Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Komedia romantyczna jedyna w swoim rodzaju. Charyzmatyczny, ujmujący bohater, pierwszorzędny humor
i wartka akcja. Przetłumaczona na 35 języków.
Don Tillman się żeni. Tylko nie wie jeszcze z kim.
Wdrożył więc projekt „Żona” i opracował 16-stronicowy kwestionariusz, który ma wyłonić idealną partnerkę. Musi mieć przyzwoity zawód, nie może palić, pić alkoholu i w żadnym razie nie może się spóźniać. Tymczasem Rosie Jarman dorabia jako barmanka, pije, pali i jest bardzo niepunktualna. Jest również inteligentna i piękna. I szuka swojego biologicznego ojca, a w tym Don Tillman, profesor genetyki, może jej służyć pomocą.
Dzięki projektowi „Żona” Don dowiedział się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład, dlaczego wszystkie jego dotychczasowe znajomości kończyły się na pierwszej randce. Dlaczego szybko schnąca odzież fitness nie jest odpowiednim strojem na kolację w restauracji. I dlaczego naukowe podejście nie pomaga znaleźć miłości – to miłość znajduje Ciebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Dla Roda i Lynette
Zdaje się, że znalazłem rozwiązanie problemu matrymonialnego. Jak zwykle w przypadku przełomowych odkryć, odpowiedź jest oczywista, kiedy spojrzymy na nią z dystansu. Jednak gdyby nie seria nieprzewidzianych czynników, prawdopodobnie nie wpadłbym na jej trop.
Sekwencja zdarzeń została zainicjowana przez Gene’a, który nalegał, żebym wystąpił z prelekcją na temat zespołu Aspergera, chociaż wcześniej sam zgodził się ją wygłosić. Termin był niezwykle irytujący. Mogłem skoordynować przygotowania z konsumpcją lunchu, ale mój harmonogram na ten wieczór przewidywał dziewięćdziesiąt cztery minuty na sprzątanie łazienki. Miałem więc do wyboru trzy opcje, wszystkie obarczone defektami.
1. Posprzątam łazienkę po prelekcji, niestety kosztem snu, co się przełoży na obniżenie mojej kondycji fizycznej i umysłowej.
2. Przesunę sprzątanie na następny wtorek, narażając łazienkę na ośmiodniową degradację higieny, a siebie na ryzyko infekcji.
3. Odmówię Gene’owi i nadszarpnę naszą przyjaźń.
Przedstawiłem mu swój dylemat, a on jak zwykle zaprezentował alternatywną propozycję:
– Don, załatwię ci kogoś do tej łazienki.
Wyjaśniłem mu – nie po raz pierwszy zresztą – że wszystkie sprzątaczki oprócz pewnej Węgierki w minispódniczce popełniały błędy. Ta w mini, która była też gosposią Gene’a, nagle zniknęła z pola widzenia, bo między Gene’em i Claudią wybuchł jakiś konflikt.
– Dam ci numer telefonu Evy. Tylko nie powołuj się na mnie.
– A jeśli zapyta? Co mam powiedzieć?
Czasami ludzie stawiają żądania niemożliwe do spełnienia.
– Że dzwonisz do niej, bo jest jedyną porządną gosposią. A gdyby wspomniała o mnie, udawaj, że nie dosłyszałeś.
Oto idealny konsensus, a także ilustracja wysokich umiejętności Gene’a w zakresie interakcji międzyludzkich. Oczywiście Eva ucieszy się, że jej umiejętności zostały docenione, a może nawet wróci na stałe, dzięki czemu zaoszczędzę przeciętnie trzysta szesnaście minut w tygodniowym planie zajęć.
Gene nie mógł wygłosić prelekcji, bo niespodziewanie otworzyła się przed nim perspektywa seksu z chilijską badaczką, która przyleciała do Melbourne na konferencję. Gene realizuje projekt naukowy, który wymaga współżycia z kobietami z szerokiego spektrum narodowości. Jako profesor psychologii jest zafascynowany pociągiem seksualnym wśród ludzi – cechą uwarunkowaną genetycznie, jak sądzi.
Ten pogląd jest spójny z jego wykształceniem – Gene jest genetykiem. Sześćdziesiąt osiem dni po zatrudnieniu mnie do badań podoktoranckich awansował na dziekana wydziału psychologicznego. Była to bardzo kontrowersyjna nominacja, mająca zapewnić uniwersytetowi prymat w dziedzinie psychologii ewolucyjnej oraz poprawić wizerunek uczelni.
Kiedy pracowaliśmy razem na wydziale genetyki, prowadziliśmy wiele ciekawych dyskusji, których nie zaprzestaliśmy po jego zmianie stanowiska. Już sam ten fakt wystarczyłby, żeby nasza znajomość była dla mnie satysfakcjonująca. Tymczasem Gene zaprosił mnie na obiad do domu i poddał różnym przyjacielskim rytuałom, które sprawiły, że nasze stosunki noszą znamiona przyjaźni. Jego żona Claudia, psycholog kliniczny, też została moją przyjaciółką. To znaczy, że bilans wynosi dwoje.
Gene i Claudia usiłowali wspierać moje próby rozstrzygnięcia problemu matrymonialnego. Niestety, ich metody nie różniły się od tych, które w przeszłości nie przyniosły oczekiwanego rezultatu i które odrzuciłem, uważając, że prawdopodobieństwo sukcesu nie usprawiedliwia włożonego wysiłku ani negatywnych doświadczeń. Skończyłem trzydzieści dziewięć lat, jestem inteligentnym, sprawnym fizycznie kawalerem, cieszę się doskonałym zdrowiem i całkiem wysokim statusem społecznym, a jako profesor nadzwyczajny otrzymuję pensję powyżej średniej krajowej. Według kanonów logiki powinienem być atrakcyjnym kandydatem dla wielu osobników płci żeńskiej. W królestwie zwierząt miałbym istotny potencjał reprodukcyjny.
Niestety, jeden z moich atrybutów zniechęca kobiety. Nigdy nie było mi łatwo się spoufalać i wygląda na to, że braki leżące u podłoża tej cechy wpłynęły także na próby nawiązania relacji intymnych. Dobrym przykładem może być katastrofa z lodami morelowymi w tle.
Claudia zaaranżowała dla mnie spotkanie z jedną ze swoich przyjaciółek. Elizabeth była informatyczką o wielkiej inteligencji i krótkim wzroku, który skutecznie korygowała za pomocą okularów. Wspominam o okularach dlatego, że Claudia pokazała mi jej zdjęcie i zapytała, czy ten fakt mi nie przeszkadza. Niebywałe! Cóż za zaskakujące pytanie z ust psychologa! Oceniając użyteczność Elizabeth jako partnerki, z którą przyjdzie mi dzielić zainteresowania, która miałaby zapewnić stymulację mojemu intelektowi i stanowić potencjalną kandydatkę do procesu rozmnażania, Claudia przede wszystkim martwiła się, jak zareaguję na oprawki okularów, chociaż Elizabeth zapewne nie wybrała ich sama, lecz kierowała się sugestią optyka. I jak tu żyć w takim świecie?
– Elizabeth jest bardzo stanowcza – powiedziała takim tonem, jakby stanowczość była wadą.
– Czy to postawa oparta na przesłankach empirycznych? – zapytałem z oczywistych powodów.
– Chyba tak – odparła Claudia.
Doskonale. Równie dobrze mogłaby to powiedzieć o mnie.
Spotkaliśmy się w tajskiej restauracji. Restauracje to prawdziwe pola minowe dla dyletantów w domenie stosunków społecznych, więc byłem zdenerwowany jak zwykle w takich sytuacjach. Jednak wszystko zaczęło się znakomicie, ponieważ obydwoje dotarliśmy na miejsce punktualnie o siódmej wieczorem, czyli zgodnie z planem. Brak synchronizacji to karygodne marnotrawienie czasu.
Jakoś przebrnęliśmy przez posiłek bez żadnych krytycznych uwag pod moim adresem. Trudno jest prowadzić dysputę, kiedy cały czas zastanawiasz się, czy patrzysz na właściwą część ciała rozmówcy, ale za radą Gene’a skupiłem wzrok na oczach Elizabeth za szkłami okularów. W rezultacie brakowało mi precyzji podczas procedury podawania jedzenia do ust, ale zdawało się, że Elizabeth nie zwraca na to uwagi. Wręcz przeciwnie – odbyliśmy wielce owocną dyskusję o algorytmach symulacji. Elizabeth okazała się naprawdę ciekawą osobą! Od razu zacząłem rozważać możliwość stałego związku.
Kiedy kelner przyniósł kartę deserów, Elizabeth powiedziała:
– Nie lubię orientalnych słodyczy.
Niemal na pewno było to jedynie błędne założenie oparte na niedostatecznej liczbie testów i możliwe, że powinienem je uznać za sygnał ostrzegawczy. Jednak dało mi sposobność sformułowania nieszablonowej propozycji:
– Moglibyśmy pójść na lody do kawiarni naprzeciwko.
– Świetny pomysł, o ile mają morelowe.
Oceniłem, że do tej pory radzę sobie całkiem dobrze, i nie spodziewałem się, że preferencje smakowe mogą wszystko skomplikować. Niestety to był błąd. Lodziarnia oferowała szeroki wachlarz lodów w różnych smakach, ale akurat wyczerpał się zapas morelowych. Zamówiłem dwie gałki – czekoladową z chilli i lukrecjową – i poprosiłem Elizabeth, żeby określiła zamiennik dla siebie.
– Nie. Jeśli nie mają morelowych, to dziękuję.
Nie mogłem w to uwierzyć! Wszystkie lody smakują w zasadzie tak samo. Przyczyną tego fenomenu – szczególnie wyraźnego w przypadku lodów owocowych – jest wyziębienie kubków smakowych. Zaproponowałem mango.
– Nie, dziękuję. Naprawdę nie trzeba.
Korzystając z okazji, dosyć szczegółowo opisałem fizjologiczny mechanizm wyziębienia kubków smakowych. Postawiłem tezę, że jeżeli zakupię lody o smaku mango i brzoskwiniowym, to nie będzie w stanie poczuć różnicy. Ditto obu można użyć jako ekwiwalentu lodów morelowych.
– Wykluczone – powiedziała Elizabeth. – To zupełnie inne smaki. Jeśli nie czujesz różnicy, to twój problem.
Mieliśmy więc przed sobą dylemat, który można by łatwo rozwikłać za pomocą prostego eksperymentu. Wyjaśniłem to i zamówiłem najmniejszą jednostkę lodów o smaku mango oraz najmniejszą jednostkę brzoskwiniowych. Jednak kiedy ekspedientka je przygotowała, a ja odwróciłem się, żeby poprosić moją partnerkę o zamknięcie oczu dla dobra nauki, już jej nie było. Tyle zatem były warte „przesłanki empiryczne” Elizabeth i jej niby-naukowy tytuł.
Później Claudia pouczyła mnie, że trzeba było zaniechać eksperymentu, zanim Elizabeth postanowiła odejść. To oczywiste. Ale w którym momencie? Co było sygnałem alarmowym? Właśnie takich detali nie potrafię zauważyć. Wszakże nie rozumiem też, dlaczego zdolność odczytywania niejasnych komunikatów dotyczących smaku lodów miałaby decydować o tym, czy ktoś się nadaje na partnera życiowego. Chyba słusznie zakładam, że niektóre kobiety nie mają takich wymagań. Niestety, proces poszukiwań, który wymaga poświęcenia każdej kandydatce całego wieczoru, jest wysoce nieefektywny. Morelowa katastrofa kosztowała mnie dużo czasu, a zysk ograniczył się do kilku ciekawostek o algorytmach symulacji.
Dzięki komunikacji bezprzewodowej w stołówce przy bibliotece medycznej wystarczyły mi dwie przerwy na lunch, żeby zebrać materiały i przygotować wykład, nie zaniedbując dostarczenia organizmowi substancji odżywczych. Do tej pory nie interesowałem się zaburzeniami ze spektrum autystycznego, bo wykraczały poza moją specjalizację. Temat prelekcji mnie zafascynował.
Jako genetyk uznałem, że słusznie będzie się skupić na aspektach genetycznych zespołu Aspergera, z którymi wcześniej moi słuchacze mogli nie mieć do czynienia. Większość chorób ma podłoże w naszym DNA, chociaż w wielu wypadkach to źródło wciąż czeka na odkrycie. Moja praca dotyczy przede wszystkim marskości wątroby. Duża część mojej praktyki zawodowej polega na upijaniu myszy.
Oczywiście książki opisują objawy zespołu Aspergera. Sformułowałem doraźny wniosek, że większość z nich to po prostu różnice w funkcjonowaniu mózgu niewłaściwie zidentyfikowane jako problem medyczny, bo nie mieszczą się w sztucznych normach społecznych, które odzwierciedlają najpospolitsze relacje międzyludzkie zamiast ich spektrum.
Prelekcję zaplanowano na godzinę siódmą wieczorem w jednej z podmiejskich szkół. Oszacowałem, że dojazd rowerem zajmie dwanaście minut, więc dodałem jeszcze trzy na uruchomienie komputera i podłączenie projektora.
Dotarłem na miejsce zgodnie z planem o szóstej pięćdziesiąt siedem. Dwadzieścia siedem minut wcześniej wpuściłem do mieszkania Evę, gosposię w minispódniczce. W sali zgromadziło się circa dwadzieścia pięć osób, ale od razu zidentyfikowałem organizatorkę wykładu, Julie. Pomógł mi opis dostarczony przez Gene’a: „cycata blondyna”. Dla ścisłości dodam, że parametry jej biustu mieściły się w ramach standardowej anomalii – odchylenia o półtora raza od średniego współczynnika masy ciała – i trudno było to uznać za cechę charakterystyczną. Chodziło raczej o spiętrzenie i ekspozycję tej części ciała za sprawą stroju, którego wybór zdawał się usprawiedliwiony względami praktycznymi, jeśli wziąć pod uwagę, że na dworze panował styczniowy upał.
Chyba za dużo czasu poświęciłem weryfikacji tożsamości tej osoby, bo dziwnie na mnie popatrzyła.
– Julie to pani? – zapytałem.
– Czym mogę służyć? – odparła.
Doskonale. Rzeczowe podejście.
– Proszę mi wskazać przewód VGA.
– Och, pan to na pewno profesor Tillman. Cieszę się, że pan do nas dotarł.
Kobieta wyciągnęła rękę, ale zbyłem ją stanowczym gestem.
– Kabel VGA. Proszę. Jest szósta pięćdziesiąt osiem.
– Spokojnie – powiedziała Julie. – Nigdy nie zaczynamy przed siódmą piętnaście. Napije się pan kawy?
Dlaczego ludzie tak nisko cenią czas innych osób? Już wiedziałem, że nie unikniemy pogaduszki, a mogłem zostać w domu kwadrans dłużej i poćwiczyć aikido.
Byłem skoncentrowany na Julie i ekranie z przodu sali. Teraz rozejrzałem się dookoła. Szybkie oględziny pomieszczenia uświadomiły mi, że do tej pory nie zauważyłem dziewiętnastu osób siedzących przy stołach. Były to dzieci, głównie rodzaju męskiego. Domyśliłem się, że są ofiarami zespołu Aspergera. Niemal cała literatura na temat tej przypadłości dotyczy małoletnich.
Pomimo swojego schorzenia o wiele lepiej wykorzystywali czas niż ich rodzice, którzy zajmowali się czczą paplaniną. Prawie wszyscy używali przenośnych urządzeń elektronicznych. Oceniłem ich wiek na osiem do trzynastu lat. Miałem nadzieję, że uważali na lekcjach przedmiotów ścisłych, bo przygotowując materiały, założyłem, że będą dysponowali wiedzą praktyczną z zakresu chemii organicznej i struktury DNA.
Nagle zorientowałem się, że pozostawiłem bez odpowiedzi pytanie o kawę.
– Nie – powiedziałem.
Niestety, z powodu przerwy w komunikacji Julie zapomniała o swojej propozycji.
– Nie będę pił kawy – wyjaśniłem. – Nigdy nie piję kawy po trzeciej czterdzieści osiem, bo to zakłóca sen. Czas połowicznego rozpadu kofeiny w organizmie wynosi od trzech do czterech godzin, więc serwowanie kawy o siódmej wieczorem to lekkomyślność, chyba że dana osoba nie zamierza spać co najmniej do północy. Jeżeli jednak wykonuje tradycyjną pracę, to takie postępowanie prowadzi do niedoboru snu.
Próbowałem spożytkować czas oczekiwania, udzielając Julie praktycznych rad, ale ona wyraźnie wolała rozmawiać o błahostkach.
– U Gene’a wszystko w porządku? – zapytała.
Był to oczywiście jeden z wariantów najpospolitszego paradygmatu interakcjonistycznego: „Co słychać?”.
– Dziękuję, dobrze się czuje – odparłem, nadając konwencjonalnej wypowiedzi formę osoby trzeciej.
– Och, myślałam, że jest chory.
– Gene cieszy się doskonałym zdrowiem, jeśli nie liczyć nadwagi. Dzisiaj rano uprawialiśmy jogging. Umówił się na wieczorną schadzkę, więc musiałby ją odwołać, gdyby się rozchorował.
Julie przyjęła moje wyjaśnienia z obojętną miną. Później, rozważywszy tę interakcję z perspektywy czasu, zrozumiałem, że Gene zapewne podał fałszywy powód swojej nieobecności. Prawdopodobnie zrobił to, żeby oszczędzić Julie wrażenia, że jej wykład jest dla niego mało istotny (co oczywiście było prawdą), i usprawiedliwić oddelegowanie mniej prestiżowego prelegenta na swoje zastępstwo. Analiza tak zawiłej sytuacji – wymagającej doboru wiarygodnego kłamstwa, żeby złagodzić reakcję emocjonalną rozmówcy, i to pod presją czasu, ponieważ interlokutor czeka na odpowiedź – jest niemal niemożliwa. Tymczasem niektórzy oczekują od ciebie właśnie takich cudów.
Wreszcie podłączyłem komputer i mogliśmy zacząć. Z osiemnastominutowym opóźnieniem! Żeby zmieścić się w wyznaczonym czasie, czyli do ósmej, musiałbym mówić o czterdzieści trzy procent szybciej. Takie osiągi są niemożliwe. Wiedziałem, że skończymy później, a mój wieczorny rozkład zajęć legnie w gruzach.