Śmierć przychodzi nawet latem - Bánk Zsuzsa - ebook + książka

Śmierć przychodzi nawet latem ebook

Bánk Zsuzsa

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lato atakuje słońcem, lecz Zsuzsa Bánk rozmawia z matką o zimie. W opowieści o śmierci dziadka chce znaleźć wskazówkę, jak oswoić pustkę, która niebawem nadejdzie. Słuchając rodzinnej historii, która była nagłym, prywatnym końcem świata, próbuje pogodzić się z chorobą ojca. Lato nie jest dobrą porą na umieranie, ale śmierć jest humorzasta, trzeba się z nią liczyć.

Tymczasem pogodzony z nadchodzącą śmiercią ojciec po raz kolejny siada w swym rajskim ogrodzie pod akacją, po raz kolejny pływa w jeziorze, po raz kolejny daje najbliższym lekcje jó úszás – dobrego pływania, wspaniałego pływania! Pochłonięty czystą miłością do wody, która jest istotą węgierskiego lata. Córka, patrząc z zachwytem na ojca, dostrzega w jó úszás najprostszą lekcję dobrego życia. Wakacyjną sielankę przerywa konieczna i trudna podróż do frankfurckiej kliniki. Resztę upalnych wakacji córka spędza przy łóżku ojca, wspominając wszystkie dni, które spędzili razem, z rozpaczą myśląc o tym, co ma nadejść.

Śmierć przychodzi nawet latem to poruszająca, wybitna proza autobiograficzna. Czy uroczystość pogrzebu to ostatnie spotkanie, zakończenie historii? Przecież umarli nie odchodzą. Pojawiają się w pierwszych zdaniach rozmowy, siadają w ogrodach nad talerzami z ulubioną zupą. Domagają się, aby o nich rozmawiać.

„Jej melancholijno-łagodny, poetycki ton uderza w tym wyznaniu miłości do ojca wyjątkowo celnie.” Nathalie Meng, „Nordwest-Zeitung”

„To temat jakby stworzony dla wewnętrznego stylu Bánk, dla jej cichej, opowiadanej szeptem prozy, układającej się jak fale. Tęskny, słodko-gorzki ton.” Shirin Sojitrawalla, „Wiener Zeitung”

„Gdy Zsuzsa Bánk pisze o ostatnich wspólnych dniach, o godzeniu się, o tęsknocie, pisze biografię ojca i wspomnienie o dzieciństwie.” Peter Pisa, „Kurier”

„„Śmierć przychodzi nawet latem” to poetycka próba zbliżenia się do tego, co niepojęte, to bardzo osobiste rozprawienie się ze stratą kochanej osoby, tak absolutnie ludzkie.” Gabi Eisenack, „Nürnberger Zeitung”

„Zamiast epatować patosem żałoby, ta książka porusza cichą melancholią: współodczuwamy, bo także o nas chodzi.” Guido Kalberer, „Basler Zeitung”

„Bánk pokazuje, co potrafi wielka literatura: przyglądać się bezwzględnie, obłuskiwać z banału to, co poznane i zrozumiane, i zmieniać w coś na kształt pocieszenia.” Kirstin Breitenfellner, „Falter”

„Każdy koniec życia ma w sobie egzystencjalną intensywność i jest materiałem na całe powieści. To w gruncie rzecz nam Bánk uzmysławia.” Sabine Rohlf, „Berliner Zeitung”

„Jej język jest [...] oszczędny, przejrzysty, niezmącony stereotypami, tanimi pożegnalnymi banałami, tym wyraźniej więc wyciąga na światło dzienne bolesny niepokój i głęboki smutek.” Bernd Melichar, „Kleine Zeitung”

„To z całą pewnością jedna z najsmutniejszych książek roku. Ale też jedna z najbardziej literackich i niosących pocieszenie.” Günter Keil, „Landshuter Zeitung”

„Zdania tworzone przez Bánks unoszą się lekko na doskonale skomponowanej melodii, wciągają z niezwykłą siłą.” „Wiesbadener Kurier”

„Poetycka dokumentacja, dziennik i wspomnienie [...] być może nawet książka historyczna. Ta mieszkanka sprawia, że to […] wyjątkowe doświadczenie czytelnicze.” Michael Schardt, „Kölnische Rundschau”

„Już w powieści „Jasne dni” Zsuzsa Bánk pokazała, że jest pisarką, która potrafi sprawić, że w najlżejszych melodiach zdań słyszymy wielkie moll życia.” „Westdeutsche Allgemeine”

„Doskonały językowo hołd złożony ojcu, wyznanie miłości do rodziny, odnajdywanie się w świecie dzięki pisaniu.” Laura Freisberg, „Diwan. Das Büchermagazin”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 227

Oceny
4,4 (37 ocen)
22
10
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Heru21

Nie oderwiesz się od lektury

Potrzebowałam książki, która pokazałaby przebieg czyjejś żałoby. W świecie, gdzie raczej trzeba wrócić jak najprędzej na stare tory, jakby nic się nie stało, brakowało mi zobaczenia, jak mają inni. Jak wyznacza się u innych granica, do której próbują wpływać na życie, a od którego momentu jest to poza ich możliwościami. Interesowało mnie, co jest za zamkniętymi drzwiami i ta książka pokazała mi jedną z perspektyw, coś we mnie poruszyła, współgrała ze mną.
21
Elaanda

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca książka o czasie "przed umieraniem, z umieraniem, po umieraniu", ale też o tym jak można kochać, być kochanym i zapamiętanym. Bardzo dobra.
10
jut-ka

Z braku laku…

Książka porusza trudny temat. Brakowało mi w niej emocjonalności.
00
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Przepiękna. Czyta się z wypiekami na twarzy. Polecam
00
DorotaMagdalena

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału niemieckiego Sterben im Sommer

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Kalinowska, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Teresa Leśniak

Korekta Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Aneta Miklas / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Tłumaczenie tej książki zostało dofinansowane z grantu Goethe-Institut

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-762-9

Lato atakuje nas jaskrawym słońcem, ale my rozmawiamy o zimie. W drodze na południowy wschód, przez Würzburg, Regensburg, Passau, Wiedeń, potem Węgry, Sopron, Sárvár, matka opowiada o zimie, pocimy się od upału, a ona wspomina lód i śnieg w styczniu 1973, gdy w małym frankfurckim mieszkaniu rodziców dyktowano im przez telefon telegram. Z Węgier, napisany po węgiersku, odczytany przez kogoś w niemieckim urzędzie telegraficznym, neutralnym tonem, bez akcentów, bez interpretacji i bez zrozumienia, głoska po głosce, bo słowa nie miały sensu, nie dla niemieckiego ucha. Telefon odebrał ojciec, przygotował kartkę i ołówek, powtarzał każdą głoskę, matka patrzyła na niego w strachu, przeczuwała, może już wiedziała, co usłyszy, bo to nie było niespodziewane, obawiała się tego już od wielu tygodni. Ojciec zaczął pisać, ale szybko odłożył ołówek. Pierwsze cztery litery wystarczyły, by pojąć słowo, natychmiast rozpoznać jego skalę: m-e-g-h. Wystarczyły, żeby wiedzieć, jak się ułoży, jaki przybierze kształt, do czego dąży, co chce wyrazić i przekazać nam wszystkim. Meghalt – umarł.

Matka ruszyła w długą, ciemną podróż do rodzinnej wsi, którą opuściła w pośpiechu szesnaście lat wcześniej, podczas rewolucji węgierskiej. Przyjaciele radzili, żeby nie zwlekała z wyjazdem, z tą drogą w nieznane, w czasie której mogą ją spotkać nieprzewidziane zdarzenia. Wsiadła więc do nocnego pociągu z Frankfurtu do Wiednia, rankiem poszła po wizę do Ibuszu, państwowego węgierskiego biura podróży, był to adres kontaktowy dla wszystkich, którzy w czasie zimnej wojny jeździli z Zachodu na Wschód, z Austrii na Węgry, a więc pod prąd – nikt nie kwapił się do podróży w tę stronę. Matka wspomina tę ponurą, mroźną zimę, ciemne, lodowate dni i jasne od śniegu noce, podczas gdy słońce rozpala samochód, a na polach wokół wszystko usycha, wspomina tę mieszaninę żałoby i paraliżu, i nerwowego strachu, że nie zdąży na pogrzeb, nie zdąży po raz ostatni zobaczyć ojca, choćby nawet martwego.

W tej wsi siedzimy dzień później przed domem ciotki i kuzynki. Patrzymy na pobliskie winnice otoczone oleandrami i wiśniami, które zrzuciły już owoce. Siedzimy w rajskim ogrodzie, gdzie wspomnienie o zimie 1973 wciąż jest żywe. Kuzynka mówi, że myślała wtedy, że to koniec świata, vége a világnak. Odsunęła firankę, śnieg padał grubymi płatkami, zobaczyła, jak jej ojciec idzie przez zamieć w kapeluszu i w płaszczu, z posępną miną, wolniej niż zwykle, z wahaniem spowodowanym wiadomością, którą miał do przekazania, i wiedziała, koniec świata nadszedł, teraz. Dziadek umarł, obwieszczając nasz koniec świata.

Szukaliśmy na Węgrzech rozświetlonego lata, ale i tym razem znajdujemy chorobę i śmierć, nierozłączną parę, która wprasza się i nie daje wyrzucić. Wczepia się w człowieka jak rzep, przywiera, chce się z nim spleść, prześladuje, wbija pazury, nie wypuszcza z objęć. Każdy ma własną opowieść o chorobie i śmierci, swoje straty, nieblaknące obrazy zarosłe czarnymi gałęziami. Umarli nie są martwi, pojawiają się w pierwszych zdaniach rozmowy, siadają w ogrodach, przy stołach, nad talerzami z zupą i przy koszykach z kromkami białego chleba i rozkazują, no, mówcie o mnie, nie kończcie, nie przestawajcie o mnie mówić. Rana się zagoiła, ale blizna rwie, tu, pod wiśnią, pod akacją, gdy tylko najdzie ją ochota, gdy uzna, że to ta chwila, że znów nadszedł czas. Matka po wszystkich tych latach nadal opłakuje ojca, kuzynka i ja po wszystkich tych latach opłakujemy dziadka, tyle że ból zmienił się w coś powszedniego, obdziela zebranych przy stole, każdy bierze swój kawałek i przełyka z chlebem i zupą.

Wyruszyłam, żeby zawieźć chorego ojca na jego węgierskie wakacje. Zostawić go we wsi, może wziąć nad Balaton. Dać mu jeszcze raz poczuć orzechowy upał, jeszcze raz zamówić dla niego schłodzone piwo Soproni w kawiarni przy plaży Kisfaludy i patrzeć z nim na wielką połać błękitu. Ale odkąd przyjechaliśmy, ma się gorzej, drżymy każdej nocy. Dopadła go gorączka i nie chce odpuścić, niemieccy lekarze z kliniki mówią przez telefon, że trzeba natychmiast wdrożyć leczenie. Kuzynka zabrania mi jechać do węgierskiego szpitala, nikt mu tam nie pomoże, mówi, na SOR-ze ludzie umierają, jedziemy więc do Eisenstadt, do najbliższego szpitala po austriackiej stronie. Niedaleko stąd ponad sześćdziesiąt lat temu mój ojciec przekroczył zieloną granicę.

Czekamy w Eisenstadt do wieczora, ale nie zwalnia się łóżko, przewiozą ojca karetką do innego szpitala w Dolnej Austrii. Na pożegnanie mówię: za kilka dni cię odbiorę, siądziemy nad Balatonem i zamówimy dwa soproni; udaję, że jestem dobrej myśli, staram się mówić normalnie, nie dopuszczam strachu, nie pozwalam mu dotknąć moich słów, bo je oplecie i spęta, a one sposępnieją. Ostatnio nabrałam w tym wprawy, w bagatelizowaniu spraw, odsuwaniu i omijaniu ich okrucieństwa, w stępianiu ich ostrza. Ale gorączka trzyma nas w niepewności, w kolejnych dniach będzie znikała około południa, by pojawić się wieczorem i rosnąć. Bezustannie czekam na telefon, z kliniki, od lekarki, od pielęgniarki, od kuzynki z rajskiego ogrodu, od matki z letniego domu dwie ulice dalej, od brata z Berlina, wszyscy suniemy w tym korowodzie strachu i napięcia, wszystkich nas łączy troska. Moje dzieci szaleją w Balatonie, grają w piłkę wodną, pięściami posyłają ją w niebo, a ja stoję na brzegu i odbieram telefony, za każdym dzwonkiem strach ściska mi gardło. Tego oślepiającego, wdzięczącego się lata pełnego znanych przyjemności zaczęłam liczyć się z najgorszym.

Chcieliśmy, żeby to lato, być może ostatnie, było wspaniałe. Chcieliśmy dni wolnych od trosk, może nawet od bólu. Dni, kiedy rak odpoczywa. Śpi i nie budzi się. Po prostu je przesypia. Nie rusza się. Co najwyżej przewróci się na drugi bok – a potem śpi dalej. Tak, to lato jest wspaniałe, zawsze tu takie jest, cykady grają zapamiętale, temperatura rośnie od samego rana, szum lasów wzmaga się, gdy zawieje wiatr. Drogi, wąskie, niekończące się asfaltowe żyły, wieczorami należą tylko do mnie, jeżdżę między szpitalem a wsią albo dalej, ze wsi nad Balaton. Tego lata pokonuję trzy tysiące kilometrów. Kupuję winiety, przemieszczam się z kraju do kraju, z granicy na granicę, Słowacja, Austria, Węgry, z miasta do miasta, ze wsi do wsi, zmieniam języki, węgierski, niemiecki, angielski, wszystko mi się plącze. Ojciec wędruje ze szpitala do szpitala, na kolejne oddziały. W słonecznym skwarze stoję w stroju kąpielowym na brzegu jeziora w Balatonfüred, gdy łapie mnie jego lekarka, ojciec musi być operowany, za kilka minut przewiozą go helikopterem do kolejnego szpitala, o godzinę jazdy na północ od Wiednia. Moje dzieci piszczą, grają w piłkę wodną, machają, skaczą, rozbijając taflę wody, nurkują, ćwiczą stanie na rękach, a gdzieś za Bratysławą startuje helikopter z moim ojcem. Składam ręce i ślę modlitwy nad błękitnym lustrem.

To nie jest nowe ani zaskakujące, choroba i śmierć są nieodłącznymi elementami węgierskiej rzeczywistości, są tu zadomowione, odkąd pamiętam, odkąd spędzamy tu lato. Tyle że teraz to my jesteśmy głównymi bohaterami. Gdy spojrzeć wstecz, każdego roku ktoś odchodził, z kimś się żegnaliśmy, kogoś oddawaliśmy, wypuszczaliśmy. Choroba i śmierć były nieproszonymi gośćmi, pukały do drzwi, siadały przy naszym stole, jadły z naszych talerzy. Ludzie umierali w kuchniach, w łóżkach, pracując w ogrodzie i w polu, zbierając wiśnie, karmiąc świnie, w drodze do kościoła, do gospody, na rowerze, na motorowerze, biegnąc, grając i w czasie zabawy. Właściwie nigdy w szpitalu. Umieranie nie było eliminowane, działo się wśród świadków. Nie tylko starzy umierali, także młodzi, umierały dzieci, niemowlęta. Opieka medyczna była kiepska, brakowało lekarstw. Jednego z tych rześkich wieczorów kuzynka opowiada, że tylko ona i jej bracia zostali zaszczepieni na polio, tylko oni i dzieci wiejskiego lekarza. Szczepionkę kupiła moja matka za pierwsze zarobione w Niemczech pieniądze i wysłała pocztą.

Rodzice byli przy mnie zawsze, po prostu i nienachalnie – w ostatnich latach nigdy nie brałam nazbyt poważnie tego, że ta obecność może się skończyć każdego dnia, a jednak jakoś się tego spodziewałam, wyczuwałam to końcówkami peryferyjnych, ukrytych głęboko nerwów. Dlatego rok wcześniej pojechałam na Węgry, żeby odwiedzić ich w letnim domu, dlatego mój brat pojechał w ubiegłym roku na Węgry, żeby odwiedzić ich w letnim domu, zabrać ojca nad Balaton i wypłynąć daleko. Na jó úszás, jak mówi się nad jeziorem, na dobre pływanie, na porządny kawałek pływania, porządny kawałek wody. Kraul i zanurkować, odwrócić się na plecy, obmacać wzrokiem niebo, a potem znów kraul, dobre, długie pływanie w jeziorze i w niebie, w wodzie i w powietrzu. Tego zwrotu nie da się precyzyjnie przetłumaczyć, jest w nim coś, czego nie ujmie żaden przekład, „dobre” w odniesieniu do jó to za mało, zbyt mizernie i zbyt jałowo. Jó úszás to istota węgierskiego lata, jego środek, punkt, do którego wszystko powinno zdążać. Człowiek wskakuje do jeziora i płynie daleko, za ostatnie boje, za ratownicze łodzie. To coś więcej niż pływanie, to sposób na oddalanie się od rzeczy, nie tylko od plaży i jej harmidru, ale też od wszystkich rzeczy, które zwykle składają się na życie, spajają je, od świata, w którym to życie się toczy, a rzeczy gromadzą. Daleko na jeziorze, gdzie błękit wody sięga błękitu nieba, rywalizuje z nim, ten świat zdaje się bez znaczenia, znika. Dlatego już rano człowiek, rzuciwszy pierwsze spojrzenie na wodę, żeby zobaczyć, czy jest zielona, niebieska czy turkusowa, spokojna czy wzburzona od wiatru, zadaje sobie pytanie: czy jezioro da mi dziś jó úszás?

Jednego z tych popołudni w Balatonfüred wypłynęłam daleko, a gdy wyszłam z wody, ktoś na brzegu, na schodach wiodących do jeziora, zagadnął mnie z uznaniem: Ależ to było jó úszás! A ja roześmiałam się i odpowiedziałam, że tak, bez wątpienia, to było jó úszás! Ta fraza wyraża uczucie, wszystko, co wielkie, wolne i nieważkie, godziny lekkości w ciepłej od słońca wodzie, długie bycie-w-wodzie, które nie chce się skończyć, poza czasem. Ojciec wcześnie nas tego nauczył: bycia obok siebie, ze sobą w wodzie, może nawet było to pierwsze, co przekazał mojemu bratu i mnie, z czym nas zaznajomił, co połączyło nas na zawsze w naturalny sposób, bez słów, bez komentarzy. Ćwiczył to z nami tutaj każdego lata, dzielił się miłością do wody, do dobrego pływania, tego wspaniałego, fantastycznego pływania – jó úszás.

Gra teraz z nami w jakąś szaloną grę? Postanowił nas tutaj zatrzymać? Rozciągnął sieć, w którą co rusz się zaplątujemy? Gania mnie wzdłuż i wszerz tego kraju, który wcześniej był jego ojczyzną? Niedawno rozmawialiśmy z nim o śmierci, chce być pochowany na Węgrzech, ale my chcemy go mieć blisko siebie. Więc może dlatego tkwi pośrodku, w połowie drogi, między dwoma naszymi światami, jakby to sobie wymyślił, żeby w ten sposób móc na nas wpłynąć. Nie ufa mi w kwestii grobu, dlatego prosił kuzynkę, przykazał jej, żeby o to walczyła – po węgiersku brzmi to mocniej niż po niemiecku, w węgierskim harcolni jest nie tylko walka, pobrzmiewa w nim też krwawa bitwa, która może zabrać człowiekowi wszystko. W rajskim ogrodzie powiedziałam jej: nie walczmy, proszę, nie z tego powodu, ja też potrzebuję miejsca, gdzie będę mogła odwiedzać ojca po jego śmierci.

Po operacji w Mistelbach leży wśród kabli i aparatury high-tech, a ja stoję przy łóżku, trzymam jego drżące ręce, mówię do niego, chociaż nie wiem, czy mnie słyszy, czy w ogóle ma świadomość, że tu jesteśmy. Patrzę na drewniany krzyż na ścianie, w mojej głowie rodzi się szept, więc weź go teraz, pomiń resztę, oszczędź mu cierpienia, proszę, wytrzymam to, damy radę to wytrzymać. Ale śmierć czeka. Umieranie najwyraźniej nie pasuje do błękitu, który rozciąga się między Pannonhalmą a Zirc wśród nielicznych chmur. Wracając, słucham Stevie Nicks, Amerykanka sprawia, że na Węgrzech do oczu napływają mi łzy, Amerykanka sprawia, że płaczę pod węgierskim niebem w niemieckim samochodzie, bo pyta, can I handle the seasons of my life?, a ja muszę odpowiedzieć, no, I can’t, I just can’t handle them. Nie umiem sobie poradzić z porami roku mojego życia. Albo lepiej: z tą porą roku mojego życia nie umiem sobie poradzić. Powtarzam: umieranie nie pasuje do lata. Umieranie powinno się odbywać zimą.

Tak jak tej zimy 1973, kiedy matka wyprawiła się w podróż na pogrzeb swojego ojca. Nikt we wsi o tym nie wiedział, nikt nie wiedział, że żelazna kurtyna uniesie się dla niej na czas i pozwoli jej się prześlizgnąć. Nie było telefonów, a więc nie mogła ich uprzedzić. Jechała w ciemno, niecierpliwie czekała na lodowatych peronach, wpatrując się w sunące wolno wskazówki dworcowych zegarów. W Wiedniu wsiadła do pociągu do Győr, w Győr do następnego, którym dotarła w pobliże wsi późnym wieczorem. Drogi były oblodzone, jakby pokryło je grube szkło. Odgarnięty śnieg układał się w wysokie ściany. Nie jechał żaden autobus. Brat matki mieszkał najbliżej, chciała spędzić u niego noc, doczekać do rana. Ale brama była zamknięta, nikt nie słyszał, jak w nią stuka. Doskwierało jej zimno, walizka ciążyła, szła powoli przez śpiące miasteczko, ostrożnie stawiając na lodzie krok za krokiem, później szosą w górę, do wsi, nad głową wielki, jasny księżyc. Gdy skręciła na drogę do domu, zobaczyła, że na podwórzu pali się jeszcze światło. Upuściła walizkę, przebiegła ostatnich kilka metrów z głośnym wołaniem. Babka otwarła drzwi, moja złota dziewczynka, arany lányom, wykrzyknęła, wiedziałam, że pożegnasz się z ojcem, wiedziałam, że przyjedziesz.

Stoimy w ciszy przed rajskim ogrodem, kuzynka i ja, obydwie przynależymy do tego miejsca, a jednak jakoś już nie. Trochę popadało, z liści skapują krople wody, ogród do nas szepcze. Ojczyzna ptaków, przystań dla motyli, schronienie dla kwiatów – między gałęziami delikatny szelest, ledwie słyszalny, zieleń oddycha, akacja rzuca świeży cień na podwórze. Winnica z wytyczonymi, starannie wymierzonymi rzędami winorośli rozciągnęła się po deszczu, przysunęła się, wydłużyła i zatrzymała tuż przed bramą ogrodu. Stoimy ramię w ramię przed drzwiami do domu, z których obłazi biała farba, a mnie dopada poczucie, że już nie będziemy robić tego często, skończy się stanie w rajskim ogrodzie i patrzenie na winnicę, patrzenie, nabieranie ochoty, żeby włożyć solidne buty i pobiec przez małe kałuże na skraju drogi, szybko wsiąkające w ciepłą od słońca ziemię. Dwa stopnie wiodą do ogrodu i na podwórze, gdzie wcześniej mieszkały świnie, kury i gęsi. Pod tymi drzewami hodowano warzywa, zbierało się je i wekowało jesienią, papryka, ogórki i pomidory zapełniały spiżarnię, naścienne malowidło, martwa natura w occie i cukrze, zapasy zamknięte, zatopione w słoikach, rodzina żywiła się nimi zimą. Teraz pod drzewami owocowymi rośnie trawa, ciotka dawno już nie uprawia ogrodu, niczego nie wysiewa, nie schyla się nad grządkami, by wypielić chwasty i spulchnić glebę. Nikt nie tuczy i nie szlachtuje tu świń, nikt nie zabija kur na zupę, nie łapie ich, nie ukręca głów i nie skubie. Ogórki i pomidory kupuje się po prostu w Tesco albo w Sparze, a w ogrodzie rośnie tylko młoda, jasnozielona europejska trawa.

Zimą w domu nie ma ludzi, oddycha spokojny i pusty, śpi zimowym snem, otulony głosami i dźwiękami, które wchłonęły ściany, zachowanymi pod tynkiem. Kuzynka i ciotka przyjeżdżają tu tylko latem, odsuwają okiennice, otwierają okna, pozwalając firankom trzepotać, wyjmują z szafy powłoczki i poszwy, ścielą łóżka, napełniają lodówkę, wystawiają krzesła pod akację, szklanki do wody i kieliszki do wina na stół. Tylko latem ożywiają stary dom, tylko latem moja kuzynka i jej cierpiąca na demencję matka opuszczają Budapeszt, żebyśmy mogli spotkać się na wsi, żeby mogły spędzić lato z moimi rodzicami, do których ja dojeżdżam na kilka dni. Od lat mieszkają w Budapeszcie, kuzynka wyjechała ze wsi jako młoda kobieta, wyszła poza jej krąg, zrobiła pierwszy krok w dorosłość. Wymierzyła ulice i ścieżki i uznała, że są za wąskie, za małe. Dla mnie dom jest gabinetem wspomnień, moim własnym muzeum krajoznawczym, miejscem pamięci o węgierskich latach. Dom zatrzymuje czas, a ja odczytuję z niego także moje życie, kręte drogi przez wczoraj, jest fotoalbumem z kamienia, tynku, drewna i szkła, z warstw i rys, kolorów i bruzd.

W dawnej letniej kuchni stoi jeszcze bladozielony kredens dziadków, są krzesła, stół i leżanka w tym samym odcieniu. Za szybą porcelana, na której jadałam jako dziecko, filiżanka z różanym wzorem na gruzińską herbatę, blaszana puszka na cukier kryształ, który nie był biały, tylko żółtawy, a ja myślałam, że jest brudny. W szufladzie pod blatem stołu nadal leżą listy od mojej matki wysyłane z Zachodu na Wschód. Regularne raporty, relacje z życia w Niemczech, w drugiej połowie ich podzielonego świata, pismo na kopertach jest rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, rozrzutnie wielkie pismo z zawijasami, litery i słowa jak girlandy. Nie napisane, namalowane wiecznym piórem niczym pędzelkiem, cienkie linie najpierw zaznaczone, a potem pociągnięte grubą kreską. Dowody, że żyje, dowody tęsknoty. Znaki miłości z obcego kraju. Do dalekich rodziców, których nie da się dotknąć, przechowywane w szufladzie kuchennego stołu, w centrum domu, życia, wśród nich, na codzienne wyciągnięcie ręki, wyczuwalne, w zasięgu jednego gestu, widoczne – zdania mojej matki.

Po ucieczce w 1956 poczta nie dochodziła przez cały rok, żadnego listu, żadnej kartki. Matka opowiedziała mi o tym jednego z tych wieczorów, gdy szłyśmy spacerem do domu w rajskim ogrodzie. Przez cały rok pisane przez nią listy, zaklejane, opatrywane znaczkami i wysyłane, były przechwytywane po węgierskiej stronie. Nigdy nie dotarły do wsi, na tę ulicę, do skrzynki pocztowej na bramie, do domu, na kuchenny stół. Żaden list z Węgier nie doszedł też do Niemiec. Rok 1957 był czasem bez znaków. Bez zdań, bez słów. Rokiem milczenia, ciszy. Później pierwszy list od siostry, w którym pisała, że babki nie dało się wtedy uspokoić, nikt nie mógł jej uspokoić. Aż do tej informacji, którą podało radio. W grudniu 1956 ktoś z Czerwonego Krzyża zaoferował mieszkańcom obozu dla uchodźców, by wysyłali krótkie, osobiste wiadomości przez rozgłośnię Wolna Europa. Matka powiedziała tylko jedno zdanie, które zawierało wszystko, co ważne, wszystko, co powinno zostać powiedziane i usłyszane, nieupiększone, skromne, zbudowane z kilku słów. To jedno zdanie zostało wyemitowane dokładnie w takim brzmieniu: Ili, Inka i Teri przedostały się przez granicę i są w Niemczech. Sąsiad z końca ulicy miał radio, które odbierało krótkie fale, i w tamtych dniach słuchał go bez przerwy. Zamknąć drzwi, zgasić górne światło, zaciągnąć zasłony i włączyć radio. Od razu przyporządkował imiona, trzy młode kobiety ze wsi, znał je jako dziewczynki w sukienkach, fartuszkach i z białymi kokardami. Włożył więc płaszcz i kapelusz i zszedł ulicą w dół, do mojej babki, pchnął bramę, usiadł przy bladozielonym stole, który teraz stoi w letniej kuchni, położył ręce na ceracie i przekazał to zdanie słowo w słowo: Ili, Inka i Teri przedostały się przez granicę i są w Niemczech.

Kuzynka i ja patrzymy w stronę winnicy, patrzymy na ogród, na bogactwo zieleni, jasne i ciemne odcienie w źdźbłach traw, w liściach i krzakach, w mchu i paprociach. Czy to nie byłoby miejsce dla ciebie?, mówię, dbając, by zabrzmiało to tak lekko i niezobowiązująco, jakby przemknęło mi w tym momencie przez myśl zupełnym przypadkiem. A tak naprawdę pytam: Nie możesz zachować domu? Nie możesz zachować go dla mnie, z mojego powodu? Żebym mogła wracać tu latem i tropić wspomnienia, nasłuchiwać pod akacją głosów z przeszłości? Bo głosy zostały. Ludzie znikli, ale ich głosy tu są. Słyszę, jak rozmawiają, śmieją się, gdy tylko wejdę do tego domu, słyszę ich – nie, inaczej, słyszę ich już wtedy, gdy otwieram bramę i idę wzdłuż ściany, słyszę, jak ciotka woła, a wuj złorzeczy, słyszę ich w kuchni, w sieni, w pokoju, słyszę kroki, paplaninę i śmiech, wymianę ciosów ze zdań, poufały monotonny śpiew codzienności. Ich głosy nadal wypełniają ten dom, wydymają zasłony w otwartych oknach i wylatują na zewnątrz, w stronę gałęzi i konarów.

Kuzynka się waha, wie, ile to dla mnie znaczy, jak wiele, i odpowiada łagodnym „nie”, jakby się bała, że mnie skrzywdzi, jakby tym „nie” tu i teraz za wiele ode mnie wymagała. Potrzebuje miasta, mówi, do „nie” dorzuca garść zdań, ozdabia je nimi, dla mnie mają być wytłumaczeniem, dla niej usprawiedliwieniem, i obie wiemy już, że tutejsze lata minęły, tracimy je, właśnie je tracimy, to jest ostatnie. Potrzebuje teatru, mówi, koncertów, ludzi, kawiarni i restauracji, pulsu, gorączki metropolii, jej zgiełku, rozmachu i wrzenia. Nie może wrócić na wieś, żyć wśród ludzi, których myśli mają wiejski zasięg. Zrezygnuje z tego domu, dodaje po chwili. Jej otępiała matka już go nie rozpoznaje, dla niej też już nie ma on znaczenia. Poprzedniego lata jeszcze wiedziała, że to jej łóżko, poduszka, drzwi i klamka, kuchenne krzesło z wysokim oparciem, firanki, maszyna, na której dzień w dzień szyła rękawiczki dla pobliskiej fabryki. Teraz dom nie ma już dla niej znaczenia jako kolebka, nić pamięci, którą mogłaby pochwycić i tkać z niej własne obrazy. A więc i ja stracę ten kawałek ziemi, te mury i bramę do wczoraj. Stoimy przy drzwiach nieporuszone. Patrzymy na ogród, na trawę i rzędy drzew owocowych, jakbyśmy próbowały utrwalić w pamięci każde włókno zieleni. Z tymi letnimi dniami coś się dla nas kończy, choroba przecina nasze życie, śmierć je już przecina, z czymś musimy się pożegnać, coś opuścić i oddać, chociaż świat nadal się kręci.

Zanim wrócę z matką do Niemiec, zanim odjedziemy, zostawiając wieś za plecami, pakuję rzeczy z letniego domu rodziców, to także kapsuła czasu, szkatułka wypełniona przeszłością. W tej kapsule jedliśmy, rozmawialiśmy w ostatnich tygodniach, płakaliśmy. Niektóre noce spędziłam tu sama, w ciszy przerywanej nerwowym szczekaniem psów w sąsiedztwie. Moje noce szczekania psów. Za każdym razem, gdy droga wydała mi się za długa i potrzebowałam przerwy między szpitalami a Balatonem, gdy nie miałam siły na kolejną godzinę jazdy ze wsi nad jezioro. Leżałam samotnie w tym pokoju, na aksamitnych kwiatach szezlongu z lat dwudziestych, otoczona witrynami z książkami i lampami art déco, przed zaśnięciem śledziłam drobne rysy w tynku koloru ochry, jakby mogły mnie poprowadzić, rankiem siadałam z moją kawą z mlekiem na tarasie pod rozłożystym orzechem, podziwiając światło wstającego dnia. Powiedziałam do matki, że za każdym razem, gdy tu jestem, chcę coś zabrać. Więc pakuję babcine kieliszki do wina, kruche i delikatne, szlifowane ręcznie szkło posagowe, ze wzorem w zawijasy i giętkie gałązki bluszczu, już prawie stuletnie, karafkę, śnieżnobiałą bieliznę stołową – jak utrzymała taką biel? – rozmieszczam wszystko ostrożnie w bagażniku i mówię do siebie: A więc zaczynasz zbierać kawałki wspomnień, otaczać się symbolami. Zaczynasz budować swój własny most. Jeden się wali, więc w panice budujesz następny. A więc już teraz zaczynasz.

Zanim zamknę bramę i pożegnam się na ten rok, który powiedzie mnie w nieokreślone, zanim usiądę za kierownicą i ruszę w niepewne, a jednak przewidywalne, dzwonię do Berlina. Koleżanka mojego brata przed tygodniem trafiła z infekcją do szpitala, najpierw na izbę przyjęć, potem szybko na OIOM, najwyraźniej z powodu nietolerancji leków. Ma pod pięćdziesiątkę, troje dzieci. To poboczny wątek naszych codziennych rozmów przez telefon w ostatnich dniach, poboczny wątek lata. Drugoplanowe postacie, które jednak wciąż pojawiają się w ostatnich zdaniach rozmów, tuż przed tym, zanim się rozłączymy. Wczoraj o nią pytałam, jej stan się pogorszył. Teraz brat mówi mi, że umarła w nocy. Kobieta, z którą jeszcze niedawno jadł u Włocha w Dahlem. Śmiali się, pili, hałasowali. Pogrzeb w przyszłym tygodniu na cmentarzu leśnym. Dopiero potem wraca do rozmowy o nas.

Jedziemy przez Wiedeń i Weinviertel do kliniki w Mistelbach, dokąd przetransportowano ojca helikopterem. To nasz ostatni przystanek przed drogą do domu, przystanek na pożegnanie. Jest upalny ranek, na południe zapowiadają burze i ulewne opady. Znamy drogę, zatrzymuję auto na wielopoziomowym parkingu, wchodzimy przez duże drzwi, mijamy bufet, gdzie po operacji siedzieliśmy we trójkę, matka, brat i ja, próbując powstrzymać łzy, nie wylewać ich przy kawie i cieście. Winda wiezie nas na oddział anestezjologii i intensywnej opieki medycznej, fotografuję komórką każde rozwidlenie, każdą strzałkę i szyld, chcę wysłać do krewnych ścieżkę, żeby bez trudu odnaleźli ojca, gdy w weekend przyjadą go odwiedzić. Z węgierskim pewnie daleko nie zajdą, a ja nie chcę, żeby długo szukali, dopytywali, pomagając sobie rękami. Znowu zgłaszamy się przez domofon, rodzina Bánk, dzień dobry, my do ojca, znowu otwierają się drzwi, przechodzimy przez śluzę, odkładamy torebki, wkładamy przez głowę białe fartuchy ze sztucznego tworzywa, wiążemy je na plecach, ruszamy długim korytarzem, to ostatni odcinek drogi, kiedy trzeba się wszystkiego spodziewać, nieśmiało zaglądamy do pokoju, stajemy przy łóżku i trzymamy ojca za ręce.

Przedzieramy się przez dezorientację, w którą osunął się po operacji, wywołaną narkozą, ogólnym złym samopoczuciem, lekarstwami, szokiem i długim pobytem w szpitalu. Coś między sennym koszmarem a rzeczywistością, między oszołomieniem a przytomnością, między demonami w głowie a gładkimi białymi ścianami pokoju. Ojciec wprawdzie nas rozpoznaje, ale mówi nieskładnie, nie wie, gdzie jest i dlaczego. W kółko powtarzam: jesteś w szpitalu, miałeś operację; wymieniam kolejne przystanki: zawiozłam cię do kliniki w Eisenstadt, do miasta Esterházych, z pałacem Esterházych, gdzie wszystko wiąże się albo z nimi, albo z Haydnem, przecież wiesz, bardzo źle się czułeś, gorączka nie odpuszczała, więc zawieźliśmy cię z rajskiego ogrodu do szpitala. Potem byłeś w Hainburgu, przetransportowali cię tam karetką, to godzina jazdy na północ, mniej więcej na wysokości Bratysławy, ale gorączka nie spadła, dlatego jesteś teraz tutaj, jeszcze dalej na północ, przewieźli cię helikopterem, pamiętasz? Niedługo wrócisz do domu, na pewno, obiecuję, załatwimy transport, ja załatwię. Wszystko będzie lepiej, znów dobrze, musisz się tylko trochę wzmocnić, jedz, wysypiaj się i odpoczywaj.

Sierpniowe niebo obojętnie szykuje kolejną burzę, zebrało ciemne chmury, wysyła forpocztę grzmotów. Gdy ruszamy, zostawiając ojca podłączonego do rurek, spadają pierwsze grube krople, jakby miały nas spoliczkować. Bo go zostawiamy, samego, wśród obcych, nie wiedząc, czy wróci do domu w przewidywalnym czasie, czy nam wybaczy, że wstałyśmy, wyszły i odjechały, nie wiedząc, czy to ma dla niego jakieś znaczenie, czy też w tych godzinach żadne – a dla nas?, potem tak, potem – czy w ogóle go jeszcze zobaczymy. Zobaczymy go? Ale w tym momencie nie mamy wyboru. Ojciec jest zawieszony pomiędzy, a my razem z nim. Za daleko od Frankfurtu i Berlina, i od krewnych na Węgrzech. W Mistelbach nie mamy nikogo.

Burza szaleje nad Wiedniem, nie mogę jechać dalej, zatrzymuję się. Włączam światła awaryjne, siedzimy w zaparowanym, dusznym samochodzie, w który bębni deszcz i chłoszcze go, jakby niebo zsyłało nam ostrzeżenie, wiadomość dla mnie, nie myśl, że możesz się tak po prostu oddalić. Nie myśl, że możesz tak po prostu odjechać. Tylko nie myśl, że możesz tak po prostu zostawić ojca. Po jakimś czasie chmury robią miejsce szalonemu latu, które otacza nas od wielu tygodni, temu kłująco żółtemu latu zmian klimatycznych, którego upał i nieprzewidywalność mają w sobie jakąś groźbę, jakieś żądanie. Oddalamy się kilometr po kilometrze od szpitalnego pokoju high-tech, jakbyśmy wracały na ziemię ze stacji kosmicznej, jakbyśmy powoli i ostrożnie przygotowywały się do lądowania.

Opuszczamy stary układ współrzędnych rodziców, drogi nerwowe wcześniejszych map, biograficzny kawałek ziemi naznaczony przystankami ich ucieczki i przybyciem do miejsca nieznanego i wolnego. Wszystko, co leży między Sopronem, Eisenstadt, Mattersburgiem i Wiedniem. Stare, znane niebo. Nowe, nieznane niebo nad obozami przejściowymi. Na autostradzie matka odkryła znak z nazwą miejscowości, w której pierwszy raz spotkała ojca. Jesienią 1956, gdy oboje musieli nocą opuścić dom, rodzinę, teraźniejszość i pieczołowicie wznoszone filary ich młodego życia. Stali w tej samej kolejce, w butach brudnych od błota listopadowych pól, przez które biegli bez tchu w stronę wolności, jeszcze o sobie nawzajem nie wiedząc. Potem czekali w zarzuconych na ramiona kocach, aż zostaną zarejestrowani jako uchodźcy, a ich nazwiska umieszczone na listach, aż przydzielą ich do autobusów i wywiozą w niewiadomą przyszłość.

Od razu zwróciła na niego uwagę. Był szczupły i niezgrabny, młodzieńczy w tym swoim nonszalanckim sposobie poruszania się, stania. Prawie znikał w ciemnozielonym płaszczu z lodenu. Zagadnął ją i zaproponował, że może tłumaczyć na niemiecki dla niej i dwóch przyjaciółek, z którymi uciekła. Dlaczego nie zapiął płaszcza, zapytała, jest taki ziąb. Nie odpowiedział, tylko pokazał listwę, gdzie powinny być guziki, żeby zobaczyła, że ich nie ma. Dar z worka Czerwonego Krzyża, o wiele za duży zimowy płaszcz pozbawiony guzików. Pamięta, jak zapytał o jej imię i z jaką intonacją powtórzył: Ilona – jak przedtakt do kolejnych dziesiątków lat.

W Balatonfüred, jednego z tych poranków, gdy słońce wyłoniło się już zza pagórków, ale wszyscy jeszcze spali, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki pastorki, żeby się poskarżyć. Chodziłam tam i z powrotem po ogrodzie wokół domu, który wynajęłam dla nas na to lato, między lawendą a hibiskusem, pod czerwonym bukiem, patrząc na pierwszych urlopowiczów idących na plażę z koszami piknikowymi i w kapeluszach. Mam żal do twojego szefa, że nie chciał nam podarować tych dwóch beztroskich tygodni na Węgrzech, powiedziałam. Dlaczego? To takie żałosne, przecież nie prosiliśmy o zbyt wiele, nikt nie przestrzelił, chodziło o dwa tygodnie, tak, po prostu dwa śmieszne tygodnie: pływanie, leżenie na dmuchanym materacu, podrzucanie dzieci i wrzucanie ich w fale, czekanie na brzegu niebieskiego jeziora, aż po południu zmieni kolor na zielony, jedno albo dwa soproni w wieczornym słońcu, na kolację ryba przy winnicach w Petrányi Pince, potem szybkie płacenie i ucieczka przed komarami, które zaczynają krwawe łowy. To wszystko jeszcze jeden jedyny raz! Pożegnanie z latem, wodą, powietrzem i słońcem – przecież to nie przesada, to nie jest aroganckie! Odpowiedziała, że Bóg ma za dużo na głowie, nie może widzieć wszystkiego i wszędzie być. Wyobraź sobie wielkie biuro z nieskończenie wysokimi regałami pełnymi segregatorów, ciągnącymi się w nieskończoność, mierzącymi się z nieskończonością. Być może ktoś poprzestawiał segregatory, nie odstawił czegoś na miejsce albo przeoczył, to się może zdarzyć. A potem powiedziała: nie wolno ci się skarżyć, będzie ci lżej, gdy przestaniesz, spróbuj się nie skarżyć. Odpowiedziałam, że nie skarżę się na koniec, już dawno zrozumiałam, że nadejdzie, a my nie możemy temu zapobiec ani powstrzymać tego. Tak, zrozumiałam. Tak. Skarżę się, bo ktoś nie chciał nam podarować dwóch tygodni, kilkunastu beztroskich dni wolnych od bólu. Czym są dwa śmieszne tygodnie w porównaniu z ludzkim życiem? Dwa ostatnie tygodnie?

Czy twój ojciec jest jeszcze na ziemi?, pyta, gdy wracam do Frankfurtu, a ja myślę, że to jest lepsze niż „czy jeszcze żyje” albo „czy umarł”. Brzmi to tak, jakby mógł być w innym miejscu, w Nangijali – w Dolinie Wiśni lub w Dolinie Dzikich Róż, w Nangilimie, w niebie, po tamtej stronie, coś w tym stylu, jakkolwiek to nazwiemy, wymyślimy i zobaczymy, jakkolwiek odmalujemy. Po prostu już nie na ziemi, lecz gdzie indziej, poszedł dalej, może poszybował, to przecież jest do wyobrażenia, dlaczego nie. Przyjaciółka styka się z umierającymi. Jest z nimi, siedzi przy ich łóżkach, mówi, słucha. W pewnym momencie śmierć staje się wyraźniejsza niż życie, mówi, życie ustępuje śmierci, przychodzi ten czas, gdy ona zyskuje przewagę, gdy życie się jej poddaje. Życie odchodzi, wycofuje się, kończy, znika. Już nie ma go na ziemi – może to sformułowanie pomoże mi, gdy przyjdzie co do czego, gdy nadejdzie ten dzień, być może złagodzi bezwzględność i okrucieństwo, może uda mi się pomyśleć, że ojciec jest w innym miejscu, dlatego nie ma go z nami, bo jest w innym miejscu, tam, gdzie akurat nie ma nas. Fakt, że mógłby być gdzie indziej, w jakiś prosty sposób mnie uspokaja. Nie żyć życiem, jakie znamy. Ale być, jakoś jeszcze być.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I