Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obsypana nagrodami - Nebula, BSFA, Hugo, Nagroda Campbella, Nagroda Locusa i Nagroda Jupitera - klasyczna powieść science fiction.
Niezwykle pomysłowa i budząca podziw odpowiedź na zawsze aktualne pytanie: czy jesteśmy sami we wszechświecie? - „The Guardian”
Odkąd w 2077 roku duża asteroida uderzyła w Ziemię, powodując ogromne straty materialne i zabijając setki tysięcy ludzi, astronomowie bacznie śledzą ruchy wszystkich takich obiektów. Gdy blisko sześćdziesiąt lat później w Układzie Słonecznym pojawia się Rama, jego rozmiary i prędkość budzą niepokój. Zdjęcia z sondy kosmicznej tylko go pogłębiają - rzekoma asteroida ma zadziwiająco regularny kształt i najwyraźniej jest statkiem obcej cywilizacji. Jakie ma zamiary? Dokąd tak naprawdę zmierza Rama? Czy zagraża ludzkości?
Na wszystkie te pytania ma odpowiedzieć załoga Śmiałka, jednostki Straży Kosmicznej. Ludziom komandora Nortona udaje się przybić do statku, ale mają niewiele czasu. Podczas gdy Rama nieubłaganie zmierza ku Słońcu, astronauci z mozołem prowadzą badania. Czy zdołają spotkać obcych i poznać ich intencje?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Wcześniej czy później to musiało się stać. 30 czerwca 1908 roku zagłada ominęła Moskwę tylko o trzy godziny i cztery tysiące kilometrów — odchylenie znikome według kryteriów wszechświata. 12 lutego 1947 roku inne miasto rosyjskie było jeszcze bliższe katastrofy, gdy drugi wielki meteoryt dwudziestego wieku spadł w odległości niecałych czterystu kilometrów od Władywostoku, przy czym detonację tę dałoby się porównać z wybuchem świeżo wynalezionej bomby atomowej.
W tamtych czasach człowiek nic nie potrafił zrobić, żeby uchronić się przed tymi ostatnimi przypadkowymi pociskami bombardowania kosmicznego, które niegdyś poznaczyło lejami powierzchnię Księżyca. Meteoryty roku 1908 i 1947 spadły na bezludzia, ale pod koniec następnego wieku nie było na Ziemi już ani jednego rejonu mogącego służyć artylerii kosmicznej jako cel do nieszkodliwych ćwiczeń. Ludzkość rozprzestrzeniła się od bieguna do bieguna. Toteż nieuniknienie…
O godzinie 9.46 czasu zachodnioeuropejskiego 11 września, pod koniec wyjątkowo pięknego lata roku 2077, większość mieszkańców Europy zobaczyła oślepiającą kulę ognia, która ukazała się od wschodu. W ciągu paru sekund jaśniejsza niż Słońce sunęła po niebie — zrazu cicho — pozostawiając za sobą rozwirowany słup pyłu i dymu.
Gdzieś nad Austrią zaczęła się rozpadać, a od grzmotów gwałtownych detonacji ponad milion osób ogłuchło całkowicie. To byli ci szczęśliwcy.
Tysiąc ton kamienia i metalu, sunąc z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na sekundę, gruchnęło na równiny północnych Włoch i w jednej płomiennej chwili praca stuleci obróciła się wniwecz. Padwa i Werona zostały zmiecione z powierzchni Ziemi, resztki chwały Wenecji zginęły w morzu, gdy wody Adriatyku z hukiem zalały ląd po tym uderzeniu z kosmosu.
Śmierć poniosło sześćset tysięcy ludzi, ogólne szkody wyceniono na ponad trylion dolarów. Ale na polu sztuki, historii i nauki cała ludzkość — po wieki wieków — poniosła straty nieobliczalne i niepowetowane, jak gdyby w ciągu jednego poranka stoczono i przegrano jakąś wielką wojnę, i mało kto mógł czerpać przyjemność z faktu, że jeszcze przez długie miesiące, podczas gdy pył zagłady powoli opadał, cały świat oglądał świty i zachody słońca najwspanialsze od czasów wybuchu Krakatau.
Po pierwszym wstrząsie ludzkość — jak nigdy dotąd, w żadnym stuleciu — zjednoczyła się zdeterminowana. Zdawała sobie sprawę, że taka katastrofa może nie powtórzyć się przez tysiąc lat, ale też może powtórzyć się już jutro. A następnym razem konsekwencje będą jeszcze straszliwsze.
Dobrze: nie będzie następnego razu.
Sto lat wcześniej świat, znacznie uboższy, dysponujący mniejszymi zasobami, marnował swoje bogactwa, usiłując niszczyć broń wypuszczoną samobójczo przez ludzkość przeciwko ludzkości. Tych wysiłków nigdy nie uwieńczył sukces, ale nabyte wówczas umiejętności nie poszły w niepamięć. Teraz można było je wykorzystać w szlachetniejszym celu i na nieskończenie większej scenie. Żaden meteoryt dostatecznie duży, żeby spowodować nieszczęście, nie miał przedrzeć się przez zaporę obronną Ziemi.
Tak powstał projekt Straży Kosmicznej. Pięćdziesiąt lat później, w okolicznościach, jakich żaden z jego twórców nie mógł przewidzieć, uzasadnił swoje istnienie.
W roku 2130 dzięki urządzeniom radarowym zainstalowanym na Marsie wykrywano nowe asteroidy mniej więcej po dwanaście dziennie. Komputery Straży Kosmicznej automatycznie obliczały ich orbity i w swoich przepastnych pamięciach magazynowały informacje, tak żeby co kilka miesięcy każdy zainteresowany astronom mógł mieć wgląd w nagromadzone dane. Dane te były już imponujące.
Przez sto dwadzieścia parę lat, od czasu gdy akurat pierwszego dnia dziewiętnastego wieku odkryto Ceres, największy z tych maleńkich światów, zaobserwowano pierwszy tysiąc asteroid. Setki ich znajdowano i gubiono, i znajdowano znowu — takie roje, że pewien rozjątrzony astronom nazwał je „robactwem wszechświata”. Bardzo by się przeraził, gdyby wiedział, że liczba asteroid śledzonych teraz przez Straż Kosmiczną wynosi pełne pół miliona.
Tylko pięć olbrzymów — Ceres, Pallas, Juno, Eunomia i Westa — miało ponad dwieście kilometrów średnicy; przeważnie asteroidy były po prostu monstrualnymi głazami o rozmiarach niedużego parku. Prawie wszystkie krążyły po orbitach poza Marsem; zaledwie kilka — te, które posunęły się w kierunku Słońca na tyle, by stanowić ewentualne niebezpieczeństwo dla Ziemi — interesowało Straż Kosmiczną. I ani jedna z całego tysiąca na przestrzeni dalszej historii Układu Słonecznego nie miała zbliżyć się do Ziemi na odległość mniejszą niż milion kilometrów.
Obiekt figurujący z początku w katalogu jako 31/439 (co oznaczało rok łamany przez kolejny numer odkrycia) wypatrzono, gdy jeszcze znajdował się poza orbitą Jowisza. Nie było nic niezwykłego w jego położeniu: wiele asteroid przesuwało się poza Saturna, zanim skręciło raz jeszcze w stronę swego dalekiego słońca. A Thule II, mając największy zasięg, kręciła się tak blisko Urana, że równie dobrze mogłaby być zabłąkanym księżycem tej planety.
Ale pierwszy kontakt radarowy na taką odległość był bez precedensu; najwidoczniej 31/439 musiała mieć niezwykłe rozmiary. Z siły echa komputery wydedukowały, że jej średnica wynosi co najmniej czterdzieści kilometrów. Takiego olbrzyma wykryto po raz pierwszy od stu lat. To, że przeoczano go tak długo, wydawało się wprost niewiarygodne.
Obliczono orbitę i rozwiązano tę zagadkę, po czym wyłoniła się zagadka jeszcze większa. 31/439 nie sunęła normalnym szlakiem asteroid, po elipsie odtwarzanej z dokładnością mechanizmu zegarowego co kilka lat. Ten samotny wędrowiec wśród gwiazd składał w Układzie Słonecznym swoją wizytę pierwszą i ostatnią; sunął tak szybko, że pole grawitacyjne Słońca nigdy nie mogłoby go zatrzymać. Pędził w głąb układu poprzez orbity Jowisza, Marsa, Ziemi, Wenus i Merkurego, na każdej z nich zwiększając prędkość, by w końcu zatoczyć krąg wokół Słońca i skierować się znowu w nieznane.
W tej właśnie chwili komputery zaczęły błyskami nadawać swój sygnał: „Hej, wy tam! Mamy coś ciekawego!”, i dlatego 31/439 zainteresowała istoty ludzkie. W Kwaterze Głównej Straży Kosmicznej zrobił się hałas i tego międzygwiezdnego włóczęgę raz-dwa uhonorowano nazwą, a nie jak dotąd tylko numerem. Dawno już astronomowie wykorzystali wszystkie nazwy z mitologii greckiej i rzymskiej, teraz czerpali z panteonu hinduskiego. Tak więc asteroida numer 31/439 została nazwana Ramą.
Przez kilka dni wszystkie środki przekazu wywoływały doniesieniami o tym gościu wielką sensację, ale sprawę bardzo utrudniała znikomość danych. Wiedziano tylko, że Rama porusza się po niezwykłej orbicie, oraz z grubsza znano jego rozmiary. I to były tylko domysły wysnute na podstawie echa radarowego. Rama, oglądany przez teleskop, nadal wydawał się słabą gwiazdką piętnastej wielkości, zbyt małą, żeby ukazywać się jako wyraźny krążek. Ale zmierzając w kierunku serca Układu Słonecznego, miał nabierać mocy, coraz większy i jaśniejszy z miesiąca na miesiąc, a nim zniknie na zawsze, orbitujące obserwatoria miały przekazywać dokładniejsze informacje o jego kształcie i rozmiarach. Czasu było mnóstwo i w ciągu następnych kilku lat mogło się zdarzyć, że jakiś statek kosmiczny na zwykłej swojej trasie będzie przelatywał dość blisko Ramy, żeby zrobić dobre fotografie. Bezpośrednie spotkanie wydawało się nieprawdopodobne: zbyt dużo kosztowałoby paliwo potrzebne na fizyczny kontakt z obiektem przecinającym orbity planet z prędkością ponad stu tysięcy kilometrów na godzinę.
Świat wkrótce zapomniał o Ramie, ale astronomowie nie zapomnieli. Z biegiem miesięcy ich podniecenie wzrastało, nowa asteroida stawała się coraz większą zagadką.
Przede wszystkim zastanawiano się nad krzywą blasku Ramy. Zmian natężenia światła nie było.
Jasność wszystkich bez wyjątku znanych asteroid ulegała powolnym zmianom, światła przybywało i ubywało w ciągu kilku godzin. Przed dwustu laty z górą uznano, że to jest nieunikniony skutek ruchu wirowego i nieregularnych kształtów. Asteroida, sunąc po swej orbicie, wciąż się obraca i wciąż inną powierzchnią zwrócona jest do Słońca, a jej jasność tym samym jest wciąż inna.
Otóż Rama nie wykazywał takich wahań. Albo nie kręcił się wcale, albo był doskonale symetryczny. Oba te tłumaczenia jednak wydawały się równie mało prawdopodobne.
Sprawa pozostawała w zawieszeniu przez kilka miesięcy, ponieważ nie można było żadnego z dużych orbitujących teleskopów odrywać od stałej obserwacji dalekich przestworzy wszechświata. Astronomia kosmiczna to bardzo drogie hobby: korzystanie z cennego instrumentu kosztuje, lekko licząc, tysiąc dolarów za minutę. Doktor William Stenton nigdy by nie mógł dysponować dwustumetrowym zwierciadłem dalekiego zasięgu przez pełne piętnaście minut, gdyby nie to, że przeprowadzanie jakiegoś ważniejszego programu uległo chwilowej zwłoce, bo zawiódł któryś z kondensatorów po pięćdziesiąt centów sztuka. Pech jednego astronoma okazał się szczęśliwym trafem dla innego.
Bill Stenton nie wiedział, co zaobserwował, dopóki nie docisnął się nazajutrz do komputera. Nawet wtedy, gdy rezultaty w końcu błysnęły na ekranie, dopiero po długiej chwili zrozumiał ich znaczenie.
Światło słoneczne, które odbijał Rama, nie miało stałego natężenia. Było pewne małe, bardzo regularne wahanie, trudne do wykrycia, ale stwierdzone nieomylnie. Jak wszystkie inne asteroidy Rama rzeczywiście się obracał. Jednakże podczas gdy normalny „dzień” asteroidy trwał kilka godzin, „dzień” Ramy ograniczał się do czterech zaledwie minut.
Doktor Stenton szybko zrobił obliczenia i wprost nie mógł uwierzyć w ich wynik. Ten maleńki światek kręcił się z prędkością wynoszącą na równiku ponad tysiąc kilometrów na godzinę, tak że byłoby raczej nieroztropnie próbować lądowania gdziekolwiek poza biegunami. Siła odśrodkowa na równiku Ramy na pewno odrzuciłaby każdy nieprzytwierdzony obiekt z przyspieszeniem prawie równym ziemskiemu. Rama był kręcącym się głazem, do którego nigdy nie przywarło ani trochę kosmicznego mchu; to zdumiewające, że takie ciało nie rozpadło się już dawno na miliony kawałków.
Obiekt o średnicy czterdziestu kilometrów, z okresem obrotu wynoszącym tylko cztery minuty — gdzież coś takiego umieścić w astronomicznym układzie rzeczy? Doktor Stenton był człowiekiem obdarzonym dość bujną wyobraźnią i chyba nazbyt skłonnym do wyciągania pochopnych wniosków. Teraz pochopnie wyciągnął wniosek, który na kilka minut przyprawił go doprawdy o drżenie.
Jedynym takim okazem kosmicznego zoo może być gwiazda po grawitacyjnym kolapsie. Kto wie, czy Rama nie jest martwym słońcem? Oto kręci się szaleńczo kula neutronów, przy czym każdy jej centymetr sześcienny waży miliardy ton…
W tym momencie raptem przypomniało się przerażonemu doktorowi Stentonowi ponadczasowe klasyczne dzieło H.G. Wellsa Gwiazda. Przeczytał tę książkę w dzieciństwie i przyczyniła się ona do rozbudzenia w nim zainteresowań astronomicznych. W ciągu ponad dwustu lat nie utraciła nic ze swojej aktualności i grozy. Na zawsze pozostały mu w pamięci obrazy huraganów i fal przypływu, i miast osuwających się w morze, gdy gość z kosmosu walnął w Jowisza, a potem, opadając w kierunku Słońca, mijał Ziemię. To fakt, gwiazda, którą opisał stary Wells, nie była zimna — była rozżarzona i większość zniszczeń spowodował ten żar. Ale czy to ma znaczenie? Rama, chociaż jest ciałem zimnym i tylko odbija światło Słońca, może niszczyć samą siłą ciążenia równie łatwo jak ogień.
Każda masa gwiezdna, wdzierając się do Układu Słonecznego, zupełnie by odkształciła orbity jego planet. Wystarczy, żeby Ziemia przesunęła się o parę milionów kilometrów bliżej Słońca — albo gwiazd — i od razu przestanie istnieć owa delikatna równowaga klimatów. Antarktyczna pokrywa lodowa stopnieje i woda zaleje wszystkie niziny albo też morza zamarzną i cały świat skuje na wieki zima. Wystarczy jedno szturchnięcie w tę czy w tamtą stronę…
Wkrótce jednak doktor Stenton uspokoił się i odetchnął z ulgą. Co za bzdura — powinien się wstydzić.
Niemożliwe przecież, żeby Rama składał się z zagęszczonej materii. Żadna masa wielkości gwiazdy nie mogłaby przeniknąć tak głęboko do Układu Słonecznego, nie wywołując zakłóceń, które objawiłyby się już dawno. Na tej właśnie zasadzie odkryto Neptuna, Plutona i Persefonę. Nie, to zupełnie niemożliwe, żeby obiekt o masie martwego słońca wkradł się niezaobserwowany.
Poniekąd szkoda. Spotkanie z „czarną” gwiazdą byłoby bardzo ciekawe i podniecające.
Dopóki by się nie skończyło…
Zebranie nadzwyczajne Rady ds. Kosmosu było krótkie i burzliwe. Nawet w dwudziestym drugim wieku jeszcze nie znaleziono żadnego sposobu na to, by kluczowych stanowisk w administracji nie zajmowali uczeni podstarzali i konserwatywni. Doprawdy wątpliwe, czy ten problem kiedykolwiek zostanie rozwiązany.
Na domiar złego przewodniczącym RdsK był emerytowany profesor Olaf Davidson, wybitny astrofizyk. Profesor Davidson niezbyt interesował się obiektami mniejszymi niż galaktyki i nigdy nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swoich uprzedzeń. Chociaż musiał przyznać, że dziewięćdziesiąt procent jego wiedzy opiera się na obserwacjach poczynionych przez instrumenty usytuowane w kosmosie, wcale nie był z tego zadowolony. Co najmniej trzy razy w ciągu jego znakomitej kariery naukowej satelity wystrzelone specjalnie po to, żeby potwierdzić którąś z jego ukochanych teorii, przyniosły wyniki wprost odwrotne, niż oczekiwał.
Zagadnienie przedłożone radzie było dosyć proste. Nie ulegało wątpliwości, że Rama to obiekt niezwykły, ale czy ważny? Za kilka miesięcy zniknie na zawsze, niewiele więc pozostało czasu na działanie. Okazja raz utracona nigdy się nie powtórzy.
Koszta były zawrotne, ale sondę, którą zamierzano wypuścić z Marsa w przestrzeń kosmiczną za orbitą Neptuna, można było przeprogramować i wysłać z dużą prędkością na spotkanie Ramy. Możliwość spotkania bezpośredniego oczywiście wykluczano: to miał być najszybszy notowany w kronikach przelot dwóch ciał mijających się z prędkością dwustu tysięcy kilometrów na godzinę. Intensywna obserwacja Ramy miała trwać zaledwie kilka minut, a w prawdziwym zbliżeniu nie dłużej niż sekundę. Ale to wystarczało, żeby za pomocą odpowiednich instrumentów otrzymać odpowiedzi na wiele pytań.
Chociaż profesor Davidson był uprzedzony do pomysłu z sondą, projekt został już zaakceptowany, a on nie widział powodu, żeby wykładać jeszcze więcej ciężko zdobytych pieniędzy na błahą sprawę. Ze swadą wygłosił przemówienie o szaleństwie, jakim jest polowanie na asteroidy, a także o konieczności zainstalowania na Księżycu nowego interferometru wysokiej rozdzielczości, żeby raz na zawsze potwierdzić niedawno wskrzeszoną teorię powstania wszechświata w drodze Wielkiego Wybuchu.
To był poważny błąd taktyczny, ponieważ w radzie zasiadali trzej najbardziej żarliwi zwolennicy zmodyfikowanej teorii stanu stacjonarnego. W głębi duszy zgadzali się oni z profesorem Davidsonem: polowanie na asteroidy to wyrzucone pieniądze, jednakże…
O przegranej profesora Davidsona zadecydował jeden głos.
Trzy miesiące później wystrzelono z Fobosa, wewnętrznego księżyca Marsa, sondę kosmiczną, którą nazwano Sita. Czas lotu wynosił siedem tygodni, a jej aparatura włączyła się na pełną moc dopiero na pięć minut przed przechwyceniem. Jednocześnie wypuszczony przez nią rój kamer, przelatując koło Ramy, miał sfotografować ten obiekt ze wszystkich stron.
Pierwsze zdjęcia, zrobione z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów, sprawiły, że ludzkość przerwała wszelkie swoje działania. Na miliardzie ekranów telewizyjnych ukazał się maleńki nijaki walec, który powiększał się z sekundy na sekundę. Gdy podwoił swoje rozmiary, nikt już nie mógł udawać, że Rama to obiekt naturalny.
Rama był walcem tak idealnie równym, jakby został obrobiony na ogromnej tokarce z kłami oddalonymi od siebie o pięćdziesiąt kilometrów. Oba jego końce o średnicy dwudziestu kilometrów były zupełnie płaskie, jedynie na środku powierzchni jednego z nich sterczały jakieś nieduże konstrukcje. Z odległości uniemożliwiającej wyczucie proporcji Rama wyglądał prawie śmiesznie — jak zwyczajny domowy bojler.
Powiększał się, aż zapełnił cały ekran. Jego matowa ciemna szarość przypominała bezbarwną powierzchnię Księżyca i nie było na niej żadnych oznaczeń, tyle że w połowie walca widniała plama, a raczej smuga długości jednego kilometra, jak gdyby kiedyś przed wiekami coś uderzyło i rozbryznęło się w tym miejscu.
Nic nie wskazywało na to, by owo uderzenie bodaj trochę uszkodziło wirującą ścianę Ramy; ale właśnie ta smuga powodowała pewną fluktuację światła i tym samym umożliwiła Stentonowi dokonanie odkrycia.
Zdjęcia z innych kamer nie przydały niczego nowego. Jednakże trajektorie, którymi kamery przeleciały poprzez znikome pole grawitacyjne Ramy, pozwoliły uzyskać bardzo ważną informację: o masie tego walca.
Był stanowczo za lekki, żeby być ciałem litym. Bez wielkiego zaskoczenia przyjęto fakt, że Rama jest pusty w środku.
Oto więc wreszcie nadszedł czas spotkania od dawna wzbudzającego lęk, od dawna wyczekiwanego. Ludzkość miała podjąć swego pierwszego gościa z gwiazd.
Komandor Norton pamiętał pierwsze transmisje telewizyjne z ostatnich minut tego spotkania, powtarzane wielokrotnie w zwolnionym tempie. Ale było coś, czego z pewnością obraz elektroniczny nie mógłby przekazać: niesamowitość rozmiarów Ramy.
Norton nigdy nie doznawał podobnego wrażenia, gdy lądował na naturalnych obiektach jak Księżyc czy Mars. To były światy, więc ich wielkość go nie dziwiła. Ale przecież lądował także na Jowiszu VIII, który był tylko trochę większy od Ramy i wydawał się obiektem zupełnie małym.
Łatwo jednak można było rozwiązać tę paradoksalną zagadkę. Na wrażenie odniesione teraz przez Nortona wpłynął fakt, że Rama był tworem sztucznym, miliony razy cięższym niż wszystko, co ludzkość kiedykolwiek wystrzeliła w przestrzeń kosmiczną. Masa Ramy wynosiła co najmniej dziesięć bilionów ton: w każdym kosmonaucie myśl o tym budziła nie tylko podziw, ale i grozę. Nic dziwnego, że Norton uświadamiał sobie własną znikomość i patrzył przygnębiony, jak ten walec z jakiegoś niestarzejącego się metalu coraz bardziej zapełnia niebo.
Dołączyło się tu też poczucie niebezpieczeństwa, zupełnie dla niego nowe, chociaż doświadczenie miał bogate. Lądując, zawsze dotąd wiedział, czego się spodziewać; zawsze istniała możliwość katastrofy, ale nigdy nie było możliwości zaskoczenia. W wypadku Ramy jedynym pewnikiem było właśnie zaskoczenie.
Teraz Śmiałek unosił się w odległości niecałego tysiąca metrów ponad północnym biegunem Ramy, nad samym środkiem powoli kręcącej się tarczy. Wybrano ten koniec walca, ponieważ był w blasku Słońca; z każdym obrotem cienie zagadkowych niskich konstrukcji niedaleko osi miarowo omiatały metalową równinę. Północna powierzchnia Ramy była olbrzymim zegarem słonecznym, który odmierzał błyskawiczne mijanie jego czterominutowego dnia.
Lądowanie ważącego pięć tysięcy ton statku kosmicznego na środku kręcącej się płyty było najmniejszą z trosk komandora Nortona. Nie różniło się to od dokowania na osi dużej stacji kosmicznej; boczne dysze już wprawiły statek w synchroniczny ruch obrotowy i Norton mógł zaufać porucznikowi Joemu Calvertowi, że Śmiałek — z pomocą czy też bez pomocy komputera nawigacyjnego — opadnie lekko jak płatek śniegu.
— Jeszcze trzy minuty — powiedział Joe, nie odrywając wzroku od monitora — i będziemy wiedzieli, czy to rzeczywiście jest antymateria.
Norton uśmiechnął się, przypomniawszy sobie niektóre z bardziej przerażających teorii o pochodzeniu Ramy. Gdyby ten nieprawdopodobny domysł okazał się prawdą, za parę sekund doszłoby do największego wybuchu od czasu powstania Układu Słonecznego. Krótko mówiąc, anihilacja dziesięciu tysięcy ton dałaby chwilowo planetom układu drugie słońce.
A przecież zakres misji Śmiałka obejmował nawet takie raczej niemożliwe ewentualności. Śmiałek wystrzelił w Ramę z jednej ze swoich dysz z bezpiecznej odległości tysiąca kilometrów. Nie stało się nic w ogóle, gdy rozszerzająca się chmura pary dotarła do celu, a reakcja między materią i antymaterią, obejmująca choćby kilka miligramów, wywołałaby straszliwy pokaz fajerwerków.
Norton, podobnie jak wszyscy dowódcy statków kosmicznych, był ostrożny. Długo i uważnie przyglądał się północnej powierzchni Ramy, żeby wybrać punkt lądowania. Po głębokim namyśle zadecydował, że najlepiej będzie ominąć oczywiste miejsce — sam środek osi. Była to wyraźnie zaznaczona na biegunie okrągła płyta o stumetrowej średnicy; podejrzewał, że stanowi ona zewnętrzne zamknięcie jakiejś ogromnej śluzy. Istoty, które zbudowały ten wydrążony świat, musiały mieć jakiś sposób wprowadzania tam swoich statków kosmicznych. Było to logiczne miejsce na główne wejście, więc uznał, że byłoby nieroztropnie blokować drzwi frontowe swoją jednostką.
Ale jego decyzja zrodziła inne problemy. Gdyby Śmiałek wylądował w odległości bodaj kilku metrów od osi, szybki ruch obrotowy Ramy zacząłby odsuwać go od bieguna. Początkowo siła odśrodkowa byłaby bardzo słaba, ale stała i nieubłagana. Nortona nie zachwycała perspektywa, że jego statek może zacząć ślizgać się po tej biegunowej równinie, z minuty na minutę nabierając szybkości, aż wreszcie po dotarciu do krawędzi zostanie ciśnięty w przestrzeń z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę.
Może nie dopuściłoby do tego znikome pole grawitacyjne Ramy — około jednej tysięcznej pola grawitacyjnego Ziemi. Przyciąganie zatrzymałoby Śmiałka na tej płaszczyźnie siłą kilku ton i jeśli powierzchnia tam jest dostatecznie szorstka, statek mógłby pozostać w pobliżu bieguna. Ale komandor Norton nie miał zamiaru konfrontować nieznanej siły tarcia z całkowicie pewną siłą odśrodkową.
Na szczęście sami projektanci Ramy dostarczyli rozwiązanie. W równej odległości od osi bieguna były trzy niskie, przypominające bunkry kapsuły o dziesięciometrowej średnicy. Jeżeli Śmiałek wyląduje pomiędzy dwiema z nich, siła odśrodkowa dociśnie go do nich i zatrzyma w miejscu, podobnie jak statek w porcie przyciskają do mola napływające fale.
— Lądowanie za piętnaście sekund — powiedział Joe.
Gdy Norton czekał w napięciu nad drugim zestawem przyrządów do sterowania, mając nadzieję, że nie będzie musiał ich dotykać, nagle do głębi uświadomił sobie, co oznacza ta właśnie chwila. Było to chyba najbardziej doniosłe lądowanie, odkąd człowiek sto pięćdziesiąt lat temu po raz pierwszy stanął na Księżycu.
Szare bunkry przesunęły się powoli w górę za oknem obserwacyjnym. Po raz ostatni syknęła dysza i poczuli ledwo wyczuwalny wstrząs.
W ciągu ubiegłych tygodni komandor Norton często zastanawiał się, co powie w tym momencie. Ale teraz historia przemówiła za niego i prawie bezwiednie, nie słysząc w tym echa przeszłości, powiedział:
— Tu baza na Ramie. Śmiałek wylądował.
Jeszcze miesiąc przedtem wcale by nie uwierzył, że to jest możliwe. Gdy odebrał ten rozkaz, Śmiałek odbywał zwykły swój lot celem umieszczania i sprawdzania boi sygnalizacyjnych ostrzegających przed asteroidami. Był w Układzie Słonecznym jedynym statkiem kosmicznym, który mógł spotkać się z Ramą, zanim ten przybysz okrąży Słońce i pomknie z powrotem ku gwiazdom. A i tak okazało się konieczne ograbienie z paliwa trzech innych statków Służby Badawczej, które teraz unosiły się bezradnie i czekały na tankowce. Norton lękał się, że nieprędko kapitanowie Kalipso, Beagle’a i Zucha odezwą się do niego znowu.
Nawet z tym dodatkowym zapasem paliwa pościg był długi i trudny. Dopiero w orbicie Wenus Śmiałek dogonił Ramę. Żaden inny statek nie zdołałby tego dokonać. Norton zdawał sobie sprawę, że to niezwykły przywilej i że ani jednej chwili w następnych tygodniach nie wolno zmarnować. Niezliczeni naukowcy na Ziemi chętnie by zaprzedali dusze, żeby mieć taką możliwość, a teraz mogli tylko patrzeć na ekrany telewizorów, przygryzać usta i myśleć, o ile lepiej sami by się spisywali. Mieli prawdopodobnie rację, ale alternatywy nie było. Nieubłagane prawa mechaniki nieba sprawiły, że Śmiałek stał się pierwszym i jedynym ze wszystkich statków kosmicznych ludzkości, który mógł kiedykolwiek nawiązać łączność z Ramą.
Wskazówki, jakie Norton nieustannie otrzymywał z Ziemi, nie zmniejszały brzemienia jego odpowiedzialności. Gdyby należało podejmować błyskawiczne decyzje, nikt by mu nie pomógł, bo opóźnienie sygnału radiowego z Ośrodka Kontroli wynosiło już dziesięć minut, a wciąż się zwiększało. Norton często zazdrościł wielkim nawigatorom z dawnych czasów, którzy wówczas, gdy nie było jeszcze łączności elektronicznej, mogli po swojemu tłumaczyć zapieczętowane rozkazy, wolni od ciągłej kontroli ze strony kwatery głównej. I nikt nigdy nie miał się dowiedzieć, dlaczego popełnili jakieś błędy.
A przecież jednocześnie był rad, że pewne decyzje można pozostawiać Ziemi. Teraz, gdy orbita Śmiałka została zgrana z orbitą Ramy, posuwali się w stronę Słońca jak jedno ciało: za czterdzieści dni mieli dotrzeć do peryhelium i minąć Słońce w odległości dwudziestu milionów kilometrów. To było zdecydowanie za blisko — na długo przedtem Śmiałek będzie musiał zużyć resztki paliwa, aby przejść na bezpieczniejszą orbitę. Badania mogą potrwać ze trzy tygodnie, zanim na zawsze rozstaną się z Ramą.
Potem będzie to już problem Ziemi. Śmiałek, właściwie bezradny, popędzi orbitą, dzięki której jako pierwszy statek kosmiczny mógłby dotrzeć do gwiazd — za jakieś pięćset stuleci. Ale Ośrodek Kontroli Misji zapewnił, że nie ma czym się martwić. W taki czy inny sposób, bez względu na koszty, Śmiałek zostanie zatankowany, nawet gdyby trzeba było wysłane mu na pomoc tankowce porzucić w kosmosie po przekazaniu ostatniego grama paliwa. Rama był zdobyczą wartą każdego ryzyka, z wyjątkiem misji samobójczej.
Ale oczywiście mogło też dojść do tego. Komandor Norton nie łudził się. Po raz pierwszy od stu lat w poczynania ludzkie wkradł się znów pierwiastek całkowitej niepewności. A właśnie niepewność była czymś, czego ani naukowcy, ani politycy nie mogli tolerować. Gdyby ceną miał być Śmiałek i jego załoga, bez wahania spisano by ich na straty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Rendezvous with Rama
Copyright © Rocket Publishing Company Ltd, 1973
To discover more about how the legacy of Sir Arthur is being honoured today, please visit http://www.clarkefoundation.org.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman/www.kaladan.pl
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Spotkanie z Ramą, wyd. IV poprawione, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-749-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer