tam i z powrotem po szerokich pustych ulicach wiodących do centrum handlowego.
Czego szukałem? Chociaż nie umiałem tego nazwać, szukałem jakiejś wielkiej odmiany: może wyzwania albo zadania, przygody, czemu towarzyszyłyby czekające mnie próby, którym musiałbym się poddać i skąd mogłem wyciągnąć jakieś nauki na całe życie. Tyle że trudno samemu wdać się w jakąś przygodę, trudno znaleźć ten rodzaj wyzwania, kiedy się jedzie po głównej ulicy handlowej niedużego miasta. Nasze miasto leżało na południowym wschodzie, zbyt daleko od Londynu, aby mogło uchodzić za jego przedmieście, i było za duże, aby można je nazwać miasteczkiem, oraz zbyt rozbudowane, aby można je było zaliczyć do terenów wiejskich. Nie mieliśmy stacji kolejowej, dzięki której mogłoby stać się węzłem komunikacyjnym, i raczej ominęła nas legendarna zamożność kojarzona zwykle z tym regionem kraju. Podstawą tutejszej gospodarki było pobliskie lotnisko oraz centra biurowe obsługujące przemysł lekki: fotokopiarki, płytki łazienkowe, części do komputerów, agregaty – czymkolwiek to było. Przy głównej ulicy – zwanej ulicą Główną – stało kilka domów, które mogłyby uchodzić za eleganckie: herbaciarnia pod nazwą Cottage Loaf, znajdująca się w budynku o drewnianej konstrukcji, kioski z gazetami w stylu georgiańskim, apteka w budynku z czasów Tudorów oraz średniowieczny rynek z krzyżem dla wielbicieli cydru, skazanych jednak na wdychanie tumanów pyłu i spalin z ruchliwej ulicy biegnącej wzdłuż wąskich chodników, co sprawiało, że nieszczęśni klienci czuli się przyparci do okien z małymi szybkami w ołowianych ramkach. „Wyprawa na zakupy” zawsze była w naszym mieście wielką rozrywką i każdy, kto chciałby oddać jakiś płaszcz na cel dobroczynny, byłby zachwycony. Ale jedyne tutejsze kino zamieniło się w magazyn sprzedający dywany, który utknął w jakiejś pętli czasu niekończących się wyprzedaży tuż przed likwidacją. Obszary niezwykłego piękna przyrody znajdowały się w odległości dwudziestu minut jazdy, wybrzeże Sussex kolejnych trzydziestu, a całe miasto okalała obwodnica, która odgradzała nas od świata niczym płot.
Wiele lat później, gdy przysłuchiwałem się, jak przyjaciele snują sentymentalno-liryczne wspomnienia o swoim miejscu narodzin, o tym, jak ukształtowały ich Northumberland albo Kraina Jezior, albo Wirral, ogarniało mnie uczucie zazdrości wobec nawet najbardziej banalnych, stereotypowych przejawów „przynależności”. My nie mieliśmy żadnego poczucia tożsamości czy autentycznego akcentu, ale jedynie jakąś odmianę cockneya podchwyconego w telewizji i nałożonego na nieco wiejskie lokalne pomruki. Nie chcę przez to powiedzieć, że nienawidziłem swojego miasta, ale trudno żywić jakieś sentymentalne uczucia wobec zbiornika retencyjnego, pasażu handlowego czy skąpych lasków, gdzie w krzakach żółkły strony pornograficznych czasopism? Nasze miejsce rekreacji powszechnie nazywano Parkiem Psich Gówien, a sosnowy zagajnik Lasem Morderców. O ile się nie mylę, takie nazwy znajdowały się nawet na mapie topograficznej okolicy i nikomu jakoś nie przyszło do głowy, żeby napisać o nich sonet.
Przechadzałem się więc ulicą Główną, zerkając na witryny z nadzieją, że zobaczę kogoś znajomego. Kupowałem gumę do żucia w kiosku z gazetami i czytałem czasopisma komputerowe, dopóki piorunujące spojrzenie sprzedawcy nie odsyłało mnie z powrotem w stronę mojego roweru. Z pewnością musiałem sprawiać wrażenie kogoś samotnego, choć znienawidziłbym każdego, kto by tak o mnie pomyślał. Nuda była naszym naturalnym stanem ducha, ale samotność stanowiła tabu i starałem się roztaczać wokół siebie raczej aurę samotnika, osobnika tajemniczego i nieprzeniknionego, który potrafi jechać bez trzymanki. Tyle że trzeba wielkiego wysiłku, aby nie sprawiać wrażenia, że nie jesteś samotny, kiedy jesteś samotny, albo nie jesteś nieszczęśliwy, kiedy sprawy mają się przeciwnie. To coś jak trzymanie krzesła wyciągniętego na długość ręki i kiedy nie potrafiłem już zachować dłużej złudzenia, że jestem na luzie, wyjeżdżałem poza miasto.
Aby dotrzeć do jakiegoś miejsca, które mogło uchodzić za tereny wiejskie, trzeba było pojechać wiaduktem, pod którym niepokojąco huczała zatłoczona autostrada przywodząca na myśl jakiś potężny wodospad, a potem popedałować przez ogromne prerie żółtej pszenicy i rzepaku, minąć faliste równiny foliowych tuneli osłaniających dojrzewające właśnie zbiory truskawek do supermarketów, a potem wspiąć się na wzgórza rozciągające się wokół naszego miasta. Nigdy nie przepadałem za przyrodą, nie obserwowałem ptaków, nie łowiłem ryb, nie byłem poetą. Nie potrafiłbym podać nazwy żadnego drzewa, nawet gdyby się na mnie przewróciło, i nie miałem swojego ulubionego widoku czy jakiejś polany usianej cieniami drzew, ale samotność nie była wśród zieleni tak zawstydzająca i stawała się niemal przyjemna, toteż każdego dnia ośmielałem się pojechać dalej od domu, poszerzając krąg miejsc, które mogłem uznać za znajome.
W ten sposób minął mi pierwszy tydzień, potem drugi i wreszcie trzeci, aż pewnego czwartkowego poranka położyłem się w wysokich trawach na jakiejś dzikiej łące, skąd rozciągał się widok na nasze miasto.
Nie byłem tam wcześniej. Znudzony jazdą pod górę zsiadłem z roweru i zauważyłem po prawej ścieżkę, ocienioną i szczęśliwie dość płaską. Poprowadziłem rower wśród drzew i wkrótce wyszedłem na jakieś pastwisko na zboczu, porośnięte sięgającymi do pasa brązowo-zielonymi chaszczami przetykanymi czerwienią maków i błękitem… czegoś jeszcze. Może chabrów? Wierzbownicy? Nie wiedziałem, ale łąka miała w sobie coś nieodpartego, przerzuciłem więc rower nad płotem i brnąłem przez wysokie trawy. Na szczycie zbocza dostrzegłem jakąś wspaniałą drewnianą budowlę, jedną z tych, które zauważyłem już wcześniej z obwodnicy, z zadbanym ogrodem sąsiadującym z łąką. Nagle ogarnęło mnie poczucie, że wtargnąłem na czyjś teren, zostawiłem więc rower i poszedłem dalej, aż wreszcie znalazłem naturalne zagłębienie, w którym mogłem wyciągnąć się na słońcu, zapalić i poczytać coś mocnego.
Mając do dyspozycji niekończące się połacie pustych godzin, po raz pierwszy w życiu postanowiłem ratować się czytaniem. Zacząłem od thrillerów i horrorów ze zbiorów taty, zaczytanych, z pozaginanymi rogami albo zesztywniałych od zetknięcia z wodą w wannie, albo na plaży, powieści, w których sceny seksu następowały na przemian ze scenami przemocy, w coraz szybszym tempie. Początkowo książki odbierałem jak namiastkę – czytanie o seksie i przemocy przypominało słuchanie transmisji meczu futbolowego przez radio – ale wkrótce zacząłem się przedzierać przez jakąś powieść każdego dnia, po czym natychmiast o niej zapominałem, jeśli nie liczyć Milczenia owiec i rzeczy Stephena Kinga. Wkrótce przeszedłem do mniejszej i nieco onieśmielającej półki w biblioteczce ojca, książek science fiction: zaczytane egzemplarze Asimova, Ballarda i Philipa K. Dicka. Choć nie umiałbym powiedzieć, jak to się działo, ale potrafiłem rozpoznać, że te książki zostały napisane w innej tonacji niż te o gigantycznych szczurach, i powieść, jaką każdego dnia dźwigałem teraz w swoim plecaku, stała się dla mnie rodzajem tarczy ochronnej przed nudą, dającej alibi dla mojej samotności. Wciąż było w tym coś ukradkowego – czytanie na oczach moich kumpli to byłoby tak, jakbym uczył się gry na flecie albo tańców ludowych – ale tutaj nikt nie mógł mnie zobaczyć i akurat tego konkretnego dnia wyjąłem z plecaka Rzeźnię numer pięć Vonneguta, wybraną ze względu na słowo „rzeźnia” w tytule, kojarzące się z rzezią.
Gdybym się trochę poturlał z boku na bok, mógłbym zrobić sobie coś w rodzaju stanowiska bojowego i okopać się w tej pozycji niczym żołnierz niedostrzegalny z domostwa powyżej ani z miasta w dole. Szukając jakiegoś uduchowienia, omiatałem wzrokiem widok przypominający krajobraz otaczający model kolejki, w którym wszystko leży zbyt blisko siebie: plantacje raczej niż lasy, zbiorniki retencyjne zamiast jezior, stajnie, obory i psiarnie bardziej niż fermy mleczne i beczące stada owiec. Śpiew ptaków rywalizował z odległym dudnieniem autostrady i szumem linii wysokiego napięcia biegnącej powyżej, ale z tej odległości miejsce wydawało mi się nie takie złe. Z tej odległości.
Zdjąłem koszulkę i położyłem się na plecach, zapaliłem papierosa, jakiego miałem na ten dzień, a potem, ocieniwszy oczy książką, czytałem, zatrzymując się raz po raz, żeby strzepnąć popiół z piersi. Wysoko w górze wakacyjne odrzutowce z Hiszpanii i Włoch, Turcji albo Grecji krążyły w pewnym szyku, czekając niecierpliwie na swoją kolejkę do lądowania. Zamknąłem oczy i przez chwilę obserwowałem włókna przesuwające się po wewnętrznej stronie moich powiek, starając się śledzić ich ruch aż do skraju pola widzenia, gdzie nagle znikały jak ryby w stawie.
Kiedy się ocknąłem, słońce stało w zenicie i poczułem się trochę otumaniony i na moment spanikowałem, słysząc krzyki i wrzaski oraz jakieś nawoływania myśliwych ze wzgórza nade mną: nagonka. Czy zamierzali mnie tutaj dopaść? Ale nie. Usłyszałem szelest trawy i pełne paniki dyszenie ich przerażonej ofiary, która biegła w dół zbocza prosto na mnie. Wyjrzałem przez trawy. Dziewczyna miała na sobie żółty T-shirt i krótką dżinsową spódniczkę, która krępowała jej ruchy podczas biegu. Zobaczyłem, jak obiema rękami unosi ją coraz wyżej, a potem ogląda się za siebie i kuca, żeby złapać oddech, przytykając czoło do podrapanych kolan. Nie widziałem wyraźnie jej twarzy, ale z nagłą ekscytacją pomyślałem, że ten dom to jest jakaś złowroga instytucja, może szpital dla wariatów albo tajne laboratorium, i że może uda mi się pomóc jej w ucieczce. Rozległy się kolejne okrzyki i śmiechy, dziewczyna obejrzała się za siebie, a potem wyprostowała się, jeszcze wyżej uniosła spódniczkę na swoich nieopalonych nogach i zaczęła biec prosto na mnie. Ponownie się przyczaiłem, ale zdążyłem tylko dostrzec, jak obejrzawszy się jeszcze raz za siebie, nagle potknęła się i poleciała twarzą prosto na ziemię.
Ze wstydem muszę przyznać, że się roześmiałem, zasłaniając ręką usta. Nastała chwila ciszy, a potem usłyszałem, jak jęczy i chichocze jednocześnie. „Ach, aj-aj, ty idiotko. Auaa!”. Leżała jakieś trzy albo cztery metry ode mnie i jej dyszenie przerywał śmiech podszyty bólem, a ja nagle zdałem sobie sprawę z widoku mojej odsłoniętej chudej piersi, różowej jak wędzony łosoś, a także lepkiego potu i popiołu z papierosa, który zebrał mi się na mostku. Zacząłem wykonywać nerwowe ruchy niezbędne, gdy człowiek chce się ubrać, kiedy leży płasko na ziemi.
Z domu na wzgórzu dobiegł szyderczy głos:
– Hej! Poddajemy się! Wygrałaś! Wróć i przyłącz się do nas! – A ja pomyślałem: to pułapka, nie wierz im.
Dziewczyna jęknęła do siebie:
– Zaraz!
Rozległ się kolejny damski głos:
– Poszło ci bardzo dobrze! A teraz lunch! Wracaj!
– Nie mogę! – zawołała i usiadła. – Auu! Do diabła!
Przycisnąłem się jeszcze bardziej do ziemi i zobaczyłem, jak stara się wstać, sprawdzając swoją kostkę i jęcząc z bólu. Chętnie bym się pokazał, ale wydawało się, że nie sposób nagle wyskoczyć komuś przed nosem, jak gdyby nigdy nic, pośrodku łąki. Oblizałem wargi i jakimś obcym głosem zawołałem:
– Hej!
Wstrzymała oddech, przenosząc ciężar ciała na zdrową nogę i jednocześnie natychmiast upadła na plecy, znikając w trawie.
– Słuchaj, nie chcę cię przestraszyć, ale…
– Kto to mówi?!
– Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że tutaj jestem…
– Kto? Gdzie?
– No tutaj. W wysokich trawach.
– Ale kim ty, do cholery, jesteś? I gdzie jesteś?
Szybko wciągnąłem T-shirt, wstałem i przykucając jak pod ostrzałem, zbliżyłem się do miejsca, gdzie leżała.
– Nie zamierzałem cię przestraszyć.
– Cóż, nie udało ci się, ty czubku!
– Hej, ale ja tu byłem pierwszy!
– A co ty tu w ogóle robisz?
– Nic! Czytam! Czemu oni cię gonią?
Popatrzyła na mnie z ukosa.
– Kto?
– Ci ludzie. Czemu oni cię ścigają?
– Nie należysz do kooperatywy?
– Jakiej kooperatywy?
– No do naszej kooperatywy. Nie jesteś członkiem?
Nazwa kooperatywa zabrzmiała złowrogo i zastanawiałem się, czy w ogóle uda mi się jej jakoś pomóc. „Chodź ze mną, jeśli chcesz żyć”.
– Nie, ja…
– To co tutaj właściwie robisz?
– Nic. Po prostu wybrałem się na przejażdżkę rowerem i…
– A gdzie twój rower?
– Tam. Czytałem i zasnąłem, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że nie znalazłem się tutaj po to, żeby cię przestraszyć.
Zaczęła się przyglądać swojej kostce.
– Cóż, to akurat ci się udało, prawdę mówiąc.
– To jest publiczna ścieżka. Mam takie samo prawo tutaj być jak…
– Dobra, ale ja mam prawdziwy powód.
– Ale dlaczego oni cię gonią?
– Co? A nie. To głupia zabawa. Nawet nie pytaj. – Pomacała kostkę oboma kciukami. – Auu!
– Boli?
– Co? Tak, cholernie boli. Bieganie przez łąkę to cholerna pułapka. Zrobiłam krok, trafiłam w jakąś króliczą norę i poleciałam na twarz.
– Tak, widziałem.
– Naprawdę? Cóż, dzięki, że się nie śmiałeś.
– Prawdę mówiąc, roześmiałem się.
Popatrzyła na mnie, mrużąc oczy.
– Więc może mógłbym pomóc? – powiedziałem, żeby jakoś jej to wynagrodzić.
Omiotła mnie spojrzeniem z góry na dół, dosłownie z góry na dół, oceniając mnie w taki sposób, że nagle przyłapałem się na tym, że wtykam czubki palców do kieszeni.
– Powiedz mi jeszcze raz, co tutaj właściwie robisz. Podglądasz?
– Ja… Po prostu czytam książkę! Popatrz!
Wgramoliłem się z powrotem do mojej jamy, żeby przynieść Vonneguta, a potem wyciągnąłem książkę w jej stronę. Obejrzała okładkę, zerkając to na książkę, to na moją twarz, jakby to był paszport. W końcu, usatysfakcjonowana, spróbowała wstać, skrzywiła się i usiadła na powrót, a ja się zastanawiałem, czy powinienem podać jej rękę, tak jakby na powitanie, ale ten gest wydał mi się absurdalny, więc klęknąłem u jej stóp i w niewiele mniej absurdalny sposób wziąłem jej stopę w dłonie, jak gdybym przymierzał jej szklany bucik: adidasy z niebieskimi paskami, bez skarpetek, blada skóra, piegi. Poczułem lekkie swędzenie świeżego zarostu, czarnego jak żelazne opiłki.
– Wszystko w porządku z tobą? – spytała, patrząc prosto w niebo.
– Tak. Po prostu się zastanawiałem… – Zrobiłem minę chirurga, obmacując jej kostkę wprawnymi ruchami kciuków.
– Au!
– Przepraszam!
– Powiedz mi, doktorze, czego dokładnie szukasz?
– Szukam miejsca, które boli, a potem je naciskam. Ściśle biorąc, sprawdzam, czy nie ma kości, która sterczy pod skórą.
– I co, jest?
– Nie. Wszystko w porządku. To tylko skręcenie.
– I znowu będę mogła tańczyć?
– Będziesz – powiedziałem. – Ale tylko jeśli naprawdę będzie ci na tym zależało.
Roześmiała się, patrząc w niebo, a ja poczułem nagle taki przypływ pewności siebie i samozadowolenia, że także się roześmiałem.
– Mam za swoje, że to dzisiaj włożyłam – oświadczyła, obciągając dżinsową spódniczkę z powrotem w stronę kolan. – Próżność. Co za idiotka. Lepiej będzie, jak wrócę. Możesz już puścić moją stopę.
Zbyt szybko to zrobiłem i teraz stałem obok głupkowato, podczas gdy ona próbowała podnieść się do pozycji pionowej.
– Czy istnieje jakaś szansa, że mógłbyś…?
Pomogłem jej wstać na nogi i przytrzymałem ją za rękę, podczas gdy ona macała przed sobą grunt wyciągniętym paluchem, ponownie się skrzywiła, jeszcze raz spróbowała stanąć na swojej skręconej stopie, a ja w tym czasie starałem się lepiej jej się przyjrzeć, zerkając jednocześnie w drugą stronę. Była trochę niższa ode mnie, ale niewiele, miała bladą skórę, czarne włosy, krótkie, ale z dłuższą grzywką, której koniec właśnie w tym momencie wetknęła sobie za ucho. Poza tym była starannie wygolona z tyłu, w sposób, który podkreślał krzywiznę jej czaszki, dzięki czemu wyglądała zarazem surowo i olśniewająco, coś jak Joanna d’Arc opuszczająca właśnie salon fryzjerski. Nie sądzę, żebym zwracał wcześniej uwagę na kształt czyjejś głowy z tyłu. Miała w uszach malutkie czarne kołeczki, po jednym w każdym, plus dwie dodatkowe dziurki na specjalne okazje. A ponieważ miałem szesnaście lat, pozwoliłem sobie na chwilową utratę ostrości widzenia, aby ukryć to, że popatrzyłem na jej biust, głęboko przekonany, że żadna dziewczyna nigdy nie zauważyła tej sztuczki. Miała na piersi napis ADIDAS na jasnożółtym T-shircie z bardzo krótkimi rękawkami, tak że na skórze u szczytu ramienia mogłem dostrzec bliznę po szczepieniu przeciw gruźlicy, płaski dołeczek podobny do znaku na rzymskiej monecie.
– Hej? Chyba jednak będę potrzebowała twojej pomocy.
– Możesz chodzić?
– Mogę podskakiwać, ale to nie zadziała.
– Chcesz, żebym wziął cię na barana? – spytałem, żałując od razu, że użyłem tego wyrażenia. Musi być na to jakiś inny, bardziej męski termin. – To znaczy, wiesz, tak jak to robią strażacy. – Popatrzyła na mnie, a ja wyprostowałem się odrobinę.
– Jesteś strażakiem?
– Jestem wyższy niż ty!
– Ale ja… – Obciągnęła spódniczkę. – Ważę trochę więcej. Czy potrafisz unieść własny ciężar?
– Jasne! – powiedziałem, po czym odwróciłem się i podsunąłem jej swoje spocone plecy, wyciągając kciuk jak autostopowicz szukający okazji.
– Nie, nie. To byłoby naprawdę idiotyczne. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, żebym się na tobie wsparła…
W kolejnym geście, na który nie zdobyłem się nigdy wcześniej ani później, wysunąłem łokieć w jej stronę i delikatnie skinąłem, z ręką opartą na biodrze, niczym ludowy tancerz w gospodzie.
– O, dzięki ci, mój panie – powiedziała i zaczęliśmy iść.
Wysokie trawy szumiały jakoś nieracjonalnie głośno, a konieczność znalezienia ścieżki, którą da się przejść, oznaczała, że nie miałem wielu okazji, aby się odwrócić i na nią popatrzeć, choć czułem taki przymus. Kiedy szła, wbijając wzrok w ziemię, grzywka przesłaniała jej twarz, ale zdołałem dostrzec, że ma niebieskie oczy, jakoś aż nazbyt niebieskie – czy kiedykolwiek zwróciłem tak wyraźnie uwagę na kolor czyichś oczu? – a do tego skóra wokół nich także miała lekko błękitnawy odcień, jak pozostałości makijażu z wczorajszego wieczoru, poprzecinana zmarszczkami od śmiechu albo grymasu, gdy…
– Au! Au!
– Jesteś pewna, że nie mógłbym cię zanieść?
– Widzę, że naprawdę masz ochotę kogoś zanieść.
Miała kilka krost na czole i jedną na policzku, które skubała albo się nimi martwiła, a jej usta wydawały mi się bardzo szerokie i czerwone na tle bladej skóry, z niewielką fałdką na dolnej wardze, jakby miała tam jakąś operację. W jej ustach widać było pewne napięcie, wydawało się, że może zaraz się roześmiać albo rzucić przekleństwo, albo jedno i drugie, co też zrobiła, gdy jej kostka zachybotała się na boki jak zawias.
– Naprawdę mógłbym cię zanieść.
– Tak, wierzę.