Spotkanie z Ramą - Artur C. Clarke - ebook + audiobook

Spotkanie z Ramą ebook

Artur C. Clarke

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obsypana nagrodami - Nebula, BSFA, Hugo, Nagroda Campbella, Nagroda Locusa i Nagroda Jupitera - klasyczna powieść science fiction.

Niezwykle pomysłowa i budząca podziw odpowiedź na zawsze aktualne pytanie: czy jesteśmy sami we wszechświecie? - „The Guardian”

Odkąd w 2077 roku duża asteroida uderzyła w Ziemię, powodując ogromne straty materialne i zabijając setki tysięcy ludzi, astronomowie bacznie śledzą ruchy wszystkich takich obiektów. Gdy blisko sześćdziesiąt lat później w Układzie Słonecznym pojawia się Rama, jego rozmiary i prędkość budzą niepokój. Zdjęcia z sondy kosmicznej tylko go pogłębiają - rzekoma asteroida ma zadziwiająco regularny kształt i najwyraźniej jest statkiem obcej cywilizacji. Jakie ma zamiary? Dokąd tak naprawdę zmierza Rama? Czy zagraża ludzkości?

Na wszystkie te pytania ma odpowiedzieć załoga Śmiałka, jednostki Straży Kosmicznej. Ludziom komandora Nortona udaje się przybić do statku, ale mają niewiele czasu. Podczas gdy Rama nieubłaganie zmierza ku Słońcu, astronauci z mozołem prowadzą badania. Czy zdołają spotkać obcych i poznać ich intencje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
4,5 (116 ocen)
76
28
5
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maciej8109

Nie oderwiesz się od lektury

Ramowie robią wszystko potrójnie…. Czekam już na ciąg dalszy opowieści
10
Piotr_orda

Nie polecam

Kocmopoły
01

Popularność




1. Straż Kosmiczna

Wcze­śniej czy póź­niej to musiało się stać. 30 czerwca 1908 roku zagłada omi­nęła Moskwę tylko o trzy godziny i cztery tysiące kilo­me­trów — odchy­le­nie zni­kome według kry­te­riów wszech­świata. 12 lutego 1947 roku inne mia­sto rosyj­skie było jesz­cze bliż­sze kata­strofy, gdy drugi wielki mete­oryt dwu­dzie­stego wieku spadł w odle­gło­ści nie­ca­łych czte­ry­stu kilo­me­trów od Wła­dy­wo­stoku, przy czym deto­na­cję tę dałoby się porów­nać z wybu­chem świeżo wyna­le­zio­nej bomby ato­mo­wej.

W tam­tych cza­sach czło­wiek nic nie potra­fił zro­bić, żeby uchro­nić się przed tymi ostat­nimi przy­pad­ko­wymi poci­skami bom­bar­do­wa­nia kosmicz­nego, które nie­gdyś pozna­czyło lejami powierzch­nię Księ­życa. Mete­oryty roku 1908 i 1947 spa­dły na bez­lu­dzia, ale pod koniec następ­nego wieku nie było na Ziemi już ani jed­nego rejonu mogą­cego słu­żyć arty­le­rii kosmicz­nej jako cel do nie­szko­dli­wych ćwi­czeń. Ludz­kość roz­prze­strze­niła się od bie­guna do bie­guna. Toteż nie­unik­nie­nie…

O godzi­nie 9.46 czasu zachod­nio­eu­ro­pej­skiego 11 wrze­śnia, pod koniec wyjąt­kowo pięk­nego lata roku 2077, więk­szość miesz­kań­ców Europy zoba­czyła ośle­pia­jącą kulę ognia, która uka­zała się od wschodu. W ciągu paru sekund jaśniej­sza niż Słońce sunęła po nie­bie — zrazu cicho — pozo­sta­wia­jąc za sobą roz­wi­ro­wany słup pyłu i dymu.

Gdzieś nad Austrią zaczęła się roz­pa­dać, a od grzmo­tów gwał­tow­nych deto­na­cji ponad milion osób ogłu­chło cał­ko­wi­cie. To byli ci szczę­śliwcy.

Tysiąc ton kamie­nia i metalu, sunąc z szyb­ko­ścią pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na sekundę, gruch­nęło na rów­niny pół­noc­nych Włoch i w jed­nej pło­mien­nej chwili praca stu­leci obró­ciła się wni­wecz. Padwa i Werona zostały zmie­cione z powierzchni Ziemi, resztki chwały Wene­cji zgi­nęły w morzu, gdy wody Adria­tyku z hukiem zalały ląd po tym ude­rze­niu z kosmosu.

Śmierć ponio­sło sześć­set tysięcy ludzi, ogólne szkody wyce­niono na ponad try­lion dola­rów. Ale na polu sztuki, histo­rii i nauki cała ludz­kość — po wieki wie­ków — ponio­sła straty nie­obli­czalne i nie­po­we­to­wane, jak gdyby w ciągu jed­nego poranka sto­czono i prze­grano jakąś wielką wojnę, i mało kto mógł czer­pać przy­jem­ność z faktu, że jesz­cze przez dłu­gie mie­siące, pod­czas gdy pył zagłady powoli opa­dał, cały świat oglą­dał świty i zachody słońca naj­wspa­nial­sze od cza­sów wybu­chu Kra­ka­tau.

Po pierw­szym wstrzą­sie ludz­kość — jak ni­gdy dotąd, w żad­nym stu­le­ciu — zjed­no­czyła się zde­ter­mi­no­wana. Zda­wała sobie sprawę, że taka kata­strofa może nie powtó­rzyć się przez tysiąc lat, ale też może powtó­rzyć się już jutro. A następ­nym razem kon­se­kwen­cje będą jesz­cze strasz­liw­sze.

Dobrze: nie będzie następ­nego razu.

Sto lat wcze­śniej świat, znacz­nie uboż­szy, dys­po­nu­jący mniej­szymi zaso­bami, mar­no­wał swoje bogac­twa, usi­łu­jąc nisz­czyć broń wypusz­czoną samo­bój­czo przez ludz­kość prze­ciwko ludz­ko­ści. Tych wysił­ków ni­gdy nie uwień­czył suk­ces, ale nabyte wów­czas umie­jęt­no­ści nie poszły w nie­pa­mięć. Teraz można było je wyko­rzy­stać w szla­chet­niej­szym celu i na nie­skoń­cze­nie więk­szej sce­nie. Żaden mete­oryt dosta­tecz­nie duży, żeby spo­wo­do­wać nie­szczę­ście, nie miał prze­drzeć się przez zaporę obronną Ziemi.

Tak powstał pro­jekt Straży Kosmicz­nej. Pięć­dzie­siąt lat póź­niej, w oko­licz­no­ściach, jakich żaden z jego twór­ców nie mógł prze­wi­dzieć, uza­sad­nił swoje ist­nie­nie.

2. Intruz

W roku 2130 dzięki urzą­dze­niom rada­ro­wym zain­sta­lo­wa­nym na Mar­sie wykry­wano nowe aste­ro­idy mniej wię­cej po dwa­na­ście dzien­nie. Kom­pu­tery Straży Kosmicz­nej auto­ma­tycz­nie obli­czały ich orbity i w swo­ich prze­past­nych pamię­ciach maga­zy­no­wały infor­ma­cje, tak żeby co kilka mie­sięcy każdy zain­te­re­so­wany astro­nom mógł mieć wgląd w nagro­ma­dzone dane. Dane te były już impo­nu­jące.

Przez sto dwa­dzie­ścia parę lat, od czasu gdy aku­rat pierw­szego dnia dzie­więt­na­stego wieku odkryto Ceres, naj­więk­szy z tych maleń­kich świa­tów, zaob­ser­wo­wano pierw­szy tysiąc aste­roid. Setki ich znaj­do­wano i gubiono, i znaj­do­wano znowu — takie roje, że pewien roz­ją­trzony astro­nom nazwał je „robac­twem wszech­świata”. Bar­dzo by się prze­ra­ził, gdyby wie­dział, że liczba aste­roid śle­dzo­nych teraz przez Straż Kosmiczną wynosi pełne pół miliona.

Tylko pięć olbrzy­mów — Ceres, Pal­las, Juno, Euno­mia i Westa — miało ponad dwie­ście kilo­me­trów śred­nicy; prze­waż­nie aste­ro­idy były po pro­stu mon­stru­al­nymi gła­zami o roz­mia­rach nie­du­żego parku. Pra­wie wszyst­kie krą­żyły po orbi­tach poza Mar­sem; zale­d­wie kilka — te, które posu­nęły się w kie­runku Słońca na tyle, by sta­no­wić ewen­tu­alne nie­bez­pie­czeń­stwo dla Ziemi — inte­re­so­wało Straż Kosmiczną. I ani jedna z całego tysiąca na prze­strzeni dal­szej histo­rii Układu Sło­necz­nego nie miała zbli­żyć się do Ziemi na odle­głość mniej­szą niż milion kilo­me­trów.

Obiekt figu­ru­jący z początku w kata­logu jako 31/439 (co ozna­czało rok łamany przez kolejny numer odkry­cia) wypa­trzono, gdy jesz­cze znaj­do­wał się poza orbitą Jowi­sza. Nie było nic nie­zwy­kłego w jego poło­że­niu: wiele aste­roid prze­su­wało się poza Saturna, zanim skrę­ciło raz jesz­cze w stronę swego dale­kiego słońca. A Thule II, mając naj­więk­szy zasięg, krę­ciła się tak bli­sko Urana, że rów­nie dobrze mogłaby być zabłą­ka­nym księ­ży­cem tej pla­nety.

Ale pierw­szy kon­takt rada­rowy na taką odle­głość był bez pre­ce­densu; naj­wi­docz­niej 31/439 musiała mieć nie­zwy­kłe roz­miary. Z siły echa kom­pu­tery wyde­du­ko­wały, że jej śred­nica wynosi co naj­mniej czter­dzie­ści kilo­me­trów. Takiego olbrzyma wykryto po raz pierw­szy od stu lat. To, że prze­oczano go tak długo, wyda­wało się wprost nie­wia­ry­godne.

Obli­czono orbitę i roz­wią­zano tę zagadkę, po czym wyło­niła się zagadka jesz­cze więk­sza. 31/439 nie sunęła nor­mal­nym szla­kiem aste­roid, po elip­sie odtwa­rza­nej z dokład­no­ścią mecha­ni­zmu zega­ro­wego co kilka lat. Ten samotny wędro­wiec wśród gwiazd skła­dał w Ukła­dzie Sło­necz­nym swoją wizytę pierw­szą i ostat­nią; sunął tak szybko, że pole gra­wi­ta­cyjne Słońca ni­gdy nie mogłoby go zatrzy­mać. Pędził w głąb układu poprzez orbity Jowi­sza, Marsa, Ziemi, Wenus i Mer­ku­rego, na każ­dej z nich zwięk­szając pręd­kość, by w końcu zato­czyć krąg wokół Słońca i skie­ro­wać się znowu w nie­znane.

W tej wła­śnie chwili kom­pu­tery zaczęły bły­skami nada­wać swój sygnał: „Hej, wy tam! Mamy coś cie­ka­wego!”, i dla­tego 31/439 zain­te­re­so­wała istoty ludz­kie. W Kwa­te­rze Głów­nej Straży Kosmicz­nej zro­bił się hałas i tego mię­dzy­gwiezd­nego włó­częgę raz-dwa uho­no­ro­wano nazwą, a nie jak dotąd tylko nume­rem. Dawno już astro­no­mo­wie wyko­rzy­stali wszyst­kie nazwy z mito­lo­gii grec­kiej i rzym­skiej, teraz czer­pali z pan­te­onu hin­du­skiego. Tak więc aste­ro­ida numer 31/439 została nazwana Ramą.

Przez kilka dni wszyst­kie środki prze­kazu wywo­ły­wały donie­sie­niami o tym gościu wielką sen­sa­cję, ale sprawę bar­dzo utrud­niała zni­ko­mość danych. Wie­dziano tylko, że Rama poru­sza się po nie­zwy­kłej orbi­cie, oraz z grub­sza znano jego roz­miary. I to były tylko domy­sły wysnute na pod­sta­wie echa rada­ro­wego. Rama, oglą­dany przez tele­skop, na­dal wyda­wał się słabą gwiazdką pięt­na­stej wiel­ko­ści, zbyt małą, żeby uka­zy­wać się jako wyraźny krą­żek. Ale zmie­rza­jąc w kie­runku serca Układu Sło­necz­nego, miał nabie­rać mocy, coraz więk­szy i jaśniej­szy z mie­siąca na mie­siąc, a nim znik­nie na zawsze, orbi­tu­jące obser­wa­to­ria miały prze­ka­zy­wać dokład­niej­sze infor­ma­cje o jego kształ­cie i roz­mia­rach. Czasu było mnó­stwo i w ciągu następ­nych kilku lat mogło się zda­rzyć, że jakiś sta­tek kosmiczny na zwy­kłej swo­jej tra­sie będzie prze­la­ty­wał dość bli­sko Ramy, żeby zro­bić dobre foto­gra­fie. Bez­po­śred­nie spo­tka­nie wyda­wało się nie­praw­do­po­dobne: zbyt dużo kosz­to­wa­łoby paliwo potrzebne na fizyczny kon­takt z obiek­tem prze­ci­na­ją­cym orbity pla­net z pręd­ko­ścią ponad stu tysięcy kilo­me­trów na godzinę.

Świat wkrótce zapo­mniał o Ramie, ale astro­no­mo­wie nie zapo­mnieli. Z bie­giem mie­sięcy ich pod­nie­ce­nie wzra­stało, nowa aste­ro­ida sta­wała się coraz więk­szą zagadką.

Przede wszyst­kim zasta­na­wiano się nad krzywą bla­sku Ramy. Zmian natę­że­nia świa­tła nie było.

Jasność wszyst­kich bez wyjątku zna­nych aste­roid ule­gała powol­nym zmia­nom, świa­tła przy­by­wało i uby­wało w ciągu kilku godzin. Przed dwu­stu laty z górą uznano, że to jest nie­unik­niony sku­tek ruchu wiro­wego i nie­re­gu­lar­nych kształ­tów. Aste­ro­ida, sunąc po swej orbi­cie, wciąż się obraca i wciąż inną powierzch­nią zwró­cona jest do Słońca, a jej jasność tym samym jest wciąż inna.

Otóż Rama nie wyka­zy­wał takich wahań. Albo nie krę­cił się wcale, albo był dosko­nale syme­tryczny. Oba te tłu­ma­cze­nia jed­nak wyda­wały się rów­nie mało praw­do­po­dobne.

Sprawa pozo­sta­wała w zawie­sze­niu przez kilka mie­sięcy, ponie­waż nie można było żad­nego z dużych orbi­tu­ją­cych tele­sko­pów odry­wać od sta­łej obser­wa­cji dale­kich prze­stwo­rzy wszech­świata. Astro­no­mia kosmiczna to bar­dzo dro­gie hobby: korzy­sta­nie z cen­nego instru­mentu kosz­tuje, lekko licząc, tysiąc dola­rów za minutę. Dok­tor Wil­liam Sten­ton ni­gdy by nie mógł dys­po­no­wać dwu­stu­me­tro­wym zwier­cia­dłem dale­kiego zasięgu przez pełne pięt­na­ście minut, gdyby nie to, że prze­pro­wa­dza­nie jakie­goś waż­niej­szego pro­gramu ule­gło chwi­lo­wej zwłoce, bo zawiódł któ­ryś z kon­den­sa­to­rów po pięć­dzie­siąt cen­tów sztuka. Pech jed­nego astro­noma oka­zał się szczę­śli­wym tra­fem dla innego.

Bill Sten­ton nie wie­dział, co zaob­ser­wo­wał, dopóki nie doci­snął się naza­jutrz do kom­pu­tera. Nawet wtedy, gdy rezul­taty w końcu bły­snęły na ekra­nie, dopiero po dłu­giej chwili zro­zu­miał ich zna­cze­nie.

Świa­tło sło­neczne, które odbi­jał Rama, nie miało sta­łego natę­że­nia. Było pewne małe, bar­dzo regu­larne waha­nie, trudne do wykry­cia, ale stwier­dzone nie­omyl­nie. Jak wszyst­kie inne aste­ro­idy Rama rze­czy­wi­ście się obra­cał. Jed­nakże pod­czas gdy nor­malny „dzień” aste­ro­idy trwał kilka godzin, „dzień” Ramy ogra­ni­czał się do czte­rech zale­d­wie minut.

Dok­tor Sten­ton szybko zro­bił obli­cze­nia i wprost nie mógł uwie­rzyć w ich wynik. Ten maleńki świa­tek krę­cił się z pręd­ko­ścią wyno­szącą na rów­niku ponad tysiąc kilo­me­trów na godzinę, tak że byłoby raczej nie­roz­trop­nie pró­bo­wać lądo­wa­nia gdzie­kol­wiek poza bie­gu­nami. Siła odśrod­kowa na rów­niku Ramy na pewno odrzu­ci­łaby każdy nie­przy­twier­dzony obiekt z przy­spie­sze­niem pra­wie rów­nym ziem­skiemu. Rama był krę­cą­cym się gła­zem, do któ­rego ni­gdy nie przy­warło ani tro­chę kosmicz­nego mchu; to zdu­mie­wa­jące, że takie ciało nie roz­pa­dło się już dawno na miliony kawał­ków.

Obiekt o śred­nicy czter­dzie­stu kilo­me­trów, z okre­sem obrotu wyno­szą­cym tylko cztery minuty — gdzież coś takiego umie­ścić w astro­no­micz­nym ukła­dzie rze­czy? Dok­tor Sten­ton był czło­wie­kiem obda­rzo­nym dość bujną wyobraź­nią i chyba nazbyt skłon­nym do wycią­ga­nia pochop­nych wnio­sków. Teraz pochop­nie wycią­gnął wnio­sek, który na kilka minut przy­pra­wił go doprawdy o drże­nie.

Jedy­nym takim oka­zem kosmicz­nego zoo może być gwiazda po gra­wi­ta­cyj­nym kolap­sie. Kto wie, czy Rama nie jest mar­twym słoń­cem? Oto kręci się sza­leń­czo kula neu­tro­nów, przy czym każdy jej cen­ty­metr sze­ścienny waży miliardy ton…

W tym momen­cie rap­tem przy­po­mniało się prze­ra­żo­nemu dok­to­rowi Sten­to­nowi ponad­cza­sowe kla­syczne dzieło H.G. Wel­lsa Gwiazda. Prze­czy­tał tę książkę w dzie­ciń­stwie i przy­czy­niła się ona do roz­bu­dze­nia w nim zain­te­re­so­wań astro­no­micz­nych. W ciągu ponad dwu­stu lat nie utra­ciła nic ze swo­jej aktu­al­no­ści i grozy. Na zawsze pozo­stały mu w pamięci obrazy hura­ga­nów i fal przy­pływu, i miast osu­wa­ją­cych się w morze, gdy gość z kosmosu wal­nął w Jowi­sza, a potem, opa­da­jąc w kie­runku Słońca, mijał Zie­mię. To fakt, gwiazda, którą opi­sał stary Wells, nie była zimna — była roz­ża­rzona i więk­szość znisz­czeń spo­wo­do­wał ten żar. Ale czy to ma zna­cze­nie? Rama, cho­ciaż jest cia­łem zim­nym i tylko odbija świa­tło Słońca, może nisz­czyć samą siłą cią­że­nia rów­nie łatwo jak ogień.

Każda masa gwiezdna, wdzie­ra­jąc się do Układu Sło­necz­nego, zupeł­nie by odkształ­ciła orbity jego pla­net. Wystar­czy, żeby Zie­mia prze­su­nęła się o parę milio­nów kilo­me­trów bli­żej Słońca — albo gwiazd — i od razu prze­sta­nie ist­nieć owa deli­katna rów­no­waga kli­ma­tów. Antark­tyczna pokrywa lodowa stop­nieje i woda zaleje wszyst­kie niziny albo też morza zamar­zną i cały świat skuje na wieki zima. Wystar­czy jedno szturch­nię­cie w tę czy w tamtą stronę…

Wkrótce jed­nak dok­tor Sten­ton uspo­koił się i ode­tchnął z ulgą. Co za bzdura — powi­nien się wsty­dzić.

Nie­moż­liwe prze­cież, żeby Rama skła­dał się z zagęsz­czo­nej mate­rii. Żadna masa wiel­ko­ści gwiazdy nie mogłaby prze­nik­nąć tak głę­boko do Układu Sło­necz­nego, nie wywo­łu­jąc zakłó­ceń, które obja­wi­łyby się już dawno. Na tej wła­śnie zasa­dzie odkryto Nep­tuna, Plu­tona i Per­se­fonę. Nie, to zupeł­nie nie­moż­liwe, żeby obiekt o masie mar­twego słońca wkradł się nie­za­ob­ser­wo­wany.

Ponie­kąd szkoda. Spo­tka­nie z „czarną” gwiazdą byłoby bar­dzo cie­kawe i pod­nie­ca­jące.

Dopóki by się nie skoń­czyło…

3. Rama i Sita

Zebra­nie nad­zwy­czajne Rady ds. Kosmosu było krót­kie i burz­liwe. Nawet w dwu­dzie­stym dru­gim wieku jesz­cze nie zna­le­ziono żad­nego spo­sobu na to, by klu­czo­wych sta­no­wisk w admi­ni­stra­cji nie zaj­mo­wali uczeni pod­sta­rzali i kon­ser­wa­tywni. Doprawdy wąt­pliwe, czy ten pro­blem kie­dy­kol­wiek zosta­nie roz­wią­zany.

Na domiar złego prze­wod­ni­czą­cym RdsK był eme­ry­to­wany pro­fe­sor Olaf David­son, wybitny astro­fi­zyk. Pro­fe­sor David­son nie­zbyt inte­re­so­wał się obiek­tami mniej­szymi niż galak­tyki i ni­gdy nie zawra­cał sobie głowy ukry­wa­niem swo­ich uprze­dzeń. Cho­ciaż musiał przy­znać, że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent jego wie­dzy opiera się na obser­wa­cjach poczy­nio­nych przez instru­menty usy­tu­owane w kosmo­sie, wcale nie był z tego zado­wo­lony. Co naj­mniej trzy razy w ciągu jego zna­ko­mi­tej kariery nauko­wej sate­lity wystrze­lone spe­cjal­nie po to, żeby potwier­dzić któ­rąś z jego uko­cha­nych teo­rii, przy­nio­sły wyniki wprost odwrotne, niż ocze­ki­wał.

Zagad­nie­nie przed­ło­żone radzie było dosyć pro­ste. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Rama to obiekt nie­zwy­kły, ale czy ważny? Za kilka mie­sięcy znik­nie na zawsze, nie­wiele więc pozo­stało czasu na dzia­ła­nie. Oka­zja raz utra­cona ni­gdy się nie powtó­rzy.

Koszta były zawrotne, ale sondę, którą zamie­rzano wypu­ścić z Marsa w prze­strzeń kosmiczną za orbitą Nep­tuna, można było prze­pro­gra­mo­wać i wysłać z dużą pręd­ko­ścią na spo­tka­nie Ramy. Moż­li­wość spo­tka­nia bez­po­śred­niego oczy­wi­ście wyklu­czano: to miał być naj­szyb­szy noto­wany w kro­ni­kach prze­lot dwóch ciał mija­ją­cych się z pręd­ko­ścią dwu­stu tysięcy kilo­me­trów na godzinę. Inten­sywna obser­wa­cja Ramy miała trwać zale­d­wie kilka minut, a w praw­dzi­wym zbli­że­niu nie dłu­żej niż sekundę. Ale to wystar­czało, żeby za pomocą odpo­wied­nich instru­men­tów otrzy­mać odpo­wie­dzi na wiele pytań.

Cho­ciaż pro­fe­sor David­son był uprze­dzony do pomy­słu z sondą, pro­jekt został już zaak­cep­to­wany, a on nie widział powodu, żeby wykła­dać jesz­cze wię­cej ciężko zdo­by­tych pie­nię­dzy na błahą sprawę. Ze swadą wygło­sił prze­mó­wie­nie o sza­leń­stwie, jakim jest polo­wa­nie na aste­ro­idy, a także o koniecz­no­ści zain­sta­lo­wa­nia na Księ­życu nowego inter­fe­ro­me­tru wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, żeby raz na zawsze potwier­dzić nie­dawno wskrze­szoną teo­rię powsta­nia wszech­świata w dro­dze Wiel­kiego Wybu­chu.

To był poważny błąd tak­tyczny, ponie­waż w radzie zasia­dali trzej naj­bar­dziej żar­liwi zwo­len­nicy zmo­dy­fi­ko­wa­nej teo­rii stanu sta­cjo­nar­nego. W głębi duszy zga­dzali się oni z pro­fe­so­rem David­so­nem: polo­wa­nie na aste­ro­idy to wyrzu­cone pie­nią­dze, jed­nakże…

O prze­gra­nej pro­fe­sora David­sona zade­cy­do­wał jeden głos.

Trzy mie­siące póź­niej wystrze­lono z Fobosa, wewnętrz­nego księ­życa Marsa, sondę kosmiczną, którą nazwano Sita. Czas lotu wyno­sił sie­dem tygo­dni, a jej apa­ra­tura włą­czyła się na pełną moc dopiero na pięć minut przed prze­chwy­ce­niem. Jed­no­cze­śnie wypusz­czony przez nią rój kamer, prze­la­tu­jąc koło Ramy, miał sfo­to­gra­fo­wać ten obiekt ze wszyst­kich stron.

Pierw­sze zdję­cia, zro­bione z odle­gło­ści dzie­się­ciu tysięcy kilo­me­trów, spra­wiły, że ludz­kość prze­rwała wszel­kie swoje dzia­ła­nia. Na miliar­dzie ekra­nów tele­wi­zyj­nych uka­zał się maleńki nijaki walec, który powięk­szał się z sekundy na sekundę. Gdy podwoił swoje roz­miary, nikt już nie mógł uda­wać, że Rama to obiekt natu­ralny.

Rama był wal­cem tak ide­al­nie rów­nym, jakby został obro­biony na ogrom­nej tokarce z kłami odda­lo­nymi od sie­bie o pięć­dzie­siąt kilo­me­trów. Oba jego końce o śred­nicy dwu­dzie­stu kilo­me­trów były zupeł­nie pła­skie, jedy­nie na środku powierzchni jed­nego z nich ster­czały jakieś nie­duże kon­struk­cje. Z odle­gło­ści unie­moż­li­wia­ją­cej wyczu­cie pro­por­cji Rama wyglą­dał pra­wie śmiesz­nie — jak zwy­czajny domowy boj­ler.

Powięk­szał się, aż zapeł­nił cały ekran. Jego matowa ciemna sza­rość przy­po­mi­nała bez­barwną powierzch­nię Księ­życa i nie było na niej żad­nych ozna­czeń, tyle że w poło­wie walca wid­niała plama, a raczej smuga dłu­go­ści jed­nego kilo­me­tra, jak gdyby kie­dyś przed wie­kami coś ude­rzyło i roz­bry­znęło się w tym miej­scu.

Nic nie wska­zy­wało na to, by owo ude­rze­nie bodaj tro­chę uszko­dziło wiru­jącą ścianę Ramy; ale wła­śnie ta smuga powo­do­wała pewną fluk­tu­ację świa­tła i tym samym umoż­li­wiła Sten­to­nowi doko­na­nie odkry­cia.

Zdję­cia z innych kamer nie przy­dały niczego nowego. Jed­nakże tra­jek­to­rie, któ­rymi kamery prze­le­ciały poprzez zni­kome pole gra­wi­ta­cyjne Ramy, pozwo­liły uzy­skać bar­dzo ważną infor­ma­cję: o masie tego walca.

Był sta­now­czo za lekki, żeby być cia­łem litym. Bez wiel­kiego zasko­cze­nia przy­jęto fakt, że Rama jest pusty w środku.

Oto więc wresz­cie nad­szedł czas spo­tka­nia od dawna wzbu­dza­ją­cego lęk, od dawna wycze­ki­wa­nego. Ludz­kość miała pod­jąć swego pierw­szego gościa z gwiazd.

4. Spotkanie

Koman­dor Nor­ton pamię­tał pierw­sze trans­mi­sje tele­wi­zyjne z ostat­nich minut tego spo­tka­nia, powta­rzane wie­lo­krot­nie w zwol­nio­nym tem­pie. Ale było coś, czego z pew­no­ścią obraz elek­tro­niczny nie mógłby prze­ka­zać: nie­sa­mo­wi­tość roz­mia­rów Ramy.

Nor­ton ni­gdy nie dozna­wał podob­nego wra­że­nia, gdy lądo­wał na natu­ral­nych obiek­tach jak Księ­życ czy Mars. To były światy, więc ich wiel­kość go nie dzi­wiła. Ale prze­cież lądo­wał także na Jowi­szu VIII, który był tylko tro­chę więk­szy od Ramy i wyda­wał się obiek­tem zupeł­nie małym.

Łatwo jed­nak można było roz­wią­zać tę para­dok­salną zagadkę. Na wra­że­nie odnie­sione teraz przez Nor­tona wpły­nął fakt, że Rama był two­rem sztucz­nym, miliony razy cięż­szym niż wszystko, co ludz­kość kie­dy­kol­wiek wystrze­liła w prze­strzeń kosmiczną. Masa Ramy wyno­siła co naj­mniej dzie­sięć bilio­nów ton: w każ­dym kosmo­nau­cie myśl o tym budziła nie tylko podziw, ale i grozę. Nic dziw­nego, że Nor­ton uświa­da­miał sobie wła­sną zni­ko­mość i patrzył przy­gnę­biony, jak ten walec z jakie­goś nie­sta­rze­ją­cego się metalu coraz bar­dziej zapeł­nia niebo.

Dołą­czyło się tu też poczu­cie nie­bez­pie­czeń­stwa, zupeł­nie dla niego nowe, cho­ciaż doświad­cze­nie miał bogate. Lądu­jąc, zawsze dotąd wie­dział, czego się spo­dzie­wać; zawsze ist­niała moż­li­wość kata­strofy, ale ni­gdy nie było moż­li­wo­ści zasko­cze­nia. W wypadku Ramy jedy­nym pew­ni­kiem było wła­śnie zasko­cze­nie.

Teraz Śmia­łek uno­sił się w odle­gło­ści nie­ca­łego tysiąca metrów ponad pół­noc­nym bie­gu­nem Ramy, nad samym środ­kiem powoli krę­cą­cej się tar­czy. Wybrano ten koniec walca, ponie­waż był w bla­sku Słońca; z każ­dym obro­tem cie­nie zagad­ko­wych niskich kon­struk­cji nie­da­leko osi mia­rowo omia­tały meta­lową rów­ninę. Pół­nocna powierzch­nia Ramy była olbrzy­mim zega­rem sło­necz­nym, który odmie­rzał bły­ska­wiczne mija­nie jego czte­ro­mi­nu­to­wego dnia.

Lądo­wa­nie ważą­cego pięć tysięcy ton statku kosmicz­nego na środku krę­cą­cej się płyty było naj­mniej­szą z trosk koman­dora Nor­tona. Nie róż­niło się to od doko­wa­nia na osi dużej sta­cji kosmicz­nej; boczne dysze już wpra­wiły sta­tek w syn­chro­niczny ruch obro­towy i Nor­ton mógł zaufać porucz­ni­kowi Joemu Calver­towi, że Śmia­łek — z pomocą czy też bez pomocy kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego — opad­nie lekko jak pła­tek śniegu.

— Jesz­cze trzy minuty — powie­dział Joe, nie odry­wa­jąc wzroku od moni­tora — i będziemy wie­dzieli, czy to rze­czy­wi­ście jest anty­ma­te­ria.

Nor­ton uśmiech­nął się, przy­po­mniaw­szy sobie nie­które z bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych teo­rii o pocho­dze­niu Ramy. Gdyby ten nie­praw­do­po­dobny domysł oka­zał się prawdą, za parę sekund doszłoby do naj­więk­szego wybu­chu od czasu powsta­nia Układu Sło­necz­nego. Krótko mówiąc, ani­hi­la­cja dzie­się­ciu tysięcy ton dałaby chwi­lowo pla­ne­tom układu dru­gie słońce.

A prze­cież zakres misji Śmiałka obej­mo­wał nawet takie raczej nie­moż­liwe ewen­tu­al­no­ści. Śmia­łek wystrze­lił w Ramę z jed­nej ze swo­ich dysz z bez­piecz­nej odle­gło­ści tysiąca kilo­me­trów. Nie stało się nic w ogóle, gdy roz­sze­rza­jąca się chmura pary dotarła do celu, a reak­cja mię­dzy mate­rią i antymate­rią, obej­mu­jąca choćby kilka mili­gra­mów, wywo­ła­łaby strasz­liwy pokaz fajer­wer­ków.

Nor­ton, podob­nie jak wszy­scy dowódcy stat­ków kosmicz­nych, był ostrożny. Długo i uważ­nie przy­glą­dał się pół­noc­nej powierzchni Ramy, żeby wybrać punkt lądo­wa­nia. Po głę­bo­kim namy­śle zade­cy­do­wał, że naj­le­piej będzie omi­nąć oczy­wi­ste miej­sce — sam śro­dek osi. Była to wyraź­nie zazna­czona na bie­gu­nie okrą­gła płyta o stu­me­tro­wej śred­nicy; podej­rze­wał, że sta­nowi ona zewnętrzne zamknię­cie jakiejś ogrom­nej śluzy. Istoty, które zbu­do­wały ten wydrą­żony świat, musiały mieć jakiś spo­sób wpro­wa­dza­nia tam swo­ich stat­ków kosmicz­nych. Było to logiczne miej­sce na główne wej­ście, więc uznał, że byłoby nie­roz­trop­nie blo­ko­wać drzwi fron­towe swoją jed­nostką.

Ale jego decy­zja zro­dziła inne pro­blemy. Gdyby Śmia­łek wylą­do­wał w odle­gło­ści bodaj kilku metrów od osi, szybki ruch obro­towy Ramy zacząłby odsu­wać go od bie­guna. Począt­kowo siła odśrod­kowa byłaby bar­dzo słaba, ale stała i nie­ubła­gana. Nor­tona nie zachwy­cała per­spek­tywa, że jego sta­tek może zacząć śli­zgać się po tej bie­gu­no­wej rów­ni­nie, z minuty na minutę nabie­ra­jąc szyb­ko­ści, aż wresz­cie po dotar­ciu do kra­wę­dzi zosta­nie ciśnięty w prze­strzeń z pręd­ko­ścią tysiąca kilo­me­trów na godzinę.

Może nie dopu­ści­łoby do tego zni­kome pole gra­wi­ta­cyjne Ramy — około jed­nej tysięcz­nej pola gra­wi­ta­cyjnego Ziemi. Przy­cią­ga­nie zatrzy­ma­łoby Śmiałka na tej płasz­czyź­nie siłą kilku ton i jeśli powierzch­nia tam jest dosta­tecz­nie szorstka, sta­tek mógłby pozo­stać w pobliżu bie­guna. Ale koman­dor Nor­ton nie miał zamiaru kon­fron­to­wać nie­zna­nej siły tar­cia z cał­ko­wi­cie pewną siłą odśrod­kową.

Na szczę­ście sami pro­jek­tanci Ramy dostar­czyli roz­wią­za­nie. W rów­nej odle­gło­ści od osi bie­guna były trzy niskie, przy­po­mi­na­jące bun­kry kap­suły o dzie­się­cio­me­tro­wej śred­nicy. Jeżeli Śmia­łek wylą­duje pomię­dzy dwiema z nich, siła odśrod­kowa doci­śnie go do nich i zatrzyma w miej­scu, podob­nie jak sta­tek w por­cie przy­ci­skają do mola napły­wa­jące fale.

— Lądo­wa­nie za pięt­na­ście sekund — powie­dział Joe.

Gdy Nor­ton cze­kał w napię­ciu nad dru­gim zesta­wem przy­rzą­dów do ste­ro­wa­nia, mając nadzieję, że nie będzie musiał ich doty­kać, nagle do głębi uświa­do­mił sobie, co ozna­cza ta wła­śnie chwila. Było to chyba naj­bar­dziej donio­słe lądo­wa­nie, odkąd czło­wiek sto pięć­dzie­siąt lat temu po raz pierw­szy sta­nął na Księ­życu.

Szare bun­kry prze­su­nęły się powoli w górę za oknem obser­wa­cyj­nym. Po raz ostatni syk­nęła dysza i poczuli ledwo wyczu­walny wstrząs.

W ciągu ubie­głych tygo­dni koman­dor Nor­ton czę­sto zasta­na­wiał się, co powie w tym momen­cie. Ale teraz histo­ria prze­mó­wiła za niego i pra­wie bez­wied­nie, nie sły­sząc w tym echa prze­szło­ści, powie­dział:

— Tu baza na Ramie. Śmia­łek wylą­do­wał.

Jesz­cze mie­siąc przed­tem wcale by nie uwie­rzył, że to jest moż­liwe. Gdy ode­brał ten roz­kaz, Śmia­łek odby­wał zwy­kły swój lot celem umiesz­cza­nia i spraw­dza­nia boi sygna­li­za­cyj­nych ostrze­ga­ją­cych przed aste­ro­idami. Był w Ukła­dzie Sło­necz­nym jedy­nym stat­kiem kosmicz­nym, który mógł spo­tkać się z Ramą, zanim ten przy­bysz okrąży Słońce i pomknie z powro­tem ku gwiaz­dom. A i tak oka­zało się konieczne ogra­bie­nie z paliwa trzech innych stat­ków Służby Badaw­czej, które teraz uno­siły się bez­rad­nie i cze­kały na tan­kowce. Nor­ton lękał się, że nie­prędko kapi­ta­no­wie Kalipso, Beagle’a i Zucha ode­zwą się do niego znowu.

Nawet z tym dodat­ko­wym zapa­sem paliwa pościg był długi i trudny. Dopiero w orbi­cie Wenus Śmia­łek dogo­nił Ramę. Żaden inny sta­tek nie zdo­łałby tego doko­nać. Nor­ton zda­wał sobie sprawę, że to nie­zwy­kły przy­wi­lej i że ani jed­nej chwili w następ­nych tygo­dniach nie wolno zmar­no­wać. Nie­zli­czeni naukowcy na Ziemi chęt­nie by zaprze­dali dusze, żeby mieć taką moż­li­wość, a teraz mogli tylko patrzeć na ekrany tele­wi­zo­rów, przy­gry­zać usta i myśleć, o ile lepiej sami by się spi­sy­wali. Mieli praw­do­po­dob­nie rację, ale alter­na­tywy nie było. Nie­ubła­gane prawa mecha­niki nieba spra­wiły, że Śmia­łek stał się pierw­szym i jedy­nym ze wszyst­kich stat­ków kosmicz­nych ludz­ko­ści, który mógł kie­dy­kol­wiek nawią­zać łącz­ność z Ramą.

Wska­zówki, jakie Nor­ton nie­ustan­nie otrzy­my­wał z Ziemi, nie zmniej­szały brze­mie­nia jego odpo­wie­dzial­no­ści. Gdyby nale­żało podej­mo­wać bły­ska­wiczne decy­zje, nikt by mu nie pomógł, bo opóź­nie­nie sygnału radio­wego z Ośrodka Kon­troli wyno­siło już dzie­sięć minut, a wciąż się zwięk­szało. Nor­ton czę­sto zazdro­ścił wiel­kim nawi­ga­to­rom z daw­nych cza­sów, któ­rzy wów­czas, gdy nie było jesz­cze łącz­no­ści elek­tro­nicz­nej, mogli po swo­jemu tłu­ma­czyć zapie­czę­to­wane roz­kazy, wolni od cią­głej kon­troli ze strony kwa­tery głów­nej. I nikt ni­gdy nie miał się dowie­dzieć, dla­czego popeł­nili jakieś błędy.

A prze­cież jed­no­cze­śnie był rad, że pewne decy­zje można pozo­sta­wiać Ziemi. Teraz, gdy orbita Śmiałka została zgrana z orbitą Ramy, posu­wali się w stronę Słońca jak jedno ciało: za czter­dzie­ści dni mieli dotrzeć do pery­he­lium i minąć Słońce w odle­gło­ści dwu­dzie­stu milio­nów kilo­me­trów. To było zde­cy­do­wa­nie za bli­sko — na długo przed­tem Śmia­łek będzie musiał zużyć resztki paliwa, aby przejść na bez­piecz­niej­szą orbitę. Bada­nia mogą potrwać ze trzy tygo­dnie, zanim na zawsze roz­staną się z Ramą.

Potem będzie to już pro­blem Ziemi. Śmia­łek, wła­ści­wie bez­radny, popę­dzi orbitą, dzięki któ­rej jako pierw­szy sta­tek kosmiczny mógłby dotrzeć do gwiazd — za jakieś pięć­set stu­leci. Ale Ośro­dek Kon­troli Misji zapew­nił, że nie ma czym się mar­twić. W taki czy inny spo­sób, bez względu na koszty, Śmia­łek zosta­nie zatan­ko­wany, nawet gdyby trzeba było wysłane mu na pomoc tan­kowce porzu­cić w kosmo­sie po prze­ka­za­niu ostat­niego grama paliwa. Rama był zdo­by­czą wartą każ­dego ryzyka, z wyjąt­kiem misji samo­bój­czej.

Ale oczy­wi­ście mogło też dojść do tego. Koman­dor Nor­ton nie łudził się. Po raz pierw­szy od stu lat w poczy­na­nia ludz­kie wkradł się znów pier­wia­stek cał­ko­wi­tej nie­pew­no­ści. A wła­śnie nie­pew­ność była czymś, czego ani naukowcy, ani poli­tycy nie mogli tole­ro­wać. Gdyby ceną miał być Śmia­łek i jego załoga, bez waha­nia spi­sano by ich na straty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Ren­de­zvous with Rama

Copy­ri­ght © Roc­ket Publi­shing Com­pany Ltd, 1973

To disco­ver more about how the legacy of Sir Arthur is being hono­ured today, ple­ase visit http://www.clar­ke­fo­un­da­tion.org.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man/www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Spo­tka­nie z Ramą, wyd. IV popra­wione, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-749-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer