Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość niemożliwa. Nowa powieść dziennikarza Radiowej Trójki
Gdy 19 grudnia 1962 roku wracający z Brukseli samolot Vickers Viscount rozbił się w pobliżu Okęcia, dotychczasowy świat trójki młodych warszawskich przyjaciół, Romy, Belli i Stefana, nieodwracalnie się zmienił. Do przeszłości odeszły wspólne wojaże po Polsce, odeszło nonszalanckie ale niepozbawione zadumy życie. Tamten świat, naznaczony katastrofą, po kilkudziesięciu latach znajduje jednak dalszy ciąg. Roma — niegdyś stewardessa, dziś stylowa starsza kobieta — na korytarzu kliniki poznaje młodszego o prawie trzydzieści lat Piotra. Spotkają się jeszcze nie raz. Ich związek z każdym kolejnym dniem staje się coraz bardziej niepokojący.
Jerzy Sosnowski po latach przerwy ofiarowuje czytelnikom nową opowieść. Spotkamy się w Honolulu to opowiedziana z wyczuciem historia, w której wpadają na siebie dwa światy, zderzają dwa czasy, konfrontują różne głosy. Do współczesności autor zręcznie przemyca tęsknotę za przeszłością: jest tu obyczajowość lat 60., są szaleństwa inteligenckiej „warszawki”, klimat polskiego wybrzeża tamtych czasów. W misternie skonstruowanym świecie nie brak tego, co dla autora najistotniejsze: mierzenia się z uczuciem, które większość uznaje za zawstydzające. Spotkamy się w Honolulu to historia miłości. Erotycznej i duchowej. To książka zadająca pytania fundamentalne, nad którymi współczesność pochyla się coraz niechętniej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
„Przyniesie się trochę wody, umyjecie sobie nogi. I odpocznijcie pod drzewem. Wezmę kawałek chleba i posilicie się, a potem pójdziecie”. (Bereszit, 18:4–5a)
Roma leży w spiekocie, w żarze. Pod powiekami widzi iskry: w ciemnej zawiesinie zapalają się i gasną. Wirują. Gdyby się tylko skupiła, na pewno dostrzegłaby ten moment, w którym sekwencja powtarza się, a błyski wracają na miejsca, żeby od nowa zacząć swój taniec. To czas — jak zacięta płyta — nie biegnie dalej, lecz nawraca wciąż do chwili sprzed chwili. A znad krawędzi koca, więc z góry, czy też z tyłu, dobiega szum fali. Fala też się powtarza, jedna i ta sama, wtóruje jej oddechowi, niezmiennie ponawianemu: wdech, wydech. Morze wywraca na piach nawis wody, od lewej do prawej, niby szuler odsłaniający jednym ruchem węża z talii kart. Potem cofa się, zbiera migotliwe kiery, zielonkawe trefle. I znowu. Wdech, wydech. Rozwibrowane upałem powietrze nie niesie żadnych zapachów, tłumi monotonny krzyk rozbawionych dzieci, choć może to wołanie karmionych mew, trudno orzec, a Romie nie chce się otwierać oczu. Pod powiekami widzi iskry w ciemnej zawiesinie. Zapalają się i gasną, wirują. Gdyby się tylko skupiła… Jej skóra jest słona. Jej czarne włosy jeszcze mokre. Zanurza lewą dłoń w piasek poza brzegiem koca, najpierw ukłucie gorąca, ale pod spodem jest trochę chłodniej. Nurkuje w piachu ręka-kret, ziarenka przesypuje pięciopalczasta klepsydra. Nic się nie dzieje i nic się nie stanie. To może być ten rok albo poprzedni, a chyba i następny. Otulona rozsłonecznionym powietrzem, młoda, piękna i wolna. Bez wspomnień i bez planów. Z mężczyzną, zerkającym na nią pożądliwie (wie to mimo zamkniętych oczu, pod powiekami iskry), który zresztą nie ma najmniejszych szans. Choć jest tuż obok. A potem skądś, z góry, zaczyna płynąć ten kojący szmer, głos Belli. Bella, w koszu plażowym, czyta:
— Proszę wybaczyć — odezwał się Little, kiedy już trzymali w rękach szklanki — że zakłócam panu czas wypoczynku. Wyznam, że znalazłem się w sytuacji nader niezręcznej, powiedziałbym: dziwacznej, i pomyślałem, że pan jeden może mi poradzić. Wydaje mi się, że stałem się ofiarą włamywacza, choć prawdę mówiąc, nie poniosłem żadnej szkody, a w pewnym sensie nawet przeciwnie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Może to jakiś żart… Zbyt jednak ekstrawagancki, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Chodzi o kota.
— O kota — upewnił się McMinnies, sądząc, że się przesłyszał.
— Tak jest. Właśnie o to chodzi, że w sensie formalnym mam do powiedzenia zaledwie tyle: wbrew woli wszedłem w posiadanie kota, nie mojego z całą pewnością, który znajduje się obecnie w zajmowanym przeze mnie mieszkaniu przy Redburn Street 18. Widzi pan, inspektorze, zasiedziałem się wczoraj w klubie; przed tygodniem ograłem swojego przyjaciela na sumę, która wydała mi się niestosowna, i ucieszyłem się, że ów może się zrewanżować, a ponieważ karta mu i tym razem nie szła, graliśmy dłużej niż zwykle, żeby wreszcie przezwyciężyć jego złą passę. Naturalnie dbałem o to, by moje intencje nie były zbyt czytelne. Po prostu twierdziłem, że nie chce mi się wracać do domu. W rezultacie dotarłem do siebie dobrze po północy. Służącego zwolniłem na te dwa dni, żeby mógł odwiedzić chorą matkę, która mieszka pod Londynem. No i proszę sobie wyobrazić, że kiedy znalazłem się w sypialni, spod łóżka wyszedł kot. Dodam, że nie mam kota. Z założenia nie aprobuję zwierząt w mieście.
— Może wszedł przez okno — zasugerował detektyw.
Little odstawił szklankę z hałasem.
— Okna trzymam zawsze zamknięte. To nasze londyńskie powietrze… Ale przede wszystkim nie powiedziałem panu jeszcze, jaki to kot. Czystej krwi angora, biały jak śnieg, o niebieskich oczach i, to może najważniejsze, z obróżką wysadzaną, jeśli oko mnie nie zmyliło, brylantami dużej klasy.
— To zmienia postać rzeczy — zgodził się McMinnies.
Bella czyta, jakby każde słowo owijała w jedwabną chustkę i odkładała przed sobą na piasek, lekko się dziwiąc temu, co robi. Kiedy przychodzi jej kolej, książka, którą zabrali na urlop, zmienia charakter. Nie tylko staje się wyrazista, pełna dobitnie artykułowanych głosek, które oni, nieporządni, łykają w pośpiechu, jak niegdyś: bry, psze pani, dwa japka prosze. Przede wszystkim — roi się teraz od pytajników, wpychających się w każdą pauzę, na koniec akapitów i zdań. Roma podejrzewa, że ma to pewien związek z okularami: przyjaciółka nie zakłada ich przy Stefanie. To dlatego melodia jej głosu nieustannie zgłasza wątpliwość, czy wyrazy za mgłą są tym, czym się wydają. Bella gotowa jest w każdej chwili cofnąć wypowiadaną starannie sylabę, skryć ją w wybuchu zażenowanego śmiechu albo wciągnąć ją z powrotem do ust z haustem powietrza. Ale myli się rzadko, tylko że z tej niepewności wychodzi jej ptasie zawodzenie, jakby z prymuską w niej droczyła się wilga albo kos.
Inna rzecz — snuje się sennie w głowie Romy, a jej myśl, jak kot w mieszkaniu Olivera Little’a, to chowa się, to wyłazi spod szumu fal, wrzasków dzieciarni (może to zresztą mewy) i upału — że ten sposób czytania doskonale rymuje się z zachowaniem Belli. Ma ogromne oczy zadziwionej światem sarenki (o ile istnieją sarenki o fiołkowych oczach) i gdy je kieruje na rozmówcę, niejeden milknie, speszony domysłem, że widocznie straszne głupstwa opowiada, choćby tylko pytał o godzinę. Lecz w tym spojrzeniu nie ma nigdy ani grama dezaprobaty, jedynie destylat zdumienia. Jakby Bella nie umiała uwierzyć, że coś jej się przydarza. Że rzeczy i ludzie okazują się tymi właśnie rzeczami i ludźmi. Za każdym razem, gdy wsiadają do samochodu Stefana, a on zapala silnik i puszcza sprzęgło, przyjaciółce wyrywa się zdławione „och!”. Stefan wybucha na to śmiechem zdrowego mężczyzny, pogromcy koni mechanicznych i obrońcy kobiet (lub też odwrotnie — myśli cierpko Roma), i wygłasza jakąś protekcjonalną uwagę, że z nim wszędzie dojadą szczęśliwie. Tymczasem Bella jest szczęśliwa od razu, już, w tej chwili; zerka w jego stronę z prowokacyjną mieszaniną uległości i odwagi, co Romę z początku okropnie denerwowało, a potem przywykła i teraz kto wie, czy braku tego rytuału nie uznałaby za zły omen.
— Czy na drzwiach były ślady włamania? — zapytał inspektor. — Może któreś okno nie zostało domknięte?
— Powiadam panu, że okna wprost obsesyjnie sprawdzam przed wyjściem. Co do drzwi, nie znam się na tym, ale nie zauważyłem żadnych drzazg czy zarysowań. Zupełnie jakby ktoś jeszcze dysponował kluczem. To zresztą jeden z aspektów sprawy, który niepokoi mnie najbardziej. Poza tym wolałbym nie uchodzić za porywacza kotów.
— Te brylanty…
— Inspektorze, będę z panem szczery. Na wojnie bardzo mi się popsuł wzrok. Poszedłbym prosto na policję, gdyby nie ta niepewność. Mógłbym im powiedzieć: „Panowie, znalazłem kota”, pomijając zupełnie, że znalazłem go we własnej sypialni. Ale jeśli to są prawdziwe brylanty, ten niezręczny szczegół mógłby mieć znaczenie dla śledztwa.
— A jednocześnie postawiłby pana, przyjacielu, w nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji — dokończył inspektor.
Powieść wybrał Stefan, zapewniając, że będą się dobrze bawili. Roma nie ma serca do tej fabuły, więc zamknąwszy oczy, pozwala sobie błądzić myślami, chwilami tylko sprawdzając, jaki przebieg ma ta przydługa rozmowa o kocie z brylantami (tak brzmi tytuł) — na wypadek gdyby przyjaciele chcieli przegadać zawiłości akcji podczas obiadu. Zresztą w głośnym czytaniu nie chodzi tak naprawdę o treść, tylko o bycie razem. Jakby słowa, z pozoru traktujące o detektywach, astronautach czy kim tam jeszcze, zawierały tajemny szyfr, zrozumiały jedynie dla nich. Ich ukryty sens to komunikat, powtarzany niby sygnał radiolatarni: kochamy się, ale bez scen i oczekiwań, jak rodzeństwo; jesteśmy jednością, niepotwierdzoną żadnym podpisem i właśnie dlatego niezniszczalną. Mamy wszystkie prawa dorosłych i żadnych obowiązków.
Tyle że niekiedy przelatuje Romie przez głowę, szczególnie dziś, czy aby pozostaną tak nietykalni i niewinni jak dotąd i czy jednak czas wspólnych wyjazdów nie dobiegł końca. Bella z coraz wyraźniejszym, choć wciąż niemym pytaniem w fiołkowych oczach spogląda na Stefana, a Stefan coraz częściej patrzy na Romę. Dziś rano, gdy zarządził kąpiel prawie zaraz po przyjściu na plażę, przyjaciółka odparła, że nie ma ochoty, i zerknęła na Romę wymownie. Więc Roma też stwierdziła, że woda przed południem za chłodna. Usłyszały od mężczyzny coś o szczurach lądowych, które nigdy się nie zahartują (brzmiało to tak, jakby nie przyjechał z nimi, tylko czekał tu na nie od poprzedniego lata), po czym zostały same. Bella, w koszu plażowym, którego cień chroni jej pergaminową skórę, zaczęła smarować ramiona, przestała, popatrzyła na przyjaciółkę, która układała się na wznak na kocu, i zapytała nagle: Chciałabyś wyjść za mąż?
Roma uchyliła ostrożnie powieki; nie, za jasno, więc przesłoniła oczy dłonią. Tamta szukała czegoś w torebce, zbyt pilnie. Może nadarzała się okazja, żeby coś wyjaśnić. Równie oględnie, jak oględne było pytanie. W przyszłości tak, mruknęła. Zaraz pewnie powiesz, że już pora. — Znów odchyliła twarz do słońca. — Tylko kandydata nie ma. Nie wypadało jej drugi raz spojrzeć, więc nasłuchiwała. Bella poszeleściła znowu w koszu, zdaje się, że podwinęła nogi. Nie ma? — odezwała się takim tonem, jakby dziwiła się, że przyjaciółka nie lubi lodów. No a…
Roma usiadła gwałtownie, obejrzała się. Stefan wypłynął prawie pod czerwone boje. Między wodą a nimi bawiły się jakieś dziewczynki. Bella, nie bądź niemądra. Pierwszej bym ci powiedziała. To fajny kumpel, ale… — Mnie się podoba. — Zabrzmiało to dość bezradnie. Pewnie dobrze, że mówiły ze sobą otwarcie, tylko że teraz wyliczenie wad przyjaciela było już niemożliwe. Tamta naprawdę się zakochała i nie uwierzy, że można nie podzielać jej uczuć. Roma westchnęła głęboko. Ja to bym chciała, odezwała się, mając nadzieję, że za jej plecami Stefan nie zamierza jeszcze wyjść na brzeg, ja to bym chciała zakochać się w kimś całkiem innym. Niekoniecznie takim do zabawy. Sama jestem wystarczającą wariatką. Żeby ten ktoś znał się na żartach, ale imponował mi jak nikt. Na serio. Nie tym, że dobrze gra w karty, umie się wszędzie wkręcić i świetnie pływa. Żebym mogła uwierzyć w to, co mówi. Kim już Stefan nie był? — Niedobrze, że to powiedziała; tego argumentu należało unikać, chociaż rzeczywiście, gdyby zaledwie połowa z jego anegdot była prawdziwa, musiałby mieć zdolność przebywania w pięciu miejscach jednocześnie, i to od dobrych stu lat. On nas chroni i siebie, bo straszne rzeczy przeżył, przerwała jej Bella prawie z urazą. Rozumiem, wpadła jej Roma w słowo, ale to wszystko wydaje mi się… nie takie. O, wiem, księdza bym jakiegoś uwiodła. Tylko żeby był przystojny i niestary.
Bella aż zeszła na koc i przytuliła się do przyjaciółki na chwilę. Roma, ty żartujesz — zakwiliła — proszę cię. Tak, żartuję. Ale chciałam ci pokazać… Nie umiem tego lepiej wyrazić. To powinien być ktoś nie z tego świata. Siedziały teraz blisko siebie, twarzą w twarz, prawie stykając się nosami. W końcu Bella przegarnęła Romie kosmyk z czoła. Masz kogoś za granicą? — szepnęła jak dziecko, dopytujące się, gdzie rodzice schowali prezenty pod choinkę. Nie wygłupiaj się, tylko posłuchaj. Mówię o kimś, kto by mi otworzył coś zupełnie nieprzewidywalnego. Jakąś inną przestrzeń. A na razie… W ostatniej chwili zamilkła, żeby nie powiedzieć, że na razie się bawi, i to w dodatku coraz gorzej. Książę z bajki, Bella siąknęła nosem i nagle wróciła na swoje miejsce, do cienia. Wiesz, ciągnęła jakimś nowym tonem, jakby ją pouczała, to zabawne, bo ja cię miałam zawsze za konkretną kobietę, a teraz to ja jestem konkretna. Znalazłam i tego się trzymam. Wiem, wiem — podniosła rękę, uciszając Romę, choć ta milczała — że to już słyszałaś. Ale to pierwszy raz tak na poważnie.
A tam, z tyłu, nadchodziło radosne zwierzę, ryczące, że idzie lodziarz i żeby prędko znaleźć pieniądze, i przez chwilę było tak, jak rok i dwa lata temu. Roma nie ruszyła się, niech tamta sięgnie po jego torbę, niech mu wyciągnie portmonetkę, jakby już była jej, niech się cieszy; Stefan przechwycił forsę, nawet jej nie dotknął i już go nie było: scena z innego filmu, w innej reżyserii, tylko oświetlenie wciąż to samo, obezwładniająco jaskrawe. Więc Roma, na zakończenie, porozumiewawczo uśmiechnęła się do Belli i szepnęła: To nie popsuj tego, a tamta obejrzała się i odszepnęła ni to zaklęcie, ni to groźbę: Ty też. Ale przecież trudno w wyniku całego tego zawikłania przerywać sobie urlop. Zresztą — czy nie mogli jeszcze przez tydzień oddawać się tej majestatycznej celebracji pośmiertnej, odegrać ostatni raz, choć bez wiary, spektakl przyjaźni: z plażą, tańcami, grą w piłkę i głośnym czytaniem książki?
Czas, wydaje się Romie, ciągle przecież nie płynie. Nie tylko tutaj i teraz: zastygł wszędzie dobrych kilka lat temu. Odkąd skończyła szkołę i porzuciła swoje dawne imię, weszła z przyjaciółką w epokę spełniania marzeń. Bella, jako jedyna, koleguje się z nią od zawsze, wszystkie inne znajomości zostały skrzętnie pozrywane, żeby zrobić miejsce na nowe. Kiedyś, na wycieczce, weszły obie na wieżę ratuszową i oglądały z bliska mechanizm zegara; ogromne koła wydawały się pogrążone w wiecznym bezruchu, potem nagle — trach! — przesunęły się o jeden skok i znów zamarły; więc teraz Roma często myśli o tym etapie swojego życia jak o rozciągniętej na lata minucie między jednym ząbkiem trybu a następnym. Jeśli coś się dzieje, dzieje się niezobowiązująco i lokalnie. Co najwyżej osoby, jakby dawno wyczekiwane, zajmują swoje miejsca: tak miało być i tak powinno być zawsze. Kiedyś, uświadamia sobie nagle Roma, a błyski pod powiekami robią się przez chwilę jaskrawsze, ten okres stanie się przeszłością i z jakiejś, niewyobrażalnej dziś jeszcze perspektywy ona będzie go wspominać. Lub inaczej: kiedyś opuści ten czas, swój czas, może z własnej woli, ale wyjazdy nad morze, wielogodzinne rozmowy, wyprawy do kina, do teatru i na tańce pozostaną, staną się podręczną wiecznością do odwiedzenia w każdej chwili; tanim biletem będzie przymknięcie oczu. Nie warto dzisiaj rozmyślać nad możliwą kiedyś melancholią. Należy tworzyć codzienność, żeby działo się w niej jak najwięcej, najmilej.
— Przyjmijmy na razie — powiedział inspektor — że padł pan ofiarą niemądrego żartu. A ja dyskretnie dowiem się, czy komuś nie zginęła drogocenna brylantowa obróżka z kotem na końcu. Może źle się wyraziłem; w każdym razie kot jest nosicielem tego skarbu i powinien być u właścicielki, bo przeczuwam, że nie do mężczyzny należy to cacko. …Niech teraz Stefan poczyta, zmęczyłam się.
E, tak ci dobrze idzie, zaburczał niewyraźnie z twarzą wciśniętą w koc, dajcie żyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki