Słowa, które zgubiły miłość - Gąska Kinga - ebook
NOWOŚĆ

Słowa, które zgubiły miłość ebook

Gąska Kinga

3,0

60 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwa serca i jeden rytm

Czy można kochać tak, jakby każda chwila była ostatnią? „Słowa, które zgubiły miłość” to opowieść o Ann i Jacku, którzy spotykają się w momencie, gdy los daje im drugą szansę. Ona – Polka szukająca wytchnienia od przytłaczającej ją rzeczywistości. On – znany pisarz, dla którego słowa znaczą wszystko. Razem przeżywają wyjątkowe chwile. Ich uczucie kwitnie wiosną, dojrzewa latem, a jesienią i zimą zostaje wystawione na próbę, jakiej nikt nie mógł przewidzieć. Ta wzruszająca i pełna pasji historia pokazuje, że życie, choć nieprzewidywalne, zawsze ma sens – nawet w najtrudniejszych chwilach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kati2001

Dobrze spędzony czas

Literacko książka napisana bardzo dobrze. Ostatnio czytałam książkę o podobnej konstrukcji. Pisząc więcej o tym można zdradzić formę więc chętni niech sami próbują
00



Kinga Gąska

Słowa, które zgubiły miłość

Mojej ukochanej Mamie.

Jesteś najjaśniejszą gwiazdą

na całym niebieskim firmamencie

Chapter one

Wiosna

Ona

Jack

Jacka poznałam na promocji jego najnowszej powieści. Grupka ludzi zebrała się w jednym końcu pomieszczenia. Wiedziałam, że właśnie tam musi przebywać autor. Słyszałam głośne rechoty, dźwięki poklepywania po ramieniu, ochy i achy, trzaski zwalnianej migawki. Przecież wszystko trzeba uwiecznić na zdjęciach. Nie zamierzałam do nich dołączyć, ponieważ nigdy nie ciągnęło mnie do grona pochlebców. Krążyłam między stołami uginającymi się pod egzemplarzami Wichrów. Dumałam, na czym polega fenomen jego twórczości. Owszem, czytałam poprzednie części sagi, ale szczerze mówiąc, nie porwały mnie. Reszta świata miała najwidoczniej inne zdanie. Świadczyły o tym rzesze fanów, pełne zachwytów recenzje w największych tytułach i szeroko zakrojone działania marketingowe.

Wzięłam do ręki książkę i bezmyślnie zaczęłam ją kartkować. Moją uwagę przykuła dedykacja: „Pat – miłości mojego życia”. Szczęściara – pomyślałam. Żeby ktoś tak kiedyś powiedział o mnie. A nie „kocham cię, kocham”, a potem „do widzenia”. W najmniej spodziewanym momencie. Przerabiałam ten scenariusz już tyle razy, że nawet nie chciało mi się go odgrywać na nowo. Modyfikacja? Wymiana aktorów, scenografii? Niestety, nic nie zmieniało tego z góry zaplanowanego końca. No dobrze, może nie z góry, ale efekt wciąż był ten sam. Leczenie ran, odwyk, jeśli scenariusz liczył więcej godzin niż każdy poprzedni, a potem od nowa. Najpierw żywsze serca bicie, kilka miłych chwil, uwierzenie, że może tym razem będzie inaczej, by przejść do stałych punktów programu, takich jak początkowe delikatne wyrzuty, wzajemne nasilające się pretensje i wreszcie krach. Postanowiłam już więcej na to się nie nabierać. Ile można. Owszem, każdy popełnia błędy, ale trzeba wyciągać z tych porażek wnioski. Tylko idiota pakuje się wciąż i wciąż w tę samą pajęczą sieć. Doszłam do wniosku, że po prostu czeka w niej inny pajęczak.

Pogładziłam dedykację. Chciałam chociaż poczuć pod opuszkami palców tę czułość, bliskość i szacunek do drugiego człowieka. Prawie mi się udało, ale wrodzony, a może nabyty malkontentyzm skutecznie mi to uniemożliwił. Wszystko do kitu – pomyślałam i podniosłam wzrok znad napisu. Chciałam przymknąć powieki, żeby choć trochę odseparować się od stłoczonych w jednym pomieszczeniu ludzi.

I wtedy go zobaczyłam. W chwili, w zaledwie mgnieniu oka, w momencie, gdy powieka zaczynała zakrywać oko firanką rzęs, a źrenica powędrowała naturalnie w dół. Wystarczyła ćwierćsekunda, by mózg go zarejestrował. Stał w sporej odległości ode mnie. Pukle o odcieniu przejrzałej pszenicy okalały dość interesującą twarz. Rozdawał uśmiechy, wyglądał na zrelaksowanego. Kiedy odchylił głowę, by roześmiać się z czyjegoś żartu, na chwilę zastygł. Nie parsknął śmiechem. A ja poczułam jego spojrzenie na sobie. Takie spojrzenie, które Pat by się nie spodobało. Szybko zamknęłam książkę i odłożyłam ją na stolik. Spłoszona, rozejrzałam się za Karoliną, a raczej Carol. Przyszłyśmy razem, ale jak zwykle zdążyła mi zniknąć z pola widzenia. Właściwie to przyjaciółka namówiła mnie na to wyjście. Jest blogerką, recenzuje książki. Podobno dobrze i szybko, więc dostaje zaproszenia na tego typu wydarzenia. Czasami podwójne, więc korzystam. Poczułam, że ktoś stanął za mną. Z ulgą zaczęłam się odwracać. Pomyślałam, że moja towarzyszka wreszcie sobie o mnie przypomniała.

– Dzień dobry. – Głos, który usłyszałam, nie należał do przyjaciółki. Ani do żadnej kobiety. Lecz to właśnie ten głos przypominałam sobie, kiedy było już źle. Zawsze mnie uspokajał, pozwalał rozpaczliwie czepiać się dobrych chwil i myśleć, że i tak niespodziewanie zaznałam niewyobrażalnego szczęścia. Ale wtedy, podczas premiery, jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałam. Płynęłam z prądem, reagowałam na moment, na drgnienie serca i niczego nie planowałam. Choć tak, ten głos od razu mi się spodobał. Tembr, intonacja, lekka chrypka.

– Dzień dobry – wykrztusiłam.

– Mam na imię Jack.

– Wiem – odrzekłam mało przytomnie i wskazałam na książki leżące na stole.

Roześmiał się głośno, wyraźnie ubawiony moją odpowiedzią.

– Fakt, nie ma sensu tracić czasu na oczywistości. – Zrobił przy tym minę małego chłopca łobuziaka. – A pani? Nie chciałbym przeglądać całej listy gości w poszukiwaniu tego jednego imienia. Mógłbym ponieść fiasko, a tego nie lubię. – Znowu uśmiechnął się do mnie. Miałam wrażenie, że porozumiewawczo, może zbyt poufale jak na pierwsze spotkanie.

– Anna. To znaczy Ann.

– Ann… Więc co cię tu sprowadza, Ann? Nie wyglądasz, jakbyś się najlepiej bawiła. Czyżbym nie spełniał twoich oczekiwań jako pisarz?

Już nie pamiętam, co wtedy powiedziałam. Chyba nie byłam do końca szczera, bo wtedy nasza znajomość raczej nie miałaby szansy się rozwinąć. Wiem, że w pewnym momencie podszedł do nas jego agent i odciągnął Jacka na stronę. Na szczęście przyjaciółka wyrosła tuż obok mnie.

– Ooo, widzę, że odnalazłaś się na tym spotkaniu! A tak nie chciałaś iść. – Zrobiła zabawną minę i spoglądała na mnie jak wszechwiedząca nauczycielka na krnąbrnego uczniaka.

– Przestań wyolbrzymiać.

– No, no, kochana. Ten błysk w oku. Mnie nie nabierzesz.

– Carol, proszę cię…

– Oho, jak już tak się do mnie zwracasz, to oznacza jedno: idziemy umilić sobie resztę wieczoru.

– A skończyłaś już tutaj?

– Pewnie. Pokazałam się, porobiłam zdjęcia, wrzuciłam na insta selfie z przeuroczym Jackiem, oznaczyłam kogo trzeba w relacji, więc możemy spadać.

– Przeuroczym?

Spojrzała na mnie z politowaniem. Wolałam nie pogrążać się bardziej, więc szybko odebrałyśmy płaszcze i wyszłyśmy na ulicę. Odetchnęłam głęboko. Nowojorskie powietrze nie umywało się do tego, które zapamiętałam z dzieciństwa. Jednak nawet w nim wyczułam nutki nadchodzącej wiosny. Uwielbiam tę porę roku. Wreszcie można zacząć żyć i tym życiem się cieszyć. Szarówka na mnie źle działa. Nie cierpię niskich temperatur, wiatru, deszczu i całej tej przeziębieniowo-depresyjnej kotłowaniny, jaką w pakiecie niosą ze sobą chłodniejsze miesiące, oraz przytłaczających mnie co roku, a może i każdego dnia, wspomnień. Teraz mogłam odetchnąć. Do następnej jesieni.

Poszłyśmy do klubu i muszę przyznać, że nie żałowałam ani minuty z tamtego wieczoru. Brakowało mi chwili luzu, takiej wszechogarniającej beztroski i odrobiny lenistwa. A lepszej kompanki od Carol nie mogłabym sobie wymarzyć.

Jack? Sama nie wiem, czy już wtedy coś zaiskrzyło. Chyba tak. To musiał być moment, kiedy wszystko się zaczęło. Tylko może nie do końca zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Dopiero gdy powracam wspomnieniami do tamtych chwil, myślę, że okazaliśmy się bezbronni wobec tego, co musiało nastąpić.

On

Ann

Ann? Nasza znajomość? Tak, pamiętam. To było na promocji kolejnej części sagi. Tom, mój agent, jak zwykle się postarał. Wszystko dopiął na ostatni guzik. Posunął się nawet do tego, że przyczepił terminarz spotkań promocyjnych, autorskich i Bóg wie jakich do mojej lodówki. Żebym nie zapomniał. Przypadkiem, kiedy zatopię się w kolejnej powieści. Albo kiedy za dużo Jima Beama będzie pomagało mi znaleźć natchnienie. Nie, oczywiście, że tego ostatniego głośno nie powiedział.

Lubię pić, nie ukrywam. Zawsze lubiłem, a gdy w moim życiu zabrakło osoby, która by się temu sprzeciwiała, nie widziałem sensu, żeby odmawiać sobie małych, a w sumie także większych przyjemności. Życie jest za krótkie, a pisanie sagi zbyt upierdliwe. Dobrze osłodzić sobie jedno i drugie i przy okazji trochę oderwać się od codzienności. Oczywiście niezbyt mocno i nie za często, a już na pewno nie w wielodniowym ciągu. To ostatnie udało nam się z Tomem ustalić jakiś czas temu. Jeśli trzeba, potrafię się podporządkować. Oczekiwaniom, zasadom, realiom. Buntuję się, gdy posłuszeństwo za bardzo mnie uwiera, ale i wtedy wszystko sprowadza się do wypracowania pewnych kompromisów. Całe życie to pójście na układ. Ja trochę ustąpię, ty spuścisz z tonu, jakoś się dogadamy. Do pewnego momentu nawet całkiem dobrze mi i mojemu agentowi ta zabawa wychodziła.

Promowałem więc Wichry, firmowałem swoim uśmiechem i nie piłem szampana. Tak na wszelki wypadek. I wtedy zobaczyłem ją. Mój Boże. Jakby Twiggy się zmaterializowała na promocji zorganizowanej przez Toma. Krótkie blond włoski, duże oczy, pięknie wykrojone usta. Takie, które chce się całować. Wyglądała na zaskoczoną, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Czym prędzej pochyliła głowę w stronę stolika z książkami.

– Skąd bierzesz pomysły na te wszystkie powieści? – przywołało mnie do porządku pytanie zadane przez Samanthę. Tak, mieliśmy krótki epizod, ale na szczęście chyba nie była na mnie obrażona. Wciąż publikowała pozytywne recenzje.

– Budzę się, idę pobiegać, wracam, biorę prysznic, jem lekkie śniadanie, siadam i piszę. Wiesz, jak to jest, weny nie da się przewidzieć, zatrzymać ani zaplanować. Pisanie jest mną, ja jestem pisaniem, dzięki temu żyję – oznajmiłem nieco patetycznie, ale właśnie takie zdania będą dobrze wyglądać w prasie. W końcu z układania słów w określone ciągi żyję, mogę więc od czasu do czasu pozwalać sobie na żonglowanie nimi i sprawdzanie, jaki efekt wywierają. Poza tym nie kłamałem. Naprawdę pisanie było i jest dla mnie najważniejsze. Drobne epizody, kiedy przestawałem tak uważać, szybko mi pokazały, w jak dużym znajdowałem się błędzie.

– Ale jak ty to robisz? Wiesz, w branży krążą już plotki, że masz cały team młodych gryzipiórków i tylko sygnujesz serię swoim imieniem.

– Sammy, chcesz mi powiedzieć, że aż tak wątpisz w moje możliwości?

Wszyscy zarechotali, a Samantha odpuściła. Celowo użyłem określenia „Sammy”. Chyba jeszcze pamięta, w jakich okolicznościach się tak do niej zwracałem. Parsknęła nerwowym śmieszkiem, szybko zaprzeczyła i powołała się na anegdotkę krążącą wokół twórczości Stephena Kinga, ale już jej nie słuchałem. Zmierzałem w stronę blond chudziny.

Wreszcie udało mi się do niej dotrzeć.

– Dzień dobry – zagaiłem.

Kiedy odpowiedziała, postanowiłem iść za ciosem.

– Mam na imię Jack.

Od razu uświadomiła mi, jak głupie to było. Później też potrafiła wytknąć mi jakieś lapsusy czy banalne stwierdzenia. Robiła to bez mrugnięcia okiem, tak naturalnie, mimochodem. I chyba między innymi to mnie do niej przyciągało jak magnes.

– Wiem – odparła niewinnie i wskazała na moje książki.

Nasza rozmowa toczyła się dalej. A ja nie bardzo mogłem skupić się na sensie wypowiadanych przez nas słów, bo pochłaniała mnie jej uroda. Zauważyłem, że ma brązowe oczy, czyli chyba farbowała włosy na bardzo jasny blond. Nigdy jej o to nie zapytałem. Dopiero potem chciałem, ale nie było już okazji. A później jeszcze się wstydziłem. Żeby nie pomyślała, że sugeruję coś na temat jej wyglądu. Była dość niska, drobna. Nie w moim typie. Miała dziecięcą sylwetkę, w sumie nawet nie potrafiłem określić, ile mogła skończyć lat. Wyglądała na młodziutką dziewczynkę, która sama nie wiedziała, po co przyszła na to spotkanie.

Urzekła mnie. Zaintrygowała. Chciałem słuchać tego, co do mnie mówi, patrzeć na oczy ocienione rzęsami i zerkać na czubek głowy, który sięgał do wysokości moich ramion. Oczywiście, że pamiętam, w co była ubrana. Miała na sobie trapezową sukienkę w białe i bladoróżowe zygzaki, na nogach bladoróżowe baleriny. Ten strój potęgował aurę dziewczęcości, jaką rozsiewała dookoła siebie. Ale już w rozmowie okazywała się twardym przeciwnikiem. Mówiła wprost, bez ogródek, skrytykowała nawet całą sagę, a ja w duchu przyznałem jej rację. Nie mogłem tego zrobić otwarcie, Tom by mnie zabił, gdyby jakiś pismak to usłyszał. Już widziałem te nagłówki: Jack Alden – cała prawda o burzowej sadze: „To gówno”.

Spotkania promocyjne rządzą się niestety swoimi prawami. Jednym z nich jest to, że autor powinien być dostępny przede wszystkim dla wpływowych recenzentów. Tom nigdy nie zapominał o zasadach. Wyłowił mnie z tłumu ludzi i skutecznie odciągnął od Ann. Gdy odwróciłem się, rozmawiała już z postawną, rudowłosą kobietą. Od razu rozpoznałem Carol, nieco zwariowaną blogerkę o polskich korzeniach. Nadspodziewanie dobrze zaaklimatyzowała się na naszym rynku wydawniczym, a jej blog w branży szybko pozyskał łatkę opiniotwórczego. Carol potrafiła zaszlachtować autora w białych rękawiczkach. Niestety Tom nie rozpracował klucza, jakim kierowała się przy recenzowaniu poszczególnych pozycji. Na szczęście albo i na moje nieszczęście zawsze była łaskawa dla burzowej sagi. A teraz jeszcze okazało się, że znała kobietę, która wywarła na mnie duże wrażenie.

Przez głowę przemknęła mi Pat. Nie powinienem pakować się w kolejne kłopoty. Mam skupiać się na pisaniu. I promowaniu. I uśmiechaniu. I nie zerkać nawet w kierunku Jima Beama. Tom powtarzał mi to niemal codziennie. Może wolał dmuchać na zimne. Chyba z agenta stał się moim coachem. Co gorsza, przez to nieustanne, monotonne powtarzanie ciągów zakazów i nakazów zaczynałem obawiać się, czy nie dorabia jako hipnotyzer. A przecież nie dawałem mu już powodów do niepokoju. Po chwilowym stuporze doszedłem do siebie. Nie miałem nawet ochoty ponownie tego zepsuć. Zobaczyłem przed sobą nowy cel. Miał blond włosy i sarnie oczy.

Pamiętam, że dotrwałem do końca spotkania, rozdając zgromadzonym niezbyt przytomne uśmiechy i nie dając sprowokować się do wynurzeń na temat dalszych losów bohaterów sagi. „Tajemnica wydawnicza” – dukałem i starałem się nadać mojej twarzy nieco poufały, ale też bezradny wyraz twarzy. To dobrze działa. „Stary, tak chciałbym ci pomóc, powiedzieć, uchylić rąbka, ale nie mogę, oni mi nie pozwalają. Sam wiesz, jak to jest. Chciałbym, ale chyba rozumiesz… Oni”. Coś w ten deseń. Przerzucanie odpowiedzialności i budowanie złudnego poczucia bliskości. W końcu w jakiś sposób udaje mi się żyć z moich wypocin. Muszę dbać o relacje z czytelnikami, recenzentami, każdym. Poza bliskimi… Tak, usłyszałem kiedyś takie słowa. Czy były prawdziwe? A może zabarwiła je kobieca skłonność do hiperbolizowania? Tego oczywiście nie powiedziałbym na głos. Nigdy. Przenigdy. Zarzuty oscylujące wokół pojęcia pojemnego niczym wór bez dna, a brzmiącego dość złowrogo – szowinizm – nie przysłużyłyby mi się. Ani w czasach, gdy zależało mi na popularności, ani wtedy, gdy tęsknie spoglądałem w stronę jakości.

Jeżeli jednak miałbym być szczery, sam przed sobą, chyba nie pozostawało mi nic innego, jak tylko skłonić głowę z pokorą. To nie tak, że nie chciałem, nie próbowałem. Po prostu spierdoliłem. Więc teraz ta eteryczna Twiggy powinna podziałać na mnie jak sygnał ostrzegawczy, a nie wabik. Tylko ile uroku miałoby wtedy moje życie? Jak potoczyłaby się kariera? Zachowawcze decyzje zazwyczaj blokowały możliwość przeżycia czegoś naprawdę mocnego. Jednak ocalały przed cierpieniem, to fakt.

Tamtego wieczoru nie zamawiałem taksówki, postanowiłem dotlenić się przed snem. Ha, przed snem! Uwielbiam, gdy ludzie tak mówią. W moim wypadku raczej adekwatniejsze byłoby określenie przed bezsnem. I to jest właśnie cały sekret mojej pisarskiej płodności. Często nie mogę spać w nocy. Nie mogę spać, bo chce mi się pić. Nie mogę pić, bo powinienem spać, żeby rano pisać. Nie mogę pisać rano, bo w nocy nie śpię, bo… No, chyba mniej więcej udało mi się przedstawić całe to nieszczęsne koło zamachowe. Kiedy nie śpię i nie piję, piszę. Stukam uparcie w klawiaturę. Jeżeli wyrobię konieczną normę – mogę rano spać. Jeśli wyrobię normę za dwa, trzy dni – wtedy mogę się napić. A kiedy chcę się napić, często nieoczekiwanie do mojego mieszkania i życia w ciężkich buciorach wkracza Tom. Chyba celowo miewa je zabłocone, żebym nawet po skończonej wizycie pamiętał o jego obecności. I wtedy po prostu znów piszę, a kolejne powieści wychodzą spod moich palców. Bo teraz już nie powinno się raczej używać określenia „spod pióra”. Który z młodych pisarzy używa pióra? Chyba tylko do podpisywania umów z wydawcą. Choć i to przecież można załatwić przez agenta.

Wciągnąłem do płuc rześkie powietrze. Pachniało wiosną. To taka pora dla idiotów. Wszystko zaczyna się budzić, kwitnąć, szarość ustępuje wszechobecnej zieleni, a apteki odnotowują mniejszą sprzedaż antydepresantów. Nikogo to nie niepokoi, bo odbijają sobie na środkach na odchudzanie, cudownych specyfikach na piękne włosy, ciało, paznokcie, żeby poczciwą jesienią powrócić do głównego źródła dochodów w tym przeludnionym mieście, czyli antydepresantów. Wiosenne powietrze ma to do siebie, że odurza. Jeśli człowiek zaciągnie się nim zbyt łapczywie, może szybko osiągnąć stan przypominający upojenie. I tak chyba było ze mną tamtej wiosny. Obrazki oczu, rozchylonych warg i gładkich włosów przewalały się po mojej głowie, całkowicie wypierając z niej elfie uszy.

Ona

Ja

Co mogę o sobie powiedzieć? Teraz to chyba nie ma większego znaczenia. Było, minęło. Jak woda. Płyniemy przez życie. Jest nas dużo, ogarniamy sobą wszystko, a wszystko opływa nas. Myślimy, że stanowimy ten najważniejszy strumień. Życiodajny czy pochłaniający to, co napotykamy na swojej drodze? Płynący ustalonym od wieków korytem czy zawzięcie rzeźbiący nową drogę? A to już zależy. Od człowieka.

Ale jest jedna prawda. Żadna rzeka nie płynie pod górę. Warto to zapamiętać. Całe życie spadamy. Ulegamy sile grawitacji. Coś nas ciągnie, stale popycha. Ku przepaści czy przeznaczeniu? A co, jeśli przepaść jest naszą destynacją? I czy możemy cokolwiek z tym faktem zrobić? Zaprzeczyć mu? Może trzeba pokornie zwiesić głowę, poczekać, aż przyjdą inni?

Ja chciałam zawalczyć, na przekór czasom i ludziom wbrew. Tak, lubię sobie ponucić, od czasu do czasu trochę mi to pomaga. Myślę o czymś i nagle pyk! – w głowie otwiera się taka klapka. Wychyla się z niej głośnik i pozostaje mi tylko rzec: „Maestro,music, please!”. I rozbrzmiewa. Zalewa moje myśli, przyciąga skojarzenia, tnie na sekwencje. I czuję się odrobinę lepiej. Dlaczego? To całkiem proste. Wychodzi na to, że nie jestem taka osamotniona. Że ktoś kiedyś czuł podobnie. Mało tego, przelał to na papier, a potem nagrał na taśmę i nierzadko poprawił w technikolorze.

Miałam dość. Dawnego życia, ograniczeń, rutyny i tlącego się gdzieś na dnie duszy żalu. Musiałam zrobić coś, by wyrwać się z tego, co mnie dzień w dzień przytłaczało i zżerało od środka. A czarę goryczy przelało dojmujące poczucie pustki, które zakradło się do mojego serca, gdy usłyszałam – znowu zresztą – „Przykro mi”. Spodziewałam się tego, byłam przecież niby przygotowana, oswojona, w pewien sposób nawet zaznajomiona. Sztuka przeżywania rozstań weszła mi w końcu w krew dość szybko. Pożegnania z bliskimi osobami, przyzwyczajeniami, nadziejami nie były mi obce. Dlatego sama się zdziwiłam, że przeżyłam ten fakt tak mocno. W dodatku w związku z osobą, z którą nigdy nie było mi po drodze. A jednak. Zabolało. Zwaliło z nóg. Otępiło. I popchnęło do szybkiego wdrażania zmian. „Potrzebuję zmienić otoczenie” – zwykło się mówić. Pomyślałam, że to wcale nie jest takie głupie.

Tak naprawdę dopiero po pogrzebie uświadomiłam sobie, że odeszła ostatnia osoba, która wiązała mnie z tym miejscem. Nigdy nie byłyśmy zbyt wylewne, przeżyłyśmy sporo burzowych dni, a wokół naszej relacji narosło całkiem dużo złości, ale zawsze miałam kogoś, kogo nie mogłam zostawić ot tak, bez pomocy. Z tym jednym „Przykro mi” odcięto nitkę łączącą mnie ze starym życiem. Utknęłam w martwym punkcie. Myślę, że w ten sposób musiałam odreagować emocje, które kłębiły się we mnie od naprawdę wielu lat. I nie bardzo znajdowały sensowną drogę ujścia. No, może zdarzyło się po drodze parę paroksyzmów buntu, głupich znajomości, nieciekawych związków, po których nie pozostały nawet wspomnienia, tylko milcząca zgoda na pełne dezaprobaty kręcenie głową, wyrażające znane wszystkim dzieciom, i chyba także mężczyznom: „A nie mówiłam?”. Ale tak poza tym nic, nul.

Gdy jej zabrakło, zapadłam się po prostu w sobie. W życiu bym tego nie przewidziała, że można tęsknić za kimś, z kim zawsze się nie zgadzało. Płakać za osobą, która nigdy nie wyrażała większych emocji. Żałować dni spędzonych na pełnym urazy milczeniu. I tęsknić za wytykaniem kolejnych błędów. A jednak. To wszystko stało się moim udziałem. Na szczęście kilka tygodni później otrząsnęłam się z tego letargu. Tak po prostu, kolejny raz.

Pewnego dnia wstałam i pojęłam dość oczywistą prawdę: nie można z założonymi rękami siedzieć i patrzeć, jak przed nosem przelatuje nam życie, a wraz z nim niewykorzystane szanse. Kiedy rano otwierasz oczy, unosisz kołdrę, wysuwasz spod niej nogę, by opuścić ją na chłodną posadzkę, a czujesz, że się dusisz, to właśnie wtedy jest pora na zmianę. Zwłaszcza gdy nie ma cię kto powstrzymać.

Napisałam do wujka. Rodzony brat mamy, w dodatku ojciec chrzestny, odpowiedział: „Pewnie, przyjeżdżaj”. Dogadałam się z panią Izą, Alą i mogłam jechać. Po małych komplikacjach uzyskałam wreszcie przepustkę do mojego american dream. Urzędnik dał mi sto osiemdziesiąt dni na jego spełnienie. Przed upływem tego czasu musiałam wrócić do Polski.

I wyobraź sobie, że te sto osiemdziesiąt dni wystarczyło. Zwiedziłam wszystkie miejsca, które kojarzyłam z filmów, a dzięki przewodnikom trochę nadgryzłam to Wielkie Jabłko. Oficjalnie pracować nie mogłam, ale nie chciałam siedzieć z założonymi rękami i korzystać z gościny, jakiej mi całkowicie bezinteresownie udzielono. Dlatego wstawałam o trzeciej i wraz z wujkiem szłam do jego piekarni. Pomagałam przy dodawaniu składników, wyrabianiu ciasta, zdobieniu niektórych wypieków. Uwijaliśmy się jak mrówki, by już po siódmej klienci mogli kupić świeże pieczywo. Za ladą nie stawałam nigdy, a o mojej nocnej pomocy nikt nie musiał wiedzieć. Obmywałam się na zapleczu, zmieniałam ubranie i parzyłam kawę. Następnie siadałam przy miniaturowym stoliku, skubałam świeżo wypieczoną bułkę i planowałam, co tego dnia chcę zobaczyć. Ołówka w tamtym czasie w zasadzie nie brałam do ręki.

Zlokalizowany na Greenpoincie niewielki lokal robił prawdziwą furorę nie tylko wśród Polaków. Zawsze ktoś się do mnie dosiadał, zagadywał, a potem już jakoś szło. Zwiedziłam naprawdę sporo. Najbardziej lubiłam przechadzać się Wall Street i marzyć o swojej małej wielkiej fortunie. Potem parskałam śmiechem, niezbyt wesołym co prawda, przypominając sobie Jordana Belforta. Cóż, wielkie pieniądze nie zawsze idą w parze ze szczęściem. Musiałam znaleźć na siebie lepszy plan. Coś, co pozwoliłoby mi żyć dostatnio, ale bez zbędnej ekstrawagancji. Czy w Polsce miałam taką szansę? Wszystko zdawało się na to wskazywać, a jednak stamtąd uciekłam. Na stałe czy tylko na chwilę? Wtedy jeszcze nie znałam odpowiedzi na to pytanie. Wiedziałam jednak, że spokój mało kogo obchodzi. Mamy żyć szybko, kolorowo i najlepiej fotogenicznie.

Złe słowo? A ja uznaję je za wprost idealne. Takie w punkt. Pojechałam na One World Observatory i chyba jako jedyna chłonęłam rozpościerający się przed nami widok bez odgradzania się od niego smartfonowym szkiełkiem.

– Może zrobić zdjęcie? – zapytał dość przystojny brunet.

Potrząsnęłam głową i bez słowa przeniosłam wzrok na panoramę Nowego Jorku. Tyle budynków, tyle ulic, tyle samochodów, tyle osób, a taka krótka historia. Zawsze zdumiewało mnie, jak wiele człowiek jest w stanie zawłaszczyć, nagiąć do swoich upodobań.

– Ale jak to? Bez pamiątki? – Mężczyzna nie rezygnował.

Zerknęłam na niego przelotnie i już wiedziałam, że nie zdołam uciec od small talku.

– Teraz wszystko jest w Internecie. Wolę przeżyć ten moment.

– A w czym przeszkadza jedno zdjęcie? Miałabyś ten swój moment utrwalony.

– Ale to nie byłoby to samo – odrzekłam spokojnie.

– Zaintrygowałaś mnie. – Zrobił zafrapowaną minę.

– Nie chciałam.

Roześmiał się tubalnie.

– Dziewczyno, skąd ty jesteś? Bo akcent cię trochę zdradza. O podejściu do życia nie wspomnę.

– Przepraszam, ale chyba się nie znamy.

– A, fakt! – Potarł z zafrasowaniem kark. – Gdzie moje maniery. Carl. – Wyciągnął w moją stronę rękę.

Zmierzyłam ją nieufnym spojrzeniem.

– To, że się nie znamy, nie oznacza, że chcę, abyśmy się poznali.

– Grzeczności nigdy nie za wiele, prawda?

Musiałam mu w duchu przyznać rację.

– Anna – przedstawiłam się zwięźle.

– An-na – przesylabizował. – Skąd pochodzisz, An-no?

– Niewiele ta nazwa ci powie – odrzekłam, zrezygnowana. Chciałam w samotności nacieszyć się panoramą miasta. Jak widać, musiałam porzucić te plany.

– Kobieto małej wiary… Gdzie takie się rodzą? Może na Wschodzie? – Drapał się w głowę, udając zaintrygowanego.

– Jesteś koneserem kobiecych charakterów?

– Też. Ale przede wszystkim lektorem. Łatwo wyłapuję obce akcenty. – Mrugnął do mnie łobuzersko.

– To po co te podchody? – Naburmuszyłam się.

– Dostajemy od życia tyle, ile chcemy w nie włożyć. – Wzruszył ramionami.

– Naprawdę? Wierzysz w to?

– Tak. Stara, dobra prawda. Mam w zanadrzu jeszcze kilka takich, ale nie dzielę się nimi tak od razu z obcymi ludźmi.

– Przecież już zacząłeś.

Roześmiał się ponownie.

– Masz mnie.

– „Złapał Chińczyk żabę” – wyrecytowałam bezwiednie.

– Hm? – Uniósł ze zdziwienia brew.

– Nie, nic. Wybacz. Przypomniała mi się taka stara dziecinna rymowanka.

– Gdzie dzieci rymują o bezlitosnych Chińczykach?

– W Polsce, taki kraj nad Wisłą.

– „Pod szarym nieba ołowiem”[1]?

Zachłysnęłam się z wrażenia.

– Skąd… skąd wiesz?

– My, Amerykanie, nie jesteśmy tacy głupi, jak niektórzy sądzą. Z czegoś się nasza potęga wzięła, nie sądzisz? – Patrzył na mnie z łobuzerskim uśmieszkiem.

Poczułam, jak na moje policzki wypłynął rumieniec. Tak, osądziłam go zbyt pochopnie. Potem nie miałam już wyjścia. Musiałam wpaść w pułapkę, którą cierpliwie snuł Carl. Czasami tak bywa. Nie ma odwrotu. A najmniej oczekiwane wydarzenia stają się początkiem czegoś, o czym dopiero po upływie czasu będzie się wspominało z grymasem niezadowolenia lub uśmiechem rozmarzenia.

On

Ja

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
Chapter one. Wiosna
Ona. Jack
On. Ann
Ona. Ja
On. Ja
Ona. Inni
On. Inne
Ona. Punkt styczny
On. Punkt styczny
Ona. Miło(ść)
On. Miło(ść)
Ona. Tamten wieczór
On. Tamten wieczór
Ona. Traf
On. Traf
Ona. Migawki
On. Migawki
Ona. Rozterki
On. Rozterki
Ona. Central Park
On. Central Park
Chapter two. Lato
Ona. Początki
On. Początki
Ona. The Greatest Thing
On. The Greatest Thing
Ona. Rodzinnie
On. Rodzinnie
Ona. Show up
On. Show up
Ona. Cień
On. Cień
Ona. Decyzja
On. Decyzja
Ona. Przylot
On. Przylot
Ona. Dom
On. Dom
Chapter three. Jesień
Ona. Niezauważalne
On. Niezauważalne
Ona. Chwile
On. Chwile
Ona. Konfrontacje
On. Konfrontacje
Ona. Więcej niż raz
On. Więcej niż raz
Chapter four. Zima
Ona. Tamten dzień
On. Tamten dzień

Słowa, które zgubiły miłość

ISBN: 978-83-8373-507-8

© Kinga Gąska i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna Pomianek JezykoweDylematy.pl

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

GRAFIKA: freepik.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek