Spotkasz mnie nad jeziorem - Carley Fortune - ebook
NOWOŚĆ

Spotkasz mnie nad jeziorem ebook

Fortune Carley

4,1

429 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeden dzień. Jedna obietnica. Dwie różne historie.

Fern Brookbans zmarnowała już zbyt dużo czasu, wspominając Willa Baxtera. Dziesięć lat temu spędziła z nim niezapomniane dwadzieścia cztery godziny. Tyle wystarczyło, by między nimi zaiskrzyło. Spotkanie, choć krótkie, pozostawiło w sercu Fern trwały ślad. Para zawarła też pewien układ: spotkają się za rok. Ona się pojawiła, on nie.

Fern ma dziś trzydzieści dwa lata, a jej życie nie jest idealne. Opuszcza ukochane miasto i wraca w rodzinne strony, by prowadzić popadający w ruinę pensjonat, choć przecież nigdy tego nie chciała.

Wtedy zjawa się Will, który wydaje się jej jedyną deską ratunku. Ale czy można zaufać mężczyźnie w dobrze skrojonym garniturze, który zupełnie nie przypomina chłopaka, którego spotkała dekadę temu? I który najprawdopodobniej coś ukrywa.

Ale przecież dziesięć lat wcześniej Will uratował Fern. Czy teraz ona powinna zrobić to samo dla niego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (36 ocen)
18
9
4
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rmalw1

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, dawno nie miałam takich motylków w brzuchu ;) aleeee jego relacja z siostrą to troche za dużo.
10
burgundowezycie

Nie oderwiesz się od lektury

“Spotkasz mnie nad jeziorem” autorstwa Carley Fortune to piękna i wielowymiarowa powieść, która wciąga nas w wir emocji i trudnych wyborów. Historia rozpoczyna się dziesięć lat temu, kiedy główna bohaterka, Fern Brookbanks, spędziła niezapomniane dwadzieścia cztery godziny z Williem Baxterem. Choć ich spotkanie było krótkie, pozostawiło w sercu Fern trwały ślad. Para zawarła wtedy układ: spotkają się za rok. Jednak Will nie pojawił się w umówionym miejscu. Teraz, po latach, Fern musi porzucić swoje życie w Toronto i wrócić do rodzinnych stron. Zostaje tam jedyną właścicielką ośrodka wypoczynkowego nad pięknym jeziorem. W tym trudnym okresie po śmierci matki, niespodziewanie spotyka Willa, który wygląda nieco inaczej niż dawniej. Czy można zaufać mężczyźnie, który zupełnie nie przypomina chłopaka sprzed dekady? Książka napisana jest w narracji pierwszoosobowej ze perspektywy Fern. Pokazuje ona jej przeżycia, wybory i zmiany, jakie w niej zachodzą z intymnej strony. Bohaterowie są św...
10
janinamat

Z braku laku…

Trudno zrozumieć postępowanie bohaterów. Cała ta historia jest nudna i naciągana, mocno. A relacje brat- siostra jakieś niezdrowe.
00
Marta211292

Z braku laku…

Bardzo czekałam na kolejną książkę Carley Fortune po tym jak zakochałam się w "Każde kolejne lato". Niestety, rozczarowałam się. Historia jest po prostu nudna i niesamowicie się ciągnie. Nawet motyw lata nad jeziorem nie jest w stanie tego uratować. Zupełnie nie czuję tej iskry między bohaterami. Cała historia jest po prostu wymuszona.
00
kasiolkowa

Nie polecam

Bardzo wątła fabuła. Słabiutko.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Meet Me at the Lake

Copyright © Carley Fortune, 2023

Copyright © for Polish translation by Anna Hikiert-Bereza, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Anna Nowak, Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Elizabeth Lennie

Oryginalny projekt okładki: © Vi-An Nguyen

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia autorki na skrzydełku: Jenna Marie Wakani

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-39-0

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Marca.

Za tę pierwszą składankę na płycie CD –

i wszystkie następne – ale przede wszystkim

za ściszanie głośności.

 

 

 

 

1

 

Teraz

 

 

 

UDAJE MI SIĘ DOTRZEĆ AŻ DO RECEPCJI BEZ ZWRACANIA NA SIEBIE uwagi. Biurko jest niezwykłe, wyrzeźbione z dużego pnia drzewa – rustykalne, ale nie tandetne; to ucieleśnienie i kwintesencja estetyki mamy, bardzo w jej stylu – tylko że nikogo za nim nie ma. Pośpiesznie je mijam, wślizguję się do gabinetu i zamykam za sobą drzwi na klucz.

Pokój wygląda bardziej jak wnętrze chaty rybackiej niż miejsce pracy: ściany z sosnowych bali, dwa antyczne biurka, małe okno przesłonięte cienką zasłonką w kratkę. Wątpię, aby wiele się tu zmieniło od XIX wieku, gdy hotelik został zbudowany. Nic nie wskazuje na to, ile czasu spędzała tu mama, może z wyjątkiem zdjęcia mnie jako małej dziewczynki przypiętego do drewnianej ściany i wciąż unoszącego się w pomieszczeniu słabego zapachu perfum Clinique.

Opadam na jeden z wysłużonych skórzanych foteli i włączam stojący na biurku plastikowy wentylator. I tak jestem już lepka od potu, ale w środku jest koszmarnie duszno – to jedno z niewielu miejsc w budynku pozbawionych klimatyzacji. Unoszę zgięte w łokciach ramiona – jak u stracha na wróble – i wymachuję rękami w przód i w tył. Plamy pod pachami to ostatnia rzecz, jakiej mi teraz trzeba.

Czekając, aż ochłonę przed włożeniem szpilek, wpatruję się w stertę naszych broszur. „Brookbanks Resort – Twój wymarzony azyl w Muskoce, w którym uciekniesz od problemów, czeka na Ciebie!” – zapewnia entuzjastycznie napis nad zdjęciem plaży o zachodzie słońca, z przypominającym mały, sielski dworek hotelikiem majaczącym w tle. Prawie mnie to śmieszy; mnie zdecydowanie nie udało się znaleźć tu azylu, ucieczki od problemów, bo… cóż, są one nierozerwalnie związane z tym miejscem.

Może Jamie zapomni, że zgodziłam się to zrobić dziś wieczorem i będę mogła zakraść się z powrotem do domu, włożyć rozciągnięte spodnie i wlać w siebie wiadro zimnego białego wina?

Słyszę szczęk klamki.

Cóż, najwyraźniej nic z tego…

– Fernie? – dobiega mnie głos Jamiego. – Coś nie tak z zamkiem? Czy jesteś już gotowa?

– Daj mi jeszcze pięć minut! – udaje mi się wykrztusić przez ściśnięte gardło.

– Chyba nie zamierzasz się wycofać, co? Obiecałaś… – przypomina mi, zupełnie niepotrzebnie.

Bałam się tego przez cały dzień. Może nawet przez całe moje życie?

– Wiem, wiem – mamroczę. – Muszę tylko… skończyć papierkową robotę. – Zaciskam powieki, krzywiąc się w duchu z powodu głupiej wpadki. – To znaczy, już prawie skończyłam.

– Jaką znowu papierkową robotę? Chodzi o zamówienie na pościel? Przecież robimy to za pośrednictwem systemu…

Moja mama miała specjalnie opracowany system dla niemal każdej rzeczy w ośrodku, a Jamie nie chce, żebym mieszała się w którykolwiek z nich.

Wiem, że się martwi. Mamy szczyt sezonu, ale wiele pokoi gościnnych stoi pustych. Jestem tu od sześciu tygodni i Jamie uważa, że to tylko kwestia czasu, zanim zacznę brać sprawy w swoje ręce. Nie wiem nawet, czy słusznie. Nie mam nawet pewności, czy zostanę.

– Nie możesz się przede mną zamykać w moim własnym biurze – mówi. – Mam klucz.

Przeklinam pod nosem. Oczywiście, że ma.

To będzie katastrofalnie żenujące, jeśli będzie musiał mnie stąd wyciągać siłą, a jestem przekonana, że się przed tym nie zawaha. Nie robiłam scen w ośrodku od ostatniej klasy szkoły średniej – i nie mam zamiaru wracać do tego akurat teraz.

Teraz czasami czuję się tutaj, jakbym wróciła do tamtych czasów, ale nie jestem już tamtą beztroską siedemnastolatką.

Biorę głęboki wdech, wstaję i wygładzam przód sukienki. Jest zbyt obcisła, ale podarte dżinsy, w których chodzę na co dzień, nie są odpowiednim strojem na półoficjalną wizytę w jadalni. Kiedy się przebierałam, niemal słyszałam głos mamy: „Wiem, że wolałabyś przez cały boży dzień chodzić w piżamie, ale musimy nadawać ton, skarbie”.

Otwieram drzwi.

Jasne, niemal białe loki Jamiego są krótko przycięte i schludnie ułożone, ale ma tę samą dziecięcą twarz, którą tak dobrze pamiętam z czasów, gdy byliśmy młodzi, a on nie należał do fanów używania dezodorantu.

– Chodzi o zamówienie na pościel? – pyta.

– Absolutnie nie – mamroczę. – Przecież masz do tego swój system.

W odpowiedzi mruga nieprzytomnie, nie bardzo wiedząc, czy tylko się z nim droczę, czy mówię poważnie. Jest menadżerem ośrodka od trzech lat, a ja nadal nie mogę tego pojąć. W wyprasowanych spodniach i krawacie wygląda jak przebrany przedszkolak. W moim umyśle nadal jest gówniarzem w kąpielówkach i bandanie na głowie, który najchętniej nie wychodziłby z jeziora.

On też nie wie już, co o mnie myśleć – jest rozdarty między próbą zadowolenia mnie, swojej nowej szefowej, a chęcią powstrzymania mnie przed sianiem spustoszenia w ośrodku. Powinno istnieć jakieś kosmiczne prawo zabraniające pracowania razem osobom, które dawniej się spotykały.

– Kiedyś… byłeś naprawdę zabawny – mówię mu, a on się uśmiecha.

Jamie, który pewnego razu odśpiewał cały kawałek Jagged Little Pill Alanis Morissette kompletnie zjarany i ubrany w fioletową kieckę, którą zwędził z domku pani Rose…

Fakt, że Jamie uwielbiał być w centrum uwagi tak bardzo, jak kochał chodzić bez bielizny, był jedną z rzeczy, które podobały mi się w nim najbardziej – gdy był w pobliżu, mogłam praktycznie nie istnieć. Był dobrym chłopakiem… ale i idealnym kamuflażem.

– Ty też – mówi i obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głów, mrużąc oczy. – Czy to sukienka twojej mamy?

Kiwam głową.

– Wiem, wiem. Jest na mnie za ciasna.

Wyciągnęłam ją dziś z jej szafy. Jest kanarkowożółta. To jedna z co najmniej dwudziestu kolorowych sukienek bez rękawów. Jej wieczorowych uniformów.

Zapada cisza, która sprawia, że kompletnie tracę odwagę.

– Słuchaj, nie czuję się…

– Nie. – Nie daje mi dokończyć. – Nie zrobisz mi tego, Fernie. Unikałaś Hannoverów przez cały tydzień, a jutro się wymeldowują.

Według Jamiego Hannoverowie zatrzymują się w Brookbanks od siedmiu lat, dają napiwki, jakby mieli forsy jak lodu, i polecają nas całemu mnóstwu gości. A jeśli sądzić po tym, jak marszczył brwi, siedząc przed ekranem komputera (przyłapałam go na tym), ośrodek potrzebuje dobrych opinii nawet bardziej, niż Jamie jest skłonny przyznać. Nasz księgowy zostawił dziś kolejną wiadomość z prośbą, abym do niego zadzwoniła.

– Skończyli już deser – informuje mnie Jamie. – Powiedziałem im, że zaraz przyjdziesz. Chcą ci osobiście złożyć kondolencje.

Zaczynam się drapać po prawym ramieniu, nim łapię się na tym i zmuszam, żeby przestać. To nie powinno być takie trudne. Na co dzień zarządzam trzema niezależnymi kawiarniami sieci Filtr na zachodnim krańcu Toronto. Tej jesieni będę nadzorować otwarcie naszego czwartego i największego lokalu, pierwszego z własną palarnią kawy. Rozmowy z klientami to dla mnie norma. Bułka z masłem.

– W porządku – mówię. – Wybacz. Dam radę.

Jamie z sykiem wypuszcza powietrze z płuc.

– Świetnie. – Rzuca mi skruszone spojrzenie, a następnie dodaje: – Byłoby super, gdybyś zatrzymała się przy kilku stolikach, żeby się przywitać. No wiesz, kontynuując tradycję…

Wiem. Mama odwiedzała restaurację każdego wieczoru, by się upewnić, że temu gościowi smakuje pstrąg tęczowy, a tamtemu pierwsza noc w naszym pensjonacie minęła spokojnie. To było kompletnie nieprawdopodobne, jak wiele szczegółów na ich temat pamiętała – a oni ją za to kochali. Mawiała, że przedsiębiorstwo rodzinne będzie wiarygodne tylko wtedy, gdy nazwa Brookbanks Resort będzie powiązana z twarzą, która ją firmuje. I przez trzy dekady ta twarz była jej twarzą. Twarzą Margaret Brookbanks.

Jamie kilkakrotnie – i niezbyt subtelnie – sugerował, że powinnam przychodzić do jadalni, aby witać gości, ale za każdym razem go spławiałam. Ponieważ wiem, że gdy tylko to zrobię, wszystko stanie się w jakiś sposób… nieodwracalne. Realne.

Mamy już nie ma.

Zamiast tego jestem tu ja.

Ponownie w ośrodku – ostatnim miejscu na ziemi, do którego planowałam wrócić.

 

WSPÓLNIE WRACAMY DO RECEPCJI. Za biurkiem wciąż nikogo nie ma. Jamie zatrzymuje się w tym samym momencie co ja.

– Nie, tylko nie to. Nie znowu… – mamrocze pod nosem.

Recepcjonistka, która ma dziś dyżur, zaczęła pracę kilka tygodni temu i zdarza jej się opuszczać posterunek bez słowa wyjaśnienia. Mama już dawno by ją zwolniła.

– Może powinniśmy zostać w recepcji, dopóki nie wróci? – podsuwam. – Na wypadek gdyby ktoś przyszedł…

Jamie podnosi wzrok ku sufitowi i zastanawia się przez chwilę, a potem patrzy na mnie.

– Sprytnie, ale Hannoverowie są ważniejsi.

Idziemy w kierunku przeszklonych drzwi prowadzących do restauracji. Są otwarte na oścież, a brzęk sztućców i radosny szum rozmów wlewają się do lobby wraz z zapachem świeżo upieczonego chleba na zakwasie. Przez całą długość sufitu ciągną się drewniane belki, a za półkolistą, przeszkloną ścianą rozciąga się imponujący widok na jezioro. To modyfikacja, którą wprowadziła moja mama po tym, jak przejęła restaurację po dziadkach. Jadalnia była czymś w rodzaju jej sceny. Tutaj brylowała. Nie wyobrażam sobie tego miejsca bez niej przechadzającej się między stołami.

Biorę głęboki wdech, żeby się uspokoić, zaczesuję jasne, przycięte na boba kosmyki za uszy, a w mojej głowie rozbrzmiewa jej głos: „Nie chowaj się za włosami, skarbie”.

Nim przekraczamy próg, z sali wychodzi para. Są po sześćdziesiątce i ubrani niemal od stóp do głów w beżowe lny.

– Państwo Hannover! – mówi Jamie, rozkładając ręce na boki. – Właśnie do państwa szliśmy. Pozwólcie państwo, że przedstawię Fern Brookbanks…

Goście uśmiechają się do mnie w sposób będący odpowiednikiem współczującego poklepywania po ramieniu.

– Wiadomość o odejściu twojej matki nas zdruzgotała – mówi pani Hannover.

„Odejściu”.

To dziwne słowo na opisanie tego, co się wydarzyło.

Ciemna noc. Jeleń przed przednią szybą. Uderzenie stali o granit. Kostki lodu rozrzucone po autostradzie.

Starałam się nie myśleć o ostatnich chwilach mamy. Starałam się w ogóle o niej nie myśleć. Wiedziałam, że napływ żalu, przerażenia i złości naprawdę mógłby utrudnić mi codzienne funkcjonowanie. W tej chwili czuję się odrobinę roztrzęsiona, ale próbuję tego nie okazywać. Od wypadku minął ponad miesiąc i choć wiem, że ludzie chcą mi okazać współczucie, istnieją granice cierpienia, jakie można znieść.

– Trudno mi wyobrazić sobie to miejsce bez Maggie – wzdycha pan Hannover. – Była zawsze taka promiennie uśmiechnięta! Uwielbialiśmy z nią rozmawiać. Ubiegłego lata udało nam się ją nawet namówić na spotkanie przy drinku, pamiętasz?

Jego żona przytakuje entuzjastycznie, jakby się obawiali, że mogę w to nie uwierzyć.

– Powiedziałem jej, że od patrzenia, jak uwija się jak w ukropie, wszędzie jej było wiecznie pełno, człowiekowi kręci się w głowie, a ona tylko wybuchnęła śmiechem!

Śmierć mojej matki i przyszłość ośrodka to dwa tematy, o których nie jestem gotowa rozmawiać, co jest drugim powodem, dla którego starałam się unikać restauracji – za wszelką cenę.

Wiem, że stali bywalcy będą mieli coś do powiedzenia na oba te tematy. Dziękuję Hannoverom i zmieniam temat, pytając o ich wakacje: tenis, piękna pogoda, nowe żeremie bobrów. Łatwo jest rozmawiać o czymś niezobowiązującym. Mam trzydzieści dwa lata, jestem za stara, by mieć żal do gości lub przejmować się ich zdaniem. To na nią jestem wściekła. Sądziłam, że pogodziła się z tym, że planuję wieść życie w Toronto. Co sobie myślała, zostawiając mi ośrodek? Co sobie myślała… umierając?

– Niewymownie nam przykro z powodu twojej straty – mówi ponownie pani Hannover. – Jesteś do niej bardzo podobna.

– Owszem – potwierdzam. Jestem tak samo niska. Mam te same jasne włosy. Te same szare oczy.

– Cóż, z pewnością chcieliby państwo teraz udać się do swojego pokoju, aby nacieszyć się ostatnią nocą w tym miejscu. Z balkonu będą państwo mieli wspaniały widok na fajerwerki – mówi Jamie, ratując mnie z opresji.

Uśmiecham się do niego z wdzięcznością, a on odwzajemnia się mrugnięciem.

Kiedy pracowaliśmy razem jako dzieciaki, też tworzyliśmy zgrany zespół. Początkowo, gdy któreś z nas potrzebowało ratunku przed irytującym lub zbyt wymagającym gościem, używaliśmy specjalnego tajnego hasła. Brzmiało ono: „arbuz”. Starszy wdowiec, który nie mógł przestać mi powtarzać, jak bardzo przypominam mu jego pierwszą miłość? Arbuz. Obserwator ptaków, który zamęczał Jamiego szczegółowym opisem każdego okazu dostrzeżonego w okolicy? Arbuz. Ale po całym lecie spędzonym wspólnie na wyciąganiu kajaków na brzeg zaczęliśmy komunikować się bezgłoś­nie – lekkie rozszerzenie oczu lub skrzywienie warg wystarczyło.

– Nie było aż tak źle, prawda? – pyta, gdy Hannoverowie ruszają w stronę wind, ale nie odpowiadam.

Wówczas Jamie wskazuje na jadalnię. Wiem, że wewnątrz jest wielu gości ośrodka, ale i mnóstwo miejscowych. Znając moje szczęście, gdy tylko tam wejdę, zauważy mnie ktoś, z kim chodziłam do szkoły średniej. Krew tętni mi dziko w skroniach, aż nie słyszę nic poza jej dudnieniem w uszach, przypominającym szum pojazdów na autostradzie.

– Chyba nie dam rady – mamroczę. – Wrócę lepiej do domu. Jestem wykończona.

To nie jest kłamstwo. Gdy tylko znów pojawiłam się w ośrodku, natychmiast zaczęłam cierpieć na bezsenność. Każdego dnia budzę się w mojej dziecięcej sypialni niewyspana i lekko zdezorientowana. Patrzę na gęstą plątaninę gałęzi za oknem, z wolna przypominając sobie, gdzie jestem i co tu robię. Na początku nakrywałam po prostu głowę poduszką i z powrotem zasypiałam. Wstawałam około południa i schodziłam na dół, po czym spędzałam resztę dnia na pochłanianiu węglowodanów i oglądaniu Żony idealnej.

Ale potem Jamie zaczął dzwonić z pytaniami, a Whitney – wpadać stanowczo zbyt często bez ostrzeżenia, aby pomówić ze mną o tym, ile czasu spędzam w piżamie. Okazywała mi ten rodzaj surowej, bezwzględnej miłości, którą może cię darzyć tylko najlepsza przyjaciółka, i sprawiła, że w końcu zaczęłam się ubierać. Wychodzić z domu, odwiedzać hotelik, schodzić na pomost, aby popływać lub wypić poranną kawę, tak jak robiła to mama. Kilka razy przepłynęłam się nawet kajakiem. Dobrze jest być na wodzie, mieć choć odrobinę kontroli, nawet jeśli jedynie nad małym kanoe.

Gdy unoszę powieki, za każdym razem zalewa mnie potok żalu, gniewu i paniki, ale teraz obmywają mnie one cicho zamiast huczeć niczym rwący wodospad.

W ciągu ostatnich kilku tygodni Jamie cierpliwie informował mnie o wszystkim, co zmieniło się w ciągu wielu lat, odkąd tu pracowałam, ale jeszcze bardziej szalone jest to, co się nie zmieniło. Chleb na zakwasie. Goście. Fakt, że on wciąż nazywa mnie Fernie.

Znaliśmy się na długo przed tym, zanim zaczęliśmy się spotykać. Domek Pringle’ów znajduje się kilka zatok dalej, na brzegu jeziora. Jego dziadkowie znali moich dziadków, a jego rodzice nadal przychodzą do restauracji na rybę z frytkami w każdy piątek. Po przejściu na emeryturę spędzają większość lata w Muskoce, a we wrześniu wracają do Guelph. Jamie wynajmuje mieszkanie w mieście, ale kupił działkę obok rodzinnego gniazda, aby zbudować na niej dom całoroczny. Kocha jezioro bardziej niż cokolwiek innego.

– Dziś jest Dzień Kanady – przypomina mi teraz. – To naprawdę będzie wiele znaczyło dla gości i pracowników, jeśli się z nimi zobaczysz. Jest początek lata. Nie proszę cię, abyś weszła na scenę i wygłosiła przemowę przed rozpoczęciem pokazu fajerwerków. – Nie musi dodawać: „Tak jak robiła to twoja mama”. – Po prostu idź się przywitać.

Przełykam ślinę, a Jamie kładzie mi dłonie na ramionach, patrząc mi w oczy.

– Dasz radę. Tak daleko już zaszłaś… Jesteś już ubrana. Byłaś tam milion razy. – Zniża głos do szeptu. – Robiliśmy to tam, pamiętasz? W boksie numer trzy…

Parskam lekko.

– Pamiętasz, który to był boks? Cóż, jakżeby inaczej…

– Mógłbym narysować ci mapę wszystkich miejsc, które sprofanowaliśmy. Sam hangar na przystani…

– Przestań! – Śmieję się, ale to naprawdę jest odrobinę szalone. Oto jestem tu z moim byłym chłopakiem i rozmawiamy o miejscach, w których uprawialiśmy seks na terenie ośrodka wypoczynkowego mojej niedawno zmarłej matki. Wszechświat zagrał mi na nosie.

– Fernie, to nic wielkiego – powtarza. – Naprawdę.

Już, już mam mu powiedzieć, że się myli – że dla mnie to naprawdę duże wyzwanie – ale wtedy kątem oka dostrzegam coś… czy może raczej kogoś, kto może pomóc mi się z tego wszystkiego wykręcić. W stronę recepcji, w której nadal nikogo nie ma, maszeruje wysoki mężczyzna, ciągnąc za sobą srebrną walizkę.

Jest do nas zwrócony plecami, ale widać, że jego garnitur kosztował kupę forsy. Prawdopodobnie został uszyty na miarę. Czarny materiał leży na nim w ten charakterystyczny, perfekcyjny sposób, w którym czuć rękę doskonałego krawca i pokaźne zasoby na karcie kredytowej. Nie mówiąc już o tym, że gość jest naprawdę wysoki – do tego stopnia, że wątpię, aby jakikolwiek garnitur ze sklepowego wieszaka nadawał się na jego imponującą sylwetkę, a mankiety mają idealną długość. Podobnie jak jego zaczesane do tyłu włosy. Kruczoczarne i błyszczące, są równie nieskazitelne, co jego marynarka. Szczerze powiedziawszy, jest dziwnie przesadnie wystrojony jak na to miejsce. To piękny ośrodek, jeden z najładniejszych we wschodniej części Muskoki, a tutejszy personel jest zawsze starannie ubrany, ale goście preferują zazwyczaj swobodny styl, szczególnie latem.

– Pójdę mu pomóc – mówię Jamiemu. – Muszę przypomnieć sobie rutynę meldowania gości. Sprawdzisz, czy wszystko dobrze pamiętam?

Nie protestuje. Wie, że nie możemy po prostu pozwolić, aby ten wymuskany facet tkwił tam Bóg wie jak długo.

Gdy okrążamy biurko, przepraszam go, że musiał czekać.

– Witamy w Brookbanks Resort – mówię, zadzierając głowę, żeby na niego przelotnie spojrzeć; mimo iż mam na sobie szpilki, jest ode mnie niemal trzydzieści centymetrów wyższy. – Czy miał pan jakieś problemy z trafieniem do nas? – pytam, wciskając klawisz, aby wybudzić komputer z trybu uśpienia.

Pan Wysoki nadal nic nie mówi. Ostatni odcinek drogi jest nieutwardzony, nieoświetlony i ma kilka niebezpiecznych zakrętów prowadzących pośród buszu. Czasami dla ludzi z miasta to spora niedogodność, zwłaszcza gdy przyjeżdżają po zachodzie słońca. Strzelam, że ten facet pochodzi z Toronto, choć równie dobrze może być mieszkańcem Montrealu. W przyszłym tygodniu rozpoczyna się u nas konferencja medyczna. Niektórzy lekarze przyjeżdżają wcześniej, by skorzystać z długiego weekendu.

– Nie. – Przesuwa dłonią po krawacie. Nie dodaje nic więcej.

W porządku. Wpisuję w panel na ekranie swój kod dostępu.

– Czy przyjechał pan na konferencję dermatologów? – Przechodzę do menu głównego, a gdy nie odpowiada, odchrząkuję i próbuję ponownie: – Czy ma pan u nas rezerwację?

– Tak. – Wypowiada słowa powoli, starannie, jakby się bał, że popełni jakiś błąd.

Nie mam pojęcia, o co chodzi. Mężczyźni, którzy noszą garnitury takie jak ten, zwykle wykazują o wiele większą pewność siebie. Ale potem znów podnoszę na niego wzrok znad komputera i widzę bardzo przystojne, idealnie wyrzeźbione oblicze… na którym maluje się wyraźne napięcie. Facet jest mniej więcej w moim wieku i wydaje się dziwnie znajomy. Jestem pewna, że już kiedyś widziałam tę twarz. Ten kształt nosa… Może jest aktorem? Chociaż celebryci zwykle nie zjawiają się w takich miejscach w garniturach i świeżo ogoleni, a przynajmniej nie robili tego dawniej.

– Czy mógłby pan podać swoje nazwisko?

Na to pytanie unosi brwi, jakby go zaskoczyło, a ja zauważam wtedy, jak ciemne są jego oczy – niemal czarne jak noc – i czuję, jak w żołądku formuje mi się lodowata, ołowiana kula. Ta idealna postawa… Moje serce przyśpiesza, czuję jego bicie w opuszkach palców i na podeszwach stóp. Natychmiast, niemal odruchowo, szukam blizny. I, oczywiście, jest tam: poniżej dolnej wargi, po lewej stronie podbródka, ledwo widoczna, chyba że ktoś dokładnie wie, gdzie spojrzeć. Nie mogę uwierzyć, że wciąż wiem, jak ją znaleźć.

Ale wiem to.

Znam tę twarz.

Wiem, że jego tęczówki nie są tak naprawdę czarne – w blasku słońca mają kolor espresso.

I wiem, skąd ma tę bliznę.

Bo choć z całych sił próbowałam o nim zapomnieć, wiem dokładnie, kim jest ten człowiek.

 

 

 

 

2

 

14 czerwca, dziesięć lat temu

 

 

 

MIAŁYŚMY TYLKO PIĘĆ MINUT, ABY DOJŚĆ NA STACJĘ, A TRAMWAJ STAŁ w korku. Whitney i ja wydostałyśmy się z tylnego wagonika, przedzierając się przez gęsty tłum i mamrocząc półgłosem przeprosiny, dopóki nie wyszłyśmy na chodnik i nie ruszyłyśmy przed siebie.

– Pośpiesz się, Whit! – rzuciłam przez ramię.

Spóźnienie nie wchodziło w grę. Tego dnia był tylko jeden auto­bus na północ i chociaż żadna z nas nie powiedziała tego na głos, obie wiedziałyśmy aż za dobrze, że Whitney i jej ogromna walizka muszą się w nim znaleźć. Spędziłyśmy razem trzy dni w moim małym mieszkanku, nasza przyjaźń mogła nie przetrwać czwartego.

Słońce wisiało jeszcze nisko na niebie, przebłyskując między budynkami i odbijając się w szybach szklanych wież, gdy biegłyśmy wzdłuż Dundas Street; nasze trampki wybijały stały rytm na spękanych płytach chodnikowych. Gdy spojrzało się w górę, blask słońca był oślepiający, ale strzeliste budynki w centrum Toronto spowijały okolicę porannym, błękitnoszarym cieniem. Kontrast był uderzający – i olśniewający. A to, w jaki sposób światło odbijało się od okien, przypominało mi dom i taflę jeziora mieniącą się w promieniach zachodzącego słońca.

Miałam ochotę się zatrzymać i pokazać to Whitney. Ale nie było ani chwili do stracenia, a wątpię, czy nawet w przeciwnym razie doceniłaby magię tego rozmigotanego widoku. Przez cały jej pobyt próbowałam sprawić, aby spojrzała na Toronto moimi oczami, jednak bezskutecznie.

Dotarłyśmy do terminalu autokarowego z minutowym opóźnieniem, ale obok autobusu zaparkowanego przy stanowisku dziewiątym zastałyśmy długą kolejkę podróżnych wyglądających na w różnym stopniu poirytowanych. Kierowcy nigdzie nie było widać.

– Dzięki Bogu! – westchnęłam.

Whitney zgięła się wpół i wsparła ręce na kolanach. Pasma jej gęstych, kasztanowych włosów wysunęły się z kucyka i przykleiły do zaczerwienionych policzków.

– Nienawidzę. Biegania – wydyszała.

Kiedy wreszcie złapała oddech, sprawdziłyśmy, czy mamy aktualne informacje na temat odjazdu, i ustawiłyśmy się na końcu kolejki. Dworzec był zasadniczo czymś w rodzaju wielkiego hangaru – niczym ciemna, wilgotna pacha Toronto. Pachniało tu kanapkami z automatu, spalinami i niedolą.

Sprawdziłam na telefonie godzinę. Było już po dziesiątej. Wiedziałam, że spóźnię się na swoją zmianę w kawiarni…

– Nie musisz czekać – powiedziała Whitney, jakby czytała mi w myślach. – Dam sobie radę.

Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami od czasów podstawówki. Miała okrągłą twarz, orzechowe oczy, nosek, który przeważnie sprawiał, że wydawała się zwodniczo niewinna. To było urocze, że w tamtym momencie Whitney starała się sprawiać wrażenie dzielnej, ale przyciskała przy tym swoją torebkę do piersi tak mocno, jakby się obawiała, że gdy tylko choć na chwilę straci czujność, ktoś jej ją wyrwie.

Chociaż miała dwadzieścia dwa lata, nigdy wcześniej nie była sama w Toronto, nawet przez dziesięć minut, i mimo że wiedziałam, że nic jej nie grozi, nie zamierzałam porzucać jej w jednym z najbardziej obskurnych zakątków miasta.

– Nie ma sprawy. Zaczekam z tobą – zapewniłam ją.

– Pomyśl tylko – odparła, podskakując lekko. – Już wkrótce nie będę musiała pokonywać całej tej drogi, żeby się z tobą zobaczyć!

W istocie „cała ta droga” to było jedynie dwie i pół godziny malowniczą trasą, ale mniejsza o to.

Uśmiechnęłam się do niej.

– Nie mogę się doczekać.

– Wiem, że ci się tu podoba. – Obejrzała się przez ramię. – Ale czasami… po prostu tego nie rozumiem.

Ugryzłam się w język, żeby nie rzucić jakiejś sarkastycznej uwagi.

To, jak rzadko Whitney odwiedzała mnie, odkąd studiowałam, stanowiło drażliwy temat. Nie byłam pewna, czy to dlatego, że nasze relacje stały się dość napięte po wielkiej kłótni o moje „autodestrukcyjne zachowanie” w ostatniej klasie, czy po prostu dlatego, że Whit nie lubiła miasta. Ale za każdym razem nie miałam wątpliwości, że wolałaby zostać w Huntsville. Nie protestowała przeciwko moim propozycjom, ale nie przyjmowała ich zbyt entuzjastycznie. To było do niej niepodobne. Dawniej Whitney podchodziła z entuzjazmem do wszystkich moich pomysłów – każda okazja do wygłupów i przygód wydawała się świetnym sposobem na wspólne spędzanie czasu.

„Szczerze powiedziawszy, byłabym absolutnie szczęśliwa, jedząc chleb i przesiadując w twoim mieszkaniu przez następne dwa dni” – poinformowała, gdy przyjechała do mnie w tym tygodniu.

Wkurzyło mnie to. Czas, mój czas w Toronto, dobiegał końca, a było jeszcze tyle rzeczy, które chciałam zrobić! Whitney miała być moją skrzydłową. A zamiast tego czułam się, jakbym wszędzie ciągnęła ją za sobą na siłę.

– Przecież jest tu wszystko, o czym tylko można zamarzyć! – powiedziałam, z egzaltacją zataczając ręką szeroki łuk w tym samym momencie, w którym facet stojący przy sąsiednim stanowisku charknął donośnie i splunął na chodnik zieloną flegmą.

Whitney zrobiła kwaśną minę, po czym spojrzała na swój telefon.

– Jamie do mnie pisze. Chce, żebym cię od niego ucałowała. – Zmarszczyła nos, czytając SMS-a. – „Pocałuj ode mnie Fernie na pożegnanie. Może być z języczkiem. To wręcz wskazane. I wyślij zdjęcie!” Emotka ze zmrużonym okiem.

Potrząsnęłam głową, starając się odruchowo nie skrzywić.

Jamie był jak labradoodle w ludzkiej skórze – radosny, rozdokazywany wir energii z szopą złotych loków. Na dźwięk jego imienia odrobinę się rozchmurzyłam.

– Mój facet powiedział coś takiego? Jestem w szoku.

– Nie może się doczekać, aż wrócisz. Jak my wszyscy!

Przełknęłam ślinę i z ulgą powitałam widok mężczyzny w charakterystycznym granatowym uniformie idącego w stronę autobusu.

– Och, ależ po co się śpieszyć, spokojnie! – zawołał do niego kąśliwie jeden z pasażerów. – Przecież wcale nie mamy opóźnienia!

– Tak się cieszę, że znów będziemy mogły się codziennie widywać! – paplała tymczasem dalej Whitney.

Przytaknęłam i z trudem wykrztusiłam:

– Ja też.

Cztery lata życia z dala od mojej najlepszej przyjaciółki i chłopaka. Powinnam była odliczać sekundy do naszego ponownego spotkania. Nie widziałam Jamiego od chwili jego wizyty niespodzianki w walentynki. Zimą pracował jako instruktor snowboardu w Banff, ale wrócił do ośrodka przed majówką. A ja… skończyłam właśnie ostatni rok studiów, powinnam być tam razem z nim. Powinnam była spakować się tuż po ostatnim egzaminie w kwietniu. A zamiast tego namówiłam mamę, aby pozwoliła mi tu zostać do końca czerwca, żebym mogła włóczyć się po mieście aż do uroczystego pożegnania absolwentów, które miało się odbyć za tydzień. Perfidnie wykorzystałam jej współczucie jako właścicielki firmy, mówiąc, że mój szef ma problemy ze znalezieniem baristy na moje miejsce.

Silnik autobusu obudził się do życia, a kierowca zajął się bagażami. Podczas gdy pasażerowie przesuwali się do przodu, a kolejka malała, Whitney i ja długo trwałyśmy w swoich objęciach.

– Kocham cię, Baby – powiedziała.

Dorastanie w ośrodku z klimatem rodem z Dirty Dancing wiązało się nieuchronnie z filmową ksywą. Nienawidziłam tego pseudonimu. To nawet nie miało sensu – w filmie Baby była gościem ośrodka!

Stanęłam na palcach i nasunęłam Whit na głowę kaptur, po czym szarpnęłam za sznurki, żeby ściągnąć go wokół jej twarzy.

– Też cię kocham – odpowiedziałam.

Cóż, przynajmniej to nie było kłamstwem.

Gdy Whitney zajęła swoje miejsce, posłałam jej buziaka i wyjęłam słuchawki z płóciennej torby. Wcisnęłam play, pozwalając Talking Heads zagłuszyć silnik autobusu i dźwięki odliczania do odjazdu, przybierające z każdą chwilą na sile.

Jeszcze dziewięć dni do powrotu do domu.

 

MOJE SŁUCHAWKI BYŁY DLA MNIE TERAPIĄ i jednocześnie czymś w rodzaju czapki niewidki. Kawiarnia Two Sugars znajdowała się zaledwie kilka przecznic od dworca – niestety zbyt blisko, aby słuchanie po drodze muzyki zdołało zagłuszyć moje poczucie winy czy sprawić, że zapomnę o ośrodku i obowiązkach, które tam na mnie czekały. Wiedziałam, że w domu czeka na mnie również moja przeszłość. Szkoła Huntsville High żyła swego czasu plotkami na temat Fern Brookbanks. Minęły lata, ale wiedziałam, że ludzie wciąż myślą o mnie jako o Tej Dziewczynie – tej, która zeszła na złą drogę. Przy odrobinie szczęścia w kawiarni będzie na tyle tłoczno, że mój umysł przełączy się na autopilota, zanim przygotuję dziesiątą filiżankę espresso.

Ruszyłam na wschód, przepychając się przez hordę turystów na Yonge i Dundas. Podobała mi się kiczowatość tej okolicy – wszechobecny beton, kolorowe billboardy i piętrowe autobusy wycieczkowe – ale najbardziej uwielbiałam w niej to, że wszędzie przewalały się tłumy ludzi i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Każdego dnia przez skrzyżowanie przechodziło sto tysięcy osób, a ja w tym morzu twarzy pozostawałam anonimowa. Byłam nikim.

Mówiłam wszystkim, że pochodzę z Huntsville, co nie było jednak do końca zgodne z prawdą. Ośrodek znajdował się daleko poza miastem, na skalistym brzegu jeziora Smoke. Przyjazd do Toronto na studia był jak przeprowadzka na Księżyc, a ja chciałam móc bez końca bawić się w odkrywczynię kosmosu.

Podkręciłam muzykę i zataczałam ramionami małe kręgi w przód i w tył, gdy słońce musnęło mój kark. Temperatura miała być tego dnia rekordowo wysoka. Czerwiec był w Toronto najlepszym miesiącem w roku. Kawiarniane ogródki i parki tętniły nieokiełznaną wczesnoletnią radością. Upalny dzień w tym miesiącu był jak prawdziwy dar niebios – inaczej niż w sierpniu, kiedy wysoka temperatura przytłaczała, a miasto cuchnęło smrodem gnijących odpadków.

Przygotowałam się na upał, wkładając postrzępione dżinsowe szorty i koszulkę na ramiączkach, na którą narzuciłam bluzkę z krótkim rękawem znalezioną w sklepie z używanymi ciuchami sieci Value Village. Była zwiewna i półprzejrzysta, w rzucik z drobnych brązowych kwiatów, który uważałam za bardzo modny, w stylu lat dziewięćdziesiątych (żółta plama w pobliżu rąbka była niemal niewidoczna).

Przed Two Sugars stał szereg metalowych stojaków z gazetami i zanim weszłam do środka, chwyciłam po drodze „The Grid”, egzemplarz bezpłatnego niezależnego tygodnika, który lubiłam czytać. Szarpnęłam za klamkę, ale drzwi kawiarni były zamknięte. Zdezorientowana pociągnęłam za nią ponownie i przycisnęłam nos do szyby. Two Sugars, moje ulubione miejsce, było puste – jeśli nie liczyć Luisa, który na mój widok podszedł do drzwi i je odblokował. Gdy tylko przekroczyłam próg, moje nozdrza wypełnił zapach świeżej farby.

– Dlaczego jest zamknięte? – zapytałam, zdejmując słuchawki i wchodząc do środka. Na widok czarno-białego obrazu pokrywającego jedną ze ścian przystanęłam i wymamrotałam: – A to co znowu?

– A to co znowu? – odpowiedział pytaniem Luis, wskazując na moją głowę.

– Podcięcie.

Prychnął.

– Podcięcie? Ścięłaś włosy niemal na łyso! – Uśmiechnął się. – Podoba mi się.

Pociągnęłam za jeden z krótkich kosmyków z tyłu – ledwie dość długi, abym zdołała go ująć w palce. Zrobiłam to po mojej ostatniej zmianie, przed przyjazdem Whitney. Z uwagi na to, że moje włosy sięgały wcześniej sporo za ramiona, była to naprawdę radykalna zmiana.

– Nie przypominam sobie, żebym pytała cię o zdanie, ale dzięki – odmruknęłam w odpowiedzi. – Co tu się właściwie wyprawia?

– Nie mówiłem ci o muralu? – Luis założył ręce na swojej szerokiej klatce piersiowej.

Inni pracownicy przychodzili i odchodzili z Two Sugars, ale my dwoje pracowaliśmy razem przez trzy lata.

– Nie.

– Cóż, w takim razie czuj się poinformowana: od teraz mamy mural. Czy może raczej: prawie mamy.

Rozejrzałam się dookoła. Wyglądało na to, że artysta zniknął.

– A ty i ja mamy pilnować twórcy dzieła? – domyśliłam się.

– Jedno z nas – uściślił. – Trwałem na posterunku przez ostatnie kilka dni. – Wyciągnął z kieszeni mały breloczek. – Teraz twoja kolej.

Wpatrywałam się w Luisa bez słowa. Spędzanie czasu sam na sam z nieznajomą osobą… konieczność nawiązywania rozmowy… to było niemal równie koszmarne co perspektywa publicznych wystąpień.

– Nie – zaprotestowałam.

– Tak – odpowiedział przekornie Luis. – Płynę na wyspę. Mam się spotkać z przyjaciółmi na promie za pół godziny.

– Aha – burknęłam i wzięłam od niego klucz, po czym rzuciłam swoje rzeczy na stół i podeszłam bliżej do muralu. – Gdzie nasz Michał Anioł?

– Wyskoczył po coś na ząb – wyjaśnił Luis. – Powinien skończyć wczesnym popołudniem, wówczas będziesz mogła zamknąć i lecieć do domu. Otwieramy dopiero jutro.

Cóż, być może dam radę przetrwać tych kilka godzin. Miałam w torbie jointa i planowałam zapalić go w alejce, gdy skończę. Chciałam przejść się pieszo przez miasto w drodze powrotnej do mojego mieszkania w Little Italy.

– Podoba ci się? – zapytał Luis.

Przyjrzałam się muralowi krytycznie. Artysta stworzył zabawną wersję panoramy Toronto i nabrzeża. Wszystko było nieco zniekształcone – szop pracz trzymał zaciśniętą w pazurach malutką wersję CN Tower. Ostatnimi czasy Toronto stało się modne i wszędzie dało się dostrzec dumę, jaką miasto tchnęło z tego powodu: napisy na koszulkach, plakatach, a nawet na mojej torbie, na której widniał plan Little Italy, z nazwami ulic tworzącymi sieć przecznic i alej.

– No nie wiem – mruknęłam. – Wygląda jakoś tak… sztampowo?

– Touché! – rozległ się za naszymi plecami czyjś głęboki głos.

Gdy odwróciłam się powoli, zobaczyłam chłopaka w moim wieku, ubranego w luźny, niebieski, bawełniany kombinezon, z papierową torbą w ręku. Był wyjątkowo wysoki, a dzięki temu, że trzymał się niezwykle prosto, wyprężony niczym struna, wydawał się jeszcze wyższy. Czarne włosy sięgały mu nieco poniżej uszu, a nos miał ciut za długi, ale dziwnie mu to pasowało.

– To jest właśnie nasz Michał Anioł – wyjaśnił Luis.

Nieznajomy miał kanciastą szczękę i wystające kości policzkowe. Był naprawdę imponującej postury – i było go tak… dużo, że nie wiedziałam, na co patrzeć najpierw, chociaż musiałam przyznać, że wszystko wyglądało naprawdę mile dla oka.

– Wasz sztampowy Michał Anioł – poprawił mnie autor dzieła.

Spuściłam wzrok. Był zbyt ładny, by patrzeć wprost na niego. Zauważyłam, że ma na sobie beżowe trapery z jaskraworóżowymi sznurówkami.

– Zwykle jednak ludzie mówią mi Will. – Wyciągnął do mnie dłoń. – Will Baxter.

Wpatrywałam się przez chwilę w jego dużą rękę, a potem spojrzałam mu w oczy. Były ciemne jak atrament.

– A ty jesteś…? – zapytał po chwili, opuszczając dłoń.

Spojrzałam z poirytowaniem na Luisa. Tacy gorący faceci byli najgorsi. Zarozumiali, skupieni wyłącznie na sobie, nudni. Na domiar złego ten tutaj był wysoki. Gorący plus wysoki oznaczało zaś w skrócie, że z pewnością był też całkowicie nieznośny. Szłam o zakład, że jedynym jego problemem w życiu było znajdowanie odpowiednio długich spodni. Luis machnął tylko niedbale ręką, jakby chciał mnie zapewnić: „On jest w porządku”.

– Fern – mruknęłam, na co Will uniósł brwi, jak gdyby czekał na resztę. – Brookbanks – dodałam, machinalnie sięgając do włosów, aby wsunąć je za ucho, ale… cóż, nie miałam już czego za nie chować.

– Przykro mi, że uważasz moją pracę za sztampową, Fern Brookbanks – powiedział przesadnie radosnym głosem Will – bo wszystko wskazuje na to, że będziesz tu ze mną uziemiona przez resztę dnia.

Uśmiechnęłam się do niego blado.

– Cóż, moi drodzy, na mnie już pora – powiedział Luis. – Will? Jakby co, Fern nie gryzie, nawet jeśli sprawia wrażenie nieco… mrukliwej.

– Hej! – obruszyłam się.

– Do zobaczenia w poniedziałek! – Luis cmoknął mnie w policzek, a potem szepnął mi do ucha: – Bądź dla niego miła! To równy gość.

Zamknęłam za nim drzwi, czując na sobie wzrok Willa.

– Co jest? – spytałam zaczepnie.

– Chciałbym wiedzieć, dlaczego ten mural ci się nie podoba.

Wyjął z papierowej torebki muffinkę i rozwinął ją z pergaminu. Na jej widok zaburczało mi w brzuchu. Na specjalne pożegnalne śniadanie zrobiłam Whitney naleśniki mojej mamy… ale to było kilka godzin temu. Will przełamał muffinkę i podał mi połowę.

– Dzięki – mruknęłam, wpychając ją sobie do ust. Cytrynowo-żurawinowa.

Jak na komendę odwróciliśmy się w stronę ściany. Malowidło wyglądało zasadniczo na skończone, z wyjątkiem prawego rogu.

– Szop jest w porządku – poinformowałam go.

Kiedy nie odpowiedział, obejrzałam się na niego. Z bliska wyglądał jeszcze lepiej. Rzęsy dolnych powiek miał długie i czarne jak toń jeziora o północy. Rzucały delikatne cienie na jego policzki, w dziwnie uroczy sposób kontrastując z roboczym strojem. Ponownie przyjrzałam się muralowi.

– Nie jest… okropny.

Ciszę bez ostrzeżenia rozdarł jego śmiech, brzmiący niczym eksplozja fajerwerku: akustyczne ucieleśnienie czystej radości.

– Powiedz mi, co naprawdę o nim myślisz.

– Po prostu… to nie jest to, co bym wybrała dla tego wnętrza. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wiele się tu zmieniło.

Mój szef uznał, że przestrzeń wymaga… modernizacji. Zniszczone krzesła z wiśniowego drewna zastąpiono siedziskami z czarnego plastiku. Turkusowe ściany zostały pomalowane na biało. Ze ścian zniknęły plakaty z reprodukcjami Renoira.

Popełniłam błąd i ponownie spojrzałam na Willa. Sposób, w jaki mi się przyglądał, z jakąś dziwną fascynacją, wprawił mnie w zakłopotanie.

– Nie lubisz zmian?

– Podobało mi się tak, jak było wcześniej. – Wskazałam na kąt przy oknie. – W tamtym miejscu stały stary fotel obity pomarańczowym pluszem i regał z książkami kucharskimi Nigelli Lawson. – Mało kto je przeglądał, ale… Byłam wielką fanką Nigelli. – Tam wisiała zasłona z drewnianych koralików. – Gestem wskazałam drzwi prowadzące do kuchni.

Na ścianie, którą zamalował Will, znajdowała się dawniej duża tablica korkowa, zawieszona nad barkiem z mlekiem i cukrem, do której ludzie przyczepiali ulotki z anonsami o lekcjach gry na pianinie, prośby o oddzwonienie, informacje o kółkach robótek ręcznych – dosłownie wszystkim. W zeszłym roku jeden z naszych stałych bywalców oświadczył się swojemu chłopakowi, przypinając na niej plakat z napisem: „Kocham Cię, Sean. Wyjdziesz za mnie?”. Dół pociął wzdłuż na paseczki, na wzór karteczek z numerem telefonu do oderwania, a na każdym napisał tę samą odpowiedź: „Tak”.

– Kiedyś było tu… przytulnie. Teraz to zupełnie inne miejsce – wyjaśniłam. – Jest tak… sterylnie.

– Wiem, co masz na myśli – zapewnił mnie Will, strzepując okruchy muffinki z kieszeni na piersi. Na jego małym palcu zauważyłam złotą obrączkę. – Za każdym razem, gdy wracam do Toronto, widzę, że miasto odrobinę się zmieniło. Czasami bardziej niż odrobinę.

– Nie mieszkasz tu?

– Jestem z Vancouver – odparł. – Ale dorastałem tutaj. Tak to już jest. To proces, którego nie da się zatrzymać. Ale nie przeszkadza mi to. – Odgarnął z twarzy kosmyk włosów. – Ilekroć tu wracam, mam okazję poznawać je od nowa.

– Jakie to romantyczne – skwitowałam z lekkim przekąsem, ale musiałam przyznać, że jego słowa w jakiś dziwny sposób wzburzyły mi krew, niczym zastrzyk kofeiny z mocnego espresso.

 

 

 

 

3

 

Teraz

 

 

 

SPOGLĄDAM NA WILLA STOJĄCEGO PO DRUGIEJ STRONIE BIURKA. Trzymam palce nad klawiaturą i mam ściśnięte gardło. Nie odrywa ode mnie wzroku. Wciąż nie podał mi swojego nazwiska, a Jamie wodzi wzrokiem ode mnie do niego i z powrotem, kręcąc głową jak szczeniak próbujący wybrać zabawkę.

Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, Will i ja mieliśmy po dwadzieścia dwa lata, a on wcale nie wygląda tak, jak spodziewałam się, że mógłby wyglądać dziesięć lat później. Zastanawiam się, czy on myśli o mnie to samo. Bo z pewnością wie, kim jestem. Musi wiedzieć, że Brookbanks Resort to mój ośrodek.

– Potrzebujemy tylko pańskiego nazwiska, żeby sprawdzić rezerwację – mówi Jamie, odsuwając mnie delikatnie na bok, podczas gdy ja i Will nadal gapimy się na siebie w milczeniu.

Widzę, jak lekko mruży oczy. Najwyraźniej nie jest pewien, czy go rozpoznałam.

Niepotrzebnie się martwi. Oczywiście, że go poznałam, chociaż ten Will Baxter bardzo różni się od Willa Baxtera, którego znałam kiedyś. Wciąż jest wysoki i kanciasty, nawet jeśli jego garnitur początkowo mnie zmylił. Podobnie jak włosy – zaczesane do tyłu i gładko ulizane. Nadal jest szczupły, ale sprawia wrażenie bardziej… okrzepłego. To zapewne przez ten garnitur, włosy i ogólny wygląd… a także dziesięć lat, które upłynęły, odkąd widziałam go po raz ostatni.

Ubrania szyte na miarę i fryzura za dwieście dolców mu pasują. Ma w sobie niezaprzeczalny urok.

– Will Baxter – mówi w końcu, nie spuszczając ze mnie wzroku i kładąc na blacie biurka swoją kartę kredytową i dowód.

Spędziłam z Willem tylko jeden dzień… który zmienił moje życie. Kiedyś myślałam, że mógłby być moją bratnią duszą. Kiedyś sądziłam… że będziemy tu razem, w zupełnie innych okolicznościach. Kiedyś… myślałam o Willu bardzo często.

I zmarnowałam stanowczo zbyt dużą część mojego dorosłego życia, zastanawiając się, co się z nim stało.

Z trudem panuję nad mięśniami szczęki – rozdziawiam szeroko usta, a oddech więźnie mi w gardle. Ta cholerna sukienka matki jest tak ciasna, że widzę, jak moja klatka piersiowa faluje gwałtownie. Will również to dostrzega. Jego wzrok zatrzymuje się na niej na sekundę, a kiedy podrywa go ponownie, żeby spojrzeć mi w oczy, zaczerpuje tchu – szybko, ostro.

– Panie Baxter, widzę, że ma pan zarezerwowany jeden z domków – mówi Jamie.

Ledwo go słyszę.

Will chyba też, bo nie odpowiada. Zamiast tego pochyla głowę.

– Fern? – Jego głos jest dźwięczny, głęboki, a moje imię brzmi w jego ustach dziwnie głucho, gdy wypowiada je, jak mam wrażenie, nieskończenie powoli.

Nie jestem pewna, jak właściwie powinnam zareagować. Co byłoby w tej sytuacji najbezpieczniejsze? Udawanie, że go nie pamiętam, rozwiązałoby może część problemu, ale nie jestem zbyt dobrą aktorką. Nigdy nie mogłam do końca zdecydować, czy to absurdalne, że tak dokładnie pamiętam tamte dwadzieścia cztery godziny spędzone z Willem, czy może raczej głupio byłoby, gdybym o nich zapomniała.

Zaczynam nerwowo drapać przedramię, ściągając na nie nieuchronnie wzrok Willa, a gdy dostrzegam, że to widzi, wspieram się dłońmi o blat biurka, poirytowana, że tak na mnie działa.

– Jesteś tu – mówi, jakby to nie było najbardziej idiotycznie oczywiste stwierdzenie na świecie.

„Jestem tu? Serio?!” – mam ochotę krzyczeć. Chcę go zapytać, gdzie on, do cholery, był. To był jego pomysł, żeby spotkać się w ośrodku. Ja się pojawiłam. On… spóźnił się dziewięć lat.

Otwieram usta, a potem zamykam je z kłapnięciem. Otwieram je ponownie, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

– Wszystko w porządku? – szepcze mi do ucha Jamie, a ja kręcę głową.

– Arbuz – mamroczę, mając nadzieję, że pamięta.

– Panie Baxter? – zagaduje Jamie, zacierając ręce. – Obawiam się, że panią Brookbanks wzywają sprawy niecierpiące zwłoki. Ale ja z przyjemnością się panem zajmę.

Unikając wzroku Willa, kiwam machinalnie głową i wychodzę zza biurka.

– Ma pan domek numer dwadzieścia… – dobiega mnie jeszcze głos Jamiego.

Szlag… Szlag. Szlag. Szlag!

Ze zwieszoną głową idę w stronę głównych drzwi. Tuż przed tym, jak wyślizguję się na zewnątrz, słyszę jeszcze, jak Will woła mnie po imieniu, i puszczam się biegiem przed siebie.

 

UCIECZKA PRZED WILLEM BAXTEREM jest wyczerpująca. Wiem o tym, bo spędziłam w tym trybie dziewięć lat. Ten szlak miał prowadzić daleko od niego, przez jakąś magiczną mgłę i zaczarowany las, do krainy zapomnienia. Uciekałam od wspomnienia jego palca zaczepionego o mój, od bólu, który dawniej był gorący i ostry niczym włócznia przeszywająca mi pierś. Z czasem zelżał, stał się słabszy, przytępiony. Ale dziś nie zdołam przed nim umknąć.

Zbiegam po kamiennych schodach. Gdy tylko stawiam pierwszy krok na ścieżce, wysokie obcasy zapadają się w żwir i się potykam. Przenoszę ciężar ciała na śródstopie, ale nie jestem w stanie stawiać kroków dość szybko. Zostawiłam klapki w biurze. Klnąc pod nosem, zdejmuję szpilki i zaciskam zęby, gdy ostre kamyki wbijają mi się boleśnie w skórę. Zbyt długo mieszkałam w mieście. Dawniej Whitney i ja ganiałyśmy po terenie ośrodka na bosaka przez całe lato.

Robię trzy kroki, kiedy słyszę za sobą odgłos zbiegania po schodach.

– Fern? Zaczekaj…!

Ale nie zamierzam czekać. Przyśpieszam kroku, potykam się… i lecę do przodu. Najpierw czuję palące upokorzenie, a potem ból w dłoniach i kolanach.

– Wszystko w porządku? – pyta stojący nade mną Will.

Przeklinam dzień, w którym się urodził. I parę ludzi, którzy postanowili się do siebie zbliżyć dziewięć miesięcy wcześniej. Przeklinam bardzo dużo rzeczy, leżąc na tym żwirze rozciągnięta jak długa. Przyciskam czoło do ziemi i zanurzam palce w kamykach. Mam ochotę się w nich zakopać.

– Pomogę ci wstać.

Zanim udaje mi się odmówić, powiedzieć, że wcale nie jest w porządku – że nic nie jest w porządku – Will chwyta mnie za ramiona i pociąga w górę.

Stoję, otrzepując się z pyłu i brudu, a on pochyla się, żeby zbadać moje obrażenia. Jego głowa znajduje się kilka centymetrów od mojej, tak blisko, że czuję zapach wody kolońskiej, dymu, skóry i czegoś słodkiego, jak przypalony karmel. Z trudem zmuszam się do skupienia uwagi na moich obolałych nogach.

– Nie wygląda to dobrze – ocenia Will i przesuwa palcem obok krwawiącego stłuczenia, które zaczyna już puchnąć.

Jestem zbyt oszołomiona, aby zrobić cokolwiek poza gapieniem się tępo w ziemię.

– To nic takiego – mamroczę.

Kiedy w końcu udaje mi się na niego spojrzeć, patrzy na mnie spod ciemnych, gęstych rzęs.

– To ty – mówi. Nie wygląda na zaskoczonego moim widokiem.

Prostuję się, a on robi to samo, ponownie przybierając tę swoją nienaganną posturę.

Spoglądam na jego krawat. Kiedyś się zarzekał, że nigdy nie założy krawata. Zastanawiam się, jakie inne dane sobie obietnice złamał.

– Wszystko w porządku? – pyta ponownie. – Chcesz usiąść? – Wskazuje na ławkę z bali, z której roztacza się widok na jezioro, choć jest zbyt ciemno, aby dostrzec przeciwległy brzeg. Powietrze pachnie świeżo skoszoną trawą, petuniami i sosną; wypielęgnowane trawniki i ogródki wokół hoteliku mocno kontrastują z pobliskim buszem.

Odruchowo zerkam w stronę przystani, na której kilku miejscowych strażaków przygotowuje się do dzisiejszego pokazu fajerwerków, i przełykam ślinę.

Kręci mi się w głowie. Jest tysiąc rzeczy, które chciałabym mu powiedzieć… ale nie wiem, co wybrać.

Will pociera kark.

– Pamiętasz mnie, prawda? – pyta z ostrożnością linoskoczka w trakcie występu. Trzy słowa. Trzy rozważnie zaplanowane kroki.

Czy go pamiętam? Ha! Pytanie jest tak absurdalne, że aż śmieszne. To mama uratowała mi życie, ale on pomógł mi się dowiedzieć, jak uczynić je moim własnym.

Will podnosi z ziemi moje buty i podchodzi, aby mi je podać; wyraz twarzy ma czujny, nieufny, ale jego gest sprawia, że otrząsam się z początkowego szoku. Dociera do mnie, że wszędzie wokół są goście – rozciągnięci na kocach na trawniku, wylegujący się na leżakach przy plaży, czekający na rozpoczęcie pokazu fajerwerków… ale nie obchodzi mnie to.

– Pamiętam – potwierdzam.

Światło lampy pieści jego wysokie policzki, a w mojej głowie pojawia się jego obraz z tamtej nocy: blask świec pełzający po jego twarzy.

– I chciałabym wiedzieć, co tu robisz – dodaję.

Mruga, zaskoczony ostrym tonem, nadal trzymając w wyciąg­niętej ręce moje buty.

– W moim ośrodku – uściślam, wyrywając mu z dłoni szpilki. – Pomyliłeś datę?

– Nie. Ja…

– Nie próbuj mi wmawiać, że to jakiś zbieg okoliczności! – cedzę przez zęby.

– Naprawdę nie wiesz? – Sprawia wrażenie prawdziwie zdezorientowanego. – Przyjechałem, żeby pomóc – wyjaśnia, zniżając głos.

– O czym ty mówisz?

– Twoja matka ci nie powiedziała? Zatrudniła mnie jako konsultanta biznesowego.

Cofam głowę tak gwałtownie, że coś strzela mi w karku.

– Moja matka? Skąd znasz moją matkę? – syczę, a potem przymykam oczy. Na chwilę zapomniałam, że już jej nie ma…

– Poznałem ją tutaj zeszłego lata – mówi Will. – Sądziłem, że ci powiedziała. I myślałem, że właśnie dlatego tu jesteś. Poprosiła mnie o pomoc w planowaniu strategicznym i opracowaniu pomysłów na…

Przerywam mu, wymachując butami. Jestem tym przytłoczona. Nie potrafię objąć umysłem idei, w ramach której moja mama mogłaby wpaść na tak nieprawdopodobny pomysł jak zatrudnienie konsultanta – nie mówiąc już o tym, że tą osobą jest właśnie Will. Will, który tu jest. Will, który był tu zeszłego lata. Will, który znał moją mamę. Will, który myślał, że wiem, iż przyjedzie. Will, który mimo to nigdy się do mnie nie odezwał. Tego wszystkiego jest zwyczajnie za dużo.

Biorę głęboki wdech, aby móc się skupić na najważniejszym.

– Will – mówię, a jego imię brzmi w moich ustach dziwnie obco. – Moja matka nie żyje.

– Słucham? Nie… Dopiero co z nią rozmawiałem…! To było całkiem niedawno – mamrocze, bardziej do siebie niż do mnie.

– To był wypadek samochodowy. W maju.

Wyrzucam z siebie fakty beznamiętnie i szybko niczym automat, nie zagłębiając się w ich prawdziwe znaczenie. Opowiadam o tym, jak maszyna do lodu w restauracji zepsuła się w samym środku kolacji, jak barmani musieli korzystać z dozownika na jednym z pięter hoteliku. Kiedy ktoś poskarżył się na ciągły hałas, mama postanowiła sama pojechać do miasta i przywieźć cały bagażnik lodu. Było ciemno i wątpię, czy widziała jelenia, zanim uderzył w jej przednią szybę.

Choć wiem, że to irracjonalne, złości mnie to, jak mocno nalegała na osobiste wypełnianie zadań, które bez problemu mogła powierzyć komuś innemu. Aż w końcu całe to jej poświęcenie ją zabiło.

Will przesuwa dłonią po twarzy i jeszcze bardziej blednie.

– Czy… wszystko okej? Oczywiście, że nie – odpowiada natychmiast sam sobie. – Naprawdę nie wiedziałaś, że przyjadę. Jesteś tu, bo twoja mama nie żyje.

Podnoszę ręce, ale nie w teatralnym, dramatycznym geście, tylko po prostu dlatego, że jestem naprawdę oszołomiona.

– Teraz to miejsce jest moje. Zostawiła mi je w spadku.

Will wpatruje się we mnie, a ja odwracam wzrok. Całe tygodnie budzenia się w środku nocy i przewracania się godzinami z boku na bok dają mi się porządnie we znaki, a zmęczenie, które czuję głęboko w kościach, wypływa w końcu na powierzchnię.

– Fern… – mówi Will cicho i delikatnie. Obraca obrączkę na palcu. Zapomniałam o tym jego nawyku. – Tak bardzo mi przykro…

Jego słowa uderzają we mnie niczym cios obuchem siekiery w czaszkę. Jasne, chciałam to usłyszeć… ale nie z tego powodu. Czuję, że zaczyna mi drżeć dolna warga.

Sięga po moją rękę, ale cofam ją poza jego zasięg.

– Nie…

– Fernie? – woła ze szczytu schodów Jamie. – Czy wszystko dobrze?

– Nic mi nie jest! – odkrzykuję, odsuwając się na bok, aby zrobić miejsce grupie zmierzającej do hoteliku.

Jamie życzy gościom udanego wieczoru i informuje ich uprzejmie, że serwujemy dziś naprawdę pyszne placki krabowe, po czym zbiega po dwa stopnie naraz, aby do nas dołączyć. Nie jest tak wysoki jak Will, ale zawsze czuł się niezwykle komfortowo w swoim ciele. Zachowuje się, jakby był prawdziwym gigantem, władającym udzielnie całą otaczającą go przestrzenią.

– Zostawił pan swój klucz, panie Baxter – mówi, mrużąc oczy w szparki i podając Willowi kartę dostępu. – I walizkę – dodaje znacząco. – Ale polecę dostarczyć ją do pańskiego domku.

Will bierze od niego kartę, prostując się na pełną wysokość.

– Dziękuję.

– Czyli… znacie się? – pyta Jamie, wodząc wzrokiem ode mnie do Willa.

– Nie – zaprzeczam w tym samym momencie, w którym Will potwierdza:

– Tak.

Jamie opuszcza wzrok na moje nogi.

– W biurze jest apteczka – mówi. – Powinniśmy ci je opatrzyć…

– To nic takiego – zapewniam. – Serio, Jamie, nic mi nie jest.

Dokładnie widzę moment, w którym Will rejestruje wypowiedziane przeze mnie imię. Mruga dwukrotnie, a jego rysy zmieniają się pod wpływem szoku jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie.

Jamie przykuca tymczasem przede mną i bada moje obrażenia. Odruchowo skupiam wzrok na Willu, który patrzy na niego, zaciskając opuszczone wzdłuż ciała dłonie w pięści.

– Na pewno wszystko w porządku, Fernie? – pyta Jamie i spogląda na mnie z troską. – Nie podoba mi się to.

Stoję pomiędzy Jamiem Pringle’em i Willem Baxterem, bosa i z poobijanymi kolanami, niecałe dwa miesiące po śmierci mojej matki.

– Taak – mamroczę.

– Nie wydaje mi się. Idziesz ze mną – oświadcza stanowczo Jamie. – Nie oszukasz mnie, Fernie – szepcze mi do ucha, ale jestem pewna, że Will to słyszy.

Nie powinnam czuć się winna, ale tak właśnie jest. I na myśl o tym aż mnie mdli.

Will odchrząkuje.

– W takim razie zostawię was samych. Przepraszam, Fern – mówi, rzucając mi przeciągłe spojrzenie. Przez chwilę mam wrażenie, że doda coś jeszcze, ale zamiast tego odwraca się i idzie w swoją stronę.

Pierwszy fajerwerk eksploduje mi nad głową z hukiem i sykiem, rozświetlając korony drzew. Ale nie patrzę w górę. Tylko na Willa, który odchodzi ode mnie, tak jak dziesięć lat temu.

„Ty i ja. Za rok, Fern Brookbanks. Nie zawiedź mnie”.

To była ostatnia rzecz, jaką od niego wtedy usłyszałam.

 

 

 

 

4

 

14 czerwca, dziesięć lat temu

 

 

 

FACECI ZAWSZE BYLI TACY… ROZLAŹLI. W DRZWIACH OPIERALI SIĘ o framugi i garbili się przy stolikach. Jamie często wykorzystywał mnie w charakterze słupka, wspierając łokieć na moim ramieniu. Will dla odmiany przez większość czasu zachowywał nienaganną posturę.

Malował właśnie skrzydło samolotu szybującego nad panoramą miasta, podczas gdy ja udawałam, że czytam „The Grid”. Na stole leżał mój notatnik, otwarty na liście rzeczy, które chciałam zrobić, zobaczyć, zjeść i wypić, zanim wrócę do domu – za nieco ponad tydzień. Mając czas zajęty studiami, nauką i pracą, nie wykorzystałam w pełni okresu spędzonego w największym mieście Kanady. Liczyłam na to, że w tym numerze czasopisma znajdę kilka niedrogich pomysłów, które dodam do mojej listy rzeczy do zrobienia, ale zamiast tego wpatrywałam się w plecy Willa i jego dłoń zaciśniętą na pędzlu. Uderzające było to, że trzymał się tak prosto. Zdecydowanie nie był jak większość gnuśnych, rozmamłanych facetów.

– Czuję się osądzany – powiedział Will. – Bardzo ostentacyjnie. – Obejrzał się na mnie przez ramię; włosy opadały mu na oczy, a usta miał rozchylone w