Śpiew stali - Łukasz Konopczak - ebook
NOWOŚĆ

Śpiew stali ebook

Łukasz Konopczak

4,2

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Śmierć zwykle oznacza koniec. Dla nich okazała się początkiem.

Gdy wybranka Susanoo, boga piorunów, umiera, jego furia zmienia prastary porządek i powoduje, że świat kami oraz ludzi zmierza ku zagładzie. Bóg, wiedziony pragnieniem odzyskania utraconej miłości, schodzi w odmęty piekieł, by stawić czoła przerażającym próbom. Jego decyzje niosą ze sobą okrutne konsekwencje…

Tymczasem Kana Yamamoto, członkini zasłużonego japońskiego rodu, walczy o przetrwanie swojego klanu w obliczu inwazji Mongołów. Nie wie jeszcze, że już wkrótce najeźdźcy zza morza będą najmniejszym z jej kłopotów. Niebawem losy Kany nierozerwalnie splotą się z planami okrutnego następcy cesarskiego tronu. Jednak największy cios przyjdzie od strony przyjaciela…

Śpiew stali” zabiera Czytelnika w fascynującą i brutalną podróż do serca średniowiecznej Japonii, gdzie mitologia miesza się z rzeczywistością, a losy bogów oraz ludzi łączą w dramatyczną sagę. To epicka opowieść o honorze, spiskach, zemście i sile woli niezłomnej jak stal.

Do namiotu wszedł mężczyzna na oko pięćdziesięcioletni. Jego nieznająca słońca skóra niemal zlewała się z bielą namiotu. Kościste palce, charakterystyczna ziołowa woń i obojętne spojrzenie bez cienia wątpliwości wskazywały na lekarza.
– Która noga? – zapytał bez zbędnych ceremoniałów.
– A może by tak „panie”, „szogunie”, „dowódco”? – obruszył się Takashi.
– Woli szogun zachować tytuł czy może jednak kończynę?
– Prawa – odpowiedział bez namysłu.
Chudzielec podszedł do pacjenta i przyjrzał się obrażeniom.
– Wszystko od pasa w dół ściągamy i kładziemy się na brzuch – zakomenderował.
– Zaraz, stop. Jakie od pasa w dół?! – Kolos próbował się bronić.
– Kolejny wstydliwy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 691

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
5
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

stal śpiewa pieśń zyciayi śmierci
00
iCate0

Dobrze spędzony czas

(Książkę otrzymałam od autora w ramach współpracy, ale w żaden sposób nie wpłynęło to na moją opinię). Wyjątkowo przed czytaniem przeczytałam opis i brzmiał zachęcająco, poza tym ta okładka! Jest przepiękna. Okazało się, że w ogóle jest przepięknie wydana, bardzo dopracowana i szczegóły w środku mnie zachwyciły. Zaczęłam i już od samego początku wiedziałam, że się polubimy, mimo że tak naprawdę nigdy nie czytałam książki osadzonej w czasach samurajów (mangi to co innego...). Dzięki temu już od początku poczułam się w tej książce jak w domu, ale spokojnie - nawet jeśli nic nie wiecie i nigdy nie czytaliście nic podobnego, wszystko można wyciągnąć z kontekstu, a to co trzeba zostało wytłumaczone. Ta książka stoi też przede wszystkim bohaterami - jest ich sporo, ale bez problemu ich odróżnimy i nawet po kilku dniach nie miałam problemu z powiedzieć kto jest kim (chociaż standardowo miałam na początku problem z imionami), są różni, mają inne motywacje i zwyczajnie nie da się ich pomyli...
00
ksiazki-legimi4

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Bardzo wciąga. Krótkie rozdziały są super
01

Popularność




Łukasz Konopczak

Śpiew stali

Mamie, pierwszej Czytelniczce,

która nijak nie potrafiła skrytykować tekstu.

Michałowi Wawrzyniakowi,

który choć mnie nie zna,

miał na mnie ogromny wpływ.

Bo przecież nikt nie ukradł mi marzeń.

Prolog

Pałac w miejscowości Suga

Był wysoki. Postawny. Silny. Nie mógł jednak nic zrobić…

Stał na potężnym tarasie otoczonym zewsząd śnieżnobiałymi wieńcami chmur. Wpatrywał się w bezkresne niebo i szukał odpowiedzi. Nie znajdywał ich…

Otarł mokre policzki oraz gęstą brodę i wszedł z powrotem do sypialni. Skierował się w stronę łoża. Pod baldachimem koloru kości słoniowej leżała Ona. Woda dla jego ognia.

Jakżeż była różna od niego!

Jej niegdyś czarne niczym smoła włosy stały się szare. Skóra jaśniejąca dawniej jak słońce stała się blada, a ciało… W przeszłości pełne, teraz było wymizerowane. Ona przykryta prześcieradłem barwy złotego piasku patrzyła na niego z trudem, lecz z niesłabnącym podziwem. Gdy usiadł przy niej, położyła dłoń na jego dłoni.

– Płakałeś, ukochany – stwierdziła.

– Nie, to… pada deszcz – zaprzeczył.

– Pada tylko wtedy, gdy płaczesz – powiedziała i posłała mu uśmiech. – Nie zamartwiaj się. Dałeś mi wszystko… – Zasłoniła usta ręką. Zakasłała, a między palcami zalśnił szkarłat.

– Oszczędzaj siły, kochanie. – Chwycił jej dłoń i wytarł w swoją kremową koszulę. – Znajdę lekarstwo.

Spojrzała na jego zaplamione ubranie.

– Z tego, co widzę, jest już za późno. – Uśmiechnęła się. – Nie szkodzi. Przeżyłam dzięki tobie, i z tobą, wszystko. Po dwakroć. Nadszedł jednak mój czas.

– Odejdę więc z tobą!

– Mój miły… Bogowie są wszechpotężni, ale istnieją pewne reguły, których nawet oni nie mogą nagiąć. Dlatego nie możesz odejść. Być może jednak nadejdzie dzień, kiedy twoja służba dobiegnie końca… Będę wtedy czekać – powiedziała i zamknęła oczy.

Jego rozpaczą – grzmot. Furią – pioruny. Smutkiem – deszcz.

Burza rozdarła niebo…

第1部

第一章

Hakata płonęła. Tysiące ognistych strzał rozświetlały nocne niebo. Dźwiękom naciąganych i zwalnianych cięciw towarzyszył krzyk. Krzyk, tumult, smród i krew. Mnóstwo krwi.

Katsuro nie tak wyobrażał sobie pierwszą podróż nad morze. Dotąd jego wyobrażenie o wyglądzie plaży było zbudowane na podstawie opowieści babki: krystalicznie czysta woda, bryza delikatnie smagająca policzki i złoty piasek łaskoczący stopy. Teraz rozglądał się wokół i zdawało mu się, że bogowie zapomnieli o tym miejscu i jego pierwotnym wyglądzie. Morskie garby mętnością przypominały kałuże, wiatr oraz deszcz zacinał ostro – niemal zdzierał twarz – a piasek był… brudny. Nasączony. Właził w każdą szczelinę zbroi i gryzł skórę. Ponadto obrazu dopełniali jego kompani, którzy – zamiast korzystać z nadmorskich uroków – leżeli w swoich własnych szczynach. Był pewny, że w jego pamięci plaża na zawsze pozostanie cmentarzyskiem.

Pomimo młodego wieku Katsuro był bardzo sprawnym wojownikiem. Fakt, że miał dwóch braci, starszych braci, walnie przyczynił się do jego siły, odporności i sprytu. Braterskie igraszki oraz bezpieczne treningi, podczas których największą raną była ta zadana bambusowym mieczem, nie mogły się jednak równać z walką z mongolskim najeźdźcą. Był na skraju wytrzymałości, fizycznej i psychicznej. Większość ruchów wykonywał dzięki pamięci mięśniowej, ćwiczonej latami w dojo. Odwodniony i głodny organizm błagał o przerwę, ale szanse na to były niewielkie.

Jego młody umysł radził sobie jednak jeszcze gorzej. Nieustannie obserwował swoich umierających towarzyszy broni, a ci ginęli na wiele sposobów: płonęli żywcem, otrzymywali zdradziecki sztych w plecy, wykrwawiali się. To tylko początek długiej listy, aktualizowanej co chwila o nowe przykłady. Najwięcej śmierci przynosiły jednak strzały, które spadały na brzeg niczym monsunowy deszcz – gęsto i często.

Pięćdziesiąt cztery dni pod ciągłym ostrzałem. Dzielni japońscy samurajowie ginęli w obronie ostatniego bastionu na drodze Mongołów do serca kraju. Nieprzyzwyczajeni do ataków dystansowych bushi nie byli w stanie nawiązać walki z wciąż ukrywającymi się na statkach żołnierzami wielkiego chana Kubilaja. Jedyną okazją do bezpośredniego starcia były conocne napady na okręty wroga. Te przepadły jednak kilka dni temu, kiedy najeźdźca rozwiesił między dryfującymi na spokojnej wodzie statkami łańcuchy. Katsuro zdążył kilkukrotnie wziąć udział w takiej akcji pod dowództwem Kusano Jiro.

Pod pretekstem poddania się samurajski oddział podpływał łódką do statku dowódcy. Gdy znajdował się już na pokładzie, przechodził do błyskawicznego ataku. Zdezorientowani Mongołowie nie mieli nawet czasu dobyć broni. Była to jednak, nomen omen, kropla w morzu.

Tylko tego jednego dnia Katsuro położył trupem już dziesięciu czy dwunastu przeciwników, którzy nielicznie pojawiali się na plaży. A może było ich więcej? Stracił rachubę.

Gdy zabił kolejnego, spojrzał na klingę swojej katany. Była cała czerwona. Jednym sprawnym ruchem strząsnął sączącą się po niej posokę, spod której wydobyło się wspaniałe srebrzyste ostrze z hartowanej stali, której nie powstydziłby się wielki rzemieślnik Amakuni Yasutsuna. Rozejrzał się wokół.

– Czy tak wygląda bushidō w rzeczywistości? – zapytał na głos, gdy zerknął na swoje pokryte pęcherzami dłonie i przyjrzał się kolejnym oddziałom jego armii dziesiątkowanym przez deszcz strzał.

Skorzystał z chwili oddechu, odgarnął spocone czarne włosy i rozejrzał się po piaszczystym cmentarzysku. Wyciągnął zza pazuchy piękną haftowaną chustę przygotowaną specjalnie na tę okazję przez jego matkę. Dwa miesiące wcześniej ten podarunek był niemal w całości biały. Teraz przypominał raczej kolor świeżej gleby. Wytarł nią twarz i uświadomił sobie, że nie bardzo będzie wiedział, jak wyjaśnić ślady, których z całą pewnością nie da się usunąć. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i ruszył dalej. Mocniejszy podmuch wiatru przyniósł jego spoconym plecom chwilową ulgę.

Pomimo krzyków, jęków oraz fal nieustająco trzaskających o skały usłyszał znajomy głos. Spojrzał w prawo i zobaczył samuraja dosiadającego piękną kasztanową klacz. Miał na sobie niebieską zbroję, której przydatność była już na wykończeniu. Roztrzaskana maska menpō już od dawna tonęła w morskich głębinach. Brak prawego ōsode odsłaniał ramię. Lewy nagolennik pękł wzdłuż, zaś szata przypominała bardziej szmatę niż strój. Mógłby on jednak walczyć nawet bez całego rynsztunku, a nie zabrakłoby mu odwagi i animuszu. Niczego innego Katsuro nie spodziewał się po generale Kenzou Yamamoto, swoim ojcu.

– Naprzód, panowie! Nie poddawać się! Ci barbarzyńcy ugną się w końcu przed waszą niezłomnością! – krzyczał wniebogłosy dowódca, aby zagrzać swoich żołnierzy do walki.

Kenzou Yamamoto, potomek wielkich wojowników przeszłości, nie bał się niczego prócz dwóch rzeczy. Co oczywiste – swojej żony oraz tego, że straci synów. Nie było większej chwały dla samuraja niż zginąć w boju, lecz generał, ale przede wszystkim ojciec, zamierzał dowieźć ich do domu w jednym kawałku. Dlatego korzystał z przywileju poruszania się konno także po to, aby co jakiś czas dyskretnie spoglądać, czy bracia mają się dobrze. Choć kochał ich równie mocno, szczególnie bał się o Katsuro, gdyż ten był najmłodszy i nieobeznany z wojną. Gdy tylko zobaczył, że jest cały i zdrowy – co równało się ze staniem o własnych siłach – zawrócił i poprowadził kolejne natarcie.

Konnica, którą poprowadził na kolejne oddziały lądujące na nabrzeżu, wybiła nieprzyjaciela w okamgnieniu. To dodało odwagi piechocie, która wykrzyczała gromkie „Hurra”. Katsuro przyłączył się do tej chwilowej radości, ale zaraz poczuł ból w lewym ramieniu. Zauważył, że wystaje z niego płonąca strzała. Spróbował ją wyciągnąć. Gdy dotknął lotki, pieczenie stało się nie do zniesienia. Zaklął siarczyście.

Dostrzegł to stojący niedaleko medyk. Podbiegł do niego w dwóch susach.

– Zaciśnij zęby! – powiedział i chwycił strzałę.

Katsuro skinął głową, ale nie był gotowy na to, co nadeszło. Gdy tylko ostrze opuściło jego ramię, fala gorąca rozlała się po całym ciele. Próbował powstrzymać krzyk i tylko stęknął głośno. W myślach przeklinał jednak najstarszych przodków lekarza.

– Nic ci nie będzie. Strzała weszła płytko – zakomunikował medyk, oglądając ranę.

– Dziękuję – odpowiedział Katsuro, choć nie do końca dawał wiarę jego słowom.

– Kryć się! – ryknął czyjś głos.

Wciąż cierpiący i zdezorientowany Katsuro obejrzał się i zobaczył kolejną salwę pożogi spływającą na jego oddział niczym wodospad.

Ruszył ile sił w nogach i skrył się za niewielkim głazem. Rzucił się na piach, który dostał się tam, gdzie jeszcze chłopak go nie miał… Do ust. O ileż jednak przyjemniejszy jest smak piasku zamiast strzały w plecach! A nawet kilku… Nieduży kamień na szczęście wystarczył. Zanim Katsuro się podniósł, poczuł silny podmuch wiatru. Znajdowali się w zatoce, więc wiatr nie był tu niczym niezwykłym, ale siła tego była jakby większa.

– Bez znaczenia – zmitygował się. – To pewnie moja wyobraźnia.

Okazało się, że grad strzał, przed którym chwilę wcześniej się ukrył, był tylko dywersją. Do brzegu dobiły kolejne oddziały Mongołów. Katsuro rozejrzał się, żeby ocenić siły obu stron. Wróg miał przewagę. Zdecydowaną. O ucieczce nie było jednak mowy. Poprawił zatem miecz w dłoniach i ruszył na spotkanie przeznaczenia. Pierwszych trzech położył sprawnie. Nie stanowili wyzwania dla jego kendo. Tego samego nie można było powiedzieć o jego czwartym przeciwniku. Sam tylko wzór czarnej zbroi ze złotymi pasami mówił wiele o jego randze i umiejętnościach. Katsuro czuł, że koniec nadchodzi. Poczucie dumy mieszało się jednak z jego młodzieńczym pragnieniem życia.

Górujący nad nim o co najmniej dwie głowy Mongoł zaatakował wściekle. Gdyby Katsuro podjął próbę bloku, potężne mięśnie oponenta z pewnością przebiłyby się przez obronę i rozpłatały w pół. Postanowił więc uciec w bok. Wciąż pulsujące ramię przypomniało o sobie przeszywającym prądem. Ataki gęsto zarośniętego mężczyzny nasilały się z każdą sekundą. Były bardzo niechlujne, ale każdy ruch wymuszał na Katsuro intensywną pracę nóg, pozbawiającą go sił witalnych. W końcu, przyparty do ogromnego głazu, postanowił zaatakować. Wciągnął powietrze i ruszył. Wyprowadził poziomy sztych, ale przeciwnik uskoczył lekko i chwycił jego dłonie. Szarpnął i rzucił nim niby szmacianą lalką, przy okazji wyrywając mu miecz.

Katsuro wylądował twardo i przetoczył się kilka razy. Chciał się podźwignąć, ale jedyne, na co było go stać, to klęczki. Oponent stanął przed nim i uniósł miecz. Katsuro z twarzą pokrytą piaskiem wbił tępy wzrok w Mongoła.

– Nie! – zawył czyjś głos.

Katsuro znał jego dźwięk. Należy do mojego ojca. Już jednak za późno, pomyślał. Zamknął oczy i czekał na chwałę.

Huk. Potężny huk łamanego drewna rozdarł otchłań, w której przebywał umysł Katsuro. Nie tak wyobrażał sobie śmierć. Otworzył oczy, a resztki świadomości podpowiedziały mu, że jeszcze żyje. Choć ledwo.

Uniósł wzrok i zauważył, że Mongoł, jego egzekutor, patrzy na morze. Ta chwila nieuwagi kosztowała najeźdźcę głowę. Oddzielił ją płynnym ruchem Kenzou Yamamoto, który dojechał do niego na swojej kasztanowej klaczy.

Katsuro jednak tego nie widział. Patrzył na mongolskie statki, które rozbijał tajfun, dziko tańczący na powierzchni wody. Obserwował, jak potężne okręty, morskie cuda techniki, roznoszone są w drzazgi przy najmniejszym kontakcie z niepowstrzymanym żywiołem. Uśmiechnął się. To chyba jednak sen, pomyślał.

Fale rozbijające się o skały. Huk pękającego drewna. Krzyki tysięcy ludzi. Gwizd wiatru. Ta symfonia brzmiała w uszach Katsuro jeszcze przez chwilę. Nie wytrzymał on jednak do końca przedstawienia. Zmęczone i ranne ciało padło na piasek niczym wymięte tabi. Młody wojownik mógł w końcu odpocząć.

第二章

Strzała za strzałą dosięgała celu. Drewniany cel raz po raz trzaskał, gdy stalowy grot rozłupywał go na drzazgi.

Kana Yamamoto była sama na terenie dojo. Towarzyszył jej świst rozdzieranego powietrza. Tylko tutaj, w sali treningowej, jej zaprzątnięta strachem i niepokojem głowa odnajdowała spokój. A miała czym się martwić.

Mąż oraz synowie wyruszyli na wojnę. Nie widziała ich od kilku miesięcy. Nie otrzymywała wieści. Każdego dnia budziła się i biegła do stajni, aby sprawdzić, czy może w nocy udało im się bezpiecznie dotrzeć do domu. Za każdym jednak razem spotykał ją zawód. Gonitwa myśli sprawiała, że trzewia wykręcały jej się na drugą stronę, a ręce trzęsły. Zmieniło się jedynie to, że przestała płakać. Nie miała już na to sił. I gdy tak kręciła się bez celu po wielkiej posiadłości, w końcu trafiała do dojo, które było jak brama do innego świata. U jego progu zostawiała trwogę, a chwyciwszy łuk, zmieniała się w kogoś innego. Silniejszego. Wytrwalszego. W wojownika. Ręce uspokajały się i wygrywały na cięciwie śmiertelną arię pocisków.

Strzelała od zawsze. Z dzieciństwa nie pamiętała wiele, ale była pewna, że równocześnie z pierwszymi postawionymi przez siebie krokami otrzymała malutki łuk. Wyciągnęła kolejną strzałę z kołczanu. Napięła łuk. Wstrzymała oddech i pozwoliła lotce prześliznąć się przez palce. Stalowy grot ugrzązł w drewnianym celu obok dwudziestu innych.

– No, no, ten kawałek drewna nie ma z tobą najmniejszych szans – powiedziała korpulentna postać stojąca u wejścia. Choć była już kompletnie siwa, jej włosy wciąż były bujne. Policzki miała pełne, dłonie zdradzały podeszły już wiek, ale była w nich gracja, zaś oczy… przepełniała mądrość i doświadczenie. Tak, Chizue Yamamoto dużo wiedziała. I jeszcze więcej widziała.

Kana opuściła łuk, obróciła się i obdarzyła widza pięknym uśmiechem.

– Cóż, szanowna teściowo… Niestety żywych celów jest w naszym dojo jak na lekarstwo. Gdybym takowy miała, chętnie bym do niego postrzelała.

– A to mało zwierzyny jest w naszych lasach? – zapytała siwowłosa.

– Mnóstwo – odpowiedziała. Wyprostowała się, przyłożyła palec pod nosa, wyraźnie imitujący wąs, i wykrzywiła lekko twarz. – „Ale polowanie nie przystoi kobiecie” – rzekła z akcentem wskazującym na pochodzenie ze wschodu.

Chizue roześmiała się.

– Nie możesz się dziwić panu Bansai. Jeszcze by się okazało, że strzelasz lepiej od niego. A to stawiałoby jego dumę w niezręczniej sytuacji – powiedziała starsza pani i zaciągnęła intrygująco pachnące ziele do swoich płuc. – I tak przy okazji… Nie pokazuj mu nigdy swojej impresji – dodała, przykładając palec pod nos.

– Ach, no tak. Nie chciałybyśmy przecież odbierać mężczyznom ich godności – prychnęła Kana.

Kobieta wystrzeliła ostatnią strzałę zalegającą w kołczanie. Odłożyła łuk na swoje miejsce i podeszła do najeżonego od strzał celu. Wyjąwszy wszystkie, oceniła, że drewno stojaka jest już na tyle zniszczone, że trzeba je wymienić. Poza tym nie chciała pozostawiać po sobie śladów przebywania w dojo. Wymieniła cisową płytę i podeszła do stojaka, na którym dumnie prężyły się bronie wszelkiej maści. Chwyciła najprostszą. Bambusowy miecz. Wróciła na środek sali i wzniosła go nad głowę. Stanęła w pozycji wyjściowej i zaczęła powtarzać podstawę szermierki. Ippon-uchi.

Z żarliwością znaną tylko japońskim kobietom cięła powietrze. Raz po raz unosiła shinai i gdy ten tylko dosięgał niewidzialnego celu, wypuszczała powietrze.

Po kilku ruchach jej czoło zrosił pot. Policzki się zaczerwieniły, a kruczoczarne włosy przylepiły do karku. Nie ustawała jednak i była tak dokładna, jak na początku ćwiczenia.

Chizue obserwowała ją z zaciekawieniem. Nie chciała jej przerywać, ale znana z tego, że raczej nie gryzie się w język, wtrąciła:

– Czemu nie pojechałaś z nimi?

Kana zatrzymała się w połowie ruchu. Opuściła miecz wzdłuż ciała. Nie wiem. Właściwie to nie wiem, pomyślała.

– Chciałam. Bardzo chciałam. Ale… ktoś musi strzec domu – powiedziała wymijająco.

– Nie wierzysz w mistrza Sakatę? Ma swoje lata, ale mało jest tak zdolnych szermierzy.

– Tylko w niego wierzę. Mam jednak wątpliwości co do pozostałych, tak zwanych, obrońców. Syn kowala, kucharz czy tych kilku zbirów, których przygarnął mój mąż, to raczej wątpliwa ochrona – rzekła Kana.

– Całe szczęście czuwa nad nami Onna-bugeisha. – Chizue puściła oczko rozmówczyni.

– Ha! Dawno nie słyszałam tego określenia. Mój ojciec pragnął, abym stała się jedną z nich. A przynajmniej kimś podobnym. Na pewno jakimś rodzajem wojownika. – Uśmiechnęła się.

– Niech no zgadnę. Matka się nie zgodziła.

– Szczerze mówiąc… – Kana zawahała się – nie pamiętam. To dziwne, ale z matką wiążę tylko jedno wspomnienie. I to nie całkiem szczęśliwe. Wydaje mi się, że wolała, żebym znalazła dobrego męża i założyła rodzinę – prychnęła.

Chizue wypuściła siwą chmurę dymu ponad głowę.

– Czyli mówisz, że mój syn to nieodpowiednia partia? – Uniosła brew.

– Co? Nie, ja tylko… – zmieszała się Kana.

– Żartuję. Wiem, o co ci chodzi. Widzę w tobie wielką pasję i energię. Jesteś wspaniałą matką i żoną, ale czegoś ci brakuje. Rozumiem.

Kana spojrzała pytająco na rozmówczynię. Czyżby? Teściowa zarzuciła głową i prychnęła, gdyż odgadła myśli synowej.

– Wyobraź sobie, że w ciągu siedemdziesięciu lat mojego życia też miałam marzenia, ale większość odeszła w zapomnienie, ponieważ nie przystawały kobiecie o moim statusie. Nie żałuję, że wybrałam kaligrafię, ale gdybym wiele lat temu miała choć połowę tej odwagi i wiedzy, którą mam teraz, kto wie… może byłabym szogunem – parsknęła śmiechem.

– Ciekawa jestem, co to były za pragnienia – powiedziała Kana z uśmiechem.

– Z pewnością chciałabyś wiedzieć! Może kiedyś, na łożu śmierci ci opowiem. A teraz trenuj i się módl. Na honor! – zakrzyknęła starsza pani i oddaliła się w stronę domu.

– Na honor! – odpowiedziała Kana.

Wróciła do ćwiczeń i poczuła się lżejsza. Jak gdyby ogromny ciężar spadł z jej barków. Nie oznaczało to jednak, że trening się skończył. Po prawdzie wolała, aby nie kończył się wcale. Pragnęła trwać w tej beztrosce do momentu powrotu jej rodziny. Jej życzenie miało niedługo się spełnić. Choć może nie tak, jak to sobie wyobrażała.

第三章

Rodzinna posiadłość klanu Yamamoto była nie tylko ogromna, ale też piękna. Na szczególną uwagę zasługiwał zaś ogród. Jego powierzchnia obejmowała niemal całą dolinę, a wspaniałe i rzadkie okazy roślin dopełniały majestatycznego i pełnego harmonii obrazu. Cały został oczywiście urządzony zgodnie z zasadą „ucz się od natury, lecz jej nie kopiuj”.

Gdy pewnego pięknego letniego dnia Kenzou pracował w ogrodzie, odszukał go najmłodszy z jego synów, Katsuro, ponieważ chciał zapytać go o coś bardzo ważnego. Coś, czego nie rozumiał.

– Ojcze! Ojcze! – Chłopiec pędził, mijając po drodze przepiękne azalie.

Jego rodziciel, nie odrywając wzroku od przycinania malutkich gałązek, uniósł palec wskazujący, czyli nakazał synowi, aby ten poczekał i nieco się uspokoił. Gdy najstarszy Yamamoto skończył, obrócił się do dziecka.

– Tak, synu, w czym mogę ci pomóc?

– Przed chwilą szanowna babcia kazała zapisać mi słowo, którego nigdy nie słyszałem. Gdy zapytałem ją, co ono oznacza, odparła, że tylko dorośli chłopcy bawiący się w wojnę to wiedzą – mówił niezwykle podekscytowany i wciąż lekko dyszał.

Kenzou prychnął i pokręcił głową.

– Cóż to za słowo?

– Honor!

Gdy Kenzou usłyszał ten wyraz, uśmiechnął się szeroko, zdjął słomkowy kapelusz z głowy, poprawił czarne, choć już delikatnie siwiejące włosy i zapraszającym gestem wskazał synowi koc, przygotowany wcześniej, aby na nim odpoczywać. Katsuro czym prędzej uklęknął na nim, nadstawił uszu i wbił wzrok w piwne oczy ojca.

– Otóż po pierwsze, musisz wiedzieć, że to słowo jest pojęciem bardzo szerokim – rozpoczął wykład. – Filozofowie i mędrcy spierają się na ten temat od wieków.

– To znaczy, że nie ma jednej definicji?

– Obawiam się, że nie. Na przykład dla nas, samurajów, honor jest nierozerwalnie połączony z bushido. To właśnie droga wojownika wyznacza kodeks postępowania, za którego złamanie jest tylko jeden rodzaj zapłaty.

– Co to takiego?

– Śmierć.

Chłopiec spiął się nieco, ale brnął dalej.

– Ale czy śmierć nie jest straszna?

Kenzou podszedł do syna i uklęknął przed nim. Położył mu rękę na ramieniu.

– Nie, synu. Śmierć nie jest straszna. To życie bez honoru jest straszne.

Katsuro patrzył w oczy ojca i starał się objąć umysłem wagę wypowiedzianych słów.

– A czy nasz kowal, pan Teppei, ma honor?

– Tak, oczywiście. Jednak nie jest on bushi i nie może popełnić seppuku. Może jednak splamiony honor odpracować uczciwą służbą.

– A czy złodziej też ma honor?

– Według niego samego tak.

– Ale jak to?! Przecież złodzieje to przestępcy. Trzeba im ucinać ręce! – zaprotestował Katsuro.

– Synu, honor to zbiór zasad wyznawanych przez jednostkę. Nie zaś jednolite prawo dla wszystkich.

– Ale… – próbował się wtrącić, lecz Kenzou przerwał mu gestem.

– Może podam ci przykład. Czy uważasz, że należy uciąć ręce człowiekowi, który ukradł chleb, aby nakarmić swoją głodującą rodzinę?

Katsuro zamilkł i długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Ojciec wyrwał go z jego rozważań.

– Jak zatem widzisz, nie ma jednej definicji tego słowa.

– W takim razie czym dla ciebie jest honor, ojcze?

Kenzou uśmiechnął się i popatrzył w górę. Zamknął oczy i wciągnął powietrze w płuca. Przytrzymał je parę sekund i w końcu wypuścił.

– Dla mnie to walka do końca, bronienie i pomaganie słabszym oraz służenie cesarstwu.

– Czyli trochę jak nasz pies, Haruto?

– Jak pies?! – oburzył się Kenzou.

– No tak. Przecież broni nas przed zagrożeniem, pomaga zaganiać zwierzęta, no i nam służy – odpowiedział chłopiec bez wahania.

– Ha, ha – zaczął szczerze śmiać się ojciec. Po raz kolejny zdumiała go spostrzegawczość syna. Nie mógł się też nadziwić, w jak niezwykły sposób dzieci postrzegają świat.

Gdy Katsuro przekręcił się na drugą stronę, jego umysł przeskoczył do następnego wspomnienia.

– To boli! – krzyknął ze złości i frustracji pięcioletni chłopczyk. Był bardzo drobny i zgodnie z rodową tradycją wszystkie włosy na głowie miał wygolone. Naprzeciw stał rosły mężczyzna o pięknych kruczoczarnych włosach, spiętych w kok. Obaj trzymali bambusowe miecze.

– Oczywiście, że boli. Chyba nie oczekiwałeś innego efektu po roku ćwiczeń? – rzucił prowokująco, acz ze szczerym uśmiechem, Kenzou Yamamoto i dodał: – Wstawaj, chłopcze! Jeszcze raz!

Katsuro pomimo braku siły i obolałych rąk wolał kontynuować trening niż brać udział w zajęciach z kaligrafii ze swoją babcią, która pomimo nieznajomości rycerskiego fechtunku potrafiła zadać ból wcale nie gorzej niż jego ojciec. Wstał, podniósł miecz i przyjął postawę.

Zaatakował ojca z całą mocą, jaką miał w swoich rączkach, ale rezultat mógł być tylko jeden. Kenzou sparował cios i wytrąciwszy syna z równowagi, uderzył go w dłoń. Ten padł na drewniane deski, przyparł rękę mocno do ciała i zaczął głośno płakać, co wywołało salwy śmiechu u starszych braci, którzy również trenowali w dojo. Ojciec spojrzał na nich surowym wzrokiem i rzekł:

– Jeśli dobrze pamiętam, to jeszcze kilka lat temu przechodziliście przez to samo. I wcale nie płakaliście ciszej!

Seiichi i Hideki zmieszali się na te słowa i padli na kolana.

– Wybacz nam, ojcze!

– Wracać do treningu!

– Tak jest!

Gdy najstarszy z rodu Yamamoto udzielił reprymendy synom, zwrócił się znów do najmłodszego, który energicznie wycierał łzy, aby ustrzec się przed kolejnymi docinkami ze strony braci.

– Synu, prawdziwemu wojownikowi wolno płakać. Wolno mu też czuć strach, bezradność i ból. Natomiast nigdy nie wolno mu się poddać!

Chłopiec słuchał uważnie. Pomimo palącego uczucia w ręce wstał. Podniósł bambusowy miecz i przyjął pozycję do walki.

– Jeszcze raz, ojcze!

第四章

Katsuro otworzył oczy. Jego nozdrza zaatakował zapach ziół oraz utensylii lekarskich. Nie musiał się podnosić, aby wiedzieć, że jest w szpitalu polowym. Uśmiechnął się na myśl o tym, że żyje, oraz wspomnień, które oglądał podczas snu. Miał nadzieję, że przysporzył swojemu klanowi chwały i, co może nawet ważniejsze, że ojciec był z niego dumny, gdy parł naprzód podczas bitwy i się nie poddawał.

Chciał się rozejrzeć. Podniósł się, ale zakręciło mu się w głowie. Opadł ciężko z powrotem na matę. Gdy tylko świat przestał się kręcić, postanowił ponowić próbę. Tym razem spokojniej. Wsparł się na łokciach, ale ręce nie były w lepszym stanie niż głowa. Mocno drżały. Spojrzał na lewe ramię. Było całe zabandażowane. Wielka czerwona plama wyraźnie przebijała się przez cienki materiał. Potem zerknął na dłonie. Setki mniejszych lub większych pęknięć i cięć zostały pokryte kleistym mazidłem. Wystraszył się, ponieważ nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Zauważył go lekarz, który podszedł do niego.

– Spokojnie, synu. To w zupełności normalne. To z pewnością twoja pierwsza wojna, prawda? – zapytał z uśmiechem na twarzy.

Katsuro pokiwał głową.

– Tak myślałem. Trzymałeś swój miecz pewnie i atakowałeś z wielką mocą. Zwyczajnie przeciążyłeś mięśnie. Wystarczy trochę odpocząć i drgania znikną. Jeśli chodzi o ramię i dłonie, to są to powierzchowne uszkodzenia. Zdecydowanie radziłbym jednak, aby oszczędzać ranę w okolicach pasa.

Dopiero po tych słowach do mózgu Katsuro dotarła informacja o wściekłym pieczeniu z lewej strony brzucha. Chłopak odkrył lekko kołdrę i zlokalizował źródło bólu. Było ono obłożone dosyć sporym opatrunkiem. Nie pamiętał tej rany.

– Mushin – powiedział lekarz.

Chłopak spojrzał na niego pytająco, a ten pośpieszył z wyjaśnieniami.

– To uczucie, którego doznaje się podczas zgiełku bitewnego. W trakcie walki nasz umysł zupełnie ignoruje informację o bólu i dopiero po opadnięciu emocji ją filtruje. Straciłeś trochę krwi i zemdlałeś. Dlatego tu jesteś.

– Dziękuję. Czuje się nieco lepiej, ale jeśli pan pozwoli, spróbuję zasnąć.

– Oczywiście – odpowiedział medyk, ale Katsuro już go nie usłyszał. Znów odpłynął.

***

Tym razem młodemu wojownikowi nic się nie śniło. Albo przynajmniej tego nie pamiętał. Obudził go rumor dochodzący spoza namiotu. Był późny wieczór, może nawet noc. Nie był pewny. Spojrzał na swoje ręce. Ku jego uciesze, mniej już się trzęsły. Pieczenie wokół rany nie ustało, ale nie doskwierało już tak bardzo.

– Bolało bardziej podczas treningów – powiedział do siebie i rozejrzał się po namiocie. Wszyscy spali, więc postanowił się wymknąć i sprawdzić, co to za cały raban. Podniósł się z trudem, ale utrzymał równowagę. Wziął to za dobry omen i zaczął ostrożnie mijać pozostałych pacjentów.

Wystawił głowę na zewnątrz i zobaczył, jak pozostali wojownicy świętują zwycięstwo. Siedzieli przy wielkich ogniskach, piekli tłuste mięsiwa i popijali sake. Wszyscy bardzo radośnie śpiewali pieśni o honorze, cesarzu i ojczyźnie. Uśmiechy nie schodziły z ich twarzy. Katsuro został dostrzeżony przez swojego brata, Hidekiego. Tamten na jego widok rozpromieniał jeszcze bardziej i zaczął krzyczeć.

– Hej, Katsuro! Chodź tu do nas, braciszku! – Miał długie, rude włosy.

Chłopak opuścił prowizoryczny szpital i dosyć niepewnym krokiem poszedł w stronę nawołującego. Nie miał siły na zabawę. Wiedział jednak, że się nie wywinie. Starszy brat przyskoczył do niego, objął jego szyję i zaczął energicznie wcierać mu pięść w czubek głowy. Wywołał tym oczywiście śmiech współtowarzyszy, ale Hideki zaraz spoważniał, co przy jego stanie upojenia było nie lada wyczynem. Wytężył zielone oczy i zmarszczył brwi.

– Panowie bracia! Niech sobie panowie wyobrażą, że ten tutaj bushi ma zaledwie piętnaście lat!

Ta informacja zaskoczyła zebranych przy wielkim kociołku, w którym gotował się niezwykle aromatyczny gulasz. Wszyscy zgodnie kiwali głowami, wyrażając aprobatę i podziw.

– Ha! Mało tego! – kontynuował wciąż poważny, acz coraz mocniej chwiejący się Hideki. – Położył trupem więcej tych barbarzyńskich gnid niż ja. Wiem, bo liczyłem!

Mocno pobudzone towarzystwo ryknęło śmiechem. Katsuro jednak bardzo się zawstydził. Jego policzki zarumieniły się na purpurowy wręcz kolor, co nie uszło uwadze otyłego samuraja z wąsem.

– Ha, patrzcie go! Taki zabójczy, a taki wstydliwy! Napij się z nami, chłopcze! – wykrzyczał i wcisnął mu naczyniew rękę, nie omieszkując go przy tym oblać.

Katsuro wzniósł je i na hasło „zdrowie” upił nieco krystalicznego trunku. Wykrzywił się, bo było to niezwykle gorzkie. Zdecydowanie wolał wodę.

Po kilku toastach za poległych towarzyszy i chwałę cesarstwa nogi chłopaka zmiękły, a pieczenie w boku zelżało. Katsuro był pewny, że ma to jakiś związek z napojem, który nawet zaczął mu smakować. Poczuł naraz ogromną chęć eksploracji okolicy. Skorzystał z chwili nieuwagi całej grupy, która rozpoczęła śpiewać kolejną pieśń, i wymknął się chyłkiem, żeby oddalić się w jakieś cichsze miejsce. Najlepiej bez pijanych mężczyzn. Po paru minutach udało mu się zostawić cały zgiełk za sobą.

Przechadzał się po obozie, aż dotarł w końcu do namiotów służących jako tymczasowe więzienie. Nie było to najpiękniejsze i najprzyjemniejsze miejsce i w zasadzie nie zamierzał tu przychodzić, ale uznał, że skoro już tu jest, to przecież nie zaszkodzi zapoznać się również z tą częścią wojennego protokołu.

Jeńcy siedzieli w swoich celach, a z jego obserwacji wynikało, że mieli tam perfekcyjne warunki. Ku jego zdziwieniu wyżsi rangą oficerowie poruszali się po swych namiotach swobodnie. Nie byli zakuci w kajdany, a wejścia pilnowało tylko dwóch strażników. Pomyślał, że jego ojciec cieszył się tak wielkim poważaniem nawet pośród sił wroga, iż ci nie robili nic nieadekwatnego, żeby obrazić swojego „gospodarza”. Katsuro czuł wielką dumę na tę myśl, nawet gdy dotarł do części więzienia przeznaczonej dla szeregowych wojowników. Ci mieli już dyby na rękach, ale stwierdzenie, że byli tu źle traktowani, nie byłoby zgodne z prawdą. Miski z jedzeniem mieli pełne, a fakt, że zostali opatrzeni, jasno wskazywał, iż otrzymywali pomoc medyczną. Jedynie na ich twarzach malowało się coś niepokojącego. Wszyscy byli spięci i ukradkiem patrzyli w stronę namiotu, który zupełnie nie pasował do otoczenia. Przestronny, z nietypowymi złotymi zdobieniami ciągnącymi się wokół beżowego materiału, nie mógł być oficerskim. Nagle do uszu Katsuro dobiegły okropne dźwięki, na które więźniowie zareagowali wzdrygnięciem i specyficznym sykiem wciąganego powietrza.

Pierwszym był bicz przecinający powietrze. Katsuro nie miał co do tego wątpliwości, ponieważ wielokrotnie słyszał, jak stajenny jego klanu zaganiał zwierzęta do zagrody. Nigdy oczywiście ich nie bił. To znaczy bił… ale pewnego dnia Kana wściekła się z tego powodu.

Katsuro uważał, że ma najlepszą matkę na świecie, ale gdy traciła kontrolę, ze wszystkich sił pragnął znaleźć się na drugim końcu świata, byleby tylko nie oglądać wściekle pulsującej żyły na jej czole. Pierwszy raz przekonał się o tym podczas wspólnego spaceru, kiedy miał mniej więcej pięć lat.

Kana zobaczyła, że stajenny wymierza razy klaczy, która miała problem z posłuszeństwem. Puściła rękę syna i wpadła do stajni niczym burza. Wyrwała bicz z ręki młodzieńca, zamachnęła się i strzeliła końcówką zaraz obok jego ucha. Chłopak chwycił się za bok głowy i zawył z bólu. Tyle wystarczyło, żeby przestał tak robić. Od tego dnia zaganiał zwierzęta bez zadawania bólu. Konie zdawały się doceniać tę zmianę. Chętniej wracały do zagród.

Analizując tę sytuację, Katsuro dopiero teraz zdał sobie sprawę, z jaką wprawą jego matka posłużyła się wtedy batem. Usłyszał kolejny świst.

Teraz starał się rozpoznać drugie brzmienie. Był ono bardzo wytłumione i niewyraźne. Katsuro zdawał sobie sprawę, że nie powinien się mieszać w cokolwiek, co dzieje się w tym namiocie, ale przegrał ze swoją chłopięcą ciekawością. I pierwszym w życiu rauszem. Postanowił, że tylko zerknie i od razu zmyka z powrotem do szpitala. Żeby nie wzbudzać niczyjej uwagi, postanowił podejść tam okrężną drogą.

Już po chwili pożałował decyzji o ścieżce, którą obrał, ponieważ umorusał się błotem niemal po pas. A co gorsza, upadł i zmoczył swój opatrunek. Stwierdził jednak, że skoro jest tak blisko, to nie może się wycofać. Podszedł bardzo ostrożnie do namiotu i poszukał jakiegoś słabego punktu – dziury lub szpary, przez którą mógłby rozpoznać, co dzieje się wewnątrz. Gdy w końcu takowy znalazł, zajrzał do środka.

Ukazał mu się straszny widok. Dostrzegł nagiego mężczyznę. Twarz miał skierowaną w stronę pala, do którego przywiązano mu ręce, przez co widoczne były jedynie jego plecy. Mimo że Katsuro jeszcze kilka godzin temu brał udział w krwawej bitwie, nie widział dotąd czegoś podobnego. Plecy tego człowieka były całe zakrwawione. Odchodzące płaty skóry ukazywały mięśnie i ścięgna. Kolejny szlag wylądował na jego plecach. Katsuro mógł przysiąc, że jeden z mięśni ofiary właśnie wybuchł, przez co zebrało mu się na wymioty.

– Ha, ha, ha! Boli?! – zaryczał potępieńczo ktoś w środku.

Katsuro nie wiedział, do kogo należy głos. Jednak wystrój wnętrza podpowiadał, że mogła to być tylko jedna osoba.

第五章

Sumo uprawiano w Japonii od pięciuset lat. Nie można mu było odmówić szlachetności. Dwoje potężnych przeciwników stawało naprzeciw siebie w okrągłym ringu, aby przetestować swoją siłę. Niezwykle rygorystyczny trening wymagał wielkiej motywacji, a jeśli był on poparty wynikami, rikishi mógł liczyć na to, że pewnego dnia zostanie wielkim mistrzem, Yokozuną.

Kenzou ubolewał jednak nad faktem, że nie mógł wcielić przynajmniej kilkunastu takich atletów do swojej armii. Byliby niezwykłym dodatkiem siejącym postrach w szeregach wojsk wielkiego chana. Nic straconego. Teraz się udało. Może kiedyś zaproponuję takie rozwiązanie cesarzowi, pomyślał.

Najstarszy z rodu Yamamoto czekał na audiencję i przyglądał się jednej z walk. Nie był to jednak klasyczny pojedynek, bowiem w ringu ścierało się trzech zawodników. Dwóch rikishi oraz mężczyzna postury dębu. Jeśli dobrze zrozumiał, walka odbywała się w formie dwóch na jednego. I nawet wiedział, kto ją wymyślił.

Takashi Hojo. Szogun, a prywatnie przyjaciel Kenzou. Ten sam, który przyjmował właśnie natarcie sumo-tori.

Ogromny ciężar, porównywalny z wozami załadowanymi sake, spadł na Takashiego niczym wodospad. Zwykły człowiek zginąłby pod naporem takiej siły, ale szogun nie był zwyczajny. Przyjął uderzenie, obejmując przeciwników w pasie, i nie poruszył się choćby o piędź. Zaparł się, napiął potężne mięśnie pleców i wrzasnął, żeby dodać sobie animuszu. Przez chwilę cała trójka stała spleciona w morderczym uścisku, ale po kilku sekundach to olbrzym przejął inicjatywę. Zszedł niżej na kolanach i zaczął przesuwać rikishi. Dosłownie. Wielkie stopy zawodników sunęły po ziemi, zostawiając za sobą podłużne ślady. Przy samym końcu ringu Hojo niemal położył kolana na ziemi, aby po chwili wystrzelić i wyrzucić w powietrze oponentów. Dwa ogromne cielska wylądowały z łoskotem na piachu, a szogun zebrał zasłużone brawa.

Kolos dostrzegł Kenzou i gestem dał znać, że już podchodzi. Założył kremową koszulę i podbiegł truchtem do przyjaciela.

– Świetna walka – pochwalił go Yamamoto.

– E tam! – Olbrzym machnął ręką. – Chodź! Już czeka na ciebie.

Takashi Hojo zdecydowanie górował nad Kenzou. Zresztą, górował nad każdym. Szerokie bary, mięśnie jakby rzeźbione w skale i goryla siła sprawiały, że obecny szogun nie przypominał przeciętnego Japończyka. Albo nawet człowieka.

– A tak swoją drogą, jak ty wyglądasz, przyjacielu? – dodał gigant. – Biłeś się czy jak?!

Kenzou może i by się uśmiechnął, ale w obecnym stanie mógł kontrolować jedną rzecz naraz. Wybrał trzymanie pionu.

– Czy to nie może chwilę poczekać? – zapytał. – Ledwo na oczy widzę. Poza tym sam zauważyłeś, co się stało z moją zbroją.

– Chyba nie myślisz, że będziesz kazał czekać cesarzowi? – Takashi zmarszczył czoło.

– Dobra. Załatwmy to. I ogień, i woda są nieczułe na ludzkie cierpienia – westchnął Kenzou.

Hojo uśmiechnął się szeroko i położył swoją ogromną jak bochen chleba dłoń na odsłoniętym ramieniu przyjaciela. Kenzou ledwo utrzymał jej ciężar.

Weszli do namiotu, który z pewnością dwa miesiące wcześniej był koloru… jasnego. Teraz było to subtelne połączenie błota, soli i piasku. Obrazu dopełniały strawione posiłki ptactwa.

Za to środek wyglądał lepiej. Znacznie. Przestrzeń zdawała się Kenzou większa niż w całym jego domu. Przypominało to raczej wystawę lub zbiór sztuk wszelakich. Od obrazów stojących na stelażach przez piętrzące się stosy ksiąg, na instrumentach muzycznych kończąc.

W całym tym przepychu brakowało jedynie cesarza. Kenzou spojrzał pytająco na Takashiego. Ten wzruszył ramionami.

– Mój panie? – rzucił szogun.

Spośród jednej z kilkunastu stert czerwonych poduszek wystrzelił w górę palec wskazujący. Po chwili wyłonił się z niej starszy mężczyzna odziany w formalny, pomarańczowy strój. Na widok Kenzou rozpromieniał.

– Generale! Witaj! Co za wspaniałe zwycięstwo! Co za męstwo! – wykrzyczał.

Ruszył w kierunku swoich gości, ci zaś padli na kolana i pokłonili mu się.

– No dajcie już spokój tym formalnościom! Wstawać!

Mężczyźni wstali niechętnie, lecz wciąż nie patrzyli rozmówcy w twarz.

– Ułożyłem wiersz na tę okazję. Chcecie posłuchać?

– Oczywiście, panie – odpowiedzieli niemal równocześnie.

– No proszę. Nawet kłamiecie synchronicznie. – Roześmiał się.

Władca odchrząknął i poprawił resztę włosów zalegających na czubku głowy.

Tajfun wieje na morzu

Samuraj walczy

Mongoł umiera

– No i jak wam się podoba?

Takashi i Kenzou wymienili spojrzenia.

– Wspaniałe, panie – powiedział ten pierwszy.

– Niezwykle trafne – dodał drugi.

Władca zmierzył ich wzrokiem, po czym wybuchł śmiechem.

– Nawet mój koń napisałby coś lepszego. – Machnął ręką.

Mężczyźni nie zaryzykowali podzielenia radości z cesarzem. Uśmiech władcy zniknął po chwili.

– Ale do rzeczy. – Pokłonił się uroczyście. – Kenzou Yamamoto, ja, cesarz Go-Uda, potomek Ninigiego i dziewięćdziesiąty pierwszy władca tego kraju, dziękuję ci wraz z całym narodem japońskim.

Kenzou próbował coś odpowiedzieć, ale każda próba wyduszenia z siebie choćby sylaby kończyła się na głuchym stęknięciu. Próbował się pochylić, lecz ciało go nie słuchało. Słyszał w życiu już różne podziękowania, ale zwykle byli to ludzie, których przygarnął albo którym pomógł. Nie spodziewał się nigdy pokłonu od cesarza. Nie był nawet pewny, czy to wydarzyło się w całej historii kraju.

W końcu z odsieczą przybył mu Takashi. Położył mu swoje łapsko na ramieniu i niemal wgniótł go w ziemię. W tej pozycji Kenzou było już nieco łatwiej. Padł twarzą w ziemię, zaś lekkie konwulsje szarpały jego ciałem.

– Dziękuję, mój panie! – wydukał.

– Och, no to ja się tutaj kłaniam, a ty mi do stóp padasz?! – skrzywił się cesarz.

Go-Uda schylił się i chwycił Kenzou za dłoń. Pomógł mu wstać. Generał miał przed sobą trudne zadanie, ponieważ próbował wstać i powstrzymywać napływające mu do oczu łzy. To była już o jedna rzecz za dużo. Na domiar złego władca położył mu dłonie na ramionach.

– Tyle dni. Tyle potu, łez, krwi. Tylu wspaniałych samurajów oddało życie – oznajmił cesarz.

– Nie ma większego honoru dla wojownika niż oddanie życia na polu walki, mój panie – rzekł Kenzou.

– Tak, wiem – westchnął. – Tyle że im was mniej, tym trudniej będzie powstrzymać następny najazd.

Zapadła cisza, którą rozproszyło chrząknięcie. Zza tronu wyłonił się kościsty jegomość o oczach węża i zniszczonej cerze. Śnieżnobiała szata i czarna tiara wskazywały jednoznacznie na jego status i rolę społeczną.

– Mój jaśnie oświecony Panie. Wybacz, że się wtrącam…

– Wybaczam.

– …pragnę jednak zauważyć, że w tej wojnie nie brali udziału tylko dumni panowie z mieczami. To całe zastępy mnichów gorliwie modlących się w chramach cesarstwa sprawiły, że Bóg morza i wiatrów, Susanoo, sprowadził tę katastrofę na naszych przeciwników – powiedział arcykapłan Hirotomi Takahiro.

Kenzou szanował tradycję i pielęgnował wiarę przekazywaną przez przodków, ale ta uwaga niespecjalnie przypadła mu do gustu. Nie odezwał się jednak. Szogun nie był tak powściągliwy.

– Jak tacy gorliwi ci twoi mnisi, to czemu nie modlili się przed obliczem uzbrojonych Mongołów, tylko bezpiecznie w swoich świątyniach?! Coś słabo się modlili, skoro zajęło im to niemal dwa miesiące! – warknął.

– Jak śmiesz?!

– Ja?! Jak ty śmiesz przypisywać sobie całą zasługę za zwycięstwo?! – Szogun ruszył w stronę kapłana z zaciśniętą dłonią.

– Takashi – powiedział cesarz.

Olbrzym zatrzymał się posłusznie, zaś Kenzou zdawało się, że atmosfera zgęstniała. Go-Uda odwrócił się do arcykapłana.

– Nikt nie wątpi w sprawczą siłę modlitw Takahiro. Jesteśmy ci wdzięczni, że sprowadziłeś boską pomoc. Fakty są jednak takie, że trochę to trwało.

– Ależ mój Panie. Tak nie wolno…

Cesarz spojrzał mu w oczy.

– Odnoszę właśnie wrażenie, że mówisz mnie, boskiemu potomkowi i władcy tego kraju, co mi wolno, czy tak?

Hirotomi nie zdobył się jednak na odpowiedź. Spuścił głowę i się pokłonił.

– Dobrze. Skoro już wyjaśniliśmy sobie niejasności, czas na konkrety. – Cesarz się uśmiechnął i zwrócił się ponownie do Kenzou.

– Wszyscy zostaną nagrodzeni. Ale zaczniemy od ciebie. Czego pragniesz?

– Pragnę wrócić do domu razem z synami – wypalił bez wahania. Tak. O niczym tak nie marzył, jak o pielęgnacji swojego ogrodu i spacerów po złotym lesie ze swoją wybranką.

– Och, to nie pojedziesz z nami na ucztę do stolicy?

Kenzou zmarszczył brwi i chciał odpowiedzieć, ale władca go uprzedził.

– Rozumiem. Ktoś tam czeka. Chociaż bardziej niż na ciebie, to na twoje latorośle. Mam nadzieję, że mają się dobrze? – uśmiechnął się Go-Uda.

Kenzou przytaknął. Katsuro był w kiepskim stanie, ale żył. I według lekarza miał niebawem dojść do pełni zdrowia.

– Dobrze, niech tak się stanie. Idź dziś odpocząć. Każę przygotować ci prowiant i wóz, żebyście mogli przez całą drogę dać odpocząć obolałym ciałom. Wyruszycie o świcie.

Kenzou pokłonił się i za przyzwoleniem cesarza opuścił namiot wraz z szogunem. Na zewnątrz czekali na niego najstarszy syn, Seichii, oraz Ryouzo, wnuk wasala i obrońcy klanu, Koutaro Sakaty.

Takashi chwycił przedramię przyjaciela. Kenzou pomyślał, że jeśli jeszcze raz ktoś chwyci go za ramię, to zemdleje.

– Mogłeś prosić o wszystko.

– Wiem. Ale ja już wszystko mam. – Uśmiechnął się z trudem.

– Zazdroszczę, przyjacielu. Żegnaj zatem. Do rychłego zobaczenia.

Szogun poszedł w przeciwnym kierunku, zaś ledwo włóczący Kenzou udał się do swojego namiotu. Cieszył się, że nic złego go już dziś nie spotka.

第六章

– To książę Junpei. Syn cesarza – wyszeptał Katsuro. Miał nadzieję, że gdy powie to na głos, w jakiś sposób wyklaruje tę sytuację. Nie pomogło.

Obserwował, jak mężczyzna trzymający bat zadaje kolejny szlag biedakowi przywiązanemu do pala. Ofiara była już okropnie poraniona, ale z jakichś powodów wciąż przytomna.

Katsuro, który jeszcze przed paroma godzinami doświadczał różnych okropieństw, nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był przekonany, czy powinien biec po ojca i powiedzieć mu o tym, czy jednak ratować tego torturowanego człowieka, co byłoby sprzeciwianiem się księciu i sprowadziłoby hańbę na klan Yamamoto. Zastygł.

Książę wyprowadzał już kolejny cios i nagle zamarł. Zobaczył, że dzięki ustawionej w kącie pochodni na zewnątrz rysuje się jakiś kształt. Uniósł wzrok i wyjrzał przez tę samą szparę, przez którą obserwował go Katsuro. Przez kilka chwil nie spuszczali z siebie wzroku, ale następca tronu jako pierwszy odzyskał rezon.

– Podejdź no tu… chłopcze – powiedział.

Było już za późno na jakąkolwiek decyzję. Katsuro spuścił wzrok, przedarł się przez błoto i stanął przed namiotem następcy tronu. Ten wychylił się lekko, objął młodzieńca, upewnił się, że nikt nie obserwuje całej sceny, i wciągnął go do środka.

– Usiądź sobie. Nie krępuj się – powiedział z uśmiechem na twarzy Junpei.

Katsuro był niezwykle zmieszany. Przed chwilą obserwował, jak człowiek, który przed nim stoi, zrywa skórę z ofiary, a teraz z uśmiechem na twarzy proponuje miejsce. Nie dał się jednak nabrać. Przypomniał sobie, że kodeks zabrania mu siedzenia przy wyżej postawionych, więc ukląkł. Nie podnosił wzroku i żeby nieco bardziej opanować ręce, uciskał swoje kolana.

– Powiedz mi, młodzieńcze, co tutaj robisz?

Książę Junpei oparł się o stół i nalał sobie wina. Patrzył na zaledwie trzy lata młodszego gołowąsa, zagryzając zęby na kielichu.

– Ja – rozpoczął Katsuro, ale natychmiast się poprawił. Pokłonił się, niemal wbijając czoło w ziemię, i kontynuował: – Miłosierny książę, jako młody bushi dotarłem do tego miejsca powodowany ciekawością. Proszę o wybaczenie mojej głupoty i wtrącania się w sprawy oświeconych istot!

Katsuro niemal wykrzyczał to jednym tchem. Cieszył się, że ukuł taką formułkę w tak krótkim czasie.

Syn cesarza odłożył napój, uniósł lekko podbródek, wydął usta i zaczął muskać delikatnie swoją niezbyt okazałą brodę.

– Jak to miło, że ktoś w tym wieku tak sprawnie wykorzystuje elementy etykiety i dobrego wychowania. Kto cię tego nauczył?

– Mój ojciec, szanowny Yamamoto Kenzou, miłościwy panie!

Książę na dźwięk tego nazwiska wciągnął ostro powietrze przez zaciśnięte zęby, wypychając klatkę piersiową w przód i gładząc się po niej delikatnie palcami.

– A więc wielki dowódca Yamamoto jest twoim ojcem…

Książę Junpei powoli obszedł wciąż klęczącego młodzieńca, przy okazji dokładnie przyjrzał się pośladkom chłopca. Oblizał i zagryzł wargi. Gdy już zakończył okrążenie, stanął na wprost niego.

– Wstań. Żebyś nie miał żadnych wątpliwości, wyjaśnię ci, co tutaj robię.

Katsuro podniósł się powoli, trzymając głowę wciąż opuszczoną. To, co zobaczył, nie wymagało tłumaczenia. Nie da się wyjaśnić tortur. Musiał jednak wysłuchać cesarskiego potomka.

Książę chwycił z pobliskiego stołu bicz, zarzucił sobie rzemienie delikatnie na plecy i zaczął się przechadzać przed młodym Yamamoto. Przez chwilę zataczał smukłymi palcami jakieś kształty w powietrzu. Co trzeci krok sięgał, aby przeczesać gęste, kasztanowe włosy. Fryzura na jego głowie nie odpowiadała żadnym znanym Katsuro japońskim standardom. Opadające na ramiona loki, lwia grzywa. Dopiero gdy się zatrzymał, człowiek przywiązany do pala dał o sobie znać. Zaczął delikatnie kasłać, czego nie ułatwiał mu wepchnięty w usta knebel, i choć nie było widać jego twarzy, jasne okazało się, że płacze. Junpei nic sobie z tego nie robił.

– Ta gnida przywiązana do pala to Mongoł. Twój ojciec twierdzi, że jeńców trzeba szanować – książę splunął – traktować z szacunkiem. Ja twierdzę, że trzeba wybijać z nich życie! Oni nie mieliby dla nas litości!

Katsuro stał i kiwał głową. Wiedział z pierwszej ręki, że najeźdźcy nie mieli skrupułów. Miał świadomość, że zanim trafili na samurajski opór, zabijali wszystkich. Dzieci, kobiety i osoby starsze. Poza tym niełatwo przychodziło pozbycie się z pamięci obrazów z ostatnich dni. Śmierć. Krew. Krzyk. Tak, z pewnością Mongołowie nie byli szczególnie wrażliwi. Ta sytuacja była jednak niezręczna. Niewłaściwa. Zła.

Książę musiał dostrzec wahanie i pędzące myśli swojego gościa. Westchnął i niemal siłą wepchnął mu bicz do ręki.

– Spróbuj sam. Zobaczysz, jakie to wspaniałe uczucie. – Junpei ukazał pełne, białe uzębienie.

Wskazał na ofiarę. Katsuro czuł, że zaczęły mu trząść się ręce. Nawet na polu bitwy nie bał się tak bardzo jak teraz.

– M-m-mi-miłościwy panie… ale to nie – niehonorowe – wydukał.

– Niehonorowe?! – Książę się roześmiał. – Wy, samurajowie, i ten wasz cholerny honor. No dobrze, dobrze. To może coś na zachętę. – Doskoczył do Katsuro, stanął obok i położył dłoń na jego ramieniu. Nawet po tak nieznaczącym kontakcie młody Yamamoto wiedział, że ręka Junpeiego nigdy nie skalała się pracą. – Jeżeli uderzysz tego mazgaja, to dołożę wszelkich starań, aby twój ojciec został szogunem.

Te słowa sprawiły, że w głowie Katsuro zaczęło pędzić tysiąc myśli. Po chwili jednak przyszedł rozsądek. Ojciec nigdy nie chciałby, aby jego syn został przestępcą. Nie chciał przynieść mu wstydu, popełniając taki występek. Poza tym obecny szogun jest przyjacielem rodzica. Tak nie traktuje się przyjaciół, pomyślał. Yamamoto odrzucił bicz.

– Nie zrobię tego. To hańba! – stwierdził stanowczo.

– Hańba?! Śmiesz podglądać MNIE?! Twego pana i władcę! I śmiesz mówić mi o hańbie?! Ja ci zaraz pokażę, gnojku! – wykrzyczał książę Junpei i zamachnął się, chcąc uderzyć adwersarza w twarz.

Otwarta dłoń nie dotarła jednak do policzka, ponieważ Katsuro zadziałał odruchowo. Żadne zmęczenie nie było w stanie wymazać pamięci ruchowej ćwiczonej latami. Zablokował cios, złapał przedramię księcia, podstawił mu nogę i z całą mocą pchnął go drugą ręką, co spowodowało upadek na tyle poważny, iż przewróconemu zabrakło na chwilę tchu.

– Straże! – wykrzyczał ze strachem książę Junpei.

Dopiero wtedy Katsuro zdał sobie sprawę z tego, co zrobił.

第七章

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
第1部
第一章
第二章
第三章
第四章
第五章
第六章
第七章
第八章
第九章
第十章
第十一章
第十二章
第十三章
第十四章
第十五章
第2部
第一章
第二章
第三章
第四章
第五章
第六章
第七章
第八章
第九章
第十章
第十一章
第十二章
第十三章
第十四章
第十五章
第3編
第一章
第二章
第三章
第四章
第五章
第六章
第七章
第八章
第九章
第十章
第十一章
第十二章
第十三章
第4部
第一章
第二章
第三章
第四章
第五章
第六章
第七章
第八章
第九章
第十章
第十一章
第十二章
第十三章
第十四章
第5編
第一章
第二章
第三章
第四章
第五章
第六章

Śpiew stali

ISBN: 978-83-8373-051-6

© Łukasz Konopczak i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Emil Melerski

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Krystian Żelazo

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek