Slumberland - Paul Beatty - ebook + książka

Slumberland ebook

Paul Beatty

3,7
32,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Laureata Nagrody Bookera 2016 Ostra jak brzytwa i przezabawna powieść o zniechęconym DJ-u z Los Angeles, który wyrusza w podróż do zjednoczonego Berlina w poszukiwaniu swojego transatlantyckiego sobowtóra. Po stworzeniu idealnego beatu DJ Darky postanawia odszukać nieja­kiego Charlesa Stone’a, niezbyt popularnego awangardowego jazzma­na, i namówić go, by zagrał do jego kawałka. W tym celu udaje się do zjednoczonego właśnie Berlina. Przechadzając się sennymi uliczkami miasta, DJ Darky prowadzi dywagacje na temat kwestii rasowych, seksu, miłości i muzyki Wyntona Marsalisa, próbując spotkać swoją bratnią duszę i artystycznego bliźniaka. „Na każdej stronie gry słów leją się strumieniami, przenikając się wzajemnie niczym acid jazz”. – Washington Post „Osobliwa i wzbudzająca salwy śmiechu medytacja. Nowatorska i psycho­deliczna proza”. – Seattle Times „Satyra Beatty’ego jest zabójcza […]. Żaden stereotyp mu nie umknie”. – Newsday „Beatty to zdumiewająco utalentowany pisarz. Slumberland przepełniają nowatorstwo, humor i przenikliwość”. – The Times „Każde zdanie to eksplodująca petarda prowadząca opowieść z prędkością światła”. – Clarence Major

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 319

Oceny
3,7 (22 oceny)
9
5
2
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SLUMBERLAND Copyright © 2008, Paul Beatty All rights reserved
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Witold Kurylak (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-66460-68-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: [email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.
.
TEGO AUTORA:
Białoczarny
Sprzedawczyk

Dla Yvonne Beatty, mojej matki

CZĘŚĆ 1

DRAPACZE BRÓD

Rozdział 1

MOŻNA BY POMYŚLEĆ, że już się do mnie przyzwyczaili. No bo jak, czy oni nie wiedzą, że po tysiąc czterystu latach skończyła się farsa murzyńskości? Że my, czarni, niegdyś na bieżąco z modą, ludzie, którzy byli na czasie jak czas uniwersalny, począwszy od dziś odchodzimy w przeszłość, jak kamienne narzędzia, welocyped i papierowa słomka zebrane razem do kupy? Murzyn jest teraz oficjalnie człowiekiem. Wszyscy tak mówią, nawet Brytyjczycy. I nie ma znaczenia, czy ktoś naprawdę w to wierzy; jesteśmy tak samo przeciętni i prozaiczni jak reszta gatunku. Niespokojne dusze naszych zmarłych mogą teraz swobodnie być tym, kim naprawdę są pod tą współczesną, prymitywną patyną. Josephine Baker może wyciągnąć kość z nosa, a jej szkielet z iksowatymi nogami wróci do pierwotnych dwustu sześciu kości. Usychający z miłości duch Langstona Hughesa może odłożyć (otrzymane w prezencie) pióro wieczne Montblanc i szeroko otworzyć usta. Wcale nie po to, żeby recytować rymowane populistyczne wersety, ale żeby oblizać i possać ogromnego fiuta jakiegoś szubrawca z Harlemu, poświęcając się temu, co w końcu jest najprawdziwszą oralną tradycją. Znajdujący się pośród nas rewolucjoniści mogą złożyć broń. Wojna się skończyła. I nieważne, kto wygrał, zabieraj giwerę, spluwę, dziewiątkę, tę broń, którą kiedyś wymachiwałeś po pijaku przed dzieciakami, krzycząc „Pieprzyć białasów!”, weź te pistolety i zamknij je za szkłem, niech teraz spoczywają grzecznie na czerwonym filcu obok garłacza, portugalskiego arkebuza i muszkietu ochotnika z wojny o niepodległość Stanów. Okrzyk bojowy nawet najodważniejszego z nas nie brzmi już „Spotkamy się w piekle!”, tylko „Spotkamy się w sądzie”. Jeśli zatem wciąż wściekasz się na historię, zadzwoń do prawnika i spróbuj odebrać odszkodowanie pracownicze za niewolnictwo. Murzyńskość jest passé, a ja w każdym razie jestem przeszczęśliwy, ponieważ teraz mogę iść do solarium, gdy tylko będę miał ochotę, a właśnie mam na to ochotę.

Wręczam recepcjonistce kupon. Z przodu widnieje błyszczące zdjęcie lotnicze wybrzeża Karaibów. Kiedy kobieta odwraca kupon, jej wzrok podejrzliwie zsuwa się z mojej twarzy na tylną stronę kartki, gdzie znajduje się napis SOLARIUM ELEKTRYCZNA PLAŻA. WYKUP 10 KĄPIELI SŁONECZNYCH, A 1 DOSTANIESZ GRATIS. Poniżej promocyjnej oferty, w dwóch rzędach po pięć, widnieją kółka wielkości dziesięciofenigowej monety, a w każdym z nich znajduje się przybita pieczątka ze szczerzącym w uśmiechu zęby jaskrawoczerwonym słoneczkiem w okularach przeciwsłonecznych. Dzisiaj jest ten wielki dzień, kiedy to skorzystam z darmowego opalania. Ale najwyraźniej ta kobieta, która osobiście odcisnęła co najmniej siedem z dziesięciu uśmiechniętych słońc, jakoś nie spieszy się, żeby wskazać mi pomieszczenie w solarium. Zwykle przybija pieczątkę na mojej karcie i mruczy pod nosem, Malibu, Waikiki lub Ibiza, a ja mogę zająć się swoimi sprawami.

Na jej twarzy pojawia się wyraz speszonej poufałości. A jej spojrzenie mówi: Ja już cię kiedyś widziałam. Czy przypadkiem nie zgwałciłeś mnie w ostatni wtorek? A może uczysz mojego syna stepowania?

– Acapulco.

Nareszcie. Wpisuje ołówkiem moje nazwisko do książki wizyt. Pokazuję na stojący w oszklonej gablotce filtr przeciwsłoneczny.

– Odcień miedziany – mówię.

Tubka Tropikalnej mieszanki przemyka po blacie niczym miniaturowa torpeda. Wskaźnik ochrony przeciwsłonecznej wynosi dwa. Jest za słaby. Jeśli błyszczyk do warg recepcjonistki, matowa biała wanilia, ma wskaźnik trzy, to moja naturalna karnacja wymaga przynajmniej szóstki. Odpowiadam ogniem na ogień i odsyłam z powrotem emulsję do opalania.

– Zu schwach. Ich brauche etwas stärkeres – mówię, prosząc o coś silniejszego.

Może należałoby wykorzystać wskaźniki, czyli współczynniki ochrony przed promieniowaniem słonecznym, do klasyfikacji ssaków. Mężatka ze wskaźnikiem 3, trzydzieści pięć lat, poszukuje niepalącego, spontanicznego partnera z faktorem 4 lub niższym w celu dyskretnego romansu. Nosorożce z faktorem 7 są zagrożone wyginięciem. Jestem dyrektorem generalnym z faktorem 50. Tym, co najbardziej mnie przerażało, był faktor 2 owego wieloryba. Jakże jednak mogę się spodziewać, że potrafię to tutaj wytłumaczyć! A jednak wytłumaczyć to muszę tak czy owak, gdyż inaczej wszystkie te rozdziały pójdą na marne.

W pozbawionym okien pokoju Acapulco panuje makabryczna atmosfera kliniki onkologicznej w Tijuanie. Podobnie jak sklepy monopolowe, boiska piłkarskie i ulokowane w dawnych sklepach kościoły w moim starym kraju, berlińskie solaria to wszechobecne azyle. Miejsca, dokąd udają się śmiertelnie chorzy, śmiertelnie biedni i grzeszni, śmiertelnie bladzi w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku. Miejsca, które odwiedza się, kiedy lekarze mówią, że nie mogą zrobić nic więcej. Kiedy świat mówi nam, że wciąż za mało robimy.

Wentylator sufitowy skutecznie miele zatęchłe powietrze. Na jednej z obskurnych niebieskawozielonych ścian wiszą dwa oprawione w ramy i bardzo oficjalnie wyglądające pisma, jedno to zaświadczenie o kontroli przeprowadzonej przez berliński Departament Bezpieczeństwa i Higieny Pracy, a drugie – ozdobnie wypisany dyplom ukończenia Kolegium Wiecznych Żniw, specjalność solarogia. Na środku pokoju stoi łóżko do opalania, szklane, chromowane panaceum prosto z nieba, a raczej, dokładniej rzecz ujmując, z Tajwanu. Rozbieram się i nacieram emulsją do opalania, pozostawiając tylko leciutko uchylone drzwi.

Po latach opalania moja skóra straciła trochę na elastyczności. Jeśli uszczypnę się w przedramię, pojawia się tam mały wzgórek, który dopiero po kilku sekundach powoli się wyrównuje. Moja cera nieco pociemniała; wciąż jest w ładnym, niegroźnym dla nikogo sitcomowym murzyńskim brązie, ale pojawił się też w niej fioletowawy odcień owocu granatu, powodujący, że przy pewnego rodzaju świetle może połyskiwać łajdacko. Połowę tego, co dociera do mnie na temat nowości w afroamerykańskiej popkulturze, wiem od berlińczyków, którzy zatrzymują mnie na ulicy i mówią: Du siehst aus wie..., a potem wracam do domu i sprawdzam w Internecie, kim jest Urkel, Homey the Clown czy Dave Chappelle. Ostatnio podobieństwo dotyczyło groźniejszych, ciemnoskórych postaci z filmów klasy B, adaptacji szmatławych czytadeł Elmore’a Leonarda.

Wypożyczam sobie te filmy – Jackie Brown, Co z oczu, to z serca, Dorwać małego – i oglądam je, biegając tam i z powrotem od ekranu telewizora do lustra w łazience. Według mnie zupełnie nie przypominam tych mężczyzn, tych czarnych charakterów, tych nieciekawych aktorów charakterystycznych, których charyzmę dosłyszeć można jedynie w ich bardzo niskich głosach i w tym, jak modulują słowo „skurwysyn”. Sam Jackson, Don Cheadle czy ten pyzaty dupek z filmu Be Cool zawsze są sprytni i zawsze w roli czarnych charakterów, ale nigdy nie są na tyle sprytni, żeby przechytrzyć białego faceta, czy na tyle czarni, żeby popełnić jakieś naprawdę okropne zbrodnie.

Często myślę, że dorastanie w pokoleniu mojego ojca było łatwiejsze. Kiedy pojawił się na świecie, było tylko czterech czarnuchów, których mógł przypominać: baseballista Jackie Robinson, tancerz Bill „Bojangles” Robinson, muzyk Louis Armstrong oraz Uncle Ben, ubrany w czapkę kucharską mężczyzna o mięsistych wargach na pudełku z ryżem błyskawicznym. Dzisiaj każdy czarny mężczyzna kogoś przypomina. Jakiegoś zawodnika, piosenkarza lub filmowego głupka. W czasach tatusia, jeśli trzeba było opisać czarnego człowieka komuś, kto go nie znał, powiedzielibyśmy, że wygląda jak czarnuch, który mógłby skopać ci twój rodzony tyłek; teraz jednak mówimy, że wygląda jak Magic Johnson albo Chris Rock, czyli jak czarnuch, który mógłby pocałować cię w twój rodzony tyłek.

Zazwyczaj maści działają kojąco i chłodzą, ale nie dotyczy to kremów z filtrami. Pachną solanką i mają konsystencję zjełczałego masła. Moja paskudna skóra najwyraźniej je odrzuca. Choćbym nie wiem jak mocno go wcierał, nie potrafię sprawić, że krem zniknie, a tym bardziej że nawilży mi naskórek. Tłuste zawijasy zalegają na mojej skórze niczym niewypolerowany wosk samochodowy. Mocnym pociągnięciem sznurka uciszam wentylator w suficie. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy wentylator zwolnił, czy przyspieszył. Jeszcze jedno szarpnięcie. To samo. Niezdarnie gramolę się na łóżko do opalania i podnoszę rękę, aż w końcu czuję, że łopatki wentylatora przeskakują mi po palcach i stopniowo się zatrzymują. Na dłoni mam tłusty, kłaczkowaty osad, który wycieram o ścianę.

Zakładam okulary ochronne. Łóżko do opalania jest zimne, ale szybko się nagrzewa. Opalanie, podobnie jak dziecięca gorączka, sprawia, że żar ogarnia człowieka od środka. Moje białe jak popiół kości stają się węglem wapiennym, brykietami duszy. Już po chwili jestem z powrotem na dolnej ławce, promieniowanie ultrafioletowe spełnia funkcję mojej nadopiekuńczej matki zawijającej syneczka w kolejne warstwy koców i kołderek. Ciepło z lamp nie różni się niczym od tego, które płynęło z suchych, stwardniałych dłoni matki. Moja skóra zaczyna wyglądać jak zeszklona, więc póki mogę jeszcze ruszyć rękami, wkładam płytę CD do wbudowanego zestawu stereo i naciskam przycisk odtwarzania.

Muzyka. Moja muzyka. Nie jest moja w tym sensie, w jakim swoje piosenki mają kochankowie na tylnym siedzeniu samochodu, ani tak, jak rock’n’roll z lat pięćdziesiątych był diabelski, ale moja, bo jestem jej właścicielem. Napisałem ją. Jestem właścicielem praw wydawniczych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Piosenka nosi tytuł Korek w drodze na południe. Zaczyna się dudniącym rytmem, jazda zderzak w zderzak na dziesięciu pasach porannego szczytu nałożona na gitarową solówkę Kokomo Arnolda. W tle, gdzieś dwa zjazdy dalej, słychać wlokące się na ogonie gitarowego riffu intermezzo w postaci osiemnastokołowej ciężarówki marki Peterbilt, włączające się w melodię chrzęstem biegów i dwukrotnym trąbieniem klaksonu. Po szesnastu taktach zagranych gitarowym slide’em i szesnastu samochodach zatkanych w korku (nikt nie łapie tego żartu) nagle ostro hamuje japoński sedan. Koła się blokują. Poślizg jest złowrogo długi i równomierny. Nie zliczyłbym, ile razy słyszałem ten utwór, a mimo to ten cienki pisk wciąż sprawia, że czekam na uderzenie. Szykuję się na stereofoniczny dźwięk sprasowywanej blachy. Przednia szyba eksploduje, a dziesięć tysięcy kostek szkła bezpiecznego spada na jezdnię lewego pasa ruchu z cyfrowo czystym brzękiem brazylijskiego instrumentu perkusyjnego. Posępny falset Sun Ra, jak przystało na człowieka rzekomo pochodzącego z Saturna, znamionuje niepokój.

Unieś się więc lekko z ziemi.

I spróbuj rozwinąć skrzydła. Właśnie teraz.

Kiedy nie widać ciemności.

Wchodzi gitara, samochody się wloką. Kokomo nuci i jęczy. Kolana recepcjonistki podskakują. Jest już przy drzwiach, zagląda przez szparę. Wpatruje się w wybrzuszenie w moich kąpielówkach i słucha mojej muzyki, zastanawiając się dlaczego. Jak do tego doszło?

Można by pomyśleć, że zdążyłem się już przyzwyczaić do tego braku słońca. Ale zima w Berlinie to nie tyle pora roku, co raczej epoka. Osiem miesięcy litego, szarego jak więzienny koc nieba, które w połączeniu ze spowitym dymem życiem nocnym i powagą kroków berlińczyków w roboczych buciorach zanurza miasto w czarno-białej intrydze z popołudniowego seansu. Gdyby nie było tak zimno, mógłbym pomyśleć, że gram epizodyczną rólkę w starym hollywoodzkim melodramacie. Zauważam, że starając się wstrząsnąć ołowianą od września do kwietnia monochromatycznością, zaczynam kolorować różne rzeczy. Oczy Ingrid Bergman, język polskiej prostytutki, posypka do ciasta na Schoko-Taler w witrynie Bäckerei, skrawki nieba w częściowo pochmurne, a czasami przeważnie pochmurne popołudnie są w odcieniu błękitu odnalezionego gdzieś we fałszywych wspomnieniach. Błękitu, który nie istnieje w przyrodzie; można odnaleźć go tylko w mojej głowie i w dźwięku gitary Kokomo.

W dni, kiedy niebo jest bezchmurne i w tym tak bardzo niebieskim kolorze, o istnieniu którego już dawno zapomniałem, wyskakuję z mieszkania i gnam przed siebie w oślepiające popołudnie, poszukując uczucia i serotoniny. Na moment zapominam, gdzie jestem, szybko jednak dostrzegam wąski rozstaw osi precyzyjnie, niczym w salonie wystawowym, zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodów. Na skrzyżowaniu Schlüterstrasse i Mommsenstrasse psy, właściciele psów i samotni uczniowie, wszyscy równie dobrze wychowani, grzecznie czekają na zielone światło. Spoglądam na swoje śmieszne buty i przypominam sobie, gdzie jestem. Berlin, tak, to Berlin.

Osobliwa funkcjonalność niemieckich butów, podobnie jak volkswagenów i Bauhausu, wchodzi człowiekowi w krew. Dla obuwniczych kreacjonistów Adamem i Ewą niemieckiego szewstwa są odpowiednio buty do gry w kręgle i buty dla pielęgniarek. Obuwniczy darwiniści tacy jak ja uważają, że rybą dwudyszną tego gatunku są trzystuletnie klapki Birkenstock. Jestem właścicielem pary obuwia Birkenstock na wysokim stopniu ewolucji, posiadam całoroczne hybrydy wygodnych butów Hush Puppies z butami turystycznymi, które niczym zamszowe kameleony dostosowują się do ciągle zmieniających się warunków. I właśnie w tych solidnych cudach selekcji naturalnej włóczę się po mieście, jak szalony szukając słońca, dokładnie z takim samym rozgorączkowaniem, z jakim szukam kluczy. Przez głowę przebiegają mi dedukcyjne banały: Kiedy ostatni raz widziałeś słońce? Jesteś pewien, że je miałeś, kiedy wychodziłeś z domu? Wyłaniam się z cienia rzucanego przez stojące przed kawiarniami parasole Cinzano i kieruję się do dzielnicy handlowej przy Ku’damm. W chodniku pobłyskuje miażdżony kwarc. Turyści machają z górnego pokładu piętrowych autobusów. Słońce rzeczywiście jest „na dworze”, ale nie udaje mi się dostrzec go na niebie.

Żadne z germańskich plemion nie czciło boga słońca. Wizygoci, Frankowie i Wandale, równie pogańscy jak profesorowie filozofii, wiedzieli, że nie ma sensu wierzyć w coś, czego nie da się zobaczyć. Ra, Helios, Huitzilopochtli – ja nazywam słońce Charliem. Lawiruję w tłumie pieszych, wyobrażając sobie, że dwa tysiące lat temu tą samą ścieżką kroczył jakiś Hun próżniak, obuty nie w birkenstocki, ale w słomiane sandały, szukając słonecznego śladu w tej obecnie betonowej dziczy. Ale udaje mi się dostrzec tylko przebłyski żółtego bóstwa, koronę migoczącą przez liście ukwieconych drzew w parku Tiergarten, połysk ziołowego szamponu na po hipisowsku prostych puklach wysokiej blondynki, czasami jakieś odbicie w lodowcowej fasadzie drapacza chmur. Każda z moich słonecznych obserwacji to co najwyżej częściowe zaćmienie; zawsze coś staje na drodze, czy to zamkowe blanki, czy wieża kościoła.

Berlińscy inżynierowie wiedzieli, że przez ostatnie trzy tysiące lat Egipcjanie nie zrobili nic godnego uwagi, i najwyraźniej postanowili przejąć pałeczkę od swoich starożytnych odpowiedników. Uczeni z Gizy tak zbudowali piramidy Cheopsa, żeby zorientować je zgodnie z biegunem niebieskim, i podobnie postąpili berlińscy urbaniści, ustanawiając plan zagospodarowania, który najwyraźniej określa, że każda konstrukcja, czy to budynek, billboard, latarnia uliczna czy gniazdo ptaka, ma być wzniesiona do takiej wysokości lub w taki sposób, żeby osoba normalnej postury w żadnym punkcie w granicach miasta nie miała wyraźnego i niczym nieprzesłoniętego widoku na słońce.

Zawsze rezygnuję z poszukiwań w dogodnym miejscu, to jest na Winterfeldtplatz, gdzie o zmierzchu rozbrzmiewają dzwony w kościele Saint Matthias, oznajmiając koniec polowania. Niebo ciemnieje. W powietrzu unosi się drażniący zapach zwęglonej pity i szawarmy. Jakiś starszy mężczyzna jedzie na skrzypiącym rowerze z dwoma przełożeniami. Kobieta klnie na nieposłuszną córkę. W barze Slumberland rozbłyskują światła. Odkąd tu mieszkam, widziałem jeden zachód słońca. A gdyby nie zjednoczenie Niemiec, nie byłoby nawet tego.

Odzywa się brzęczek, ale zanim jeszcze zacznę się wygrzebywać, recepcjonistka przestawia zegar w solarium na kolejne piętnaście minut, ponownie włącza moją piosenkę i skinieniem zaprasza, żebym położył się z powrotem. Wraca na miejsce i słucha muzyki, z kącikiem ust uniesionym w wyraźnie zaznaczonym uśmiechu. Nagle kącik opada i na twarzy kobiety pojawia się wyraz zamyślenia. Jej palce przestają tańczyć, a stopy tupać. Chce wiedzieć dlaczego. Dlaczego się opalam. Dlaczego przyjechałem do Niemiec. Mówię jej, że odpowiedź na to pytanie będzie wymagać więcej niż piętnastu minut. Będzie wymagać od nas obojga wejścia w jedną z tych miłych, horyzontalnych relacji, które po dwóch latach ostatecznie niszczy wertykalność codziennych randek, joggingu i oglądania wystaw sklepowych. Kiedy dojdę do punktu, w którym wysyłam jej pocztówki z pospiesznie zapisanymi na odwrocie przypadkowymi haiku...

W łóżku jest nam w porzo. Całujemy się.

Gdy tylko dotknę stopami podłogi,

Wszystko bierze w łeb.

...jej pytanie wciąż pozostanie bez odpowiedzi, a potem zadzwonię do niej, skomląc: „Wysłałem ci pocztówkę, proszę, nie czytaj”. I chociaż będzie chciała ze mną zerwać, nie będzie potrafiła tego zrobić, ponieważ wciąż nie dowiedziała się dlaczego.

Ciężko poprawia się na krześle gdzieś za moimi plecami. Krzesło skrzypi. Mój zwieracz się zaciska. Poza tym pozostaję w bezruchu. Gdybym się poruszył, byłoby po komforcie, a od lat nie czułem się tak komfortowo.

Kiedy wychodzimy z Electric Beach, moja świeżo napromieniowana twarz szybko przegrywa walkę z zimną jak diabli nocą. Berlin jest zawsze czysty, a w zimowe wieczory staje się szczególnie antyseptyczny. Mogę przysiąc, że często czuję w powietrzu nutkę amoniaku. Nie jest to hermetyczna sterylność prywatnego szwajcarskiego szpitala, ale wilgotna gładkość alejki w supermarkecie, wypucowanej ajaksem późnym wieczorem, a to z kolei skłania mnie do rozważań, jakież to historyczne plamy tu właśnie uprzątnięto.

Wszechobecne tablice pamiątkowe, z najwyższą starannością porozmieszczane w mieście tak, żeby łatwo je było zauważyć, ale jednocześnie też żeby zbytnio nie rzucały się w oczy, krzyczą o tych tragediach jak znużeni kasjerzy na nocnej zmianie. „Holokaust w drugiej alejce. Powybijane szyby w sklepach w alejce numer pięć. Milli Vanilli w mrożonkach”. Te metalowe odpowiedniki samoprzylepnych karteczek, które nakleja się na lustra łazienkowe i na drzwi lodówek, nie głoszą religijnych prawd czy autoafirmacji, ale zawierają przestrogę, żeby nigdy nie zapomnieć; to przyspawane do filarów moralne linie graniczne, osadzone w chodnikach, wytrawione w granitowych ścianach i – miejmy nadzieję – odciśnięte w naszych umysłach. KIEDYŚ, W PRZESZŁOŚCI, I PRAWDOPODOBNIE JUTRO, DOKŁADNIE W TYM MIEJSCU, W KTÓRYM STOISZ, COŚ SIĘ WYDARZYŁO. COKOLWIEK SIĘ TU WYDARZYŁO, PRZYNAJMNIEJ JEDNA OSOBA NIE MIAŁA TEGO W DUPIE I PRZYNAJMNIEJ JEDNA MIAŁA. KTÓRĄ Z TYCH OSÓB BYŁBYŚ? KTÓRĄ BĘDZIESZ?

Na stacji U-Bahna przy Nollendorfplatz łapiemy się na tępym wpatrywaniu w marmurową tablicę upamiętniającą homoseksualne ofiary narodowego socjalizmu. Zgodnie z tym, co głosi napis, ludzi, których ciała pobito na śmierć (totgeschlagen), a historie uciszono na zawsze (totgeschwiegen).

– Co robiłeś zeszłej nocy?

Dziwne pytanie. Takie pytanie zwykle zadaje jedynie najlepszy przyjaciel po zaciągnięciu się pożyczonym papierosem lub zebraniu obcego włosa ze znajomego ramienia. Ale jestem za nie wdzięczny. Podobnie jak ja, także ona nie chce kryć się w niezbyt odległej przeszłości.

– Nic. A ty?

– Nic.

– A dzień wcześniej? – pyta, przysuwając się tak blisko, że wyciska powietrze z mojej puchowej kurtki.

– Dzień wcześniej? – Mówię, sięgając za plecy i uwalniając się z jej uchwytu. – Dzień wcześniej byłem bardzo zajęty.

Poczuła się zraniona, że nie chcę się z nią tym podzielić, ale uznałem to za zbyt osobiste. Dzień wcześniej był najważniejszym dniem w moim życiu.

Jej pociąg zatrzymuje się na torach biegnących nad naszymi głowami. Dziewczyna stara się wytrzymać moje spojrzenie; ale jestem skupiony na miejscu, którego nie widzę, choć wiem, że gdzieś tam jest. Na miejscu odległym o dwie przecznice i zakręt w lewo – na barze Slumberland. Mój protekcjonalny pożegnalny pocałunek w czoło szybko spotyka się z jej pocałunkiem. Przeciągłe cmoknięcie w usta daje mi wyobrażenie o tym, jak mogłaby wyglądać nasza przyszłość: długi ciąg kolejnych dni po dniu jutrzejszym, które byłyby miękkie, spontaniczne, lekko słone i cztery centymetry wyższe ode mnie. Bing-bong. Rozlega się dwutonowy elektroniczny gong, syczą zamykane pneumatyczne drzwi, a my w pewnym sensie oboje spóźniamy się na nasze pociągi.

Nie uzyskawszy ode mnie oczekiwanej odpowiedzi, recepcjonistka szybko z obrzydzeniem krzyżuje ręce, wciskając dłonie głęboko pod pachy. Chcę ją poprosić, żeby zrobiła to jeszcze raz. Nie chcę, żeby mnie całowała, chcę, żeby skrzyżowała ręce. Przypominający szuranie papierem ściernym dźwięk pocierających o siebie lnianych rękawów jej laboratoryjnego fartucha sprawia, że czuję swędzenie na czubku penisa. Pora się pożegnać. Wyciągam rękę, żeby unieść słabo przymocowany do klapy recepcjonistki identyfikator. Napis brzmi: Empfangsdame – to po niemiecku recepcjonistka.

Zaczynam się cofać i spodziewam się, że jej postać zacznie odchodzić w noc. Nic takiego się nie dzieje. Jej fartuch jest za jasny. Dziewczyna stoi tam jak uparty duch mojej satyrowej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, duch, który nie chce zniknąć.

Ospały poniedziałkowy wieczór; w Slumberlandzie jest ciemno i cicho. Stęchły bezruch przerywają jedynie migające światełka szafy grającej i Nigeryjczyk, który próbuje zaimponować jakiejś blondynce sztuczkami wykonywanymi za pomocą zapalniczki Zippo. Zamawiam piwo pszeniczne, po czym wrzucam trochę drobniaków do szafy grającej. Wprowadzam numer 4701, In a sentimental mood. Leniwe legato Duke’a Ellingtona wkracza do baru tanecznie, stepując w miękkich butach i zgodnie z zapowiedzią tytułu wprawia mnie w sentymentalny nastrój rozmyślań o dniu przedwczorajszym.

Większość języków ma słowo na dzień przedwczorajszy. Anteayer po hiszpańsku. Vorgestern w niemieckim. W angielskim go nie ma. To język, który stara się zachować czas przeszły prosty i dokonany, wolny od rozmycia pamięci i nastroju w trybie łączącym. Wyciągam długopis i niecierpliwie stukam jego końcówką w serwetkę, jednocześnie próbując wymyślić angielskie słowo na „dzień przedwczorajszy”.

Uważam się za uchodźcę polityczno-lingwistycznego, przybyłem do Niemiec w poszukiwaniu schronienia w kraju, w którym nie muszę słuchać, jak ludzie mówią „skonsternowany”, kiedy mają na myśli „nonszalancki”, ani wysłuchiwać rzecznika prasowego armii, który używa eufemistycznego terminu „twarde lądowanie”, mówiąc o katastrofie helikoptera rozbitego na zboczu góry, i nie potrafię nawet powiedzieć, jakie to wyzwalające, że mogę żyć w miejscu, w którym w żadną jesienną niedzielę nie zmusza się mnie do słuchania, jak ktoś mówi: „Taktyka zmasowanej obrony w futbolu amerykańskim działa tylko w jeden sposób – nie pozwala ci wygrać”. W dzisiejszych czasach słuchanie Ameryki jest jak słuchanie upadłego króla Leara, który bełkocze po królewsku, żeby zamienić myszy polne i cienie w prawdziwych wrogów. Ameryka tworzy puste frazesy, takie jak „być sobą”, „inteligentny projekt”, „pokolenie hip-hopu” i „służby ratownicze”, starając się w ten sposób ukryć pustkę i prozaiczność.

Jak na ironię, choć jednym z powodów mojego wyjazdu z tego kraju była amerykańska retoryka, jest to zarazem ostatnia więź łącząca mnie z krajem moich narodzin. Jedyną osobą ze Stanów, z którą koresponduję, jest Cutter Pinchbeck III, redaktor naukowy Kensington-Merriwether Dictionary of Standard American English. Nasze relacje nie są łatwe, chociaż ja, jak jakiś przebywający na wygnaniu rewolucjonista słowa, staram się na odległość poprawić sytuację osób represjonowanych ze względu na używany język. Na razie przesłałem cztery słowa, które mogłyby zostać włączone do następnej edycji słownika: etymolofil, korfunijczyk, hiphopera i pamięć fonograficzna. Podobają mi się moje słowa; nie wymagają wyjaśnienia i moim zdaniem są bardzo potrzebne. Czy ktoś uwierzyłby, że angielski jest jedynym językiem indoeuropejskim, w którym nie ma przymiotnika opisującego mieszkańców wyspy Korfu? Cutter Pinchbeck uważa, że korfunijczyk jest niepotrzebny. W swoich nadętych pismach odmownych argumentuje, że mieszkańców Korfu nazywa się Grekami i że etymolofil nie byłby miłośnikiem słów, tylko miłośnikiem pochodzenia słów. Protekcjonalnie pisze, że słowo hiphopera niemal spełnia warunki wyrazu hasłowego, jako innowacyjne, konfluentne połączenie wysokiej i niskiej kultury, ale nie niesie w sobie „zajebistej wyrazistości tegorocznych nowych haseł, takich jak na przykład kufel – tym razem w znaczeniu pośladki, lasoczija, martwi prezydenci, szmula, sapy czy bysior, żeby wymienić tylko kilka slangowych efemeryd. I chociaż załączyłem złożone pod przysięgą i podpisane oświadczenie mojej matki, a także film, na którym w wieku dwunastu lat wygrywam dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w programie Jaka to melodia?, Cutter Pinchbeck nie wierzy, że ja – czy też ktokolwiek ze stu miliardów ludzi, którzy stąpali po ziemi w ciągu ostatnich pięćdziesięciu tysięcy lat – mógłby mieć pamięć fonograficzną, choć to mój przypadek. Pamiętam wszystko, co kiedykolwiek słyszałem. Każdą upuszczoną pięciocentówkę, kapu-kap kropli deszczu, pisk tenisówki i beczenie owiec. Każdą piosenkę do skakania przez skakankę, klaśnięcia w dłonie przy śpiewaniu koci, koci, łapci i wyliczankę „ecie-pecie, gdzie jedziecie”. Pamiętam każdy głupawy tekst piosenek R&B w radiu i każdy zniekształcony riff Hendriksa. Każde muśnięcie strun przez Itzhaka Perlmana i wszystkie cmoki ekwilibrystycznych całusów na tylnym siedzeniu samochodu. Nadal słyszę każde „Hej, ty, do ciebie mówię” i trąbienie eufonium Johna Philipa Sousy, a także każdy szelest w drzewach i uliczny rwetes. Pamiętam wszystkie dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem. To tak, jakby całe moje życie było piosenką, od której nie mogę się uwolnić.

– Ojej. – Nigeryjczyk się poparzył. Wymachuje dłonią jak szalony i wciąga powietrze przez zęby. Jego partnerka się śmieje, chwyta go za rękę, liże i muska wargami oparzone palce.

Ballada w szafie grającej kończy się nutą zagraną przez Ellingtona z delikatnością dziecka wkładającego rannego ptaka do wyłożonego bibułką pudełka na buty. Gdzieś w głębi gardła ginie szereg angielskich słów oznaczających „dzień przedwczorajszy” – penultidiem... prepretoday... yonyesterday... – i nagle, niczym nieświadoma wypowiedź wywołana zespołem Tourette’a, z moich ust wylatuje słowo oznaczające „przedwczoraj”. Retrothence! Blondynka i Nigeryjczyk patrzą na mnie jakoś dziwnie. Wyślę je do Cuttera Pinchbecka III z Kensington-Merriwether. Retrothence będzie ładnie wyglądać na stronie 1147 w Fourth College Edition, umieszczone między retrospekcją a retroussé, pochodzącym z francuskiego określeniem na coś zadartego, na przykład nos.

– Zostało ci jeszcze kilka piosenek.

Nigeryjczyk stoi obok szafy grającej.

– Włącz 1007. Potem możesz sobie grać, co chcesz.

Do pomieszczenia wdziera się rock and roll. Nałożone na siebie gitarowe riffy, które nie sprawiają jednak wrażenia efekciarskich, perkusja napędza utwór trudną, graną staccato miłością opiekuńczego instruktora musztry, a do tego bas, bas góruje nad tym wszystkim, zawieszony nad strunami, syntezatorami i perkusją, przepełniony wyzywającą pewnością siebie, zawsze na granicy popisywania się, nigdy jej jednak nie przekraczając.

– Kto to?

– The Magnum Opus[1].

Pochodzą z południowej Kalifornii, stale eksperymentują, są trudni do zdefiniowania, nieprzewidywalni, tak undergroundowi, jak tylko może być grupa rockowa, która sprzedała dwadzieścia tysięcy płyt. Krytycy zachwycają się takimi grupami jak Smashing Pumpkins i Pearl Jam, które rzekomo wnoszą świeżość do rock and rolla, wyżej ceniąc sobie heroinową bezbarwność niż głębię, fryzury niż muzykalność, bladość białego od stóp do głów chłopaka niż meksykańsko-czarnoskóro-amerykańsko-guapo-polityczny zespół, którego muzyka nie ma nic wspólnego z tym, co meksykańskie, amerykańskie, czarne czy przystojne. Partie wokalne ślizgają się po powierzchni melodii, wysokie dźwięki są wrzaskliwe, ale we właściwy sposób, i odpowiednio przekonujące.

– Nieźli są – mówi Nigeryjczyk.

„Są nieźli – chciałem powiedzieć – ale dwie noce temu, nie tak daleko od miejsca, gdzie teraz stoisz, ja i największy muzyk, o którym nigdy nie słyszeliście, zagraliśmy dwie minuty i czterdzieści siedem sekund muzycznej doskonałości, tak ponadczasowej jak atom wodoru i program rozrywkowy Saturday Night Live. Beat tak doskonały, że z miejsca podważył sens istnienia wytwórni płytowych. Melodia tak transcendentalna, że w efekcie murzyńskość została oficjalnie uznana za passé. Wreszcie na nas, kolorowych, będzie się patrzeć z beztroską obojętnością, a nie z przesyconym erotyzmem politowaniem czy niesmakiem freudowskiej projekcji. Zawsze twierdziliśmy, że tego chcemy, prawda? Być, jak to mówił King, oceniani „nie na podstawie koloru naszej skóry, ale na podstawie cech naszego charakteru”? Wszystko pięknie, tyle że to, co obaliliśmy, okazało się nie cechą charakteru, tylko cechą nieleżącą w charakterze. Po prostu tak się złożyło, że było to nieokreślenie murzyńskie i funkowe jak skurwysyn.

Rozdział 2

TĘSKNIĘ ZA LOS ANGELES, za miejscem, w którym dźwięki pojawiły się w mojej głowie po raz pierwszy. Tęsknię za smogiem w południe; uwielbiałem ból w płucach po pogoni za psem wokół drzew figowych i cytrynowych na podwórzu za domem, psa, niemal równie jak ja zdyszanego, który zlizywał pył z mojej twarzy, szczypanie w oczach. Tęsknię za moją pracą w Trader Joe’s, sklepie spożywczym dla bogatych na diecie bezglutenowej, którzy podchodzili do mnie z dwiema butelkami wina, podczas gdy ja ręcznie wyciskałem pomarańcze na świeży sok, i pytali, co bym polecił do lekkich indonezyjskich potraw, chianti czy beaujolais? To była jedna z tych fajnych rzeczy w mojej pracy: mówiło się „beaujolais”, „gouda” i „reblochon”. Tęsknię za mówieniem „reblochon”. Tęsknię za osunięciami ziemi i płonącymi zaroślami. Biednym mieszkańcom nizin, czyli tym z nas, którzy żyli poniżej granicy ubóstwa, w Los Angeles przebiegającej 150 metrów nad poziomem morza, Matka Natura zapewniała doskonałą rekompensatę. Tylko spójrzmy, niewinne schadenfreude z oglądania w wieczornych wiadomościach wdowy z Coldwater Canyon, która uzbrojona w wąż ogrodowy stoi na krytym gontem dachu parterowego domu w ranczerskim stylu i robiąc uniki przed rozżarzonymi węgielkami, próbuje tłumić płomienie podsycane przez silne wiatry i mój własny cynizm. Tęsknię za rezydencjami w Malibu, walącymi się na spływających po deszczach zboczach gór. Ubrani we włoskie błyszczące płaszcze przeciwdeszczowe właściciele ciężko kroczą przez błoto, a po ich wymarzonych domach przy plaży pozostała tylko sterta drewna za pięć milionów dolarów. W Los Angeles niezapomniane noce są równie niezliczone jak permutacje podwójnego fatburgera z chili i serem. Są ciepłe i powszechne jak pustynny wiatr Santa Ana, który je zapowiada, i przypominają studenckie filmy, trzeszczące, nieliniowe, eksperymentalne, schlebiające własnym potrzebom, a do tego prześwietlone. Noce skrapiane skradzionymi butelkami volnay, bordeaux i półtoralitrowymi szampanami Louis Roederer. Noce, które się odmeldowują, kiedy wywołane psylocybiną postaci z kreskówek przestają figlować na włochatym dywanie i powracają do telewizora, żeby tam stać się mężczyznami, którzy pytają, w charakterystycznie amerykański sposób przeciągając spółgłoski: „Czy Bóg cię dzisiaj dotknął?”.

Tęsknię za tymi nocami, nie tęsknię natomiast za strachem. W Los Angeles mój strach dało się usłyszeć. „Co tam, stary? Co u ciebie, brachu? Pinche mayate, co robisz w tej okolicy, ese? Ręce na kark, twarzą do ziemi! Czy na pewno stać cię, żeby za to zapłacić?” Przy tym całym pozerstwie, kręceniu nosem na koszykarskie wsady, hip-hopowej wirtuozerii, przy tej nonszalancji klasy średniej na zasadzie „A co mnie to obchodzi?” albo B-boyu potajemnie pieprzącym się bez zabezpieczenia z innymi facetami nigdy byś nie wpadł na to, że my, czarni, boimy się wielu rzeczy, między innymi policji, wody oraz części matematycznej testu decydującego o przyjęciu na studia; przede wszystkim jednak obawiamy się, że wśród 450 milionów innych czarnoskórych mężczyzn zamieszkujących tę planetę jest wciąż przebywający na wolności notoryczny przestępca, człowiek dwa razy gorszy niż morderca Stagolee z folkowej piosenki i do tego dwa razy mniej miły, taki czarnuch, co to nie odezwie się do ciebie inaczej niż „Stój, skurwysynu, bo odstrzelę ci łeb”, który ukrywa się przed glinami i wygląda dokładnie tak jak my.

Przeprowadzka do Berlina niemal do zera zmniejszyła strach przed tym, że mogę zostać wzięty za kogoś innego. Przestały powracać koszmary, że jestem na poczcie i oglądam przypięty do tablicy informacyjnej plakat, na którym napisano POSZUKIWANY ZA KRADZIEŻ MIENIA O DUŻEJ WARTOŚCI, ZMUSZANIE DO PROSTYTUCJI I ZBRODNIE PRZECIWKO LUDZKOŚCI. Ani zdjęcie gęby z profilu, ani en face nie przypominały mojej twarzy, ale to byłem ja. Tyle że był to taki ja, jakiego nie znałem. Ja twardy, z oczami jak szparki, szyderczy, znany pod wieloma jednoznacznymi przydomkami, Pol Pot Johnson, Steve Mussolini, Mugabe von Quisling. Poniżej ogólnych informacji umieszczono zasady użycia przemocy i wysokość rekompensaty obywatelskiej. „Ten człowiek może być uzbrojony, paskudny i niebezpieczny jak stopienie rdzenia w reaktorze jądrowym. Osoby dysponujące jakąkolwiek informacją o miejscu jego pobytu proszone są o natychmiastowe powiadomienie odpowiednich władz! Nagroda: 500 000 $ i wieczna wdzięczność waszego rządu i współobywateli”.

Ale tym właśnie byłem – tym strachem przed samym sobą. Podobnie jak wielu innych nieznaczących mieszkańców Los Angeles nie miałem nic więcej. Czekałem, żeby wybrano mnie z tłumu, zmieniono w kogoś rzeczywistego, żeby zrobiła to biała Ameryka, a jeśli nie ona, to pocałunek z Velmą Reinhardt, obdarzoną wydatnym biustem blond jędzą z sąsiedztwa. A jednak traf chciał, że Ameryka uprzedziła Velmę.

Kiedy miałem piętnaście lat, dostałem list od rejonowego wydziału edukacji w Los Angeles z informacją, że mam się stawić na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles na „testy specjalne”. W końcu zostałem zidentyfikowany, wyłapany z tłumu. List ogromnie przestraszył i moich rodziców, i mnie, jeszcze niedawno bowiem kolorowi mężczyźni byli celowo zarażani syfilisem, zmuszani do spożywania dużych dawek LSD, po czym sprawdzano ich możliwości sprinterskie, a wszystko pod przykrywką „testów specjalnych”. Słuchałem łamiącego się głosu taty, który zadzwonił do kuratorium.

– Tak jest. W pełni to rozumiem, proszę pana. – Przykrył słuchawkę dłonią i szepnął: – To test matematyczny. Będzie tam trzech innych Murzynów, dwóch chłopców pochodzenia meksykańskiego i jeden eskimoskiego.

Matka zdjęła okulary i zapytała, poruszając bezgłośnie ustami:

– Biali chłopcy też będą?

Ojciec kiwnął głową.

– Tak.

Pies zaczął drapać w tylne drzwi. Moja matka płakała i przewracała kartki książki. Nigdy bym nie pomyślał, że można tak szybko czytać E.L. Doctorowa.

Byłem jednym z tych dzieci, które lubią być wszędzie pierwsze, postarałem się więc, żeby być najwcześniej w tej sali, nie wyglądając przy tym zbyt łobuzersko i udając, że jestem pierwszym czarnoskórym stypendystą niebędącym sportowcem, który powrócił na UCLA od czasu śmierci akcji afirmatywnej. Zająłem miejsce przy otwartych oknach z widokiem na czworokątny dziedziniec i wystawiłem głowę z tej wieży z kości słoniowej, niczym Roszpunka z wełnistymi włosami. Powietrze białych ludzi jest bardziej orzeźwiające, pomyślałem sobie. Wiatr jest bardziej rześki i ożywczy. Cień jest bardziej cienisty. Wiewiórki bardziej wiewiórcze. Nadzorujący egzamin zawołał mnie po imieniu – Hej! – a potem kciukiem skierował do tylnego rzędu, teraz już zajętego przez dwóch czarnych chłopców w niedzielnych ubraniach i kolorową dziewczynę ubraną w coś, co musiało być obciętą suknią ślubną matki. Jako ostatni pojawił się młody Eskimos, z dolną wargą powiększoną od prymki tytoniu.

– Uukkarnit Kennedy? – zapytał nadzorujący egzamin.

Uukkarnit odpowiedział bez zmrużenia oka, cedząc słowa głosem głębokim, wędzonym drzewem hikory, przefiltrowanym:

– Chyba widać, że nie Ladies Love Cool James.

Wszyscy się roześmiali, ponieważ my, mieszkańcy Zachodniego Wybrzeża, nienawidziliśmy ckliwego LL Cool J-a, zdecydowanie woleliśmy perwersyjne limeryki kalifornijskiego rapera Too Shorta.

– Proszę wybrać sobie miejsce, panie Kennedy – usłyszał, ale choć w białej części było wiele wolnych miejsc, Uukkarnit usiadł z nami. Skinął nam głową na powitanie, unosząc podbródek jak Murzyni. Jak gdyby nigdy nic, wpuścił kulkę brązowej śliny do kubka do spluwania i odstawił go na róg biurka. To, że usiadł z nami, było z jego strony aktem solidarności, realizowanym pod koniec dwudziestego wieku odpowiednikiem zajmowania miejsca w restauracji dla białych przez czarnoskórych obywateli w proteście przeciw segregacji rasowej. Umieszczenie na oczach białych dzieciaków styropianowej spluwaczki na biurku było najodważniejszą rzeczą, jaką do tamtej pory widziałem. Czasami sposób, w jaki człowiek się rozsiada, może być rewolucyjny.

Pedel chodził między ławkami, kładąc na każdej ołówek automatyczny i zapieczętowaną książeczkę z testami.

– Skoro znaleźliście się w tej klasie, to oznacza, że uzyskaliście wynik równy dziewięćdziesiąt osiem percentyla w sprawdzianie umiejętności matematycznych nieazjatyckich ósmoklasistów w stanie Tennessee. Broszura, którą kładę przed wami, służy do oceny umiejętności matematycznych wszystkich rozpoczynających naukę na kierunku matematycznym na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Proszę jej nie otwierać, dopóki was o to nie poproszę.

Nerwowy kaszel. Z dołu, z dziedzińca, docierały dźwięki koedukacyjnej gry w rekreacyjną odmianę futbolu amerykańskiego. Pochyliłem się i zapytałem Uukkarnita, co oznacza jego imię. Nie oglądając się za siebie, odpowiedział:

– Jeśli ogolisz niedźwiedzia polarnego, to zobaczysz, że jego skóra jest czarna.

– Czy to prawda?

– O imieniu czy te bzdety na temat czarnej skóry?

– Jedno i drugie.

– Pierwsze jest prawdziwe, a co do tego drugiego, to nigdy nie byłem na północ od Santa Barbara, a tym bardziej nie widziałem ogolonego pieprzonego miśka polarnego.

Listę z wynikami od najlepszego do najgorszego wywieszono przed klasą. Pierwszy raz zobaczyłem wydruk komputerowy. Znalazłem coś potwierdzającego moją wartość w widoku swojego nazwiska i wyniku – FERGUSON W. SOWELL: 100/100 – u góry listy, wypisane czymś, co wówczas było futurystyczną czcionką teleksu. Czułem się oficjalnie uznany. Byłem prawdziwy. Wzywano nas pojedynczo do małego biura. Kiedy nadeszła moja kolej, mężczyzna za biurkiem natychmiast zaczął trajkotać jak karabin maszynowy na temat zimnej wojny i „szukania stosownych kandydatów do szkolenia w zakresie aeronautyki i fizyki jądrowej”. Mówiąc słowo „stosownych”, zwolnił, ostatecznie urywając w połowie reklamowego tekstu. Kiedy dotarła do niego moja przyrodzona niestosowność, miał mi do powiedzenia już tylko jedno:

– Możesz zatrzymać ołówek automatyczny.

Biali uczniowie zostali umieszczeni w grupie zaawansowanej studentów matematyki na uniwersytecie; my – Murzyni i samotna dziewczyna – dostaliśmy instrumenty i wysłano nas do Akademii Muzycznej Wilmera Jessopa. Nigdy więcej nie spotkałem Uukkarnita.

Skłamałbym, mówiąc, że w Akademii Jessopa nie nauczyłem się niczego, ale tam nie uczono rzeczy w rodzaju: Dlaczego? Dlaczego grałem? Dlaczego muzyka jest tak potężna? Co mogę zrobić z muzyką? Czy można nią leczyć? Czy może zabić? Kiedy tak się nad tym teraz zastanawiam, to dociera do mnie, że nigdy też nie uczono mnie, kim był Wilmer Jessop. Więcej o muzyce dowiedziałem się z oglądania Spencera Tracy’ego na filmowym kanale Turner Classic Movies niż z wszelkich zajęć kompozycji. Wybierzcie film, dowolny film – Miasto chłopców, Czarny dzień w Black Rock – i scenę, kiedy Spencer Tracy wchodzi do pokoju, wpatruje się uważnie w podłogę, szukając na niej zaznaczonego miejsca, od którego zaczynał grać. Podchodzi do niego wolno, patrzy spod przymrużonych powiek, dotyka go czubkiem buta, od niechcenia kładzie dłonie na biodrach, unosi tę swoją szeroką, błogą twarz, a potem gra jak, kurwa, nawiedzony. Próbowałem nauczyć się grać na instrumencie tak, jak Spencer Tracy gra w filmie. Wprowadzałem do solówek trąbkowych „poszukiwanie mojego znaku”, podczas gry zdając sobie sprawę, że próba znalezienia tożsamości i wyczucie miejsca to zarówno proces, jak i wynik, a cała sztuka polega na oszukaniu publiczności w taki sposób, żeby jej się wydawało, że dokładnie wiesz, dokąd zmierzasz. Przy wynikach testu matematycznego po raz pierwszy dostrzegłem mój ślad na scenie. Wiedziałem, gdzie mam stać. Zaistniałem dzięki wynikowi testu matematycznego i później już zawsze miałem odróżniać się od reszty czarnoskórych samców; ten wynik noszę do dziś w tylnej kieszeni, więc jeśli ktoś prosi mnie o dokumenty, zawsze mogę pokazać wyniki testu i oświadczyć: „Nie wiem, co jakiś inny czarnuch komuś zrobił, ale to na pewno nie byłem ja. Patrzcie, 800 z matematyki”.

W tamtych czasach pragnąłem zostać niefrasobliwym jazzmanem i myślałem, że moje nazwisko, Ferguson W. Sowell, zagwarantuje, że za kilka lat mój wizerunek z fajką znajdzie się na okładce serii opatrzonych tym właśnie nazwiskiem albumów wytwórni Blue Note. Szufladę biurka wypełniały mi kartki z niewykorzystanymi tytułami: Sowell Brother, Sowell Survivor, O Sowell Mio, Sowell’d Out, Summer Sowellstice. Rzeczywiście, miałem pewien talent; dzięki fonograficznej pamięci mogłem idealnie skopiować dowolny utwór muzyczny. Ale nigdy nie wiedziałem, co gram. Bez względu na to, ile razy mój nauczyciel muzyki przypominał mi, że melodie brzmią jak ich tytuły, nie potrafiłem odróżnić jednej kompozycji Theloniousa Monka od drugiej.

– Bum baba bum. Bum baba bum – śpiewał scatem. – Bum ba bum ba bum bababa bum. Co to za utwór, panie Sowell?

– Epistrophy?

– To Blue Monk, co za dębowe ucho!

Zostałem „wycofany” z programu jazzowego w Jessop Academy i zapisano mnie jako jedynego ucznia na Studia audiowizualne, które w szkole muzycznej są odpowiednikiem szkolnictwa specjalnego. Spędziłem tam większość czasu, przygotowując się do przyszłej roli pracownika technicznego w trasie, czyli kogoś, kto ustawia zestawy perkusyjne, stroi instrumenty i przetacza na kółkach z klasy do klasy projektory oraz sprzęt nagłaśniający. W wolnych chwilach zamykałem się w magazynie i grzebałem przy komputerach i gramofonach. Na zakończenie szkoły musiałem przedstawić pracę poświęconą ustawieniu mikrofonu tak, żeby prawidłowo zbierał wokal perkusisty, który śpiewa w tle, ale zamiast tego oddałem moją wersję Mesjasza Händla, skomponowaną w całości z fragmentów albumu Beastie Boys Licensed to Ill. Tamtego roku to właśnie moje oratorium, łączące barok z klubowym rapem i remiksami, stało się mową na zakończenie szkoły. Później postanowiłem dać sobie spokój z trąbką, zapisać się do college’u i zostać DJ-em.

Praca didżeja była o wiele łatwiejsza. Zbyt łatwa, prawdę mówiąc. Wystarczyło zagrać na weselu Knee Deep, żeby nawet babka pana młodego wytoczyła się na parkiet i zaczęła potrząsać kruchymi biodrami i wymachiwać obwisłymi cyckami.

Posłuchajcie, przyznam to jako pierwszy: wcale nie jestem najbardziej utalentowanym technicznie didżejem, jaki kiedykolwiek przyłożył igłę do winyla. Ostra leworęczność, strach przed tłumem i zdrowa moim zdaniem nienawiść do samego siebie składają się na chwytliwy pseudonim, DJ Darky – to ja, Cierpiący na Agorafobię Egocentryczny Chłopak z Dominującą Prawą Półkulą Mózgową, a nie wasz wzorcowy, doskonały w skreczowaniu i ekstraszybkim miksowaniu tańczący derwisz, po każdym wykrzywieniu ciała i skreczu wykrzykujący: „Sztuka! To jest sztuka!”. Większość skreczu, którego i tak nie nadużywam, jest przypadkowa, więc rekompensuję swój brak umiejętności i négritude nadmiarem dobrego smaku i kolekcją płyt, bo uważam, może niesłusznie, że odgrywa ona w pracy DJ-a tę samą rolę co Luwr w malarstwie.

Zazdroszczę kustoszowi