Smocze opowieści. A jednak istnieję. Księga pierwsza - Paweł Szumił - darmowy ebook

Smocze opowieści. A jednak istnieję. Księga pierwsza ebook

Paweł Szumił

4,0

Opis

Pierwszy tom znakomitego cyklu S-F "Smocze opowieści", przełożonego na język polski przez Jacka Izworskiego - jednego z pionierów polskiej fantastyki naukowej i jednocześnie jej badacza i biografa. O dziwnych stworach, które stopniowo zaczynają dominować we wspólnej z ludźmi cywilizacji, w równoległym wszechświecie.

 

Tom otwiera jednocześnie nową, dawno zapowiedzianą i długo oczekiwaną serię naszego wydawnictwa pn "Smoki Fantastyki" (w kuluarach zwaną "SmoFa")

Posłowie: Romuald Pawlak.

-----------------------------

"...Latasz sobie wśród obłoków, zgłodniejesz, zjesz apetyczną brzózkę i polecisz dalej. W zimie ulepisz bałwanka. Fajne, co? Zwłaszcza, jeśli zapomnisz o tym, że ani aerodynamika, ani biologia nie pozwalają ci istnieć i o ludzkiej samiczce, przychodzącej do ciebie w rzadkich, erotycznych snach...

Katorżnicza praca, ludzkie intrygi, ból upadków, groźba śmierci i stałe uczucie, że jesteś idiotą i od początku trzeba było wszystko robić inaczej. Przyjaciele i wrogowie, a między nimi długa, kręta, zagmatwana bardziej niż labirynt, droga w głąb siebie. Żeby zrozumieć najważniejsze: kim jesteś, skąd i po co się tu wziąłeś, co i kiedy trzeba zrobić oraz czemu masz wspomnienia zupełnie nieprzystające do tego świata..."

Lockhard

To Jackowi Izworskiemu, jego nieustępliwości, zawdzięczamy fakt, że ta powieść - otwierająca długi cykl - przeoczona przez wydawców w okolicach roku dwutysięcznego, trafia wreszcie do czytelnika polskiego. Tłumaczył Szumiła wierząc, że któregoś dnia książka trafi na księgarskie półki. I cóż, wreszcie tak się dzieje. A teraz pomyślmy, jak mogła wpłynąć na nasz obraz smoka w literaturze fantastycznej, gdyby ukazała się krótko po oryginalnym wydaniu...

Romuald Pawlak

"Ale siara! Smoki jak ludzie!"

Dr A. Tewka-Szewczyk

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Polecam.
00

Popularność




PAWEŁ SZUMIŁ

SMOCZE OPOWIEŚCI

A JEDNAKISTNIEJĘKSIĘGA PIERWSZA

Tłumaczenie: Jacek Izworski

Posłowie: Romuald Pawlak 

A jednak istnieję?

© Copyright: Paweł Szumił 2023

© Copyright: Wydawnictwo „OdeSFa” – Fundacja KIS 2023

Seria wydawnicza: SmoFa – Smoki Fantastyki (od 2023)

Pozycja w serii: 01

Tłumaczenie: Jacek Izworski

p.o. Redaktora serii: Romuald Pawlak

Redakcja tomu: Romuald Pawlak

DTP: Dorota Reszke

Projekt okładki, ilustracje: Tomasz Maroński

Opracowanie graficzne i layout serii: Tomasz Maroński, Dorota Reszke

Redakcja i korekta: Romuald Pawlak

Redaktor naczelny wydawnictwa: Jacek „Franco” Horęzga

Sekretarz redakcji: Dorota Reszke

Redaktor, operator sieci i danych: Piotr Marczak

Żadna część tej książki nie może być powielana i kopiowana w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek formie bez wiedzy i zgody Wydawnictwa OdeSFa, nie licząc krótkich cytatów oraz miniaturki okładki, użytych na potrzeby recenzji oraz opracowań popularno-naukowych i naukowych.

Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” e-ISBN 43341

Fundacja Kultura-Integracja-Społeczeństwo (rok powołania – 2012)

KRS 0000438565

[email protected] | www.odesfa.pl

Wydanie I

Brzeg 2023

ISBN 978-83-67504-39-3 (oprawa miękka)

ISBN 978-83-67504-40-9 (oprawa twarda)

ISBN 978-83-67504-41-6 (e-book)

ISBN 978-83-67504-42-3 (audiobook w pliku do pobrania)

Istnieję, choć to niemożliwe

A więc jeszcze raz: dlaczego ja nie mogę istnieć? Bo nie wpisuję się w prawa fizyki i biologii. Przy masie pięć ton i rozpiętości skrzydeł dziesięć metrów nie mogę latać – a latam. No dobrze, mogę latać (a co ja teraz robię?!), ale z szybkością co najmniej 400 km/h. Moja prędkość startu i lądowania powinna wynosić co najmniej 300 km/h, jak u odrzutowca – a mogę zawisnąć w powietrzu jak helikopter. I skąd ja wiem o odrzutowcach? W tym świecie ich nie ma i jeszcze długo nie będzie.

Znowu odchodzę od tematu. Po kolei. Po pierwsze fizyka. Po drugie biologia. I dopiero po trzecie informacja. Oto przede mną widać nadchodzące zjawisko fizyczne: przejście elektrostatyki w elektrodynamikę. Z deszczem i grzmotami. Trafi mnie błyskawica – i polecę zgodnie z wszelkimi prawami fizyki. Świeżo usmażony, apetycznie pachnący, z chrupiącą skóreczką. Z wysokości 1000 stóp. Albo 300 metrów. Albo 330 jardów. Czy słonie mogą latać? Pokażcie mi latającego słonia, a zjem własny ogon. A z drugiej strony, kiedy wzlatuję, podmuch łamie gałęzie pobliskich drzew. Metr sześcienny powietrza waży niecałe półtora kilograma. Powierzchnia mojego skrzydła wynosi około 15 metrów kwadratowych, obu razem 30 metrów. I pięć ton. Wychodzi prawie 200 kilogramów na metr tej cieniutkiej błonki. I maksimum cztery uderzenia na sekundę. Nie, według normalnych praw fizyki nie mogę latać.

Teraz biologia. Przede wszystkim jestem jedynym smokiem w tym świecie. Jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Znakomicie przystosowanym do środowiska, w każdym razie najlepiej ze wszystkich. I jedynym. Nie jestem agresywny, choć doskonale opancerzony i uzbrojony. Mogę słoniowi przetrącić grzbiet jednym uderzeniem ogona. Mogę podnieść rogami nosorożca. Mogę przegryźć gardło hipopotamowi. I przy tym jestem wszystkożerny. Mogę – i lubię –jeść suche drewno. Mogę – ale nie lubię – trawę. Jadłem mięso, ale surowe mi nie smakuje, a z ogniskiem za dużo ceregieli. Suche brzozowe drwa są równie dobre. Można zwariować od tych wszystkich sprzeczności. Po pierwsze, sześć kończyn. Po drugie, podwójna specjalizacja zębów – jak u drapieżników i trawożernych razem. Jednak nawet trawożerne nie jedzą suchego drewna. Gryzą, zęby ostrzą, ale nie jedzą. Ja jem – to po trzecie. Po czwarte, mam rogi z regulowanym kątem ataku. Żmije mają, zdaje się, ruchome zęby jadowe, ale takich rogów nie ma nikt. No i rogi mają trawożerne, a kły – drapieżniki. Ja mam jedno i drugie. Kolejny nonsens. Dalej – wzrok. Drapieżniki mają wzrok skierowany w przód, z polem widzenia około 180 stopni. Trawożerne mają prawie pełne pole widzenia. U mnie wynosi ono 270 stopni. Dalej –przednie kończyny. W przyrodzie takich nie ma. Pazury ściśnięte – pancerna pięść. Albo kopyto. Pazury otwarte – nie życzę nikomu ich zasmakowania. Pazury schowane, palce wypuszczone – szczyt ewolucji. Ale ewolucji nie starczyło prochu na taką kończynę. Albo pazury, albo palce. Pazury na palcach? No, coś podobnego mają zdaje się koty, ale gdzie one chowają te pazury? Trzeba będzie zobaczyć.

Zresztą mniejsza o koty. Skrzydła. U ptaków i nietoperzy to przednie kończyny, u mnie – środkowe. Jak u pegaza. Pegaza ludzie wymyślili. A kto mnie wymyślił i wyprodukował? W jednym egzemplarzu. Ewolucja nie mogła. Ona produkuje masowo, jak taśmociąg. Zresztą nie dorosła do takich jak ja. Zbyt dobrze jestem pomyślany, zbyt wiele praw przyrody naruszam swoim istnieniem. Czyli ktoś mnie stworzył. Zebrało się w kółku czterech mędrców. Jeden zebrał szkielet. Drugi wyhodował na nim mięso. Trzeci obciągnął je skórą. Czwarty tchnął życie. A ja zbudziłem się i zjadłem ich na obiad. Cała czwórkę. I nawet nie zapytałem, po co mnie stworzyli. A może i zapytałem, ale odpowiedź zapomniałem, kiedy wyrżnąłem w tamtą skałę. Piękna hipoteza, ale gdzieś ją już słyszałem. I ma braki. Mędrców nie ma i innych smoków już nie będzie. Ani jednego. Ani jednej. Dlatego lepiej pozostać przy wariancie, w którym nie zjadłem. W tej wersji jasne, co robić. Znaleźć tych inżynierów genetycznych, posadzić w kółko, zaopatrzyć w niezbędne materiały i niech tworzą!

A jeśli nie zechcą? A jeśli dojdą do wniosku, że smoki staną się zagrożeniem dla ludzkości? Może nieprzypadkowo wyrżnąłem w tę skałę? Może życie było mi kością w gardle? Podniosłem się jak najwyżej, rozpędziłem się w locie nurkowym, ale uderzyłem w skałę pod złym kątem. Zamiast uderzenia czołowego wyszło boczne. I nie udało się zaśpiewać łabędziej pieśni, odwalić kitę, wyciągnąć kopyta. I tak pewnie by się udało, gdyby nie strumyczek pod nosem. I regeneracja jak u hydry. Kto mógłby pomyśleć, że jestem taki żywotny? Jak dziesięć żmij. Nie, ta hipoteza wszystkiego nie wyjaśnia. Do diabła! Ona nic nie wyjaśnia. Poetycki nonsens, massaraksz! Trzydzieści trzy razy massaraksz!

Uspokój się, parzystokopytny kolego ptaków! Mów, co myślisz, ale myśl, co mówisz! Zaczyna się deszczyk, co chcesz zrobić? Moknąć ze wszystkich stron czy tylko z góry? Ktoś z wielkich powiedział: „Nie wiesz, co robić – rozsiewaj rozum, dobro, wieczność”. Co by tu zasiać? Może ten krzaczek nawieźć albo podlać – z lotu koszącego? Nie, to nie ma sensu, on i tak rośnie na błocie. Odpręż się i myśl o przyjemnym. Widzisz, jaka wspaniała błyskawica? Nic nie widzisz? To nic, zaraz przejdzie. No, już słoneczko, trawka zielona, ptaszki śpiewają. A może to u mnie w uszach dzwoni? Konik! W błocie… Tonie, biedaczek! A ten chłop, który kręci się na brzegu – pewnie jego właściciel. Oto okazja do zasiania dobra! Jak by tu konia wyciągnąć? Najprościej byłoby pazurami za grzbiet, ale tak wyciągnę nie konia, a kawałek mięsa. Jak lancetem.

Pikuję, zawisam nad koniem, próbuję chwycić go pod brzuch ogonem. Błoto leci na wszystkie strony, nic nie widzę. Skąd to wziąłem, że dobrze mnie wymyślili? Każdy samochód ma wycieraczki…

Plusk!

Wpadam w błoto obok konia. No, niezupełnie w błoto, przednie łapy na twardej ziemi. Wypuszczam pazury i wyciągam zad na brzeg. Czuję ogonem, jak koń rzuca się, a potem wiotczeje. Pocierp biedaku, nikt cię nie zje. Gospodarz zaraz ci przyniesie trawki. W końcu wyłażę na polankę i spuszczam ostrożnie konia na trawę. O Boże, złamałem mu kręgosłup! Przednie nogi wierzgają, tylne sparaliżowane. W oczach ból. Chowam pazury, ostrożnie obmacuję grzbiet. No i co, siewco dobra, rozumu, wieczności, uratowałeś zwierzaka? Teraz pozostało porozmawiać z właścicielem. Do diabła, ile razy mówiłem sobie: „Trzeba myśleć przed, a nie po fakcie”. Żyłem sobie cicho, spokojnie. Nie ruszałem ludzi, oni nie ruszali mnie. W każdym razie przez ostatni rok. Co było wcześniej, nie pamiętam. Teraz pójdą słuchy. Zły smok rozszarpał konia. Albo – dobry smok pomaga chłopom. Nie wiadomo, co lepsze. Złego smoka trzeba zabić, od tego są rycerze, żeby bronić przed nim swoich rodaków. A dobrego smoka można złapać i zawieźć do ZOO, sąsiedzi będą bać się i zazdrościć.

Gdzie ten wieśniak się podział? Pobiegł z językiem do wsi? A co ja zrobię z koniem? Nie, jest! Nigdzie nie uciekł, stoi z toporem za drzewem. Na mnie – z toporem? Nawet nie śmieszne, żałosne. Na co on czeka? Nie napada i nie ucieka? Ale z ciebie dureń, smoku Goryniczu, on do swojej kobyły kładł gać, kiedy go przestraszyłeś. Czas na kontakt. To znaczy: ja zachowuję się jak pan, on mnie słucha i drży ze strachu. Musi drżeć i słuchać. Zaczynam:

– Podejdź!

Działa! Mężczyzna podchodzi na pięć metrów i kłania się. Z twarzy ścieka błoto i woda, rozmazuje je brudnym rękawem.

– Jak się nazywasz?

– Tytus Gaduła, panie Smoku.

Wszedłem w kontakt, co dalej? Mam być dobry czy zły? Chyba lepiej zły…

– Powiedz ludziom: smok wyciągnął klacz z błota, ale padliny nie zaczął jeść. Powtórz.

– Słucham, panie Smoku. Łucja, kiedy zobaczyła pana Smoka, przewróciła wóz i poniosła. I prosto w bagno. Pan Smok ją z bagna wyciągnął, ale zdechła i pan Smok nie zaczął jej jeść.

Aha, klacz nazywa się Łucja. A mój wieśniak to naprawdę gaduła. I fantasta. Nie mogłem wszak Łucji przestraszyć, leciałem z drugiej strony błota. Przecież nie spieszyła się na randkę ze mną! Chociaż tak brzmi nawet lepiej. Smok ma straszyć już samym wyglądem.

– Możesz iść.

Dlaczego nie odchodzi? Drepcze w kółko, rozmazuje błoto po twarzy, gestykuluje.

– Mów.

– Panie Smoku, Łucja się męczy. Trzeba ją dobić. Przecież ją boli.

Koń już się nie rzuca, tyko często i płytko oddycha. Czy ja w tym stanie przeżyłbym? Na pewno. Ale klacz to nie ja. Tytus uderzy ją siekierą po szyi, krew tryśnie fontanną. Ale on czeka na moje przyzwolenie. I błoto rozsmarowuje po całej twarzy. Czyżby płakał? Nie, to ja zwierzęciu przetrąciłem grzbiet, muszę sam je dobić.

Obejmuję ogonem szyję konia i ściskam tętnicę. Po chwili wypuszczam.

– Panie Smoku, czy mogę zapytać? Mogę z Łucji zdjąć skórę, jeśli pan nie będzie jej jadł?

Coś on nie wygląda na drżącego ze strachu. Może tu rozmowa ze smokiem to coś normalnego? Więc muszą być inne smoki. Trzeba go wypytać, ale tak, żeby nie zorientował się, że to mnie interesuje. Inaczej… Co inaczej? Przydałby się tu dyplomata… Przede wszystkim zająć go pracą, żeby nie odszedł.

– Możesz. – Robię ogonem przyzwalająco-pogardliwy gest.

– Dziękuję, panie Smoku. – Zabiera się do swojej pracy.

Łucja. Dziwne imię dla konia. Neutralne pytanie:

– Koń… Łucja?

– Tak, panie Smoku, to dlatego, że jest podobna do kochanki sir Bloodwilla. On przywiózł tę dziewczynę z wyprawy jako niewolnicę. Niby dla wykupu, ale jaki może z niej być wykup, jeśli całe życie chodziła boso? Bogaci panowie chodzą w butach, co postawią nogę, to bum, bum. A ona jakby pływała, od razu widać. A żeby żona nie zadzierała nosa, sir Bloodwill przyjechał wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca. I zaraz do sypialni. A lady Bloodwill spała i nie zdążyła włożyć pasa cnoty. Sir Bloodwillowi tego właśnie było potrzeba. Wszyscy wiedzą, że żadna lady nie będzie nosiła tego pasa nawet dwa dni, ale kiedy pan przyjeżdża, zawsze go zakładają. Nawet jeśli zamek się złamie albo pani gdzieś zapodzieje kluczyk od pasa. Najważniejsze, żeby pas był na miejscu. A lady Bloodwill była akurat bez pasa. No i sir Bloodwill jak nie krzyknie na nią: „Jeśli ty, rozpustnico, spałaś z kim chciałaś, kiedy mnie nie było, to i ja w odwecie będę spał, z kim zechcę!”. To znaczy: z Łucją.

Ależ on ma słowotok! Nie na darmo go przezwali Gadułą. A Bloodwill – czyli Krwawy Will – to dopiero nazwisko! Krwawy Will – polujący na smoki. Brzmi, nieprawdaż? A ten chłop niegłupi, inny by nie zauważył, jak kto nogi stawia. Istny Sherlock Holmes!

– Tylko nie było jeszcze na świecie takiej szelmy, jak lady Bloodwill, niech mi Bóg wybaczy – kontynuuje Tytus Gaduła. – Dwa tygodnie siedziała cicho jak myszka, wypatrując, skąd wiatr powieje. A kiedy nawet chłopi zaczęli narzekać, że sir Bloodwill przy własnej żonie żyje z kochanką, kazała obciąć Łucji wargi. Od tej pory Łucja ma zęby jak koń. I z kuchni nie wyłazi. A Sir Bloodwill już na nią nie patrzy.

Ależ oni tu mają charakterki! Ale jak klacz znalazła się w bagnie? Mówił coś o wozie… To ta kopa czy co?

– Panie Smoku, proszę się nie rozglądać, wozu stąd nie widać, będzie za tym zakrętem. Moja Łucja zawsze bała się burzy, a tu, jak piorun trafił w drzewo, poniosła.

Czyta moje myśli, czy co? A może tak wyraziście kręcę głową, że głupek zrozumie? Dlaczego mnie nie uczyli dyplomacji?!

– Panie Smoku, ja muszę tylko zimę przetrzymać, potem źrebak mi podrośnie. A na razie będę pożyczał konia od Sama Gówniarza. Na wiosnę dałem mu na zasiew dwa worki pszenicy. A Gówniarzem przezwał go sir Woolfred. On wtedy pobił się z sir Bloodwillem o to, który z nich będzie w tym roku z naszej wsi brać pogłówne. Co roku się biją, taki mają zwyczaj. I sir Bloodwill wybił sir Woolfreda z siodła. A ludzie sir Woolfreda zanieśli go do domu Sama. Kiedy ten się ocknął, zobaczył żonę Sama i mówi: „Ty gówniarzu, dlaczego jej do mnie nie przyprowadziłeś na pierwszą noc?!”. I tak Sam został Gówniarzem. A póki sir Woolfred robił dziecko Samowi, jego koń pokrył moją Łucję. No i rośnie u mnie źrebak krwi rycerskiej. A Sam nie wie, któremu synowi zostawić gospodarstwo. Według prawa należy się starszemu, ale może sir Woolfredowi to się nie spodoba? Mówię mu: „Zostaw starszemu, jak się należy, nie przejmuj się sir Woolfredem, ty i tak już wtedy nie będziesz żył”. A on się boi.

Słuchaj, długoogoniasty, i zapamiętuj. W ciągu godziny dowiedziałeś się więcej niż przez cały poprzedni rok. Ale jak tę rzekę słów wpuścić we właściwe koryto? Według planu ten Tytus Gaduła powinien drżeć ze strachu jak osika. A czy on wygląda na przestraszonego? Nie bardziej niż ja na kanarka. Ciekawe, dlaczego? Co ja takiego zrobiłem, że nabrał do mnie zaufania? Złamałem kręgosłup jego klaczy i nie zacząłem jej jeść. Pozwoliłem zdjąć skórę. Słucham jego paplaniny. Czy tak zachowują się złe smoki? Massaraksz! Głupieję po prostu w oczach! Przecież on ma rozpuścić słuchy, że jestem zły. Czas dodać trochę dramatyzmu.

Ściskam prawą łapą niezbyt grube drzewo – tak ze 20-25 cm średnicy. Kora i miąższ rozjeżdżają się pod pazurami i pień powoli, z jękiem, się przewraca. Teraz energiczny wzlot. Gwałtowny podmuch zbija chłopa z nóg i toczy po polanie.

A czy naprawdę dowiedziałem się sporo nowego? Że tu są rycerze, wiedziałem wcześniej. Dwa razy ich widziałem. Że właściciele ziemscy mieli prawo pierwszej nocy, wiem. Nie wiem skąd, ale wiem. Co to jest pas cnoty, też wiem. Co pozostaje? Szczegóły życia rodzinnego jednego pana i jednego chłopa. Ach tak, jeszcze ten fakt, że panowie zbierają pogłówne od swoich chłopów. Czyli ten gaduła mnie tylko zagadywał? Stop, spokojnie, bez emocji! A o co ty go zapytałeś? Dlaczego tak nazwał swojego konia. On ci odpowiedział? Odpowiedział! I dlaczego nazwał, i czego ona się bała, i od kogo ma dzieci. A o smoki go pytałeś? Nie. Zapomniałeś! Więc dlaczego się złościsz?

– A-a-anie o-o-oku! A-a-anie o-o-oku! – A to co znowu, mój wieśniak zapomniał zapytać, która godzina? Patrzcie go, jak pędzi! Ktoś zielony i pokryty łuskami marzył o wywołaniu strachu i przerażenia, a wywołał ubóstwienie i psią wierność. Pędzi za mną jak piesek. Potknął się, upadł. Szkoda. Ciekawe, na ile mil starczyłoby mu tchu? I czego może chcieć prosty wieśniak od smoka? Po co ludzie mogą biegać za smokami? Dziwne. No dobrze, złotousty, przekonałeś mnie, wracam. Jak sam mnie wezwałeś, zaraz mi wszystko o smokach opowiesz.

Pięknie szybuję i, kończąc ostatni zamach skrzydeł, ląduję na cztery łapy. Znowu wiatr przewraca biedaczka. Coś on źle stoi na nogach.

– Mów.

Ale się zadyszał! Od razu widać, że nie uprawia porannej przebieżki.

– Panie Smoku, pan jest taki silny, potężny, nie mógłby pan uratować dziewczynki?

A to dopiero! Co, ona też utonęła w bagnie? Mam akurat bogate doświadczenie w ratowaniu tonących. Leży tuż obok, na skraju bagna.

– Ona w niczym nie jest winna, panie Smoku, to każdy panu powie. Bo czy to jej wina, że została jedyną spadkobierczynią sir Terrible’a?

Terrible, Terrible… Skąd znam to nazwisko? Już wiem! Książę Terrible zabija swojego syna. Nie, to oczywiście nie ten Terrible.

– Sir Terrible życzy własnej córce śmierci?

– Nie, co pan, panie Smoku, on był dobrą duszą. Nawet pogłówne zmniejszał w trudnych latach. I lady Terrible też była dobra. A dziewczynka jest jego bratanicą. To stary sir Terrible był surowy. Młodszego syna – ojca Lireczki – wygonił z zamku i wydziedziczył. Za to, że ożenił się wbrew jego woli. A teraz wszyscy pomarli i Lira jest jedyną spadkobierczynią. A kaplisze, sir Detterville i sir Bloodwill chcą podzielić między siebie ziemie sir Terrible’a.

Krótko i jasno. Niedobrzy wujkowie chcą skrzywdzić sierotkę. A dobry smok ma ją uratować i wtedy ona zostanie księżną. Ale za kogo ona ma wyjść za mąż? Za mnie, czy co? No, długouchy, masz szansę zostać człowiekiem. Tylko kto to są ci kaplisze?

– A żeby wszystko było zgodnie z prawem, kaplisze ogłosili ją wiedźmą. I pod Sąd Boży. Ona jest ruda, jak jej matka. A u nas każda ruda kobieta to już na wpół wiedźma. A dzisiaj padał deszcz, to znaczy, że wieczorem, na dwie godziny przed zachodem słońca, ją spalą.

Aha, kaplisze to kapłani. Inkwizytorzy. A Sąd Boży?

– Co to jest Sąd Boży?

– A to, panie Smoku, wyznaczają termin dziesięciu dni i przez te dziesięć dni ma nie spaść ani kropla deszczu. Wtedy człowieka wypuszczają. A jeśli był deszcz – winien. A od którego dnia liczyć termin, sam oskarżony wybiera, ale znowu nie więcej niż dziesięć dni od dnia sądu. Tylko że…

– Co?

– Tylko że, panie Smoku, w lecie bez deszczu się nie da. Przecież jeśli deszczu nie będzie, pola przestaną rodzić. Ludzie będą głodować. I co Bóg ma zrobić? Ukarać jednego czy wielu? U nas, jeśli przez tydzień nie padało, zamawiają nabożeństwo.

Więc to tak! Morski klimat w służbie inkwizycji. A ja mam wystąpić przeciw świętemu kościołowi. I święty kościół zaraz ogłosi krucjatę przeciwko mnie. I wszystko z powodu rudej smarkuli, w dodatku osądzonej zgodnie z prawem, która i tak nie dostanie z powrotem swojej ziemi. Po co mi taka przygoda? Jak dziura w moście…

– Gdzie ona jest?

– Dziękuję, panie Smoku, wiedziałem, że pan nie odmówi! To o sześćdziesiąt mil stąd, w Litmoondzie, na głównym placu. Jeśli pan Smok teraz poleci na wschód, to zobaczy drogę. Do niej będzie tak ze cztery mile. I wzdłuż niej prosto na północ. Tam na szóstej mili rzeka będzie i most. A koło mostu dom, pan od razu go pozna. Tam kaplisze pobierają cło. A dalej droga taka szeroka, że trzy wozy się miną, tu pan się nie pomyli. I aż do samego Litmoondu.

Z jakiego drzewa się urwałeś, Tytusie Gaduło, taki mądry, prosto na moją głowę? I prawo znasz, i potrafisz dedukować, i ze smokami jesteś za pan brat. Nie wieśniak, a senator rzymski. Tytus Klaudiusz… Ciekawe, jak będzie „Gaduła” po łacinie?

– Umiesz czytać?

Przestraszył się! Dziwne: mnie się nie bał, biegał za mną, a zwykłego pytania się przestraszył. Czyli to nie jest tu takie zwykłe pytanie. Pewnie można z jego powodu trafić na szubienicę. Albo na stos. Teraz się mnie boi, o co starałem się od początku. Odpowie szczerze na każde, nawet najgłupsze pytanie. I nawet nie pomyśli, że pytanie jest głupie. Punkt dla mnie.

– Patrz mi w oczy!

– Panie Smoku, przecież to nic złego, że umiem czytać. Akrobaci umieją chodzić na rękach. To też nic złego, a ludziom weselej. A ja tu mieszkam osiem lat, i nikt mnie nie widział czytającego. Może pan zapytać kogo chce, panie Smoku.

A więc umie. Tytus Lukrecjusz Carrus.

– Aż tak kochasz książki? A może o czarnej magii?

Nie, on naprawdę ma nogi z waty. Już stoi na kolanach.

– Panie Smoku, niech pan się nie obraża, ale to nieprawda, co piszą w książkach o czarach.

– Skąd ty to wiesz, Tytusie Czytelniku? A może Tytusie Senatorze? Próbowałeś?

Po co tak drwię z niego? Zaraz dostanie zawału. Teraz się mnie boi, program wypełniony w 150 procentach. Zaraz się załamie i niczego się nie dowiem o innych smokach. W każdym razie na pewno zna słowo „senator”.

– Co wiesz o smokach?

– Rok temu uważałem, że smoki nie istnieją.

Jasna, dokładna, lakoniczna odpowiedź. Zuch z ciebie, Tytusie Gaduło, potrafisz mówić krótko… Stop. Coś tu nie tak. Wieśniak powiedziałby „Rok temu myślałem, że smoków nie ma”. Oho, Tytusie Gaduło, z ciebie prawdziwa szkatułka o podwójnym dnie! Ale to wyjaśnimy sobie kiedy indziej, a teraz o smokach.

– No i co się stało w ciągu tego roku?

– Najpierw poszły słuchy, że w Zamku Władcy Wszystkiego obudził się smok. Nie wierzyłem. Ale po miesiącu, pół roku temu, widziałem pana, panie Smoku. Bawił się pan w śniegu i pomyślałem, że pan jest dobrym smokiem.

Przekleństwo! Chciałbym się zapaść pod ziemię ze wstydu. Doskonale pamiętam, co wtedy robiłem. To były szczęśliwe czasy! Pamięć wracała z każdym dniem, skrzydła już się zagoiły i trenowałem je w krótkich przelotach. Nie widziałem w sobie żadnych sprzeczności, nie znałem ludzi. Poprzedniego dnia spadł głęboki, miękki śnieg. I bawiłem się w nim jak kocię. A potem ulepiłem bałwana. Zwykłego, tylko o wysokości trzech metrów. Z oczami z szyszek i rękami z gałęzi świerkowych. Nawet nie zastanawiałem się wtedy, kogo lepię. Pytanie: czy ktokolwiek będzie bał się smoka, który lepi bałwanki śniegowe?

– A co teraz o mnie myślisz?

– Że pan jest dobrym smokiem, który chce wyglądać na złego.

Ale uparty w swoich zamiarach!

– Dlaczego?

– Pan próbował uratować mojego konia.

– I złamałem mu kręgosłup.

– To był przypadek. Gdyby pan chciał go zjeść, chwyciłby pan pazurami. Dużo wygodniej.

– Wstawaj z kolan, Tytusie Gaduło. Ciekawie mi się z tobą rozmawiało. Kiedyś jeszcze opowiesz mi o sobie. A teraz – żegnaj. Mam pilną sprawę.

Nie, on naprawdę ma równowagę nietrwałą. Znowu się potoczył. Jak to było? Cztery mile na wschód, potem wzdłuż drogi na północ. Oto droga. Teraz sześć mil do rzeki. Jeśli polecę nad drogą, wszyscy będą wytykali mnie palcami. A jeśli nad lasem, jak znajdę to wszawe miasteczko? Szkoda, że nie ma czarów. Zamieniłbym się w chmurkę i byłoby OK. Albo w ptaszka. A gdybym wzbił się wyżej, uszedłbym za ptaszka? Za ptaszka może i nie, ale za małego, sympatycznego smoczka na pewno. Powinno starczyć mi sił na cztery tysiące metrów.

Teraz plan kampanii. O co mi chodzi? Chcę uratować dziewczynkę? Chcę. Chcę, żeby na mnie polował kościół? Nie. Co z tego wynika? Nic. Idźmy dalej. Czego kościół chce od dziewczynki? Żeby umarła. Czego dziewczynka chce od kościoła? Nikt ją o to nie pyta. Dalej. Czego ja chcę od kościoła? Żeby zapomniał o dziewczynce. Kiedy kościół zapomni o dziewczynce? Jeśli umrze. Albo jeśli będzie myślał, że umarła. O właśnie! Proste jak drut. I wszyscy są zadowoleni. Dziewczynkę zjadł zły smok. Całą, z podrobami. Na oczach wstrząśniętych obywateli. Chwała temu, kto połączył przyjemne z pożytecznym – jak powiedział Horacy. Teraz detale. Zapewne przywiozą ją na wozie, a pośrodku placu będzie puste miejsce. Zdejmują ją z wozu i prowadzą na stos. Wtedy z góry pikuję ja, chwytam dziewczynkę i wszyscy myślą, że jem. Potrzebna krew. Cóż, będę musiał poświęcić konia, z którego tryśnie. Morze kr-r-rwi. Wszystko wokoło będzie we kr-r-rwi, a zwłaszcza dziewczynka. Szkoda konika, ale cóż robić: sztuka udawania wymaga ofiar.

Ależ trudno się leci na takiej wysokości! Za to jest czas pomyśleć. O życiu, o sobie. O szybko myślących rzymskich senatorach, biednych smokach i rudych dziewczynkach. Nazwał ją po imieniu. Łajleczka? Nie, Lireczka. Lira. Skojarzenie obudziło we mnie ciepłe uczucia. Ale z czym? Nie pamiętam. Była taka moneta… Nie, to nie to… Mam! Drewniana rama, kilka strun, akordy przebierane palcami. Brak kołków i masa konstrukcyjnych niedostatków.

Teraz znowu o smokach. Smoków nie ma. Ale niedawno w Zamku Władcy Wszystkiego obudził się smok. Nie zjawił się, a właśnie obudził. Zamek – to moja pieczara. Albo nora. Nie, Zamek. Dużo lepiej brzmi. A ja się obudziłem. Spałem, spałem, a potem się obudziłem. Ile lat mogłem spać, żeby mądrzy ludzie zadecydowali, że jestem bajką? Co najmniej sto. A potem Władca Wszystkiego zamiótł podłogę, natknął się na smoczka, wziął go za ogonek i wyrzucił z balkonu. Smoczek spadł i się obudził. Tylko że, padając, uszkodził sobie kilka kosteczek i uderzył się w główkę. A kiedy wrócił do domu, Władca wyjechał w delegację. Na trzysta lat. Jeszcze jedna hipoteza, która pasuje do wszystkich znanych faktów. Tylko że nic nie wyjaśnia. Chociaż nie, jeden fakt wyjaśnia. Moja pieczara, pardon, mój Zamek nie jest mój, tylko Władcy Wszystkiego, jakiegoś człekokształtnego boga. Ale ja też mam pewien związek z Zamkiem. Nie bez powodu moje poczucie kierunku wskazuje nie na północ czy na południe, a właśnie na Zamek. I wszystkie korytarze zrobiono pod moje wymiary. A meble malutkie, ludzkie. Czy ludzie ot tak sobie wyrąbywaliby w skale pomieszczenia o wysokości ośmiu metrów? Szkoda, że z Zamku pozostały tylko trzy sale. Przedpokój, montażownia, sypialnia. I balkon. Tak je nazwałem. No i sporo malutkich składzików, w których zmieści się tylko moja głowa. Trzeba będzie zapytać Tytusa Gadułę, ile lat temu skała z Zamkiem się rozleciała. Nie, nie lat – wieków! Przecież ta część skały, która runęła, porosła stuletnim lasem. Z pewnością kiedyś do Zamku prowadziły piękne, wyrąbane w skale schody. Szerokie, żebym mógł przejść. Z obszernymi placykami, z niszami w skale, w których stały marmurowe posągi. Może lwy, bawiące się kamiennymi piłkami. A na głowy pomników srały ptaszki. A co pozostało? Dziura w pionowej skale na wysokości 150 metrów. Była sala, zrobił się balkon, cały obsrany przez ptaszki. Ileż ja go myłem…

Aha, to miasteczko to z pewnością Litmoond. Była rzeka, most, dom na brzegu. I 50 mil szerokiej drogi – coś krótkie te mile. Centralny plac jest? Jest. Przedstawienie zacznie się na dwie godziny przed zachodem słońca. Mam tu, wśród chmurek, krążyć trzy godziny? Zimno. Może wylądować? Ale wtedy mógłbym spóźnić się na swój występ. Za to tu zamienię się w pingwina. Czy inkwizytorzy przestraszą się pingwina? A ile sekund potrzebuję na występ? Dane wyjściowe: do ziemi 4000 metrów plus minus 500. Do placu 10 000 plus minus dwa przystanki tramwajowe. Co tam za krzątanina? Drzewo przywieźli? Dym? Już zaczynają!

Przechodzę w przyśpieszony lot nurkowy. Skrzydła odciągam do tyłu, żeby zmniejszyć powierzchnię. Tak szybko jeszcze nigdy nie latałem. Po błonce skrzydła przebiegła fala ostrego bólu. Następna. I nagle wykręcająca kości w stawach wibracja. Flatter! Potworny, pulsujący ból w skrzydłach. Podnoszę głowę. Pęd powietrza wykręca mi szyję i przyciska kark do pleców. Widzę tylko swój ogon na tle błękitnego nieba. Tracę orientację. Chyba wykręcam beczkę. Ile do ziemi? Gdzie ona jest? Tu jest niebo, więc tam – ziemia. Ryczę z bólu i staram się wyjść z nurkowania. Co najmniej 3G. Błękitne niebo za ogonem nagle zamienia się w ziemię. Szybkość odczuwalnie spada. Znowu jestem panem sytuacji. Plac już pode mną. Robię świecę, by zgasić szybkość, przewrót przez skrzydło i znów pikuję.

Ryczę. Z bólu i dla podgrzania atmosfery. Stos płonie, ludzie się rozbiegają. Gdzie koń? Według planu powinien być, a nie ma. Zawisam nad ogniskiem i silnymi uderzeniami skrzydeł gaszę płomienie, łapami rozrzucam polana. Siadam, rozglądam się. Dziewczynka nieprzytomna, przywiązana łańcuchami do słupa, na oko cała. Nabieram w płuca powietrza i wydaję ostatni, najpotężniejszy ryk. Rozwijam skrzydła na całą szerokość i oglądam. Boli, ale błonka cała. W porządku, wszystko zgodnie z planem, oprócz konia. Próbuję łapą słup. Wbity mocno. Wsadzam pazury w drewno i ostrożnie go wyciągam. Dziewczynka zwisa na łańcuchach. Po co ją tak przykuli? Kajdany na rękach, na nogach i łańcuch w pasie. Przybite na amen do słupa wielkimi żelaznymi gwoździami. Trzeba było zabrać obcęgi. Wyjmę później, teraz wezmę w komplecie ze słupem. Kontynuuję spektakl zgodnie z planem. Krwiożerczy smok zabija bezbronną sierotkę. Dobrze, że jest wyłączona. Nie będzie przeszkadzać swoimi replikami. Repliki podaję ja.

Obracam słup dziewczynką do mnie, drewnem do widzów. Są widzowie? Trzeba mi tu widzów, świadków! Są, w oknach. Niewielu, ale wystarczy. Podnoszę głos do tembru szczenięcego skowytu:

– Nie-e! Nie-e-e!! A-a-a!!!

Głos oczywiście milknie, gdy moje szczęki zaciskają się na słupie. Odgryzam kawałek nad samą głową dziewczynki i melancholijnie przeżuwam. Sosnowy! Tfu, ohyda. Gorszy jest tylko świerkowy. Skąd krew na słupie? Ach tak, przygryzłem sobie wargę, kiedy pikowałem. Świetnie. Równie dobra jak końska. Wypluwam na ziemię zakrwawione szczapki. Chyba już czas spuścić kurtynę. Sierotka padła ofiarą złego smoka, morze krwi… No, niezupełnie morze, ale krew jest. Za to konik zachował życie.

Wylatuję. Boli, ale skrzydła pracują. Pluję krwawą śliną w okno z widzami. Niekulturalnie, oczywiście, ale według scenariusza wszystko powinno być we krwi. I żeby się za bardzo mojej Lireczce nie przyglądali. Mogliby się zorientować, że nie odgryzłem jej głowy. I to wszystko, operacja ratunkowa zakończona. Jak z nut. Idealnie dokładnie, co do sekundy. W pełnej zgodzie z planem, zawczasu opracowanym i zatwierdzonym. Urodziliśmy się, żeby urzeczywistnić bajkę! Hurra, niech żyje przestrzeń i przestworza! Przyjemnie mieć do czynienia z rozumnym… hm… człowiekiem.

Gdzie mam ją zanieść? Najpierw do mnie. Zdjąć kajdany i inną biżuterię. A co potem? Koniec bajki. Pożujemy, zobaczymy. Jak tam moje trofeum? Jakby się poruszyła. Nie, ciągle wyłączona. Ciągle czy znowu? A może udaje? Ja na jej miejscu bym udawał. Zielona minisukienka zupełnie na nią nie pasuje. Też mi fason – worek z rękawami. O Boże, nogi całe w pęcherzach! Kto na stos idzie w mini? Przydałoby się jej maksi, do pięt, z azbestu. Tytus mówił – dziewczynka. To klacz, nie dziewczynka. Powinna mieć szesnaście lat. Poczekaj, ona ci ogon nakręci! A ciekawe, ile ja mam lat? Dlaczego mogę określić na podstawie wyglądu wiek człowieka, a nawet nie wiem, jak długo żyją smoki? Co ja w ogóle wiem o smokach? Tylko tyle, ile dowiedziałem się w ciągu ostatniego roku z własnego doświadczenia. Właśnie dzisiaj dowiedziałem się, że dla smoków niebezpieczny jest flatter. A jak my się rozmnażamy? Jesteśmy żyworodni czy składamy jaja? Gdybym był smoczycą, może bym wiedział. Ale dlaczego cała moja wiedza odnosi się do cywilizacji ludzkiej – i to raczej przyszłej? Nie wiem, który mamy rok, a wiem, co będzie w przyszłości? Mamy feudalizm, rozkwit rycerstwa i inkwizycję. Gdzieś między XII a XV wiekiem, Lira mi niedługo powie dokładnie. Cóż, podobno w bajkach smoki mogły przewidzieć przyszłość. A co ja w ogóle wiem o tej przyszłości?

Po kolei, od początku. Najpierw były oceany. Pojawiły się w nich ameby. Potem – wielokomórkowce, trylobity, ryby. Wyszły na ląd. Dinozaury. A propos, one miały drugi mózg w tyłku. Mózg jak mózg, nawet ten główny nie dociągał do mózgu. A może i ja mam tam mózg? Może to dlatego wszystko tak po mnie spływa, jak woda po kaczce? Mam drugie serce, więc dlaczego nie miałbym mieć i drugiego mózgu? Ależ to perspektywa! Ktoś mi odgryzie głowę, a ja pójdę sobie na bok, położę się pod krzaczkiem i poczekam, aż nowa mi odrośnie.

Zbaczam z tematu. Pojawiają się ssaki, dinozaury wymierają. Małpa złazi z palmy, bierze w rękę pałkę i buduje piramidę Cheopsa. Potem starożytna Grecja, demokracja, miasta-państwa, starożytny Rzym. Rozkwit arytmetyki, geometrii, Archimedes ze swoim „Eureka!”. Potem – ciemne średniowiecze, czyli to, co teraz mamy. U Arabów narodziny algebry. Dalej: Odrodzenie, naukowe metody poznania świata, rozwój matematyki, całki i pochodne. XIX wiek. Rewolucja naukowo-techniczna, wiek pary i elektryczności, parowozy, parostatki, silniki wewnętrznego spalania, obieg Carnota. XX wiek. Benzyna, samochody, samoloty, komputery, teoria względności i bomby atomowe. Hiroszima, ekologia i Czerwona Księga. XXI wiek. Wirtualna realność, nadprzewodnictwo, Księżyc, Mars, Jowisz, bliski kosmos, przemysłowa fotosynteza, wysokotemperaturowe nadprzewodnictwo w potężnych polach magnetycznych – i w rezultacie druga rewolucja energetyczna. Akumulatory praktycznie nieograniczonej pojemności, niebezpieczne jak skrzynia dynamitu. Potem – konstrukcje awaryjnego rozrządu, coś o synchroniczno-koherentnym promienniku. W przybliżeniu: połowa energii idzie na stworzenie fali elektromagnetycznej, a druga połowa – na stworzenie takiej samej fali, ale o fazie przeciwnej. W rezultacie otrzymujemy… nic plus próżnię, sprzężoną do utraty izotropii. I niesłychanie skomplikowana matematyka, która wyjaśnia wybranym, gdzie się podziała energia. XXII wiek. Antygrawy i zero-transport. Wyjście ludzkości w daleki kosmos. XXIII wiek – nic nie pamiętam.

Podsumujmy. Najlepiej pamiętam okres od XIX do XXI wieku. W obie strony od tego okresu – luki, im dalej, tym większe. Co ja pamiętam o dinozaurach? Komputerowe filmy i naukowe artykuły. Ich samych nie pamiętam. A pamiętam pociąg, telewizor, sensowizor… Stop, coś tu się nie zgadza. Jak ja mogłem włożyć ludzki hełm sensowizora na swoją głowę? A smoczego hełmu nie pamiętam. Pamiętam dziewiętnasty wiek, a teraz – średniowiecze. Może żyłem w odwrotnym kierunku: ku przeszłości? A gdy stuknąłem główką o skałę, straciłem orientację i zacząłem żyć jak wszyscy? Nie, to już zbyt fantastyczne. Co do skały, jest wariant znacznie prostszy. Lecę sobie, lecę wysoko, wyżej niż orły. Lecę szybko, bo spóźniam się na kolację. Podlatuję do zamku, pikuję, wchodzę we flatter, jak dzisiaj – i buch głową o kamień. I gotowe. Tak, to na dzisiaj najlepsza hipoteza. Znakomicie wyjaśnia, jak rozbiłem nos. Pozostaje wyjaśnić, kim jestem, skąd pochodzę i co tu robię.

Przyjechaliśmy. Ostrożnie wnoszę słup z Lireczką do przedpokoju. Udaje nieprzytomną, oczy zamknięte, a mięśnie się ruszają, próbuje jak najwygodniej usadowić się na słupie. Udawaj sobie dalej. Przegryzam słup dokładnie tam, gdzie wbity hak. Uwalniam łańcuch ręcznych kajdan. Teraz – gdzie przybite nożne?

Wżżich!

Au, jak boli!!! Łańcuchem po nosie!

Wżżich!

Ledwie zdążam uchylić głowę, łańcuch spada z brzękiem na podłogę. Dotykam łapą nosa – krwawi. Dziewczynka już siedzi, patrzy wilkiem. Łańcuch zwrócony ku górze, przygotowany do nowego uderzenia.

– Za co?

– Zabiłeś kobietę. Nie wypieraj się, sama słyszałam. I mam na sobie jej krew.

Zuch z ciebie, artysto, istny Stanisławski! Jeśli pierwszy rząd nie zauważył oszustwa, galeria na pewno we wszystko uwierzy.

Dowiedź teraz, że nie jesteś wielbłądem.

Idę do montażowni, biorę topór, klin, po chwili namysłu dodaję największe kleszcze. Wracam, zmieniam głos na żeński:

– Nieprawda, dziewczynko! Zapytaj kogo chcesz, każdy powie, że to ty krzyczałaś, kiedy smok ci odgryzał głowę. – I już własnym głosem: – A krew na tobie – moja!

Popycham ku niej instrumenty po podłodze. Scena niema. Zamknij usta, język sobie przeziębisz. Podobno dzieci są najposłuszniejsze, kiedy zawinią, czują się winne i chcą się poprawić. Teraz będziesz czuła się winna. Demonstracyjnie siadam plecami do Liry. I tak widzę ją w lustrze od stóp do głów. Oblizuję i macam łapą nos. Już nie boli, ale ona nie musi o tym wiedzieć. Może usiąść w pozie rodenowskiego Myśliciela? Nie, wtedy zobaczę w lustrze tylko podłogę. Kładę się, podpieram łapą głowę i skrycie obserwuję. O Boże, ona mi zaraz topór wyszczerbi. Kto rąbie łańcuch toporem na kamiennej podłodze? A do czego służą kleszcze? Znowu dotykam łapą nosa. Zauważyła. Bierze kleszcze. Uwaga, teraz najciekawsze! Uwolniła się, idzie ku mnie. Z kleszczami? Położyła. Zuch. Podchodzi, bierze mnie za górny kieł, wyciera mi nos śmierdzącym rękawem – podcierała się nim czy co? Oj, zaraz kichnę! I dźwięcznie cmoka w nos. Odsuwam głowę. A-psik! Szybko oblizuję nos. A-a-apsik! Kontakt ustanowiony! Ale tego brudnego rękawa ci nie daruję! Zaraz sama się nim wytrzesz. Wysuwam język i oblizuję jej fizjonomię. Całą. Dwukrotnie.

– Oj, panie Smoku, oj, nie trzeba, co pan robi?

Aha, wyciera się. Siadamy, zaczynam piłować bransoletki – najpierw na rękach – a ona mi opowiada o sobie. Dzieciństwo, śmierć rodziców, porozumienie pretendentów do majątku, w końcu wyjazd do Litmoondu z przysłanymi przez sir Detterville’a dziesięcioma żołnierzami.

– Po co tam z nimi pojechałaś?

– Nikt się nie spodziewał, że zostanę ogłoszona wiedźmą. Wtedy nawet kaplisze jeszcze nie chcieli mnie zabijać. Sir Detterville chciał się ze mną ożenić, a ziemię podzieliliby między siebie. Żołnierze i sierżant nawet tego nie wiedzieli. Nazywali mnie „lady Terrible”, oddawali honory – aż śmieszne. Sprowadzili mi białego konia, postawili oddzielny namiot. I cała dziesiątka prosiła mnie o rękę. Nawet żonaci.

– Sierżant też?

– Sierżant chciał zostać moim ojcem. Mówił tak: „Lady Terrible, ja panią adoptuję, jeśli tylko moja zrzęda nie będzie przeciwna”. I tak do samego Litmoondu. Jedzie chorąży, za nim ja na białym koniu, a za mną dziesięciu żołnierzy. W pełnym uzbrojeniu, weseli, broń błyszczy w słońcu. Chłopi mi się kłaniają, rycerze cześć oddają. Kiedy chorąży krzyknie: „Droga dla lady Terrible!”, wszyscy się rozstępują.

– A potem odmówiłaś sir Detterville’owi?

– Oni nie pytali mnie o zgodę. Kaplisze ogłosiliby nas mężem i żoną, sir Bloodwill i lady Bloodwill mogą zaświadczyć. Tylko się okazało, że według prawa moje ziemie są niepodzielne, dopóki ktoś z Terrible’ów żyje. Kaplisz znalazł w archiwach. To się nazywa marait czy jakoś podobnie.

Majorat? To chyba francuski pomysł, znacznie późniejszy. No, trzecia bransoleta, ta z lewej nogi, pęka na pół. Ale pilnik jest już do niczego. Był – i nie ma.

– Może ostatnią odłożymy do jutra?

Zabiera mi narzędzie, skręca się – kolana powyżej głowy – i piłuje w skupieniu.

– Oddaj mi pilnik i opowiadaj dalej.

Oddaje i ogląda otarcia. Ja też. Pokażcie mi choć jedną bajkę, w której smok smaruje otarcia zrobione pilnikiem! Przynoszę drugi, wzdycham i zabieram się do roboty.

– Sir Bloodwill nie chciał, żeby mnie zabijali, ale magister go zaszantażował. Powiedział, że jego syn nie ma patentu na czytanie i pisanie. Sir Bloodwill odrzekł, że jego synowi patent jest niepotrzebny, bo jeszcze nie ma dziesięciu lat. A magister na to, że jeszcze nie ma, ale latka lecą. No i sir Bloodwill się poddał.

– Poczekaj, opowiedz dokładniej. Co to za patent?

– No, jeśli umiesz czytać, musisz mieć patent. Wydają go kaplisze.

– Wszystkim?

– Wszystkim, którym wystarczy pieniędzy. Patent kosztuje sto złotych.

– A jeśli ktoś umie czytać, a patentu nie ma?

– Przyłapią z książką – wykłują oczy. A za samą umiejętność czytania i pieniądze dają patent. Wcześniej jeszcze piętnowali na czole, teraz już nie.

Coś słabo pamiętam historię. Pamiętam płonące stosy ksiąg, ale nie oślepianie piśmiennych. Ucz się całe życie, ale tylko z patentem. Pamiętam pławienie czarownic. Pamiętam Sąd Boży rozpalonym żelazem. Ale Sąd Boży deszczem – pierwsze słyszę. Pewnie lokalna osobliwość.

– Opowiedz, jak było na sądzie.

– Z początku nawet nie wiedziałam, że mnie sądzą. Nawet mnie nie przesłuchiwali. Przecież najpierw muszą przesłuchać, żeby wiedźma się przyznała, a magister po prostu wezwał jeszcze dwóch kapliszy. Usiedli przy stole, postawili mnie przed sobą. Za mną stanęli sir Bloodwill, sir Detterville i dwóch żołnierzy. Magister zaczął dyktować, a drugi kaplisz zapisywał. Że dziewczyna – wyobraź sobie, nawet nie nazwali mnie lady Terrible! Że niby, dopóki nie potwierdzono moich praw do majątku, jestem nikim…

– To akurat jest jasne. Co innego sądzić kogoś z ludu, a co innego lady.

– Nie przerywaj. Ja, taka a taka dziewczyna, jestem oskarżona o czary, ale nie przyznaję się do winy. Dlatego wyznaczają Sąd Boży. Początek Sądu Bożego winna wyznaczyła na jutro. Wyobrażasz sobie?! Nie zdążyłam im nawet słowa powiedzieć!

– Nie zdążyłaś? Coś nie chce mi się wierzyć.

– A niech cię! Odprowadzili do celi, zabrali spodnie, kurtkę, dali ten chałat. Miałam w kurtce schowany nożyk, kiedy go znaleźli, wezwali kowala i zakuli w kajdany…

– Zakuli kowala?

– Ty byś tylko żartował. A wiesz, jaki był nożyk! Jak kindżał! Przynajmniej dobrze karmili. Kartoflanka z mięsem dwa razy dziennie. A na ósmy dzień spadł deszcz… Oj!

„Oj!” – bo pilnik obsunął się i zadrapał jej nogę.

– A dlaczego tak wcześnie chcieli cię spalić? Powinno być dwie godziny przed zachodem.

– Nie wiem. Tak kazał magister. I gońców nie rozsyłali po wioskach. Zazwyczaj czekają do wieczora, żeby naród się zebrał.

Czyli proces nawet według ich praw naruszał normę. Dlaczego tak się śpieszyli?

– Chciałabyś dostać z powrotem swoje ziemie?

– Nie wiem. Ale magistra zabiję! On… Dla niego ludzie –jak drwa. Potrzebne mu drwa – chowa przed deszczem. A potem do pieca – i zapomina. I tak samo z ludźmi.

– Nie kłamiesz, że on za ciebie wyznaczył termin?

– A co, jestem całkiem głupia? Deszczu nie było od czterech dni. Doczekałabym się deszczu i od następnego dnia…

– W takim razie może nie wszystko jeszcze stracone. Musimy pomyśleć.

– Pomożesz mi zabić magistra?

– Ile masz lat?

– Czternaście.

Ostatnia bransoleta wreszcie pęka na pół. Oczywiście kobiety lubią odejmować sobie lat, ale po co ona miałaby to robić?

– Spójrz mi w oczy.

– No… będę miała za dwa miesiące.

Kto powiedział, że akcelerację wynaleziono w dwudziestym wieku?

– Po kim jesteś taka krwiożercza?

– Po dziadku. – Zdejmuje z pilnika rączkę, waży go na dłoni i z półobrotu rzuca w pień.

Patrzę na pień – pilnik sterczy pod kątem prostym, a do pnia ponad dziesięć metrów. Patrzę na nią. W skupieniu wylizuje zdarty odcisk na dłoni. Zrozumiałeś, łuskowaty? Niedługo ta amazonka będzie ciebie prowadziła na smyczy.

– Panie Smoku, a kiedy smoki jedzą kolację?

Zaczęło się! O Boże, za co mnie tak karzesz? Dlaczego nie zaniosłem jej do Tytusa Gaduły?

Wylatuję, z nią na grzbiecie – narzeka na niewygodne łuski. Znajduję i zabijam źrebię łosia. Sól jest tuż obok. Kamienna. Lizałem ją, ale Lirze o tym nie powiem. Niech myśli, że to łosie. Wiadro biorę z montażowni i lecę po wodę do pobliskiego strumienia. Lira wycięła połeć mięsa i ułożyła ognisko. Tylko czym je zapalić? Potrzebne jest pudełko zapałek. Albo zapalniczka. Albo pistolet spawalniczy. W ostateczności mógłby być i Papuas z Australii. Siedzę, kombinuję, w zamyśleniu ogryzam brzozowe polano.

– Myślałam, że tylko zioniesz ogniem – i już.

– Indyk też myślał, a trafił do zupy.

– A kto to jest sir Indyk?

– Sir Indyk jest bardzo podobny do sir Koguta, ale smaczniejszy i otrzymuje się z niego więcej zupy. – Czyżby nie znali tu indyków? Ciekawe…

– Ja chcę jeść, a ty tylko się śmiejesz.

– Spróbujemy uzyskać ogień przez tarcie. Potrzebuję sznurka.

Z niedowierzaniem patrzy na mnie, po czym odwraca się plecami, zadziera kieckę i zdejmuje z talii skórzany rzemyczek.

– Może być taki?

Rozszczepiam suche bierwiono, w każdej połówce robię kłem dołek. Wybieram prosty i niezbyt gruby sęk, odłamuję to, co zbędne i zaostrzam końce. Urządzenie gotowe. Kładę polano na ziemię, przyciskam łapą. W dołek wstawiam sęk, nakrywam drugą połową bierwiona.

– Okręć sęk rzemykiem dwa razy i przesuwaj za końce tam i z powrotem.

To niemożliwe, żeby pojedynczy Papuas poradził sobie z taką robotą. Dymu jest dużo, mamy zajęte dwie ręce i cztery łapy. W końcu Lira nogami wpycha w dołek mech, parzy się, krzyczy z bólu, ale trzyma. Dym zamienia się w języczki ognia, które od razu gasną. Lira rozdmuchuje iskierki i rozpala ognisko.

– Cudownie! W naszej wiosce nikt tak nie potrafi! Wy, smoki, wiecie o świecie wszystko, prawda?

– Nie. Dokładnie połowę – odpowiadam półżartem.

Cicha godzina po obiedzie. Lirę odprawiłem prać sukienkę. Sam leżę na grzbiecie, grzeję brzuszek w promieniach zachodzącego słońca. Kiedy wróci, zobaczę, czy umie dobrze wyprawiać skóry. Ja zupełnie nie umiem. Raz próbowałem. Cała sierść wypadła, skóra stwardniała jak fornir. Przy próbie zgięcia łamała się. Dlatego nie udało mi się zrobić zasłony i przez całą zimę nocowałem w komórce. Tam nawet w największe mrozy temperatura powyżej zera, sama góra grzeje. Ale ciemno. Dlatego właśnie nazwałem to pomieszczenie komórką. Dlaczego byłem taki leniwy? Pieczone mięso jest dziesięć razy lepsze od brzozowego polana. Zupa wyszła gorzej: bulion był niezły, ale czegoś w nim brakowało. Przydałaby się marchewka, kartofelki, bób. W dodatku zapomnieliśmy o łyżkach i wystygł, zanim je zrobiliśmy.

– Li-i-ra! Co wy do zupy dodajecie oprócz mięsa?

– Mięso dodajemy tylko na święta. Na co dzień kartofle.

Nasze kochane kartofelki-ziemniaczki. Ideał harcerski. Z rodziny psiankowatych. Przywiezione do Europy z Ameryki. Najpierw bunty ziemniaczane, potem podstawa wyżywienia. Wszystko pamiętam. Nie, błąd logiczny. Przecież nie pamiętam, czego nie pamiętam. Jeśli wziąć beczkę z montażowni i zdjąć z niej daszek, będzie garnek dla mnie. Tylko najpierw trzeba nasypać do niej suchego piasku i żwiru i przetoczyć po brzegu, żeby usunąć rdzę. Tak dawniej czyszczono kolczugi… to znaczy: czyszczą je tutaj obecnie. Lira będzie obierać ziemniaki, gotować – damska praca. Nie, z tym „garnkiem” Lira sobie nieprędko poradzi. Nieważne. Młodych ziemniaków nie trzeba obierać, a do starych jeszcze daleko. Na zasiew wezmę od Tytusa Gaduły. A kto zaorze pole? Ja w roli traktora? Nie wypada. Pomogę w karczowaniu, ale niech sami sadzą. Tytusowi rośnie źrebak krwi rycerskiej, będzie silny. Ziemniaki już przywiózł Kolumb? Co tam z nim, żyje jeszcze czy umarł? Może polecieć, popatrzeć. Poznam Lirę z żywym Kolumbem. W którym roku on umarł?

– Li-i-ra! Który mamy rok?

– Tysiąc sto dwudziesty szósty od przybycia.

Nie pamiętam takiego liczenia lat. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło filozofom. Szekspir. Hamlet.

– A od narodzin Chrystusa?

– Dodaj osiemset lat. Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty.

Chwilę leżę, próbując zestawić fakty, po czym zrywam się i staję w postawie bojowej. Łuski stoją dęba, a w żołądku zimno.

W dwudziestym wieku nie było inkwizycji. Był Stalin, Hitler, Pol Pot, ale nie inkwizycja. W moim świecie. A w tym jest. Czyli to nie mój świat. Obcy, nieznany, niebezpieczny. Tu gwałcą kobiety, oślepiają piśmiennych, palą dziewczynki na stosach – i wszystko zgodnie z prawem. W dwudziestym wieku. A jaka właściwie różnica? W moim palono w piętnastym. Różnica w tym, że ja o tym świecie nie wiem NIC. Cała moja wiedza odnosi się do mojego świata. Tu nawet prawa przyrody mogą być inne. Tu są smoki. Stop! A skąd wiem, że ten świat, który pamiętam, jest mój? Właśnie stąd, że go pamiętam – a innych nie. A wiele z niego pamiętam? Jak się nazywam? Nie pamiętam. W którym roku się urodziłem? Nie pamiętam. A żyję przecież w nim. To aksjomat. Tam nie było smoków – a były UFO, na które polowali łowcy brukowych sensacji i obrona przeciwlotnicza. W tym świecie nie ma UFO, za to jest smok. Na którego polują Tytusowie Gaduły, smarkate amazonki i niedługo będzie polował kościół. Albo rycerze. Pytanie: dlaczego żyję w tym świecie, a pamiętam tamten? Pytanie numer dwa: skąd w ogóle wziąłem się w tym świecie? Pytanie numer trzy: co właściwie łączy mnie z Zamkiem Władcy Wszystkiego?

– Kaplisze? – Lira w napięciu usiłuje podążyć za mną spojrzeniem. W ręce ma topór. Wygląda jak prawdziwy indiański łowca skalpów.

– Wiewiórki – odpowiadam i oboje się rozluźniamy.

Będę badał ten świat. Od jutra.

– Jak ci się udało schować przed kapliszami rzemyk?

– Zręczność rąk i żadnego oszukiwania!

– Poważnie? Nożyk znaleźli, a rzemyk nie?

– Jeśli poważnie, to chcieli, żebym się na tym rzemyku powiesiła, żeby nie iść na stos.

– A ty?

– Liczyłam, że uratuje mnie sierżant z żołnierzami. Ale pewnie wysłano ich dalej. Nie widziałam nikogo ze znajomych.

– Zbieraj rzeczy i wracamy na Zamek.

– A może zamiast siodła położę skórę? – Źle się jej siedziało na moich łuskach. Tą śliską, zimną, zakrwawioną, surową? Nie, figa!

– Tylko sierścią do mnie.

Domyśliła się jednak. Składa skórę na pół i przywiązuje rzemykiem. I co, kolego ptaków? Sam jej pozwoliłeś. Następnym razem pamiętaj, że szczytem ewolucji jest człowiek, a nie smok. Ile czasu trzeba, żeby ujeździć konia? Ciebie, potomku dinozaurów, ujeżdżono już za drugim razem. Żegnaj, wolności!

Jak spokojnie było wcześniej! Kładłem się, kiedy chciałem. Spałem, gdzie chciałem. Wstawałem, kiedy chciałem. A ta niespożyta istota pół nocy nie mogła się ułożyć. Wreszcie wepchnęła mnie między ścianę a stół (żebym się nie wiercił), pościeliła na stole śmierdzącą skórę (tak cieplej) i nakryła się moim skrzydłem jak kocem. A co, skrzydłu nie może być zimno? Teoretycznie wiedziałem, że chłopi wstają razem ze słońcem. Ale w praktyce…

– Czas wstawać! Konie poić, krowy doić!

– Uciekaj, babo! – Gdzie tu koń i krowa?

– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. – I ciągnie za ogon.

– Nie jestem rannym ptaszkiem. Jestem puchaczem. – Zwijam się w kłębek jak jeż.

– Kto długo śpi, obiad prześpi.

– Spróbuj zjeść moje brzozowe polano, a dowiesz się, gdzie raki zimują.

Przez jakiś czas jest spokój.

Skri-i-i-i! Jak nożem po szkle. Próbuję zatkać uszy skrzydłami, ale to nie pomaga. Podnoszę głowę. Ze składu wysuwa się szafa, pchana przez Lirę. Wstaję i idę na balkon. Zimno jak w psiarni. Całe ciało boli. Rezultat wczorajszego flattera. Mam ochotę polatać dla rozgrzewki, ale rezygnuję. Idę z powrotem, w ciepło. Ze składu już pojawiły się cztery krzesła, fotel i pół stołu. Stół utknął w drzwiach. Rude cudo gdzieś znikło. Wpycham stół do środka, kładę na bok i wyciągam. Ciekawy materiał: plastik XXI wieku. Wszystkie przedmioty w montażowni można zaliczyć do XX. Ale nie tutejszego, a tego, który ja pamiętam. Ze składu rozlega się gruchot i wylatuje obłok kurzu. Potem, rufą naprzód, pojawia się Lira z kuszetką na holu. W zamyśleniu oglądam suknię koloru szarego asfaltu. Wczoraj była zielona.

– A-a-a-psik!

Wszystkie meble wyciągnięte, obejrzane, posortowane. Wszystkie z plastiku. Lekkie, niezawodne, praktycznie wieczne. Te, których będziemy używać, przy lewej ścianie, reszta przy prawej. Nigdzie nie ma znaku fabrycznego, dziwne. Lira znowu umyta i wyprana. Chmurzy się. Snuje jakieś surowe plany. Na śniadanie jemy przy stole resztki wczorajszej kolacji.

– Panie Smoku, kim ja jestem?

– Dalekim potomkiem małpy, jeśli wierzyć Darwinowi.

– Nie trzeba mu wierzyć, nie o to pytam. Miesiąc temu byłam zwykłą chłopką. Dziesięć dni temu byłam lady Terrible. Wczoraj byłam wiedźmą. A dzisiaj?

– Dzisiaj jesteś wolna jak młody wiatr i biedna jak mysz kościelna.

– Naprawdę jestem wolna? Uratowałeś mnie przed straszną śmiercią i mam wobec ciebie dług wdzięczności na całe życie. Jeśli każesz mi skoczyć w przepaść, skoczę. Jeśli chcesz, możesz mnie zjeść. Ale chcę wiedzieć, co mnie czeka.

Sam chciałbym to wiedzieć. Z twoim charakterem! Ciesz się, głuptasku! Nikt nie będzie mnie rano budzić i ciągnąć za ogon. Ale i kartofli nikt mi nie ugotuje.

– Kończ jeść, zbieraj rzeczy i zaniosę cię, gdzie zechcesz. Tylko wymyśl zabawną historyjkę, jak uciekłaś złemu smokowi. Ludzie muszą myśleć, że jestem zły. Zrozumiałaś wszystko?

Poczerwieniała, gryzie wargi.

– Przysięgasz?

– Słowo smoka.

Poszła do składu. Zbiera rzeczy. Czemu mi tak smutno? Znam tę smarkulę raptem od wczoraj. Biła mnie po nosie łańcuchem. I jakie ona ma rzeczy: chustka, rzemyk i trzy łańcuszki. Pewnie coś tam już sobie wybrała. Nie, wychodzi ze składu i kładzie na stół motek sznurka.

– Nie gniewaj się, proszę. Ale gdybyś mnie zniewolił, uciekłabym. Muszę zabić magistra.

– Daj spokój temu magistrowi. Zabijesz jednego, wyznaczą innego. Wpadniesz – i drugi raz już cię nie uratuję. Zaduszą cię w ciemnicy jak kurczaka.

Patrzy na mnie jak na niedorozwiniętego umysłowo, z ponurym współczuciem. Powoli cofa się pięć kroków, wyciąga przed siebie lewą rękę. Dłoń patrzy na mnie.

– Ja, lady Jeliranija Terrible, patrząc w oczy smoka, przysięgam, że zrobię wszystko możliwe i niemożliwe, żeby zabić magistra litmoondskiego zakonu Kościoła Przybycia. I przysięgam zemścić się na swoich wrogach: sir Detterville’u i sir Bloodwillu, jeśli nie umrą wcześniej. Powiedziałam.

Wargi ściśnięte, oczy miotają błyskawice.

W świecie, który pamiętam, to się nazywa „spalić za sobą wszystkie mosty”.

Zbyt wcześnie i zbyt ostro. Nie byłem na to moralnie przygotowany. Każdy wie, że po okresie gromadzenia informacji wcześniej czy później musi nastąpić okres aktywnych działań. Czy zebrałem wiele informacji? Nie, mało. O wiele za mało dla aktywnych działań. Mam program? Nie. Mam cel działania? Nie. A ta smarkula ma. Poradzi sobie z nim? Magistra może i zabije – i przy tym zginie sama. Może nie zginie? Nie oszukujmy się. Chcę, żeby zginęła? Nie. A czego chcę? Dowiedzieć się, kim i skąd jestem i co tu robię. Czy to jakkolwiek łączy się z jej celem? Nie. Czy jestem jej coś winien? Nie. Same „nie”. Więc dlaczego się męczę? „Odpowiadamy za tych, których oswoiliśmy”, Antoine de Saint-Exupéry, „Mały Książę”. Kto kogo oswoił, jest niejasne, ale jasne jedno: tracę kontrolę nad sytuacją. Jak wczoraj, we flatterze. Do diabła z emocjami! Tu jest logiczne zadanie i przede wszystkim trzeba je prawidłowo sformułować. Rozwiązać, a potem plunąć na wszystko i zrobić na odwrót. Żeby nie gryzło sumienie. Żeby nie było męczącego bólu z powodu bezsensownie przeżytych lat. To już nie Szekspir. Później przypomnę sobie, kto. Najpierw zadanie. Dziewczynka chce zabić magistra. Czy mogę ją od tego odwieść? Mogę, bardzo łatwo – odgryźć jej głowę. A jeśli ją teraz puszczę na cztery wiatry, zginie sama i może mnie zdradzić. Bo jeśli ją rozpoznają, powstanie pytanie, jak ona przeżyła, jeśli smok odgryzł jej głowę? Tu są dwa warianty: albo smok nie odgryzł jej głowy – a wtedy jest wrogiem kościoła; albo odgryzł, a potem przyszył nową – stąd już tylko dwa kroki do nieśmiertelności. Baardzo ciekawy smok, trzeba się nim zająć.

Zostaje mi więc tylko jedno: stanąć na czele operacji ustanowienia sprawiedliwości. Cichcem zadusić magistra, spuścić cegłę na głowę sir Bloodwilla, wykastrować sir Detterville’a. I raz na kwartał ratować od stosu kolejną sympatyczną wiedźmę. Nie, kaplisze zastąpią stos na otwartym powietrzu kotłem z wrzącym olejem pod dachem. I będą sprzedawać bilety, jak do kina na horror. Oto jest odpowiedź… Znowu Hamlet? Nie, tam było „…oto jest pytanie”.

Program minimum – zniesienie patentów na czytanie i pisanie. Będzie wolność druku – wcześniej czy później będzie i cała reszta. Hmm… Gdzie ja to już słyszałem? Nieważne. W każdym razie teraz, później sobie przypomnę. Program maksimum – zależnie od okoliczności. Czy Lira na to pójdzie? Z radością. Czy chcę się tym zająć? Nie. Czy się zajmę? Tak. A czy sobie poradzę? Ba, żeby pozostać żywym… Oj, życie, życie…

Zwierzątko Władców

Chcesz zemścić się na wrogach, otrzymać z powrotem swoje ziemie, przywrócić dobre imię i przy tym pozostać żywa?

– Pomożesz mi?

– Nie, to ty mi pomożesz. I zrobisz wszystko, co rozkażę. Każę zjeść żmiję – zjesz. Każę odrąbać rękę – odrąbiesz. Każę urodzić jeża – urodzisz. Bez słowa. Nawet przeciw własnemu sumieniu. Zgadzasz się?

Myśli. To dobrze. Ale dlaczego w tym świecie wszyscy są tacy mądrzy? Kościół uparcie chce zrobić z ludzi idiotów, a natura się przeciwstawia. W świecie, który pamiętam, było akurat na odwrót. Państwo uczyło. Bezpłatnie. Czytać, pisać, mnożyć, dzielić. Czytali, pisali, kuli na pamięć. Nie uczyli się tylko myśleć. Przyjdzie nam walczyć we dwójkę przeciw mądrym ludziom. Na razie tylko we dwójkę.

– A jeśli każesz mi wybaczyć magistrowi?

– Będziesz mogła pójść i utopić się ze złości w błocie.

– Zgadzam się!

– Więc pamiętaj: bierzemy się za bardzo niebezpieczną, brudną sprawę. Brudną dlatego, że oprócz wrogów będą ginąć też przyjaciele i niewinni ludzie. Trzeba, by zginęło ich jak najmniej. Bardzo możliwe, że jedno z nas też zginie. Dlatego musisz znać mój plan. Najważniejsze już wiesz.

– Co najważniejsze?

– Że ludzie to nie drwa. Ukarać twoich wrogów, zwrócić ziemię, dojść do władzy – to dopiero początek.

– A jak… A co potem?

– Uważasz, że ciebie sprawiedliwie skazali na stos? Albo że to sprawiedliwe, jak jeden człowiek oślepia drugiego za to, że tamten umie czytać?

– Rozumiem.

– Nie przerywaj… Czekaj, co rozumiesz?

– Że umrę młoda i piękna. W kwiecie wieku. Kapliszy już próbowano nieraz pokonać. Ale oni zawsze wygrywają. Jeśli przeciw nim występuje naród, zbierają armię. Jeśli armia, ukrywają się głęboko, jak karaluchy w szparach, a w armii zaczyna się mór. Jeśli przeciw nim przygotowywany jest spisek, nasyłają szpiegów, a potem wszystkich wyłapują i wieszają wzdłuż drogi na słupach.

Ależ to dziewczynka! Czternastoletnia smarkula, a jaka mądra! W lot zrozumiała i… żegnaj, autorytecie. Ale skąd ona to wszystko wie? Przecież nie z lewicowych gazet typu radzieckiej „Pionierskiej prawdy”! Zapytam później, a teraz trzeba ratować image. Jak?

– Próbowali. Nie zdołali. Jaki z tego wniosek?

Milczy, chmurzy się, patrzy spode łba.

– Bardzo prosty. Trzeba spróbować obalić kościół w inny sposób. Choćby stanąć na jego czele i rozbić od wewnątrz. Ale to omówimy później. Teraz naszym zadaniem ma być zwrócenie ci tego, co prawnie się należy. A propos, skąd to wzięłaś, że umrzesz młoda i piękna?

– Bo do starości nie dożyję.

– Nie, miałem na myśli – piękna.

– Ach, ty… – Śmieje się wesoło.

– Nie rozmyśliłaś się?

– Terrible’owie się nie poddają!

– W takim razie zapamiętaj: żołnierze – ci, z którymi jechałaś – to twoi świadkowie. Widzieli, jak naruszono prawo. Ale dopóki magister żyje, nie masz czego szukać. Za nim stoi cały kościół. Łatwiej już będzie z jego następcą. Na zmarłego można zwalić dużo winy. Nie miej nadziei na zwrot ziemi, która przypadła kościołowi. Ale obróć sprawę tak, jakby to była zapłata dla kościoła, żeby nie mieszał się do twoich porachunków z Dettervielle’em i Bloodwillem. I niech cię we wszystkich papierach nazywają jakoś inaczej, na przykład lady Goodwin. Był taki znany oszust. Z lady Terrible kościół nie będzie rozmawiał. I wszystkie sprawy z kapliszami załatwiaj listownie, sama nie wychylaj się, przynajmniej czasowo. Z każdego listu rób po trzy-cztery kopie i przechowuj je w skrytkach. Kaplisze będą ich szukać, więc w każdej skrytce przechowuj tylko część kopii – i trochę innych, nieważnych papierów. Spróbuj też czasowo ukryć gdzieś tych żołnierzy-świadków. Kapliszom żywi świadkowie nie są potrzebni. Poznałaś to na własnej skórze. Zrozumiałaś wszystko?

– Tak. A ty co będziesz robił?

– Będę dawał ci dobre rady, w miarę możliwości pozostając w cieniu. Do pracy w terenie ja się zupełnie nie nadaję. Za bardzo się wyróżniam.

– Do jakiej pracy?

– Później ci wyjaśnię. Będę zjawiał się tam, gdzie nie będzie świadków albo tam, gdzie beze mnie sobie nie poradzicie. Jak z tobą.

– Więc nie byłeś tam przypadkiem? Przyleciałeś tam specjalnie po mnie?

– Domyślna jesteś.

– A skąd wiedziałeś?

– Powiedział mi pewien mądry człowiek. Później was zapoznam. Będzie kierował twoim oddziałem analitycznym.

– Czym?

– Będzie planował operacje, analizował rezultaty wykonanej pracy i prognozował kontrataki kapliszy.

– Wiesz co, to nie jest śmieszne. Albo naucz mnie języka Władców, albo mów po ludzku.

– Wiesz coś o Władcach? To mi opowiedz. Bo ja nic o nich nie wiem.

Zaskoczenie, zdumienie, oszołomienie. Oczy szeroko otwarte, szczęka obwisła. Niedawno Tytusa śmiertelnie przeraziłem zwykłym pytaniem. Takie nieadekwatne mają reakcje?

– Przecież jesteś smokiem Władców!

Teraz moja kolej. Dopiero po czterdziestu sekundach zamykam gębę. Idę do sypialni, kładę się w kąciku i nakrywam skrzydłem. To tak było z moją biografią! Jedni trzymają koty, inni psy. W Indiach trzymają węże boa. A Władcy wolą smoczki. Takie malutkie smoczki, nie większe niż dziesięć metrów. Żeby łowiły im myszy. A ten Zamek – to nie żaden zamek, a zwykły domek letniskowy. Przyjeżdżali na weekendy, odpoczywali wśród przyrody. A ja, kiedy poczułem zew, urwałem się ze smyczy i spóźniłem się na odjazd. A może nie wyszedłem rasowy. Albo szczeknąłem na gospodarza. Dostałem trzcinką między rogi i kuku. Mówi się, że koty przywiązują się nie do gospodarza, a do miejsca. Wracają do starego domu z odległości setek kilometrów. Ja kierunek na swoją norę czuję z tysięcy. „Orły much nie łapią”. Nie jesteś orłem, wyłupiastooki, tylko domowym zwierzątkiem. Chomikiem. Przychodzi Władczyni do sklepu i pyta: „A macie takiego samego, tylko ze skrzydełkami? I żeby grzbiecik mienił się na zielono. Czym go karmić? Mięsem? Nie, nie, zróbcie tak, żeby szczapki zjadał?” A sprzedawca: „Chwileczkę. A z jakim ogonkiem? Prostym czy zakręconym? W tym miesiącu wszyscy biorą z prostym. Zapakować, czy tak weźmiecie?”. Nie, to nie mogło tak być, jestem przecież rozumną istotą, to byłoby niesprawiedliwe.

– Smoczku, Smoczarku, co się z tobą dzieje? Coś nie tak powiedziałam? Przepraszam, ja nie chciałam! No, Smoczarku! Powiedz coś!

– Wieczorem porozmawiamy, dobrze? Teraz muszę pomyśleć.

A czy w tym świecie jest w ogóle dużo sprawiedliwości? Czy sprawiedliwie Łucji obcięto wargi, a Lirę wysłano na stos? Co to w ogóle jest sprawiedliwość? Czy to prawo przyrody? Nie. Norma zachowania. Sprawiedliwe jest, jeśli postępuję z innymi tak, jak chciałbym, żeby postępowali ze mną. A gdybym trafił między sadomasochistów, co wtedy?

Pewien rogacz z łuskami chciał się dowiedzieć, kim on jest i skąd. Dowiedział się. Hurra! Ciesz się, zwierzaczku.

No i masz powód do samobójczych skłonności. Teraz mam doświadczenie, wybiorę miejsce w górach, gdzie nie ma ani strumyczka, ani trawki. Skrzydła trzeba złożyć, wtedy flatter niestraszny. Przy takiej szybkości do sterowania wystarczy ogon. Wszystko proste jak drut. Lira… Zaniosę do Tytusa, wyjaśnię. Nie jest dzieckiem, zrozumie. Nie, nie zrozumie. Obiecałem jej coś i przyjęła moje warunki. Czy ja przyjąłbym takie warunki? Nie. Ja lubię wolność. A ona nie lubi? Nie, łuskowaty, będziesz musiał odpracować obietnicę.

Stop! Czym się tak przejąłem? Ziemia się przewróciła? Słoneczko w rzeczce utonęło? No, dowiedziałem się, że jestem smokiem Władców? Oduczyłem się od tego latać, czy co? No i gdzie właściwie są ci Władcy? No, stworzyli mnie. Czy z tego powodu zrobiłem się głupszy? Przecież już tydzień temu domyśliłem się, że mnie stworzyli. Może zresztą nawet nie mnie, tylko moich przodków w trzydziestym pokoleniu. Ludzie pochodzą od małp. Czy z tego powodu płaczą? Czy z tego powodu wieszają się? Latać nie umieją, nie mają ogonów. Jestem nadzieją ludzi, a zamierzałem głową o ścianę… O Boże, więc czego ja chcę właściwie?

– Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Władcach.

– Mało wiem. Zstąpili z nieba. Zbudowali sobie Zamek. Latali na ognistych smokach. I uczyli ludzi. A potem nagle zniknęli. A teraz mówią, że Władca był tylko jeden. A kiedy w zeszłym roku zobaczyli, że mieszkasz w Zamku, zaczęli mówić, że jesteś smokiem Władców. Że sto lat śpisz, a sto lat nie zamykasz oczu. Ale sto lat temu ciebie nie było, wiem na pewno.

– Kiedy się pojawili?

– W 36 roku. To znaczy w 836 od narodzin Chrystusa. A po dwustu latach zaczęto liczyć czas od ich przybycia. Wieki od ich przybycia, a lata po staremu. I tak liczymy do dzisiaj.

– Zniknęli, kiedy Zamek się zawalił?

– Nie, coś ty, to było pięćset lat później. A może i więcej. Nie wiem.

– Czy Władcy byli tu długo?

– Nieco ponad osiem lat.

Osiem lat. Wystarczy, żeby przewrócić wszystko do góry nogami, ale o wiele za mało, żeby rozkręcić spiralę postępu naukowo-technicznego, wychować choć jedno pokolenie następców. Według socjologów, na pierwszy etap trzeba minimum dwudziestu lat, a na trwałe ustanowienie formacji jeszcze około siedemdziesięciu. Czy oni to wiedzieli? Na pewno. Co tam się stało takiego, że musieli odejść? Prometeusze-pechowcy.

– Dlaczego ich nazwano Władcami?