Smutna dziewczyna oraz inne opowiadania - Barbara Mikulska - ebook + książka

Smutna dziewczyna oraz inne opowiadania ebook

Barbara Mikulska

3,3

Opis

 

13 opowiadań, z których każde zabiera czytelnika w inny świat, odmienne klimaty, różne emocje. Nie zabraknie więc strachu (oj, nie!), wzruszenia, ale też całkiem sporej dawki śmiechu (no bo jak się nie śmiać z pluszowego misia, który został… wampirem?). Są demony z kosmosu, jest Ziemia dalekiej przyszłości, postapokaliptyczna wizja, magia, bajka na opak… Wystarczy? No pewnie! Ale jest jeszcze więcej. Gwarantujemy więc, że ani przez chwilę nie będzie nudno.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (8 ocen)
1
3
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felicja

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry zbiór opowiadań. Autorka ma świetny styl i z przyjemnością się ją czyta. Historie są różne, nietuzinkowe. Każde opowiadanie to oddzielna historia, niektóre bardziej z humorem, inne tajemnicze, inne mroczne, A jeszcze inne skłaniają do zadumy. Polecam tym, co lubią krótkie formy i chcą poznać autorkę. Mnie bardzo się podobały.
00
TaZPrzeciwkaCoMaKota

Dobrze spędzony czas

Dałabym chętnie 5 gwiazdek, jednak za opowiadanie Wilkołak odejmuję jedną. Banalne, nudne - jednym słowem - nie. Reszta przyjemna.
00

Popularność




Moim internetowym znajomymi przyjaciołom z portalu „Nowa Fantastyka”,kwartalnika „Silmaris” i „Smokopolitan”za wsparcie i motywację do pisania

Smutna dziewczyna

Bez lustra owinęła usta w czerń

Powieki uzbroiła w gęsty cień

Na schodach został po niej perfum smak

Nieśmiało zwiastujący to, co miało się stać

Smutna dziewczyna — the Cuts.

Odsunąłem się pod ścianę i pozwoliłem dziewczynie przejść tak, by nie musiała mnie nawet musnąć. Dlaczego? Sam nie byłem pewien. Może dlatego, że wyglądała bardzo nietypowo na tle innych małolat w dyskotece. Wszystkie kolorowe do bólu zębów, z dekoltami lśniącymi od potu, z opalonymi udami, błyskającymi spod zbyt krótkich sukienek, z uśmiechem sztywno przyklejonym do warg i bystrym spojrzeniem, prowokującym napalonych tak samo jak one chłopaków.

– Kto to? – spytałem stojącego obok Grześka.

– Zmartwychwstała Maryja – zarżał w odpowiedzi.

– Co?

Zaciekawił mnie, ale nie sposób było rozmawiać przy łomocie disco.

– Chodź, zapalimy! – zaproponowałem.

Po drodze kupiłem dla siebie kolejną colę, a Grześkowi drinka. Wyszliśmy na taras. Wyciągnąłem paczkę i poczęstowałem kumpla, sam też wziąłem jednego, chociaż obiecywałem sobie, że będę się ograniczać. Byliśmy tylko my dwaj i jakaś parka, śliniąca się na ławce pod oknem.

– No i co z tą dziewczyną? – przypomniałem Grześkowi.

– Jeśli ostrzysz sobie na nią zęby, to marne twoje szanse. To cnotka-niewydymka. Nikogo nie dopuści.

– Daj spokój, po prostu mnie zaciekawiła. Jest jakaś inna.

Nie potrafiłem sprecyzować swoich uczuć. Jej wygląd mnie zaszokował. Pasowałby, gdyby mieszkała w jakimś dużym mieście, ale nie tu, na prowincji. Nie miałem nic do małomiasteczkowej społeczności, ba, nawet teraz, już jako w sumie dorosły facet, student, z przyjemnością przyjeżdżałem, by pobyć przynajmniej tydzień u babci, trochę jej pomóc. Kiedy byłem młodszy, spędzałem tutaj całe wakacje, stąd szczenięca przyjaźń z Grześkiem, odkurzana każdego lata. Zawsze szwendaliśmy się razem: nad rzeczkę, na dyskotekę, na jabłka z sadu Łuczaków. Tu przeżyłem swój pierwszy raz z dziewczyną – rozgorączkowany, szybki i beznadziejny, tak samo dla niej, jak i dla mnie. Ale nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak „zmartwychwstała Maryja”. Otaczał ją dziwny, niepokojący zapach, słodko-gorzki, jakiś taki dorosły, przesycony… Czy ja wiem… cierpieniem, nienawiścią, erotyzmem? A może wszystkim po trochu. Chyba właśnie dlatego tak mnie zaintrygowała. A jeszcze ten wygląd: usta pociągnięte czarną szminką, atramentowy cień na powiekach, ciemna bluzka i takiego samego koloru szorty, kończące się tuż nad kolanami. I glany – ciężkie, grafitowe – na szczupłych nogach dziewczyny wyglądały, jakby mafia ubrała ją w betonowe buty. Do tego na szyi obroża nabijana ćwiekami…

– No, co z nią? – ponagliłem Grześka.

– Ze dwa lata temu, gdzieś koło świętego Jana, zorganizowali tu imprezę. Ściągnęli nawet profesjonalnego didżeja. Maryśka przyszła ze znajomymi, bawili się prawie do rana, a potem całą gromadą dali z buta do domów. Szli poboczem i jakiś najebany małolat w samochodzie wartym tyle, co chałupa moich starych, wjechał w nich. Na miejscu zginęły trzy osoby. Pamiętasz matkę Jaśka Majczyny? Ona pracuje w szpitalu. Opowiadała, że Marysia wyglądała, jakby zasnęła – żadnych ran. Potem mówili, że chyba coś jej się stało w głowę, nie wiem dokładnie, w każdym razie stwierdzili zgon. Wsadzili dziewuchę do lodówki i przeleżała tam jakieś trzy dni. Później wyciągnęli, żeby zrobić sekcję. Ale zanim facet zaczął ją kroić, zadzwoniła do niego żona czy kochanka… No, w każdym razie długo gadali… Na tyle długo, że Maryśka zdążyła ogrzać się trochę i zaczęły drgać jej powieki…

– Ty, nie wygłupiaj się! – Nie dowierzałem opowieści kumpla.

– Jak słowo daję! Potem ją leczyli, rehabilitowali, wysyłali gdzieś. W końcu stwierdzili, że jest już zdrowa. Ale ja tam bym temu nie wierzył. Ona jakaś nienormalna jest.

– Dlaczego?

– Stary, daj spokój. Jej się coś popierdoliło pod sklepieniem, zresztą wcale się nie dziwię… po takich przejściach… Widzisz, jak się ubiera? Z nikim nie rozmawia, tylko macha łapami albo mamrocze do siebie, jakby gadała z upiorami. A od początku wakacji zaczęła co sobotę nawiedzać tę dyskotekę; wchodzi, oblatuje wszystkie kąty i wychodzi. Już nawet biletu nie musi kupować. A potem stoi na parkingu i czeka, aż odjedzie ostatni samochód…

– I co?

– I nic. Idzie do domu, a następnej soboty znowu tu się zjawia.

– Ma jakichś przyjaciół, chłopaka?

– Nie mam pojęcia. Daj se siana. Chodź, wracamy, bo nam wyrwą najlepsze towary!

– Grzesiek, opanuj się, to same małolaty! Jeszcze prokurator na nich łapę trzyma!

– Bredzisz, przyjacielu. Towar, że palce lizać, świeżyzna i za drinka gotowa na wszystko. Idziesz?

– Idź sam, ja tu trochę posiedzę.

– Jak chcesz. – Grzesiek wzruszył ramionami i zniknął we wnętrzu.

„Zmartwychwstała Maryja” nie dawała mi spokoju. Siedziałem na tarasie sam, obściskująca się parka gdzieś zniknęła. Nie miałem pojęcia, czy wrócili na dyskotekę, czy wylądowali nieopodal w krzakach, żeby pogłębić znajomość anatomii. Machinalnie wyciągnąłem z paczki kolejnego papierosa, wetknąłem go do ust i przypaliłem. Blask ognia z zapalniczki na chwilę mnie oślepił. Kiedy sprzed oczu zniknęła denerwująca plama, zobaczyłem na tle zarośli postać Marysi. Od razu wiedziałem, że to ona. Mało tego, wydało mi się, że poczułem dziwny zapach jej perfum. Ruszyłem w stronę dziewczyny, ale wtedy zrobiła dwa kroki do tyłu i rozpłynęła się w otaczających ją ciemnościach.

Dopaliłem papierosa i poszedłem na poszukiwanie Grzegorza. Znalazłem go przy barze w towarzystwie rozanielonej małolatki. Oboje sączyli jakieś kolorowe drinki.

– Grzesiek, ja się zmywam – krzyknąłem mu prosto do ucha, bo musiałem pokonać dudniącą zewsząd muzykę. – Idziesz?

Kumpel pokręcił przecząco głową.

– Dobra. Będziesz miał jak wrócić do domu? – spytałem jeszcze przez grzeczność.

– Jasne! – odwrzasnął. – A jak nie, to przygarnie mnie Ania. Prawda, Aniu?

Panienka rozpromieniła się – adoracje faceta na oko dziesięć lat starszego wyraźnie przypadły jej do gustu. Wyszedłem trochę zniesmaczony – widać Grzesiek nie dorósł jeszcze i trwał na etapie rozemocjonowanego nastolatka. Mnie już to nie bawiło. Właściwie to nawet nie wiedziałem, jakim cudem dałem się wyciągnąć do tej tancbudy.

Na parkingu stało kilka samochodów. Wygrzebałem kluczyk i próbowałem wetknąć go w zamek. Jedyna czynna lampa znajdowała się oczywiście po drugiej stronie placu. Dopiero po chwili udało mi się trafić. Otworzyłem drzwi i znieruchomiałem. Maria zmaterializowała się przede mną jak zjawa. Jej twarz, odrobinę oświetlona blaskiem latarni, robiła makabryczne wrażenie. Oczy ginęły w głębokim cieniu, co wyglądało, jakby ich w ogóle nie było. Usta, ukryte pod czarną szminką, na upiornie bladej skórze wydawały się drgać jak u drapieżnika, który dopiero chwilę przed atakiem obnaży białe kły.

– Cześć! – powiedziałem i odchrząknąłem, bo głos uwiązł mi gdzieś w krtani. – Podwieźć cię?

Od razu widziałem, że popełniłem błąd. Ogromny błąd. Marysia zrobiła krok w moim kierunku, a wtedy zobaczyłem, że jej tęczówki są smoliście czarne, zasłaniają nawet biel gałek. Wpatrywała się we mnie intensywnie, a ja nie mogłem odwrócić oczu. Na domiar złego powiał lekki wiatr i w moją stronę popłynął intensywny zapach jej perfum. Ale teraz nie był intrygujący, był duszący, obezwładniający. Wciskał się nachalnie w moje nozdrza, zatykał gardło, nie pozwalał zaczerpnąć powietrza.

Marysia zrobiła jeszcze dwa kroki. Zatrzymała się przede mną w odległości dosłownie kilkunastu centymetrów. Dudniło mi w uszach z braku tlenu, serce kołatało szaleńczo, jakby miało zaraz uderzyć po raz ostatni, nogi miałem jak z waty, a mimo to nie przewróciłem się – niewidzialna siła utrzymywała mnie w pionie. Rzęziłem, usiłując otwartymi ustami złapać chociażby najmniejszy haust powietrza. Dziewczyna przysunęła do mnie twarz, przymknęła oczy i zaciągnęła się moim ostatnim oddechem. Absurdalna myśl, czy przypadkiem nie śmierdzi mi z ust, sprawiła, że gdzieś wewnątrz mnie wezbrał dziki, nieopanowany chichot.

Opierałem się o samochód i łapczywie wciągałem powietrze. Smakowało jak nigdy dotąd: wilgocią, nocą, żywicą sosen i słodko-gorzkimi perfumami Marysi. Gdy wyrównałem oddech, rozejrzałem się wokoło. Dziewczyny nigdzie nie było widać. Wsiadłem do auta i włożyłem kluczyk do stacyjki. Przez moment zastanawiałem się, czy doświadczyłem omamów, a może dopadł mnie zawał.

Uruchomiłem samochód i odjechałem, nie oglądając się na parking.

* * *

Dziewczyna nie dawała mi spokoju. Wypytywałem babcię, słusznie podejrzewając, że takie wydarzenie musiało stać się głównym temat plotek na kilka następnych miesięcy, jeśli nie lat. Ale oprócz tego, że poznałem miejsce zamieszkania Marii, kochana staruszka nie dostarczyła mi żadnych nowych informacji.

Codziennie chodziłem pod dom Marysi, ale tylko raz wieczorem za firanką mignęła mi jej postać. Dlatego w następną sobotę Grzesiek nie musiał mnie namawiać na odwiedziny w dyskotece. Wiedziałem, że jedynie tam będę mógł spotkać ją ponownie.

– Żałuj, że nie zostałeś! – Mojemu kumplowi dziób się nie zamykał. Opowiadał historię podbojów z poprzedniego weekendu i nastrajał się na dzisiejszy wieczór. Było mi to nawet na rękę. Musiałem przemyśleć, czego właściwie chcę od Marysi.

Na pewno się bałem. Nie potrafiłem sobie wyjaśnić, co wydarzyło się na parkingu. Może właśnie ta przygoda sprawiła, że czułem taką niezdrową fascynację? Wmawiałem sobie, że zwyczajnie chcę od Marii wytłumaczenia, ale to nie była prawda. Ciągnęło mnie do niej jak alkoholika do kieliszka. Stałem się uzależniony, wszędzie szukałem jej zapachu, w plamach ciemności starałem się dostrzec drobną postać.

– Co z tobą? – Głos Grześka wyrwał mnie z zamyślenia. Nie miałem pojęcia, czego chce.

– Co?

– Co co?

– Sorki, stary, na chwilę się wyłączyłem.

– No właśnie widzę! – Grzesiek skrzywił się. – Przeoczyłeś skręt w Nowodworską. Musisz zawrócić, tędy nie dojedziemy.

* * *

W dyskotece panował ścisk i duchota, było gorzej niż poprzednim razem. Może dlatego, że zbierało się na burzę. Dziewczyny łasiły się do nas, jak bezpańskie kundle do nowego właściciela. Skryłem się w kącie baru i ze szklanką coli w ręku podziwiałem kumpla, który brylował otoczony wianuszkiem wielbicielek. Co rusz omiatałem wzrokiem dostępny wycinek parkietu, ale Marysi nie było nigdzie widać. Około jedenastej rozpętała się nawałnica. Odgoniłem napaloną małolatkę, która domagała się ode mnie drinka i w zamian zostałem zaatakowany stekiem obelg.

Wyszedłem na taras. W świetle błyskawicy od razu zobaczyłem dziewczynę, ruszyłem w jej kierunku, ale zniknęła w krzakach. Pierwsze krople uderzyły stacatto o liście, by za chwilę runąć ulewą na otaczający budynek i plac las. Wiatr wdusił mi oddech w płuca, przez moment poczułem strach, że to znowu Marysia, że znów nie uda się z nią porozmawiać, ale to tylko natura pokazywała, kto tu rządzi. Cofnąłem się pod dach, odszukałem wzrokiem Grześka i z daleka pokazałem, że już jadę do domu. Pomachał na pożegnanie i wrócił do swojego stadka.

Wiedziałem, że ponownie zobaczę ją na parkingu. Schroniłem się w samochodzie. Uruchomiłem wycieraczki, ale nie nadążały z odgarnianiem wody. Przez zamglone szyby, w świetle jedynej działającej latarni niewiele widziałam, ale byłem pewien, że jeśli się pojawi, nie przeoczę jej.

Serce tylko na ułamek sekundy przyhamowało, gdy ujrzałem Marię przed maską. Ociekała wodą. Uczyniłem zapraszający gest i z ulgą, a jednocześnie z przerażeniem zobaczyłem, że rusza w moją stronę. Wsiadła bez słowa. A ja, równie niemy, gapiłem się w ciemną przestrzeń za oknem, wsłuchiwałem się w równomierną pracę wycieraczek, spłoszony jak na pierwszej randce. Miałem tylko nadzieję, że będę miał szanse na jakieś kolejne, niekoniecznie z Marysią, ale z jakąkolwiek dziewczyną.

– Poczęstuj mnie papierosem – poprosiła cicho, a ja byłem szczęśliwy, że słyszę jej głos. I że jest miły. I że za chwilę oboje zaciągniemy się dymem, a potem go wypuścimy w niewielką przestrzeń wnętrza samochodu, by zagłuszyć, przytępić zapach jej perfum.

Nie mogłem się odezwać, bo obawiałem się, że każdy dźwięk może ją spłoszyć. Była teraz taka niewinna, dziewczęca, świeża. Tysiące pytań cisnęły mi się na usta, a jednocześnie każde było mniej ważne od poprzedniego. Albo ważniejsze.

– Nie, nie zapominam… – Usłyszałem i odwróciłem się w stronę Marysi. – Oczywiście… Nie martwcie się…

Maria mówiła, ale słowa nie były skierowane do mnie. Smutne oczy wpatrywały się w mgłę na szybie, a może w ciemną linię lasu otaczającego parking. Uchyliłem okno, by wpuścić świeżego powietrza. Zimny podmuch liznął mój kark i sprawił, że zadrżałem.

– Miałeś kiedyś narkozę? – spytała, a ja dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi do mnie. – Wtedy tak właśnie jest. Jest nic. Takie ciche, spokojne, czarne nic. Ale to można poczuć dopiero, kiedy się obudzisz. Bo kiedy było tamto nic, nic nie było. I było dobrze.

Marysia zamilkła, a ja siedziałem bez ruchu, by jej nie wystraszyć. Wiedziałem, o czym do mnie mówiła. Rozumiałem i cieszyłem się, że powierzyła mi swoją tajemnicę.

Dziewczyna zdusiła niedopałek papierosa w popielniczce, otworzyła drzwi i wyszła, nie oglądając się. Chciałem ją zatrzymać, zapytać o wiele innych spraw, ale wiedziałem, że to nie ma sensu. Czułem smutek, ból i wiedziałem, że nie mogę pomóc. Patrzyłem, jak podchodzi do innego auta, gdzie naprany facet usiłuje wcelować kluczykami w zamek. Stanęła za nim. Spostrzegł ją dopiero, gdy otworzył drzwi. Nie słyszałem, co mówi, bo deszcz zagłuszał wszystko, ale widziałem, że gestem zaprasza do samochodu. Podeszła blisko, a ja pamiętałem, że oczy Marii są wtedy całkowicie czarne, że drżące wargi odsłaniają białe zęby. Zauważyłem, że mężczyzna zaczyna się dusić, ręce chaotycznie uderzają wokoło, a nogi uginają się, nie będąc w stanie utrzymać ciała. Nie zrobiłem nic, gdy padł na kolana, a dłonie rwały kołnierz koszuli, jakby to mogło zapewnić płucom dopływ tlenu. Jeszcze przez chwilę walczył, a potem pochylił się, aż wreszcie wylądował w kałuży pełnej brudnej wody i błota.

Budynek wypluł kolejną roześmianą grupę nastolatków. Zanurzyli się w ciemność, jeszcze długo słychać było krzyki i śmiech. Nikt nie patrzył w stronę parkingu.

Marysia odwróciła się – po bladej twarzy spływał czarny makijaż, a usta układały się w nieśmiały uśmiech.

Tatuaż

Miasto fascynowało go od zawsze. Nawet zanim jeszcze ujrzał je na własne oczy, a szanse na to były raczej marne, biorąc pod uwagę, kim był i gdzie mieszkał.

Matki nie pamiętał wcale, a ojca jak przez mgłę. Jedyną rodzinę, którą znał i na którą był skazany, stanowiła ciotka z mężem. Wszyscy mówili, że Bel jest podobna do siostry, ale Jagtam w to nie wierzył. Bo przecież niemożliwe, żeby mama była taką zołzą. Samo to, że go urodziła, czyniło ją osobą wyjątkową. Wujek był właściwie w porządku, chociaż za bardzo bał się żony, żeby okazać chłopakowi uczucia. Jeden jedyny raz postawił się jej i do końca życia nie zostanie mu to zapomniane. Stało się to wtedy, gdy Jagtam został sierotą. Bel i Strym nie mieli własnych dzieci, dlatego mogli się starać o przydział remadów. Jagtam nie był przekonany, czy ciotka rzeczywiście nie może zajść w ciążę, czy stosuje blekot, który ich sąsiadka rozprowadzała w okolicy. W tajemnicy, o której wszyscy wiedzieli, nawet władze, tyle że przymykali oczy. Dzięki temu ich wioska miała największe udziały w odbiorze produkcji państwowych laboratoriów.

Jeden raz wujek sprzeciwił się żonie i zmusił ją, by przygarnęli zwykłego, sześcioletniego dzieciaka. Na nic zdały się racjonalne argumenty kobiety. Strym nie chciał słuchać, ile kasy przeleci im koło nosa, ile pracy oszczędziłby im remad. Uparł się i już. Za to Jagtam był mu wdzięczny. I jeszcze za mapę. Dostał ją na dziesiąte urodziny. Tylko wujek przynosił mu prezenty. Ciotka zaś mówiła, że powinien być wdzięczny za dach nad głową i żarcie pod nosem. Chłopak milczał, chociaż myślał, że musi na to wszystko ciężko zapracować. Na stryszku, na drewnianej półce, stała wystrugana z lipy lokomotywa, obok leżał gwizdek, kredki i czysty blok. A na honorowym miejscu mapa.

Jagtam przeglądał ją prawie codziennie. Najbardziej fascynował go plan Miasta. Gdyby lekko przymrużyć oczy – tak żeby obraz rozmył się nieco – można by sądzić, że patrzy się na twarz. Dwa jeziora jak oczy, okrągła zatoka z wąskim wyjściem na pełne morze przypominała otwarte do krzyku usta. Nos to park miejski, który zaczynał się cienkim paskiem między zrośniętymi brwiami – drogą, a kończył tuż nad zatoką.

Chłopak marzył, żeby kiedyś się tam znaleźć. Na razie tkwił w Unterhunt, pomagając wujkowi w prowadzeniu gospodarstwa i czekając, aż ktoś zechce przyjąć go do pracy. Dwa razy w tygodniu jeździli do Oberhunt, największego miasteczka ich Okręgu. Szybko sprzedawali warzywa, owoce i mleko, bo ludzie wiedzieli, że Strym prowadzi prawie naturalną gospodarkę. Kobiety chwaliły warzywa i owoce za „smak, zupełnie inny niż w tych sklepowych”. Potem wujek spotykał się z kumplami, by pograć w snookera i wypić piwo lub dwa, a Jagtam miał kilka godzin dla siebie. Najczęściej biegł do parowozowni. Zaprzyjaźnił się z jednym remadem.

Ki właściwie niewiele różnił się od człowieka. Miał bary szerokie jak u trzech chłopów. Śmiał się i mówił, że trochę dostał w laboratorium, a resztę sprawił sobie sam. Ki był palaczem w lokomotywach. Kiedyś Jagtam spytał go o rodziców i wtedy pierwszy raz zobaczył, jak zwykle łagodny remad purpurowieje z gniewu.

– Nie mam rodziców – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Ci, co mnie spłodzili, nie są godni tej nazwy. Nawet zwykła mysz, świnia czy kot troszczy się o potomstwo. A oni sprzedali mnie jak… Potem tamci mnie okaleczyli… To boli.

Jagtam milczał przez chwilę. Zawsze sądził, że remady nie odczuwają bólu, są bardziej wytrzymałe, odporne. A tu takie wyznanie.

– Co ci dolega? – odważył się wreszcie spytać.

Ki spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.

– Co? Aaa, czasem tylko mięśnie pleców, ale na to pomaga rozciąganie.

– Więc o czym gadałeś? – Jagtam był właściwie zadowolony, że Ki potwierdził to, co mówiono oficjalnie, że remadów nic nie boli. Jak najszybciej pragnął zakończyć niewygodny temat, bo miał nadzieję na przejażdżkę stalowym potworem. Jednak remad chyba chciał wylać z siebie żal i gorycz, które dręczyły go od dawna, bo rozsiadł się wygodniej na metalowych stopniach lokomotywy i zapytał:

– A ty się czasem zastanawiałeś, jak to jest być remadem? – Ponieważ Jagtam nie udzielił mu odpowiedzi, kontynuował: – Jak to jest być prawie-człowiekiem? Prawie! Rozumiesz?

– No, przecież ty jesteś człowiekiem – powiedział cicho Jagtam.

– Nie. Od początku do końca jestem tylko prawie. Już w łonie kobiety stymulowano mój rozwój. Nie pamiętam tego, ale wiem, co mówili potem w laboratorium. Nakłuwali mnie igłą. Długą i cienką. Żeby spowodować zaburzenia w rozwoju embrionalnym. To musiało być straszne. Ale wiesz, czym się pocieszam? Że ją bolało jeszcze bardziej. Ja nie miałem świadomości, układ nerwowy był zapewne dopiero w początkowej fazie rozwoju. A ona musiała wszystko czuć. Wyobrażasz sobie? Jak przebijali się przez jej powłokę brzuszną, przez błony.

Jagtam chciał powiedzieć, że pewnie robili to pod znieczuleniem, lecz milczał. Tym bardziej, że Ki dodał jeszcze:

– Uczciwie zarobiła pieniądze. No, dość tego. Zmiataj, mały.

Chłopak zrozumiał, że dziś nie będzie przejażdżki. Miał jeszcze trochę czasu. Wolnym krokiem podążył w stronę ryneczku, oglądając wystawy sklepowe. Najbardziej lubił witrynę u starego Wronga. Remad miał ogromną głowę z błękitnymi, wyłupiastymi oczami. Zadziwiające było to, że potrafił każdym okiem czytać inny tekst i zapamiętywać oba tak, że nawet po latach mógł odtwarzać ich fragmenty, ale na tym jego umiejętności się kończyły. Nie był w stanie sklecić dłuższej wypowiedzi ani jej zapisać. Dlatego kiedy ktoś zadał mu pytanie, w odpowiedzi mógł usłyszeć kawałek jakiejś powieści. Wrong miał tylko genialną pamięć.

Połyskujące tajemniczym blaskiem lampy, kolorowe zabawki, korale, bransolety, książki w skórzanych oprawach, puzderka, flakony, serwety, chusty i masa różnych drobiazgów przyciągały wzrok przechodniów. Jagtam zawsze zatrzymywał się tu na dłuższą chwilę, szczególną uwagę poświęcając opasłemu woluminowi pod tajemniczym tytułem „Morskie opowieści. Tom II”. Błękitny wąż, którego ciało wiło się i skręcało, próbował opuścić wyznaczoną okładką płaszczyznę. Rozwidlony język wysuwał się raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby węsząc za zdobyczą. Gdy ktoś skupiał uwagę na rysunku, ruchy gada zwiększały swoją intensywność. Jagtam przypuszczał, że jest to rodzaj tatuażu, nie wiedział tylko, czy okładka wykonana jest ze skóry ludzkiej, czy zwierzęcej. Wpatrywał się w migający rysunek i wyobrażał sobie, jak pięknie wyglądałby na jego plecach lub klatce piersiowej. Potem z westchnieniem odchodził – takie dzieło kosztowało z pewnością masę pieniędzy. Kiedyś odważył się wejść do sklepu i zapytać antykwariusza o przedziwny rysunek. Usłyszał wtedy długi cytat z jakiegoś dzieła na temat obrazów – wyszedł w połowie wykładu.

Powrót do domu zawsze kojarzył się Jagtamowi z jazgotem ciotki: że Strym żłopie piwsko i ciąga chłopaka ze sobą, że przepijają pieniądze, że ona odmawia sobie wszystkiego tylko dlatego, że ma męża nieudacznika i siostrzeńca darmozjada. I choć nie było to prawdą, żaden z nich nie odważył się zaprotestować. Trwało to zwykle do chwili, kiedy wujek wymykał się do obory, by tam spędzić noc. Jagtam, zamknięty na swoim stryszku, długo jeszcze słyszał gniewne trzaskanie drzwiami, pobrzękiwanie garnkami. Z reguły się nie odzywał, żeby jeszcze bardziej nie rozzłościć ciotki. Wreszcie raz nie wytrzymał i stało się.

Był wtedy siedemnastoletnim młokosem, dopiero za miesiąc miał osiągnąć pełnoletność. Wujek obiecał, że zabierze go wtedy do pubu, postawi piwo i pozwoli pograć w snookera. Wracali z miasta, gdy nagle fura podskoczyła na wyboju, usłyszeli trzask, a potem omal nie pospadali z ławki, gdy pękła metalowa obejma piasty. Patrzyli, jak koło toczy się przez chwilę po bruku, by skończyć samodzielną podróż w rowie zarośniętym pokrzywami. Długo męczyli się z naprawieniem, dlatego do domu dotarli późnym wieczorem. Bel powitała ich jazgotem jeszcze większym niż zazwyczaj. Wujek usiłował tłumaczyć, ale skwitowała to stwierdzeniem, że nie stać ich na nic lepszego od starej furmanki, a wszystko dlatego, że zamiast pracowitego remada, do którego gmina dopłacałaby jeszcze parę groszy, zdecydowali się na zwykłego chłopaka, na dodatek nieroba.

Jagtam nie wytrzymał. Zastanawiał się później, czy sprawiło to zmęczenie, czy zagrały hormony, czy może ciotka była wyjątkowo napastliwa, dość, że ryknął na kobietę. Wykrzyczał jej, że haruje od rana do nocy na równi z remadami sąsiadów, a zamiast przyzwoitego posiłku dostaje obrzydliwą lurę okraszoną złośliwościami. Nie była to do końca prawda – jadali nieźle, a Jagtam otrzymywał takie same porcje jak wujek.

Strym, który właśnie zdejmował buty, zastygł z jednym z nich w ręku, ciotka zamarła na chwilę w zdumieniu, ale kiedy odzyskała głos, popłynęła rzeka zarzutów i wypominków. Częściowo słusznych, częściowo zaś takich, które powstały w jej wyobraźni. Jagtam nie pozostał dłużny. Koniec awantury można było przewidzieć. Ciotka oznajmiła, iż pod tym dachem może pozostać tylko do osiągnięcia pełnoletności. Potem ma się niezwłocznie wynieść i nie interesuje jej, co się z nim będzie działo.

Wieczorem, leżąc na łóżku, Jagtam słuchał podniesionych głosów wujostwa. Wiedział, że Strym usiłuje przekonać żonę, ale ranek potwierdził jego obawy. Smutne spojrzenie wujka mówiło, że nikt i nic nie jest w stanie zmienić decyzji ciotki.

Tych kilka tygodni do opuszczenia domu minęło jak we śnie. Pracował, jadł, spał. W dniu urodzin wujek wręczył mu parę banknotów i uścisnął chłopaka mocno. Jagtam spakował swoje rzeczy – zabrał koszulę i spodnie. I grubą kurtkę, którą oddał mu Strym. W tobołku znalazło się trochę chleba, ser i pęto kiełbasy. I mapa. Reszta rzeczy została na stryszku. Zabrał się z sąsiadem, który jechał do Oberhaut. Miał nadzieję, że spotka Ki. W głowie Jagtama pojawił się bowiem plan.

* * *

– Nie mogę, Jagtam, naprawdę nie mogę! – Ki pocierał z zakłopotaniem szorstki policzek. – Stracę pracę, a wtedy zamkną mnie w obozie za nieposłuszeństwo…

– Nie przesadzaj. – Jagtam starał się, by jego głos brzmiał przekonująco. – Ile razy w ciągu ostatnich lat miałeś jakąś kontrolę? Miałeś w ogóle?

– No nie, ale zawsze może się zdarzyć.

– Ki, przecież mówiłeś, że jesteśmy kumplami, że mogę na ciebie liczyć…

– No… dobra… Ale nie tutaj. Pamiętasz ten zakręt za polem ośrodka? Tam pociąg musi zwolnić i dopiero tam wsiądziesz.

Jagtam zgodził się bez namysłu. Zgodziłby się nawet, gdyby musiał przejść dziesięć, a nie dwa kilometry. Zostawił w lokomotywie swój niewielki bagaż i ruszył wolno na umówione miejsce. Miał dużo czasu. Na dojście i na przemyślenia. Właściwie to był zadowolony, że ciotka go wygnała. Szkoda mu było tylko Stryma, rozmów z nim, tego poczucia bliskości i oparcia. Ale cieszył się, że wreszcie zobaczy Miasto. Rozsiadł się na nasypie i pogryzając źdźbło trawy, wypatrywał szarej smużki dymu, która zwiastowała przybycie pociągu.

* * *

Dworzec w Mieście oszołomił go gwarem i rozmachem. Wysokie kolumny, wspierające półprzezroczysty, kopulasty dach, przywodziły na myśl dwustuletnie drzewa. W górze, wykorzystując każdy załom, pęknięcie czy gzyms, gnieździła się masa ptaków, przede wszystkim gołębi i wróbli. Ich gruchanie, ćwierkanie i furkotanie skrzydeł prawie zagłuszały panujący na dole rozgardiasz. Na dodatek masa odchodów powodowała, że w hali dworcowej panował dziwny zaduch. Co chwilę słychać też było przekleństwa, gdy ptasie niespodzianki spadały na ludzi i remadów, kręcących się z irytującym pośpiechem i nerwowością. Jagtamowi wydawało się, że przerobionych jest tu znacznie więcej niż w Ober- i Unterhaut razem. Ki potwierdził jego obserwacje.

– Tu są nie tylko ci, których zmieniono w stadium embrionalnym i wczesnonoworodkowym. Większość to tacy, co sobie sami zafundowali zmiany. – Widząc zdziwione spojrzenie chłopaka, wyjaśnił szeptem: – Żeby znaleźć pracę, poddali się operacjom. Zyskali skrzydła – wskazał drobną kobietę obarczoną potężną paczką, która właśnie przelatywała nad pociągami – żeby dostarczać przesyłki. Albo dodatkową parę rąk – wskazał chłopaka, który dźwigał bagaże starszej kobiety.

– To legalne?

– Nie całkiem. – Ki ściszył głos tak, że Jagtam musiał wpatrywać się w ruch jego ust, żeby dobrze odczytać wypowiadane słowa. – Ośrodki nie są z tego powodu zadowolone. Uciekają im zyski. Za wytworzone remady pobierają opłaty od kupujących, państwo dopłaca im za wytworzenie każdej jednostki. Nawet w przypadku nieudanego eksperymentu otrzymują zwrot kosztów. A szara strefa odbiera im wpływy, tracą potencjalnych kupujących, którzy sami mogą stać się pożądanym produktem.

– Co? Kupujących?

– Ano tak. Tylko na wsi możesz otrzymać darmowy przydział remada. Mało tego, gmina dopłaca do utrzymania takiego osobnika. A dlaczego? Bo są to najprostsze twory laboratorium. Tu ingerują tylko w fizyczność osobników, żeby byli bardziej przydatni do prac w polu. W mieście siła nie ma takiego znaczenia. Dlatego ingerują głównie w mózg. To bardzo skomplikowane i kosztowne.

– Robią takich jak Wrong, tak?

– Właściwie tak, ale Wrong jest odpadem, coś im nie wyszło.

– A co z tymi kupującymi? – dopytywał się chłopak, bo wszystko, co mówił Ki, było dla niego nowością. Na wsi o tym nie rozmawiano.

– Ci, co mają pieniądze i potrzebują wyspecjalizowanych pracowników, składają zamówienia. Ale wyprodukowanie jest bardzo kosztowne. Czasem trzeba wielu prób, żeby osiągnąć cel. To wiąże się z niszczeniem materiału…

– Niszczeniem materiału? Chcesz powiedzieć, że zabijają noworodki? Ludzi?

– Tak – przyznał szeptem Ki. – Bardzo wiele dzieci ginie. Część nieudanych zabiegów wykorzystują dalej. Wszczepiają dodatkowe mięśnie, kończyny… tak, żeby mogły pracować na wsi.

Twarz remada ściągnął brzydki grymas.

– Ty jesteś takim… odzyskanym? – domyślił się chłopak.

– Tak. Byłem przeznaczony do pracy w banku. Niby wszystko się udało, ale… No, kiedy miałem dziesięć lat przeszedłem kompleksowe badanie zdolności i wyszło, że mój mózg ma ograniczenia, które dyskwalifikują mnie w tym zawodzie. Nadal się uczyłem, ale ci z laboratorium doszli do wniosku, że nie będę w stanie spełnić wymagań. Chcieli przeznaczyć mnie do pracy w urzędzie miasta, ale wtedy okazało się, że mam zbyt duży poziom agresji. Skończyło się na wszczepieniu dodatkowych mięśni i pracy w lokomotywie. A moje wykształcenie… psu w buty wsadził… – dokończył z goryczą.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

– A po co?

– No dobra. To opowiedz mi jeszcze o tych ludziach, co sami się modyfikują.

– Nie sami. Jest szereg nielegalnych laboratoriów. Tam, za połowę ceny remada, możesz sprawić sobie skrzydełka albo cycki jak krowa-rekordzistka. Koszt zależy od zamówienia. Tyle, że jest to niebezpieczne.

– Niebezpieczne?

– No. Raz, że ścigają ich władze. Dwa, że możesz nawet stracić życie albo jakąś część ciała i nikt ci wtedy nie pomoże. Ale dość już. Chodź, idziemy do mnie.

* * *

Mieszkanie znajdowało się niedaleko dworca, w dzielnicy biedoty. Dlaczego tam? Jagtam nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Wiedział, że zarobki Ki były wystarczająco wysokie, by mógł zamieszkać przynajmniej w dzielnicach klas średnich. Remad zajmował pokój z kuchnią, do której przylegało pomieszczenie gospodarcze. Właśnie ono zostało przeznaczone dla Jagtama. Oprócz wąskiego łóżka, które Ki pożyczył od znajomego, stała tam jeszcze tylko niewielka szafka. Większość czasu mieszkanie i tak było puste, więc chłopak mógł korzystać ze wszystkich pomieszczeń.

W okolicy stało pełno jednakowo wyglądających, trzypiętrowych kamienic. Budynki nie były remontowane od lat. Fasady sypały na głowy przechodniów odłażącą farbą, a nierzadko całymi kawałkami tynku. Lepiej było chodzić jak najdalej od ścian, również dlatego, żeby uniknąć zaczepki ze strony wystających w bramach ludzi i remadów. Tych, którzy nie mieli pracy, a żyli z niespodziewanych zleceń, zwykle nielegalnych. Tu najłatwiej było znaleźć tanią siłę roboczą – zarówno do wykopania sadzawki, jak i usunięcia konkurenta, czy zdobycia wątroby lub nerek.

Początkowo Jagtam wychodził tylko w towarzystwie Ki. To zapewniało mu bezpieczeństwo. Dopiero po kilku takich wyprawach, gdy okoliczni rezydenci już go poznawali, odważył się na samodzielną wycieczkę.

Kiedy remad szedł do pracy, oznaczało to, że nie będzie go przez kilka, kilkanaście dni. W tym czasie Jagtam wyruszał na obchód Miasta. Poznawał jego zakamarki i promenady. Uczył się, gdzie może, a gdzie nie powinien się pojawiać, by nie ryzykować życia lub przynajmniej utraty jakiegoś organu. Miasto nie okazało się przyjazne dla przybysza. Dzielnice średniozamożnych urzędników i drobnych przedsiębiorców tanim blichtrem udowadniały, że ich mieszkańcy cierpieli na manię wielkości. Zazdroszcząc najbogatszym, ozdabiali schody kamienic stiukowymi zamiast mosiężnymi lwami, malowali fasady jaskrawymi barwami, podczas gdy ukryte przed wzrokiem przechodniów podwórka straszyły stertami śmieci, rachitycznymi drzewkami, zabiedzonymi kotopsami i szczurolisami, które nie spełniły oczekiwań swoich właścicieli i teraz same musiały się troszczyć o przetrwanie.

Dzielnice bogaczy broniły do siebie dostępu. Każdy dom oddzielony był od reszty wysokim murem. Potężnych bram wjazdowych strzegli równie potężni remadowie. Nawet, gdy otwierano wierzeje, by wypluły ze swego wnętrza bryczkę zaprzężoną w wypasione, lśniące konie, czy kaszlącą i charczącą dymem dziwną konstrukcję – poruszającą się wolniej niż tradycyjne pojazdy, ale zapewniającą podziw i zazdrość – zaglądanie mogło się skończyć skręceniem karku przez gorliwego strażnika.

Jagtam najbardziej polubił zatokę i port. Spędzał tam wiele czasu. Zaprzyjaźnił się z remadami. Jakoś łatwiej szło mu nawiązywanie kontaktów z przetworzonymi. Może dlatego, że nieliczni zatrudnieni tam ludzie byli nieufni wobec chłopaka, który stanowił potencjalną konkurencję. Dzięki tym znajomościom udało mu się zdobyć pracę. Nic wielkiego – roznosił korespondencję między budynkami po rozległym terenie portu. To zajęcie nie wymagało specjalnych umiejętności – ani szybkości, ani wyjątkowej lotności umysłu. W krótkim czasie załapał się na obiady w stołówce przeznaczonej głównie dla remadów. Ponieważ nie płacił za mieszkanie, bo Ki nie chciał od niego pieniędzy i dzięki prawie darmowym obiadom, mógł zacząć gromadzić żelazny zapas na czarną godzinę. Tylko tego nauczyła go ciotka – żeby zawsze mieć jakąś sumkę, nienaruszalną, odłożoną na nieprzewidziane wypadki.

Po jakimś czasie zdobył kolejne źródło zarobków – zarówno ludzie, jak i remady pracujący w porcie mieli problemy z pisaniem. Jagtam natomiast ukończył cztery klasy gminnej szkoły i dzięki temu mógł pomagać innym i mieć z tego dodatkowy dochód.

Miasto nie było tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażał, oglądając mapę. Jeziora były brudne. Przez mętną, brunatną toń nie sposób było dojrzeć dna, nawet gdy stało się po kolana w wodzie. Nikt zresztą nie odważyłby się uczynić takiej głupoty. Z pobliskiego laboratorium, fabryki gwoździ, piekarni i browaru spływały hektolitrami ścieki. Śmierdziało tam jak w publicznych szaletach. A roślinność odsunęła się i teraz od brzegów dzielił ją szeroki pas jałowej ziemi.

Natomiast zatoka urzekała pięknem. Tu również wypuszczano ścieki, ale litościwe morze zabierało cały brud i wynosiło go daleko od miasta, pozwalając, by zaległ na dnie, gdzie zajmowały się nim małżoszczęki i kretorurki (by wspomnieć tylko o dwóch gatunkach zmutowanych żyjątek), które – żerując na ludzkich odchodach – nie pozwalały, by akwen zmienił się w gigantyczne szambo.

Tutaj też Jagtam po raz pierwszy spotkał remada, którego ciało zdobiły fantastyczne tatuaże. Marynarz chwalił się, że wartość tych obrazków przekracza cenę małego jachtu. Trochę przesadzał, ale niezbyt wiele. Chłopak nie mógł nacieszyć oczu widokiem morskiego węża, który zaczynał się cienkim ogonem owiniętym wokół kostki mężczyzny, dalej okręcał się wokół uda i torsu, by zakończyć się przecudną głową na twarzy człowieka. To był prawdziwy majstersztyk, zwieńczenie kunsztownego dzieła – artysta wykorzystał ludzkie szczegóły anatomiczne, żeby wpleść w nie pysk gada. Ludzkie oczy, usta, po drobnych korektach stały się elementami fizjonomii węża. Kiedy marynarz mówił, miało się wrażenie, że to wąż przemawia. Tym bardziej, że mężczyzna skorygował swój język, by jeszcze bardziej upodobnić się do morskiego stworzenia. Seplenił przez to niemiłosiernie.

Pewnego wieczoru spotkali się w nadbrzeżnej knajpie. Marynarz rozochocony darmowym piwem zapomniał o powściągliwości i opowiedział Jagtamowi, jak został wykonany ten absolutnie doskonały tatuaż. Połechtany kilkoma pochlebstwami pokazał chłopakowi, że wąż nie jest zwykłym obrazem. Polał nogę piwem, a wtedy skóra gada zaczęła świecić i poruszać się. Jakby zdjęto z powierzchni błonę – widać było wędrującą kanałami krew, falujące łuski.

– To żyje? – zdołał wydukać Jagtam.

– A żyje, bo to nie jest zwykły tatuaż. W zwykłym nakłucia wypełnia się tuszem. Tu natomiast wprowadzono rodzaj grzyba. Przy życiu utrzymuje go wilgotność mojego ciała. Ale czerpie ze mnie bardzo dużo, dlatego muszę ciągle pić. Więc, postaw, mały, kolejne piwo…

Jagtam bez ociągania spełnił prośbę, a potem dotknął palcem fragmentu wytatuowanej skóry. Wydawała się gładka i zimna, jak skóra gada.

– Gdzie robią takie cudeńka? – odważył się w końcu spytać.

Marynarz otrzeźwiał prawie zupełnie. Rozejrzał się ze strachem po okolicznych sąsiadach, ale nikt nie zwracał na nich uwagi.

– Nie pytaj, mały. Taka wiedza może kosztować nawet życie.

Jagtam nie naciskał więcej, ale nad ranem wymógł na kompletnie pijanym remadzie obietnicę, że przed kolejnym rejsem poda mu adres studia.

* * *

Tę norę trudno było nazwać studiem, lecz broniono jej lepiej niż siedziby burmistrza. Zanim zbliżył się do kamienicy, gdzie się podobno mieściła, został potrącony przez ogromnego remada, kolejnych dwóch zagrodziło mu drogę i zapewne obiliby mu twarz i pogruchotali wszystkie kości, gdyby nie słowo-hasło. Jagtam przypomniał je sobie w ostatniej chwili, gdy pięść wielkość bochna chleba zawisła tuż nad jego głową.

– Multiplikationsweise – wyszeptał, kuląc się i zasłaniając przed ciosem.

Dobrze, że marynarz miał cierpliwość i długo wbijał mu do głowy tę dziwną nazwę, inaczej chłopak skończyłby gdzieś w rynsztoku albo raczej w przechowalnikach, pocięty na drobne kawałki.

– Wstawaj! – Usłyszał, ale zanim zdołał wykonać polecenie, jakaś gigantyczna siła ustawiła go do pionu, przy okazji prawie wyrywając mu rękę. – Czego tu?

– Do mistrza Segurinama – wyszeptał drżącymi wargami, usiłując jednocześnie rozmasować bark.

– Kasę masz?

Tym razem Jagtam uśmiechnął się, zanim udzielił odpowiedzi.

– Idiotą nie jestem.

Grymas na twarzy remada nie potwierdził jednak słuszności tego stwierdzenia. Chłopak obawiał się, czy jednak nie popełnił błędu, nie biorąc ze sobą pieniędzy. Przez kolejne trzy uderzenia serca patrzył ze strachem w tępą twarz przetworzonego, ale na szczęście zwyciężyło poczucie posłuszeństwa. Wielkolud westchnął ciężko, a potem gestem nakazał Jagtamowi pójść za sobą.

Minęli obdrapaną kamienicę i zanurzyli się w cieniu śmierdzącego moczem podwórka, potem weszli w całkowicie ciemny, ale równie śmierdzący podziemny korytarz. Olbrzymi remad kilkakrotnie zmieniał kierunki marszu. Czasem szli podziemnymi tunelami, czasem przemierzali bezludne podwórka. Jagtam całkowicie stracił orientację. Dopiero po kilkudziesięciu minutach jego przewodnik zatrzymał się przed obskurnymi drzwiami, które pokrywały dziwaczne malowidła: plątanina kwiatów, liści i zwierząt, i delikatnie zastukał kołatką w kształcie głowy ptaka.

W nozdrza Jagtama uderzył ciężki, korzenny zapach, intensywny i duszący. Dopiero po chwili przyzwyczaił się na tyle, by odetchnąć znów nieco głębiej. Kręciło mu się w głowie. A do tego pod sufitem wirowała kolorowa, szklana kula, która odbijała światło słoneczne sączące się przez wysoko umieszczone niewielkie okienko. Całe pomieszczenie zasłano dywanami, narzutami, kapami. Nie było kawałka wolnej przestrzeni, może oprócz fragmentów stołu, który także przykryto obrusem, ale w taki sposób, że wystawały spod niego rogi blatu.

– Dziękuję ci, Mały, możesz odejść. – Z najdalszego kąta izby doszedł ich łagodny, seksowny głos. Remad ukłonił się i odmaszerował, zamykając za sobą drzwi.

– Czym mogę młodemu panu służyć?

Jagtam wyciągał szyję w kierunku, skąd dochodził głos, ale nie był w stanie nic dostrzec.

– Chciałbym spytać o tatuaż – zaczął niepewnie.

– W Mieście jest masa salonów, które wykonują takie usługi.

– Ale tam robią zwykłe tatuaże…

– A młody człowiek chce niezwykły? – zachichotał ktoś. – A skąd dowiedział się o mnie?

– Od marynarza z wężem.

– Aaa. – Usłyszał tylko, a potem zapadła cisza.

Jagtam stał na środku pokoju, wykręcając ze zdenerwowania palce. Wiedział, że choć głos jest miły, w każdej chwili może się to zmienić. Marynarz uprzedzał go, że jeśli mistrz poweźmie najmniejsze nawet podejrzenie, nie wyjdzie stąd w jednym kawałku. Widać jednak lustracja przebiegła pomyślnie, bo z kąta dał się słyszeć szelest i pojawił się remad.

– A jakiż to tatuaż wymyślił sobie młodzieniec? – Padło pytanie, ale odpowiedź nie nastąpiła.

Jagtam z otwartymi ustami wpatrywał się w zjawiskową kobietę, którą oświetlały promienie słońca i błyski ze szklanej kuli. Była wysoka i szczupła, na pewno znacznie starsza od Jagtama, ale to nie był jeszcze ten wiek, gdy o kobiecie można powiedzieć, że zaczyna się starzeć. Była dojrzała – świadoma swojej urody, ale nie tylko to wpływało na jej niewątpliwy urok. Brązowe oczy patrzyły badawczo i widziały to, czego zwykły człowiek nie dostrzega. Ta mądrość dodawała jej pewności siebie i nie pozwalała stać się śliczną, lecz bezduszną lalką. Drobne zmarszczki w kącikach oczu i ust stanowiły ślady przeżyć. Nie usiłowała ukryć ich pod makijażem. Na ciele, wyłaniającym się spod powiewnych szat, nie widać było żadnego tatuażu. Oprócz jednego niewielkiego na prawej ręce. Z daleka wyglądało jak barwne koło, nieustannie się obracające, wirujące.

– No cóż tam, młodzieńcze, zaniemówiłeś?

Jagtam oderwał spojrzenie od krągłych bioder i skierował je ku twarzy rozmówczyni, nie omijając kształtnych piersi i smukłej szyi.

– Ja… ja jeszcze nie wymyśliłem…

– Może młody pan zechce obejrzeć wzory? – Kobieta uśmiechnęła się leciutko. – A jaką kwotą dysponujemy?

Jagtam wymienił sumę, a uśmiech kobiety poszerzył się znacznie. W końcu odkładał na czarną godzinę całe pięć lat. Godzina wybiła, choć była raczej kolorowa.

Gospodyni zaprosiła go gestem, by usiadł przy stole, a sama sięgnęła po stosy kartek rozrzuconych na kanapie. Przysiadła obok chłopaka, a jego owionął słodki zapach perfum, który niemal przyprawił go o utratę zmysłów. Musiał mocno zagryźć zęby, by skoncentrować się na prezentowanych rysunkach.

Wreszcie wybrał wzór, a właściwie początek wzoru. Umówili się, że rozpoczną pracę i będą ją kontynuować fragmentami. W ciągu najbliższego miesiąca tatuaż miał pokryć plecy chłopaka, potem, gdy uzbiera pieniądze, będzie się zjawiał na kolejne sesje. W praktyce mogło to zapewne trwać latami, ale tym Jagtam się nie martwił. To oznaczało więcej okazji do spotkań z tą niezwykłą kobietą. Remadem – poprawił się w myślach. Sam nie wiedział skąd ma to przekonanie, że ona nie jest zwykłym człowiekiem, ale dałby się za to posiekać.

– Kiedy pierwsza sesja? – spytał na koniec.

– Może być jutro? O siedemnastej? – odpowiedziała pytaniem.

– Oczywiście. Mały mnie przyprowadzi?

– Tak. Ale nie mów do niego „Mały”. Gotów cię za to rozszarpać, tylko ja mogę się do niego tak zwracać. Ma na imię Tryf.

– Czy mistrz Segurinama na pewno będzie miał jutro czas?

– Ja jestem Segurinama. – Kobieta uśmiechnęła się słodko i wyciągnęła na pożegnanie dłoń. – Nie spóźnij się. I nie zapomnij pieniędzy.

* * *

Następny dzień dłużył się Jagtamowi niemiłosiernie. Całe szczęście, że wynikło jakieś nieporozumienie między kapitanem statku wwożącym bawełnę, a kapitanatem portu, bo to oznaczało więcej korespondencji do przenoszenia. W stołówce napisał dwa listy ludziom i jedno podanie remadowi, który prosił o zmianę przydziału.

Przy odrapanej kamienicy zjawił się przed czasem. Mały czekał już na niego. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i spytał o kasę. Tym razem chłopak potwierdził i zarobił przyjacielskie klepnięcie w plecy, które pozbawiło go tchu. Miał nieprzyjemne wrażenie, że gdyby wczoraj miał przy sobie gotówkę, już by go nie było wśród żywych.

Znowu kluczyli, schodzili do tuneli, brnęli przez zaśmiecone i śmierdzące podwórka. Jagtam nawet nie próbował zapamiętać drogi.

Segurinama przywitała go w pokoju wyłożonym kobiercami, a potem zaprowadziła do pomieszczenia na tyłach. Przy poprzedniej wizycie nawet nie zauważył drzwi przesłoniętych grubą kotarą. Ta izba była zupełnie inna od pierwszej. Żadnego kobierca, czy dywanu. Żadnej ozdoby. Tylko leżanka, nad którą wybito świetlik, by wpuścić światło, oraz rząd lamp. Kiedy ułożył się wygodnie na brzuchu, zobaczył jeszcze wysoki zydel, na którym usiadła mistrzyni, a obok stolik zastawiony słoiczkami z barwnymi cieczami. Za to żadnych igieł.

– Jak pani to zrobi? – zapytał, a chwilę potem już tego żałował.

Kobieta zacisnęła dłoń, potrząsnęła nią energicznie, a potem z trzaskiem wyprostowała palce. Spod jej paznokci wystawały cieniutkie rurki.

– Połóż się płasko. Postaram się, żeby nie bolało…

Jagtam przylgnął do powierzchni leżanki, a głowę odwrócił na bok, by nie widzieć tych wynaturzonych dłoni. Zdołał jeszcze zauważyć, że Segurinama przymruża oczy, a jej źrenice z okrągłych stają się podłużne. Potem poczuł pierwsze ukłucie i zapadł w dziwny letarg.

* * *

Nie mógł się nacieszyć tatuażem. Wykręcał się i przekręcał, żeby obejrzeć plecy. Ki poratował go kawałkiem lustra. Dopiero wtedy zobaczył czarno-brązowe pręgi. Początek długiej drogi.

W porcie już go znali i lubili. Dlatego, gdy zaczął rozpowiadać, że potrzebuje pieniędzy, by sfinansować operację ciotki, uwierzyli mu. Mało tego – sporo osób z zarządu kapitanatu przejęło się tym i podsuwali chłopakowi różne drobne prace do wykonania. Jagtam brał wszystkie zlecenia. Nawet te najwredniejsze, jak wyprowadzanie kotopsa szefa portu. Bydlę było spasione, rozpuszczone i złośliwe. Ciągnęło jak mały koń, prawie wyrywając ręce, do tego usiłowało wspinać się na murki i drzewa, z których potem chłopak musiał je ściągać, narażając się na podrapanie. Rzucało się na ludzi, próbowało atakować konie, nawet ryby podpływające do nadbrzeża mu przeszkadzały. Jagtam zaciskał zęby i męczył się, bo potrzebował tych pieniędzy. Dopiero Ki mu pomógł. Przygotował obrożę najeżoną od wewnątrz długimi kolcami. Dopóki kotopies nie ciągnął, wszystko było w porządku. Każde naprężenie smyczy powodowało, że szpikulce wbijały się niesfornemu zwierzakowi w szyję. A najważniejsze – nie zostawiały śladów w gęstym futrze. Po każdym spacerze Jagtam zdejmował urządzenie i skrzętnie chował pod kurtką. Szef był zachwycony, bo po miesiącu kotopies zapamiętał bolesne nauczki, uspokoił się i właściciel mógł sam wyprowadzać pupila na spacer. Polecił Jagtama innym posiadaczom remadowych zwierząt.

Na początku Jagtam składał Segurinamie wizytę raz w roku. W takim tempie był w stanie uzbierać pieniądze na tatuaż. Potem co pół roku, aż wreszcie odbywało się to co dwa miesiące. Na częstsze sesje mistrzyni nie zezwalała, bo groziło to zdrowiu chłopaka. Podczas seansów mogli rozmawiać. Znieczulenie nie powodowało już letargu, a tylko lekkie odrętwienie. Coraz większą powierzchnię jego ciała pokrywał czarno-miodowy wzór. Miejscami przechodził w brązowy, a na brzuchu beżowy. Twarz Segurinama zostawiła na koniec.

Po dziewięciu latach nadszedł ten moment, kiedy mieli wreszcie dokończyć dzieła. Jagtam ułożył się wygodnie i popatrzył w twarz mistrzyni. Nie zmieniła się od czasu, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Chłopak zastanawiał się, w jakim może być wieku, skoro przez tyle czasu nie zauważył żadnych nowych zmarszczek.

– Nie starzejesz się wcale – powiedział i spojrzał, wyczekując jej reakcji. – Dlaczego?

Nie odpowiedziała, tylko uniosła dłoń. To, co kiedyś wziął za koło, okazało się słonecznym dyskiem. Promienie poruszały się i wydzielały słabe światło.

– To te same grzyby, którymi robisz mój tatuaż?

– Prawie. Moje się zmieniły, żyją inaczej niż te na tobie. Twoje prowadzą własne życie. Pobudza je wilgoć. Pamiętasz, co ci mówiłam? Musisz więcej pić i uważać z kąpielą. Nie za często i lepiej szybki prysznic niż długie moczenie w wannie. Żeby nie przedobrzyć.

– A twoje? – dociekał Jagtam.

– To dzięki temu – wyjaśniła – nie starzeję się. Te grzyby żywią się wszelkimi toksynami mojego ciała. Ile bym nie paliła, piła, czy jadła niezdrowych rzeczy – pochłoną je. A w zamian za to obdarzają mnie czymś, co niektórzy nazywają eliksirem młodości.

– O matko! – wykrzyknął. – To czemu tego nie sprzedają ludziom?

– Bo tylko mój organizm, po przetworzeniach, jest w stanie oddać i przyjąć to, co jest grzybom i mnie potrzebne, by stworzyć tak doskonałą symbiozę.

– Nie zbadali cię, żeby ustalić… – przerwał, widząc jej minę.

– Badali – powiedziała bardzo cicho. – Długo badali. Potem mnie wreszcie wypuścili i dali sobie spokój. Powiedzieli, że jestem jednostkowym remadem, że nic się nie da ze mnie wycisnąć. Ale wycisnęli. I to sporo…

Uścisnął jej dłoń, bo nie był w stanie znaleźć słów pocieszenia na gorycz, którą usłyszał w jej głosie i ujrzał w oczach.

– To co? – wróciła do zwykłego tonu. – Bierzemy się do roboty?

Ta sesja trwała najdłużej ze wszystkich. Segurinama nie chciała wypuszczać go z twarzą ozdobioną tylko w połowie.

Kiedy wyszedł od kobiety, była późna noc. Mżył lekki deszcz, co sprawiło, że tatuaże na jego ciele zaczęły ożywać. Czuł leciutkie mrowienie, widział delikatną poświatę. Nieliczni przechodnie spoglądali na niego zaskoczeni. W końcu nawet w tym Mieście widok świecącego tygrysa w ubraniu nie jest czymś zwykłym.

* * *

Powodziło mu się całkiem nieźle. Zadomowił się w Mieście. Nadal mieszkał razem z Ki, bo taki układ był wygodny dla nich obu. Zmienili tylko dotychczasowe lokum na większe. Cały czas pracował też w porcie i wyprowadzał remadowe zwierzaki, bo to stanowiło główne źródło dochodów. Ale najbardziej podobało mu się, że zarabiał też na tym, co było jego obsesją od młodzieńczych lat. Na tatuażu. Po kolejnych dwóch latach zafundował sobie jeszcze operację oczu i nosa. Planował zmienić też szczękę i doprawić ogon, ale na to musiał nieco dłużej poczekać. Na razie robił za atrakcję w portowych knajpach. Pokazywał ciało, które nie całkiem już należało do niego. Delikatna mżawka przed występem sprawiała, że tatuaże lśniły jak prawdziwa sierść, a kiedy opanował kocie ruchy, bawił się, serwując bywalcom pozorowane ataki na nowych gości. Wreszcie doczekał się uznania – właściciel knajpy „Pod wściekłym stegozaurem” zatrudnił go na stałe. Teraz miał występy dwa razy w ciągu nocy – pierwszy raz koło dwudziestej drugiej, gdy klienci nie byli jeszcze całkowicie pijani, a drugi raz o trzeciej nad ranem, gdy zaczynali lekko trzeźwieć. Specjalnie dla Jagtama obok niewielkiego pomieszczenia, szumnie nazywanego garderobą, zamontowano natrysk.

Najpierw występował między bliźniaczkami syjamskimi, a człowiekiem-młotem. Dziewczyny, zrośnięte fragmentem bioder, nie były w stanie dobrze się poruszać, bo gdy jedna stała na nogach, druga musiała opierać się na rękach, ale za to na oczach widzów dokonywały niesłychanych wyczynów. Jagtam zastanawiał się czasem, czy rzeczywiście są tak niezaspokojone, czy tak dobrze udają. Dla właściciela lokalu nie miało to chyba znaczenia. Najważniejsze, że po takim pokazie spora grupka bywalców znikała na zapleczu. Za drzwiami, przesłoniętymi grubą, czerwoną kotarą, mieściła się strzeżona przez gigantycznych remadów niezbyt duża część lokalu, która jednak przynosiła znacznie większe zyski niż bar.

Człowiek-młot nie zagrzał zbyt długo miejsca. Zabiła go konkurencja siostrzyczek i tygrysa. Nikt nie był specjalnie zainteresowany wbijaniem głową gwoździ w blat stołu, czy rozwalaniem drzwi.

Jagtam każdą oszczędzoną kwotę przeznaczał na doskonalenie swojego ciała. Najpierw postarał się o ogon. Po operacji szczęk i krtani był w stanie rykiem wystraszyć niezbyt trzeźwych klientów. Wkrótce właściciel zbudował osobną scenę tylko dla niego. Wysoki i dość duży podest otoczono siatką, by widzowie mieli wrażenie, że oglądają prawdziwego tygrysa. A kiedy Jagtam sprawił sobie pazury, okazało się, iż jego występ jest tym, na co wszyscy czekają.

Do klatki wpuszczano bezpańskie kotopsy, które przerażone otaczającymi je ludźmi i tygrysem czającym się w ciemnym kącie, wykonywały przedziwne ewolucje na siatce, drąc się przy tym wniebogłosy. Tylko pierwszego Jagtam rozszarpał zaraz po wpuszczeniu. Zawiedzione wycie pijanej publiki uświadomiło mu, że nie tego od niego oczekują. Kolejne występy były znacznie lepsze i dłuższe. Rozdzierające skowyty były tak donośne, że właściciel w obawie, by ktoś z władz się tym nie zainteresował, przeniósł lokal. W kwartale przeznaczonym do wyburzenia wykupił kamienicę, która wyglądała jeszcze całkiem przyzwoicie. Na parterze zainstalowano bar i scenę dla bliźniaczek. Na górze pokoje dla remadowych panienek. Zaś całą piwnicę przeznaczono dla Jagtama. Tam człowiek-tygrys doskonalił się w sztuce zabijania. Dwa razy w ciągu nocy jakieś stworzenia traciły życie. Bilety wstępu ciągle drożały, właściciel zacierał ręce, a Jagtam czuł, że wreszcie jest tym, kim zawsze chciał być. Nawet zanim jeszcze sobie to uświadomił.

Skóra lekko go swędziała. Powinien znowu się nawodnić. Przed wejściem pod prysznic odczuwał napięcie jak chwilę przed osiągnięciem orgazmu. Woda zmieniała ciało człowieka i sprawiała, że stawało się tym, czym powinno być od początku – ciałem tygrysa.

* * *

Jagtam zamknął za sobą drzwi i skinął na pożegnanie remadowi z potężnymi kleszczami zamiast rąk. Świtało. Już trzy godziny temu zakończył swój występ, ale nie mógł wyjść, zanim całkowicie nie powrócił do ciała człowieka. Coraz dłużej to trwało.

Na ulicy nie widać było jeszcze ani ludzi, ani przetworzonych. Tylko parszywe szczurolisy przemykały pod ścianami kamienic w poszukiwaniu resztek żywności lub padniętych kotopsów.

Mżyło. Jagtam znowu poczuł przyjemne mrowienie skóry. Trudno, powinien zdążyć do domu, zanim nastąpi całkowita przemiana. Przyspieszył kroku.

Mżawka zmieniła się w deszcz. Jagtam kocim ruchem wśliznął się na klatkę swojego domu. Miękkimi skokami pokonał dwa piętra i wsunął klucz w zamek. Otworzył drzwi. Zapach. Wyczuł żer. Koniec ogona zaczął uderzać nerwowo, wibrysy zadrżały. Cicho, ostrożnie, by nie spłoszyć ofiary, tygrys wszedł do pokoju. Widział swoją zdobycz.

Potężna klata piersiowa Ki poruszała się w regularnym oddechu.

Sprężyste nogi ugięły się, by wykonać bezgłośny skok. Sekundę trwało nim drapieżnik rozszarpał krtań ofiary. Głośny charkot i wreszcie ciepła, słodka krew, którą można nasycić głód…